Rozdział XLIII

    Tak jak przypuszczał, wszystko poszło utartym torem. Hrabina Carvain miała świetny pomysł, z poselstwem wysyłając właśnie jego, a Mehrunes Dagon nieświadomie pomagał mu tylko w tym zadaniu, otwierając swoje portale właśnie w tych miastach, które odwiedzał. Więcej niż pewne, że chciał na niego zastawić pułapkę, ale nie poznał jeszcze sposobu, w jaki udawało mu się dotąd wygrywać. Mario z wdzięcznością pomyślał o Meridii. To jej dar sprawiał, że był nie do wykrycia. A żaden z wrogów, którym udało się go odkryć, nie przeżył, aby zdać relację swemu panu. Otucha wstąpiła mu do serca na myśl, że nie wszystkie daedryczne książęta są złe. Uśmiechnął się też na wspomnienie obietnicy hrabiego Terentiusa, który przysiągł pomoc dla Brumy.

     Jednakże zadowolenie nie było pełne. Po rozmowie z hrabią znów nabrał wątpliwości. Regulus Terentius był niemal pewien, że w Kryzysie Otchłani maczał palce kanclerz Ocato. Posądzał go też o zamach na cesarza.

     - Komu innemu przyniosło to korzyść? – prychnął. – Zawsze najbardziej podejrzany jest ten, któremu dane wydarzenie pomogło. A kanclerz ma teraz władzę niemal cesarską. Tyle że nie nosi korony.

     Pochylił się ku niemu i zniżył głos.

     - Chcesz znać moje zdanie? To także tylko kwestia czasu. Już niedługo kanclerz, w obliczu upadku dynastii Septimów, koronuje się na cesarza. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, dlaczego z tym zwleka. Prawdopodobnie pragnie oswoić z tą myślą przedstawicieli innych wysokich rodów. I ma spore szanse, by ich przekonać.

     Było to dokuczliwe uczucie. Jak uwierający w bucie kamyk, jak pyłek w oku, którego nie daje się wyciągnąć. Ale dopóki Mario mógł działać, dopóty skupiał się na swoim zadaniu. A to było jasne: zdobyć jak największą pomoc dla Brumy. Pozostały mu jeszcze tylko dwa miasta: Leyaviin, daleko na południu i stolica w samym centrum. W Cesarskim Mieście będzie musiał poprosić Ocato o osobistą audiencję. Wtedy być może przekona się, jakie są jego prawdziwe zamiary.

     Łup spieniężył w mieście bez trudu, choć musiał trochę opuścić cenę, bowiem kupcy nie mieli aż tyle gotówki. Brzeszczoty sprzedał u niemłodego już Bosmera, prowadzącego sklep z bronią, głównie łukami i strzałami, reszta powędrowała do Nilaven, miłej Altmerki, której sklep znajdował się zaraz przy gospodzie. Brzęcząc pełną kiesą, opuścił Bravil i skierował się w lewo, na Zieloną Drogę, prowadzącą na południe. Do Leyaviin było daleko, ale on przecież dosiadał Vulcana. Ten koń był w stanie zanieść go tam w ciągu zaledwie jednego dnia.

     - Powinieneś nazywać się Szaleniec – mruknął, gdy koń, swoim zwyczajem, puścił się w cwał, gdy tylko ujrzał płaską drogę.

     Taka jazda była szybka, choć męcząca. Ale miała i zalety, bowiem rzadko który drapieżnik, a tych po drodze nie brakowało, mógł go dopędzić. Dlatego też większość nawet nie próbowała. A było przed czym się bronić. Południową część Cyrodiil, porośniętą gęstą puszczą, upodobały sobie przeróżne stwory, nieraz groźne. Można było tam spotkać dreugha. To przedziwne stworzenie. Olbrzymi skorupiak, normalnie żyjący w morzu, ale przez pewien okres swego żywota wychodzący na ląd. Przeobrażał się w tedy i przypominał nieco ogromną modliszkę. Na lądzie żył przez mniej więcej rok. Tutaj się parzył i składał jaja, po czym przeobrażał się na powrót i wracał do morza. Dreugh był groźnym stworem, bo nie dość że miał silne szczypce, zdolne zgruchotać ludzką rękę, to jeszcze umiał razić prądem. Nie na odległość, jak atronach burzy, a jedynie poprzez dotknięcie. W dodatku magowie twierdzili, że robił to bez użycia jakiejkolwiek magii.

