Rozdział XLVIII

     - Dlaczego jesteś taka smutna?

     Falanu podniosła wzrok i uśmiechnęła się, ale jakoś tak z przymusem.

     - Tęsknię – szepnęła. – Nie ma cię całymi tygodniami, nie wiem, co się z tobą dzieje, nawet nie wiem, czy… Czy jeszcze cię kiedyś zobaczę… Nie potrafię tak.

     Zaszkliły jej się oczy.

     - Widziałam jak uchodzi z ciebie życie – szepnęła. – Leżałeś tam niemal martwy, w kałuży krwi. Gdyby nie Sulinus, już by po tobie pozostało mi jedynie wspomnienie. I żal…

     Przytulił ją delikatnie, gładząc dłonią jej pachnące włosy, które nie były ani rude, ani kasztanowe, ani jasne, ani ciemne. Wydawały się zmieniać kolor, w zależności od tego, ile świec Falanu zapaliła w swym laboratorium.

     - Nic na to nie poradzę – szepnął. – Służba.

     - Rozumiem – przesunęła dłonią po jego twarzy. – Ale wcale nie jest mi od tego lżej.

     Jej dłoń zsunęła się z jego policzka i spoczęła na jego piersi. Westchnął z rozkoszy. Uwielbiał, gdy Falanu go tam dotykała. Pieszczotliwie przesunął ręką po jej nagich plecach, kilka razy w górę i w dół.

     - A co do tej rany – zająknął się, po czym uśmiechnął się szeroko. – Niczego nie żałuję. Warto było. Po to, żeby być z tobą.

     - Wcale nie musiałeś umierać – pogładziła go po piersi. – Wystarczyło częściej bywać u mnie. Jeśli to przeznaczenie, kiedyś i tak by nas do siebie zbliżyło.  Wiesz co? Teraz też nie żałuję, ale gdy jesteś daleko, wolałabym nie wiedzieć, jak to jest być z tobą. Gdy otwierają się drzwi apteki, wciąż mi się wydaje, że ktoś przyniesie mi wieści… Złe wieści…

     Przesunął wargami po jej włosach.

     - To nie potrwa długo – szepnął. – Jesteśmy już blisko końca. Przynajmniej bliżej niż kiedyś.
 
     - Końca czego?

     Westchnął cicho.

     - Mam nadzieję, że końca Kryzysu Otchłani. Albo… Końca świata, jaki znamy. Tyle, że tego ostatniego na pewno nie dożyję, bo póki życia, nie pozwolę na to.

     Nie odpowiedziała, ale nie musiała. Po chwili poczuł bowiem, jak na jego pierś kapią jej łzy.

     - Nie płacz – przytulił ją. – Jeszcze jest nadzieja. – Jest nas więcej niż myślisz i wszyscy robimy wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby zwyciężyć. Mamy plan, działamy… Nie jest tak źle. Szanse mamy… Duże. Najtęższe głowy pracują po naszej stronie. Zwyciężymy…

      Przy ostatnim słowie trochę się zająknął. Sam w to nie wierzył, ale działał – bo nic innego mu nie pozostało.

    - Ja nie dlatego płaczę – załkała. – Jeśli mamy zginąć, to razem i ja godzę się ze swoim przeznaczeniem. Ja teraz płaczę nad tobą. Nikniesz w oczach. Nie jesz, nie sypiasz. Żebra niedługo przebiją ci skórę. Czy naprawdę nie ma nikogo innego, kto mógłby cię zastąpić od czasu do czasu? Czy musisz robić wszystko sam? Przecież mówisz, że jest was wielu.

     - To co robię, muszę robić sam – odrzekł. – Ale nie dlatego, że nie mam przyjaciół. Sam, bo tak jest lepiej. Skuteczniej. Inni robią w tym czasie coś innego.

     - Co? I kto? Wiem, że Ostrza, ale kto konkretnie?