     - To naturalne zjawisko – twierdzili. – Występuje na przykład, gdy pocieramy kawałkiem chityny o wełniane sukno. Gdy dotykamy nim później ciała, przeskakują iskry.

Dreugh, forma lądowa. Osobnik zaobserwowany w okolicach Bravil

     Mario wiedział, że to prawda, bo sam z ciekawości przeprowadził taki eksperyment. Na szczęście dreugh w swej dorosłej, lądowej postaci, nie był zbyt szybki, przez co nie stanowił dla niego wielkiego niebezpieczeństwa nawet wtedy, gdy Mario poruszał się pieszo. Ale były i inne stwory. Na południu dość licznie występowały leśne trolle, choć rzadko pokazywały się na trakcie. Te były szybkie i zwinne. Wieczorami można było spotkać świetlika. To przedziwne, magiczne i bezcielesne stworzenie. Wyglądało jak lewitująca kulka łagodnego światła, jednak w Cyrodiil każde dziecko wiedziało, że nie należy się do niego zbliżać. Żywiło się bowiem siłą witalną innych stworzeń i potrafiło ją wysysać, niby wampir. Można było je zabić, ale potrzebna była do tego broń, zawierająca srebro, malachit, bądź księżycowy kamień. Stali nie bało się zupełnie.

Świetlik, zwany też "błędnym ognikiem". W dzień trudno go zauważyć. Ten został zaobserwowany w okolicach Leyawiin, kilka lat przed opisywanymi wydarzeniami

     No i niedźwiedzie. Tych też nie brakowało w gęstej puszczy. Silne i groźne, ale nie dość szybkie, by dopędzić Vulcana, gdy ten puścił się w galop. Widywał je w oddali, obserwujące go uważnie, ale nie zdradzające wrogich zamiarów. Zapewne same zdawały sobie sprawę, że nie są  w stanie upolować czegoś tak szybkiego. Raz na polanie mignęła mu też wiła. I chyba nawet przywołała jakiegoś czarnego niedźwiedzia, ale i ten nie rzucił się za nim w pogoń. Nic dziwnego – po odpowiednim terenie Vulcan potrafił gnać naprawdę szybko. A Zielona Droga była w miarę płaska, bo wiodła doliną wokół zalewu Dolny Niben, przypominającego w tym miejscu szeroką, usianą ostrowami rzekę, o bardzo wolnym nurcie.

     

Jedno z licznych odgałęzień zalewu Dolny Niben

Wszystkie te stwory jeszcze liczniej występowały po drugiej stronie zalewu, na jego wschodnim, lewym brzegu, gdzie próżno było szukać ludzkich osad. Nawet przedostanie się na drugą stronę bez łodzi było problemem. W kilku miejscach systemy brodów i wiszących mostów, łączących poszczególne wysepki, ułatwiały przeprawę na drugą stronę, ale nie można było tego zrobić bez zamoczenia się po szyję i przepłynięcia przynajmniej kilkudziesięciu sążni. Zalew musiał bowiem pozostać żeglowny. To tędy do stolicy docierały statki z morza Topal, na południu kraju. I to nie rzeczne barki, lecz pełnomorskie galeony. Główny nurt pozostawał więc głęboki, ciemny i zimny, bo w większości woda płynęła w cieniu rozłożystych drzew. I nad tym głównym nurtem żadnego mostu nie można było rozpiąć. Jedyny most, zwany Wysokim, znajdował się w okolicach Cesarskiego Miasta. I istotnie zasługiwał na swą nazwę. Wsparty był bowiem na filarach tak wysokich, że nawet galeony mogły pod nim przepłynąć. Tutaj jednak niczego podobnego nie wybudowano. Pozostawały łodzie, stanowiące własność mieszkańców wiosek po tej stronie zalewu. Właściciel zwykle zgadzał się za niewielką opłatą przewieźć podróżnika na drugą stronę. Problem w tym, że niemożliwym było przewiezienie również konia. Jedyną możliwością przedostania się na drugą stronę w tej okolicy, było skorzystanie z promu w Leyawiin.

     Po zachodniej, zamieszkanej stronie zalewu, stwory mocno przetrzebiono, a wzdłuż Zielonej Drogi można było napotkać kilka wiosek, najczęściej rybackich, lub pasterskich. Upraw było tu niewiele, pomimo żyznej, bagiennej gleby. Zatrzęsienie zwierzyny sprawiało, że rzadko która uprawa zdołała dotrwać do zbiorów w nienaruszonym stanie. Za to ogrodzone, przydomowe grządki rodziły wspaniałe plony. Wielu wieśniaków żyło też z myślistwa i zbieractwa, które to wobec obfitości przyrody też dawało niemało mięsa, ziół, miodu, grzybów, jagód i innych naturalnych zasobów. 

Zalew Dolny Niben

     Mario znał tutejszą ludność. Niejednego trolla tu ubił na prośbę wieśniaków, a jego celne oko zdążyło obrosnąć legendą. Przejeżdżając przez wioski, pozdrawiał mieszkańców, oni również unosili swe kapelusze w uprzejmym geście, ale żaden z nich go nie poznawał. Trudno się dziwić. Rycerz w kosztownej, szklanej zbroi, na rosłym, karym ogierze szlachetnej krwi, w niczym nie przypominał skromnego, pogodnego i nieco nieśmiałego chłopaka z łukiem, jakiego dobrze znali. W dodatku ciągła walka i ćwiczenia zmieniły go fizycznie. Schudł nieco na twarzy, za to rozrósł się w barach i ramionach. Meszek na policzkach zamienił się w ciemny, sztywny, choć jeszcze rzadki zarost, który coraz częściej musiał golić. I jego spojrzenie stało się inne. Już nie beztroskie i wesołe. Przeciwnie, stało się poważne i nieco przygaszone, jak u kogoś, kto widział w życiu zbyt wiele.

     Zadziwiające. Minęło zaledwie niewiele więcej niż pół roku od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzał cesarza Uriela Septima. Przez te pół roku z nieopierzonego chłopca stał się dorosłym i odpowiedzialnym mężczyzną. Z myśliwego stał się wojownikiem. Z wolnego i beztroskiego człowieka, stał się żołnierzem elitarnej jednostki. Ze zwykłego, bezimiennego myśliwego stał się rycerzem. Z nic nie znaczącego włóczęgi stał się tym, do którego nawet hrabiowie zwracali się z szacunkiem, traktując go jak równego sobie. Tyle zmian w tak krótkim czasie. Może zakręcić się od nich w głowie.

     Nie zakręciło mu się tylko z jednego powodu. Ilekroć zaczynał odczuwać dumę, zawsze pojawiała mu się przed oczami przerażona twarz Argonianina, którego zabił w świątyni Mitycznego Brzasku. I wiedział, że ten czyn będzie wlókł się za nim do końca jego dni. Każde zamknięcie Bramy Otchłani poświęcał właśnie jemu, choć nie znał nawet jego imienia.

     - Wybacz mi, jeśli zdołasz – szeptał nieraz, a oczy zachodziły mu łzami.

     Może właśnie dlatego, pomimo płynących na niego zaszczytów, pozostał taki jak kiedyś. Nadal chronił ludzi przed potworami i czynił to bezinteresownie, tak jak wbił mu do głowy Stary Myśliwy. Zmieniły się tylko potwory.