     Westchnął przeciągle.

       - Przecież wiesz, że nie mogę ci powiedzieć – niemal jęknął. – Bardzo bym chciał, ale mi nie wolno. Ale mogę ci przysiąc, że tak jest. Na wszystko co kocham.

     - Czyli?

     Uśmiechnął się.

     - Na twoje oczy – złożył delikatne pocałunki na obu jej powiekach, słonych od łez. – Na twoją szyję – kolejny pocałunek. – I ramiona… I te dwa skarby na twojej piersi… I na ten gładki brzuszek…

     - Łaskoczesz mnie – uśmiechnęła się.

     Przesunął się z powrotem i pocałował ją w usta.

    - A od kiedy tego nie lubisz?

     Po chwili utonęli w gorącym pocałunku.

*          *          *

     Rozbójnik, posługujący się magią, to coś, co w zasadzie się nie zdarza. Prawie nie ma szans, by na takiego trafić. A jednak Mario trafił, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że to rozbójnik trafił jego. Błyskawicą.

     Pierścień Burz na palcu pod rękawicą sprawił, że Mario poczuł tylko łaskotanie i że mu naelektryzowane włosy przywarły do wyściółki hełmu, natomiast koń wierzgnął gwałtownie i byłby go zrzucił z siodła, gdyby w ostatniej chwili nie chwycił się jego grzywy. Spodziewając się daedr, podgonił jeszcze konia, by dopiero za zakrętem ściągnąć wodze i zeskoczyć na kamienisty trakt.

      - W krzaki! – klepnął konia w zad.

     Mądre zwierzę nauczyło się już, co oznacza ta komenda. Vulcan niespokojnym truchtem zanurzył się w przydrożnym, gęstym podszycie, podczas gdy Mario błyskawicznie dobył miecza i popędził w stronę, z której liznęła go druga błyskawica. Ku swemu zdumieniu, zamiast spodziewanego atronacha burzy, ujrzał łysawego, chudego starca, w czymś, co przypominało mnisi habit.

     - To twój zły dzień! – zaskrzeczał starzec i wzniósł ku niemu dłoń, z której wystrzeliła kolejna błyskawica.

     Mario nawet się nie uchylił.

     - Przestańcie, ojciec, bo mnie łaskocze – zadrwił. – Uspokój się, to może daruję ci życie.

     Mimo pozorów wesołości, pozostał poważny. Nie mieściło mu się w głowie, że znamienity mag, który potrafił na tak dużą odległość razić piorunami, para się rozbojem. Podejrzewał raczej pomieszanie zmysłów, albo jakąś tragiczną pomyłkę. Czyżby ów mag wziął go za kogoś innego? Może za rozbójnika właśnie?

     - Stój, wszystko da się wyjaśnić! – zawołał.

     Ale starzec spojrzał na niego z nienawiścią.

     - Jesteś żałosny! – zaskrzeczał i wypuścił z rąk kolejną błyskawicę. – Usmażę cię jak robaka!

     Widząc jednak, że jego błyskawice nie odnoszą skutku, wrzasnął z wściekłości. Na jego twarzy pojawił się obłąkany grymas. Wyszarpnął zza pasa długi sztylet i z okrzykiem rzucił się na Maria, celując w twarz. Mario zasłonił się tarczą, którą odepchnął starca, aż ten rymnął na ziemię.

     - Uspokój się, człowieku – zawołał! – Nie jestem twoim wrogiem!

     Ale na starcu nie zrobiło to wrażenia. Rzucił się na niego jak górski lew, wieszając się na jego szyi i byłby go przewrócił, gdyby przypadkiem nie nadział się na klingę Miecza Wampira.

      Rana, którą sam sobie zadał, była lekka. Draśnięcie. Ale magia miecza zadziałała mimo to. Starzec zatoczył się i padł u jego stóp. Przez chwilę jeszcze próbował oddychać, po czym znieruchomiał. Mario odstąpił ostrożnie, bojąc się podstępu, ale nic takiego nie nastąpiło. Szaleniec wyzionął ducha. Musiał być już bliski śmierci i bez tego. Może ranny, może chory, może u kresu sił – inaczej jedna porcja wampirzej magii nie zabiłaby go.

     - Co w ciebie wstąpiło, nieszczęśniku? – Mario ze smutkiem pokręcił głową.

     Między krzakami z tyłu dostrzegł małe obozowisko. Gwizdnął na konia i podszedł w tamtym kierunku. Stał tam szałas z płótna i gałęzi, w którym umoszczono legowisko z liści paproci, przykrytych starą derą. Obok czerniło się wygasłe ognisko, z rozłożonym, metalowym trójnogiem, na którym wisiał okopcony, pusty garnek. Obok szałasu leżało zawiniątko. Sięgnął ku niemu, by ze zdziwieniem dostrzec kilka srebrnych naczyń i garść septimów. Czyżby ten szalony mag naprawdę parał się rozbojem? Musiał być bardziej szalony niż na to wyglądał.

Ruiny Miscarcand


     Jasny kształt, dostrzeżony kątem oka, zupełnie odwrócił bieg jego myśli. Między drzewami dostrzegł bowiem białą kolumnę, ułamaną u góry. Chwycił wodze Vulcana, który przyczłapał w międzyczasie i razem zaczęli zagłębiać się w las, idąc w kierunku białej budowli. Im dalej, tym więcej dostrzegał szczegółów. Resztki murów, wysoki cokół z poobijanym posągiem jakiejś skrzydlatej postaci, obrośnięte mchem kolumny, niegdyś zapewne śnieżnobiałe, w oddali strzelisty portal, zapewne brama do jakiegoś miejsca, które już nie istniało… Choć były to zaledwie ruiny, wciąż potrafiły zachwycić. Mario nie wiedział, jak wyglądała ta budowla w czasach świetności Ayleidów, ale pozostałości mówiły mu, że musiał to być pałac lekki w formie i zapewne bardzo urokliwy. I, co zdziwiło go najbardziej, bardzo rozległy, bowiem pozostałości budowli wystawały z ziemi na całkiem sporym obszarze.

     - Miscarcand…

     Niewiele wiedział o tym miejscu, ale też niewiele informacji przetrwało do dzisiejszych czasów. Podobno każdy ayleidzki zamek rządził się swoimi prawami, jak osobny organizm. Ayleidzi nie stworzyli jednolitego państwa, lecz zespół drobnych, choć zbudowanych z rozmachem osad, takich jak ta, rządzonych przez osobnych władców. Tak przynajmniej napisano w księdze. Ale któż mógł wiedzieć, jak to było naprawdę? Przecież były to dzieje tak stare, że nic nie dało się o nich powiedzieć z całkowitą pewnością.

     Zaklęte rękawice nie zdradzały w pobliżu niczyjej obecności. Mario zaczął więc myszkować po ruinach, w poszukiwaniu wejścia do podziemi. Znalazł je w miarę szybko, bowiem nie były to pierwsze, spenetrowane przez niego ayleidzkie ruiny i mniej więcej wiedział, gdzie szukać. I pamiętał, jak otwiera się marmurowe drzwi, zagradzające przejście. Należało położyć dłoń na okrągłym wgłębieniu, aby wrota rozchyliły się na chwilę. To był magiczny zamek, ale wciąż działał, pomimo upływu wieków.

     Marmurowe drzwi zamknęły się za nim. Otoczyły go ciemności, rozświetlane jedynie przez blado jarzące się okruchy magicznych kryształów, rozmieszczone gdzieniegdzie na ścianach. Poczekał, aż wzrok przyzwyczai mu się do ciemności. Przed sobą ujrzał schody, prowadzące w dół. Zagłębił się w podziemia, czując jak powietrze wokół się ochładza. Szedł cicho, ze strzałą na cięciwie i Pierścieniem Khajitów na palcu, pod zaklętą rękawicą.

     Schody doprowadziły go do chodnika, skręcającego w prawo. Znalazł się w skomplikowanym systemie korytarzy. Początkowo prawie zupełnie pustych. Nos, uszy i zaklęte rękawice poinformowały go jedynie o kilku szczurach, pałętających się po podziemiach. Później jednak w dole zamajaczyło kilka postaci. Ostrożnie posunął się naprzód. Korytarz zamienił się w galerię, biegnącą ponad olbrzymią salą, której dno znajdowało się jakieś trzy wysokości człowieka pod nim. Zrobiło się jaśniej, a to za sprawą kilku ognisk, rozpalonych na dole. I pojawili się wrogowie - na dole grasowały gobliny. I coś jeszcze – słychać było odgłosy walki.

Podziemia Miscarcand


     Cicho jak duch przesunął się do miejsca, z którego mógł obserwować, co dzieje się na dole. Choć wcale nie musiał się skradać, bowiem nikt nie usłyszałby jego kroków w bitewnym zgiełku. Nie omylił się, naprawdę trwała tam walka. Pod sobą ujrzał regularną bitwę między goblinami i szkieletami – nieumarłymi strażnikami ayleidzkich podziemi. Mario pokręcił głową. Coś takiego widział po raz pierwszy w życiu. Początkowo nie wiedział co robić, ale po chwili uśmiechnął się tylko i zaczął przyglądać się bitwie w milczeniu, nie zamierzając brać w niej udziału. Jemu śmierć groziłaby zarówno ze strony żywych, jak i nieumarłych. Po co więc pchać się między młot a kowadło?

     Gobliny miały przewagę liczebną, a także były szybsze i zwinniejsze. Mimo to, nie zdołały przekuć tego na sukces. Nieumarli bowiem górowali nad nimi wytrzymałością, a także o wiele lepszą bronią. Ponadto, gobliny atakowały grupowo, wzajemnie sobie przeszkadzając, podczas gdy szkielety – za życia zapewne wytrawni wojownicy – walczyli z podziwu godną taktyką, wymachując zamaszyście długimi, dwuręcznymi brzeszczotami. Rzadko który goblin dał radę zbliżyć się do nieumarłego na długość miecza. To była prawdziwa jatka. Krew goblinów tryskała wokół i mieszała się z kośćmi, na które rozsypywały się pokonane szkielety. Starcie było gwałtowne i krwawe – i równie szybko się skończyło. Na pobojowisku pozostali tylko dwaj nieumarli, szczerząc zęby, jakby w mimowolnym uśmiechu zadowolenia. Mario westchnął i powstał na nogi.

     I wtedy jeden z nich zauważył go.

     Nie wiadomo jakim sposobem. Z pewnością go nie widział, bo Mario był przezroczysty i jeszcze stał w cieniu. Ale musiał jakoś zaobserwować jego obecność, bo zasyczał wściekle i ruszył ku wyjściu z sali. Zniknął za grubym murem, ale magiczna poświata zaklętych rękawic sprawiała, że Mario mógł uważnie obserwować jego ruch. Poświata zaczęła się wznosić – widocznie były tam jakieś schody – i nagle ukazała się na końcu korytarza.

     Mario podniósł łuk do oka. Było dość daleko, ale trafił bezbłędnie w miejsce, gdzie łączyły się kręgi szyjne. Pokiereszowany w bitwie szkielet nie był zbyt wytrzymałym przeciwnikiem. Ta jedna strzała wystarczyła, by z klekotem rozsypał się po posadzce. Drugiego ustrzelił z galerii – również jedną strzałą. Został sam.

     Przez jakiś czas posuwał się samotnie przez system korytarzy, nie napotykając na żadnego wroga. Tak było, aż dotarł do ozdobnych, metalowych drzwi, w których tkwiły resztki kryształów, niegdyś składających się na malowniczy witraż, wyobrażający drzewo. Pchnął je i zaraz znalazł się w głębszej części podziemi.

     Tu historia się powtórzyła. Znów był świadkiem bitwy i znów zakończyła się ona zwycięstwem nieumarłych, którzy wyszli z niej jednak mocno pokiereszowani. Mario z łatwością dobił strzałami trzech pozostałych, mając w dodatku świadomość, że wyświadcza im przysługę. Ruszył naprzód.

     Szedł, rozglądając się uważnie. Podziemia rozświetlone były blado świecącymi kamieniami Welkynd. Znajdowało się one jednak zbyt wysoko, aby ich dosięgnąć. Gdzieniegdzie u sklepienia wisiały metalowe klatki, z okruchami kamieni Varla, które jednak do niczego innego – poza źródłem światła – już się nie nadawały. Oświetlały misternie wykończone ściany, portyki i kolumny. Miejsce to, za czasów świetności Ayleidów musiało przedstawiać się naprawdę malowniczo. Zresztą, nawet teraz, spatynowane, pokryte kurzem i porośnięte pajęczynami, wciąż było piękne.

Miscarcand. Widoczna magiczna lampa, z fragmentów kamieni Varla


     Po pewnym czasie dotarł do kolejnej sali. Ta była jasno oświetlona, bowiem na galerii, po której szedł, znajdował się marmurowy cokół, na którym ktoś umieścił metalową statuę. Na jej szczycie znajdował się świecący jasno, olbrzymi, misternie szlifowany kryształ. Nie tylko rozświetlał całą salę, ale jeszcze wibrował potężną magią. Mario zbliżył się do niego z ciekawością.

     To musiało być to! To musiał być Wielki Kamień Welkynd. Choć jego białe światło bardziej przypominało kryształ Varla, poinstruowany przez Martina Mario od razu odgadł, co ma przed sobą. Magiczne wibracje dały się wyczuć z daleka.

     - No, to jesteśmy u celu – szepnął sam do siebie.

     Rozejrzał się uważnie. Wprawdzie widział purpurową poświatę jakiegoś nieumarłego – wydawało mu się, że to licz – ale znajdowała się ona za grubą ścianą. Sprawdził uważnie, ale nie znalazł żadnego połączenia galerii z tajemniczym pomieszczeniem. Wyciągnął więc obie ręce i zdjął kamień z metalowego piedestału. Był ciężki i zimny…

Miscarcand. To tutaj znajdował się Wielki Kamień Welkynd


     Podziemia ożyły.

     Nagle pod nim zaczęły ze ścian wysuwać się jakieś schody. Gruby mur, który oddzielał go od purpurowej poświaty, nagle zaczął zapadać się pod ziemię, odsłaniając przejście. Na obu końcach galerii pojawiły się światełka. Kryształu widocznie strzegli nieumarli i każda próba jego kradzieży alarmowała snujących się po podziemiach strażników.

     Niedobrze…

     Szybko wrzucił kamień do plecaka i sięgnął po łuk.

     Niestety, jego przewidywania okazały się trafne. Z otwartego pomieszczenia wychynął licz – jeden z najsilniejszych nieumarłych. Jeszcze go nie dostrzegł, ale wiedział przecież, gdzie znajduje się zaklęty kryształ. Zaczął sunąć ku niemu, lewitując nad posadzką galerii.

     Mario władował mu trzy strzały, ale nie zrobiły one wrażenia na nieumarłym. Licz uniósł kościste ramiona i roztoczył czerwonawą mgiełkę, przywołując sobie pomocnika. Był nim szkielet, uzbrojony w długi miecz.

     Niedobrze…

     Światełka, zbliżające się z obu stron galerii, okazały się być szkieletami. I to nie byle jakimi. Każdy z nich miał długi miecz. I każdy znał magię przywołania. I każdy przywołał sobie po pomocniku – szkielecie, uzbrojonym w krótki miecz i tarczę.

     Naprawdę niedobrze…

     Mario miał sześciu przeciwko sobie. Sześciu bardzo wytrzymałych i bardzo groźnych przeciwników. Co robić? Przecież sześciu naraz nie da rady!

     Wystrzelił jeszcze dwie strzały w stronę licza, znajdującego się najbliżej. Ten w odpowiedzi pochylił swą rosochatą laskę i posłał mu potężną wiązkę błyskawic. Niezbyt szczęśliwie dla siebie, bowiem trafił nimi swego pomocnika, który na chwilę rozpadł się na kawałki. A Mario i tak miał na palcu Pierścień Burz…

     Kolejne dwie strzały trafiły. Licz zatoczył się z lekka i uniósł ramiona, by się uzdrowić. Ale temu przeszkodził Mario, który odrzucił łuk i sięgnął po miecz. Licz znajdował się już zaledwie w odległości kilku kroków, więc dopadł go kilkoma susami. I ciął po wyschniętym korpusie. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

     Licz opadł na posadzkę. Wydał dźwięk, jakby z przedziurawionego worka uszło powietrze. Legł bez ruchu. Jednocześnie rozwiał się przywołany szkielet. Dwóch z głowy. Co dalej?

     Mario sięgnął po leżący na ziemi łuk. Krótki rzut oka w obie strony, przed siebie i pod siebie. Szkielety były już blisko. Nie namyślając się wiele, Mario wskoczył na schody i popędził w dół, by z drugiej strony znów wbiec na inny taras. Zyskał przez to nieco na czasie. Szkielety nie były zbyt szybkie. Podniósł łuk do oka i wziął na cel pierwszego.

     Wygrał tę walkę. Głównie dzięki temu że zachował przytomność umysłu. Nie strzelał do najbliższego szkieletu, wiedząc że to przywołaniec. Zaczął pruć do tych, które dzierżyły w kościstych dłoniach dwuręczne miecze. Jednego roztrzaskał, zanim jeszcze jego pomocnik wbiegł na schody. Szkielet rozsypał się z głośnym klekotem, a przywołaniec, który już unosił rękę do ciosu, rozwiał się w powietrzu. Z drugim poszło trochę gorzej. Był za blisko na strzał. Mario sięgnął do miecza. Pilnując, by szkielet cały czas odgradzał go od przywołańca. Rozpoczął szermierczy pojedynek. Cios, zastawa, unik, cios, unik, pchnięcie – tak jak uczył Steffan. Trzask miecza o kości i błękitna poświata w oczodołach nieumarłego nieco osłabła. Odbił cios, przesuwając się jednocześnie w lewo, by nie dosięgnął go drugi ze szkieletów. Szkielet odsłonił się na chwilę, czego zwinny i szybki Mario nie omieszkał wykorzystać. Wampirza magia, zaklęta w jego broni, szybko osłabiała przeciwnika. Kolejny cios szkielet zadał nieco niezdarnie, zatem Mario odbił go bez trudu i zadał mordercze cięcie w głowę, samym końcem miecza. Rozległ się trzask kruszonego czerepu. A Mario błyskawicznym ruchem uniknął kolejnego ciosu, zadając przy tym cięcie w sam tułów, a raczej w żebra, bowiem szkielet tułowia nie posiadał. To wystarczyło. Rozległ się klekot rozsypujących się kości i trzask upadającego brzeszczota. Walka skończona.

     Mario zdjął na chwilę hełm i otarł pot z czoła. Było blisko… Z wdzięcznością wspomniał Steffana i Baurusa. Gdyby nie ich nauki i morderczy trening, jaki mu nieraz zafundowali, nie wygrałby tej walki. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym zrobił kilka kroków w stronę schodów i przysiadł na stopniach. Musiał odpocząć, chociaż trochę. Sięgnął do plecaka po bułkę z serem i ogórkiem, przyrządzoną mu przez Falanu. I po manierkę z wodą, zaprawioną jakąś miksturą, dodającą sił. Też od Falanu. Na wspomnienie ukochanej zrobiło mu się ciepło na sercu. Uśmiechnął się do obrazka, jaki wyobraźnia wymalowała mu przed oczami – słodkiej twarzyczki, z dołeczkami w policzkach. Odetchnął głęboko i zrobiło mu się wesoło. Do wieczora jeszcze trochę czasu. Zamiast zanocować w Kvatch, jak zamierzał, uda się do Skingrad, wprost w ramiona Falanu. Powinien zdążyć krótko po zachodzie słońca. Jeśli się pospieszy. Wstał więc, zebrał swój ekwipunek i nie przestając przeżuwać bułki, ruszył schodami w drogę powrotną. Po drodze zabrał kilka brzeszczotów. Dwa z nich były srebrne, a przynajmniej posrebrzane. To cenna broń, przeciwko zjawom, liczom, czy choćby szkieletom. Normalna stal nie działała na nieumarłych. Bez trudu znajdzie na nich nabywcę. Trzeci miecz był nieco cięższy, wykuty z innego stopu, o barwie lekko spatynowanego mosiądzu. Ozdobiono go geometrycznymi grawerunkami. Dwemerska robota. Była to broń jeszcze cenniejsza niż tamta, zresztą jak wszystkie przedmioty, pochodzące od Dwemerów. Zwłaszcza w Cyrodiil osiągały one wysokie ceny. Może dlatego, że w całej prowincji nie było ani jednej pozostałości po tej wymarłej kulturze. Falanu twierdziła, że w Morrowind często można było się natknąć na prastare dwemerskie ruiny. Podobnie w Skyrim, o czym zapewniał go pochodzący stamtąd kupiec Gunder. Tu ich nie było. Za to tylko tutaj, jak oboje zgodnie twierdzili,  można było znaleźć pozostałości po Ayleidach. Podobno nigdzie więcej nie występowały, może jedynie na wyspach Summerset, ojczyźnie Altmerów.

Ayleidzkie podziemia często były oświetlane kamieniami Welkynd


     I przez chwilę zapragnął znaleźć się daleko stąd, w jakimś obcym kraju.

     Może, gdy to się skończy, zwiedzi Morrowind? Zawsze chciał to zrobić. Może Falanu zechce mu towarzyszyć? Być jego przewodnikiem po tej krainie. Najmilszym przewodnikiem pod słońcem… Albo Skyrim – Gunder opisywał je tak pięknie, że z pewnością musiała to być malownicza kraina. I niedaleko – ze Świątyni Władcy Chmur jeszcze bliżej.

     Choć przyznał sam przed sobą, że najbardziej chciałby zobaczyć puszczę w Valen, ojczyznę Bosmerów. Leśne elfy to urodzeni myśliwi. Ileż tam musiało być zwierzyny! Bosmerowie żywili się przecież głównie mięsem, nawet zęby mieli inne, niż pozostałe humanoidy – ostre, zwężające się ku końcowi, przystosowane do szarpania. Zupełnie jak drapieżniki. Zresztą, ci mięsożerni elfowie w zasadzie byli nimi naprawdę.

     Słońce jeszcze nie poczerwieniało, gdy wyszedł z podziemi. Aż musiał zmrużyć oczy. Szybko odnalazł swego konia, stojącego cierpliwie w cieniu kilku drzew. Przytroczył zdobycz i dosiadł go jednym susem.

     - Pędź, mój szalony włóczykiju! – dotknął pieszczotliwie szyi konia. – Do Skingrad!

     Mądre zwierzę, zupełnie, jakby zrozumiało jego słowa, natychmiast ruszyło na wschód.