     Nagłe parsknięcie konia przywróciło go do rzeczywistości i obudziło jego czujność. Ruch między zaroślami nie wyglądał na poruszanie gałązkami przez wiatr. Coś się tam czaiło. Nie miał czasu do namysłu. Uderzył konia piętami, zmuszając go do jeszcze szybszego biegu. Jeśli było tam coś w miarę powolnego, jak człowiek, czy niedźwiedź, Vulcan bez trudu zdoła umknąć niebezpieczeństwu. Ale jeśli to górski lew, mogło być niebezpiecznie. Wprawdzie na południu nie było ich wiele, ale jakiś mógł się i tutaj zabłąkać. Pędem minął kępę krzewów, w której zauważył ruch. Między zaroślami dostrzegł coś błyszczącego, w kolorze przybrudzonego różu. Popędził jeszcze kawałek, po czym ściągnął wodze. Vulcan niechętnie zwolnił. Mario obejrzał się za siebie.

     Z kępy krzaków, na trakt wygramolił się dreugh.

     

Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż to właśnie tego osobnika napotkał Bohater z Kvatch - zaobserwowano go bowiem w okolicach Leyawiin zaledwie kilka dni po opisanych wydarzeniach

Mario patrzył na niego pod słońce, więc nie dostrzegał zbyt wielu szczegółów, ale wyraźnie widział zarysy jego dziwacznej postaci. Nigdy nie polował na te stwory i nie widział żadnego z bliska. Dlatego przyglądał mu się z ciekawością, choć pędzący Vulcan nie był odpowiednią platformą widokową. Dreugh był nieco wyższy od człowieka. Owadzia głowa nie wyrażała oczywiście żadnych emocji, ale groźne potrząsanie przednimi odnóżami, wyposażonymi w potężne szczypce, nie wzbudzały wątpliwości co do zamiarów stwora. Zapewne świeżo złożył jaja i zawzięcie bronił terytorium, w którym je ukrył. Gdyby było inaczej, Mario zapewne w ogóle by go nie zauważył, bo ten ukryłby się przed nim. Agresywne zachowanie świadczyło o tym, że dreugh ma kogo bronić, albo dla kogo polować. Po złożeniu jaj zwykle pełnił straż jeszcze przez kilka tygodni, aż z jaj wyklują się larwy. Wtedy dreugh dostarczał im żywności, w postaci jakiegoś dużego zwierzęcia, albo nawet nieostrożnego człowieka. Larwy będą żywiły się ową padliną przez jakiś czas, aż nieco podrosną i odpłyną do morza. Wiele z nich padnie ofiarami innych drapieżników, ale nieliczne dotrą na miejsce, na przykład do wybrzeży Wielkiej Wyspy Vvardenfell i tam, na płyciznach, pomiędzy niewielkimi wysepkami, będą dorastać przez wiele lat, aż osiągną wielkość dorosłego człowieka. Będą pływać w morzu i polować. Najpierw na małe rybki i skorupiaki, potem na duże ryby, kraby błotne, wodne ptaki i nawet na lądowe stworzenia, które nieostrożnie zagłębią się w wodę, by przepłynąć na sąsiednią wysepkę. Zdarzały się nawet ataki na ludzi, jeśli jakiś pływak nieostrożnie zbliżył się do wyrośniętego dreugha. I nie będą przypominać swoich rodziców. Zamiast dolnych odnóży, będą miały elastyczne macki, niczym ośmiornice, a zamiast dwóch ramion ze szczypcami, będą posiadały aż cztery. I twarze ich nie będą owadzie, lecz podobne do elfich, choć pokryte chityną. Stąd właśnie brały się legendy o ich elfim pochodzeniu.

     Te, które osiągną wiek dorosły, któregoś dnia poczują zew, by opuścić brzegi Morrowind i popłynąć na południe, skąd wpłyną w rzeki Argonii, Cyrodiil i Elsweyr. Tu przekształcą się i znów wyjdą na ląd. I tak od wiek wieków.

     Mario uśmiechnął się sam do siebie. Może w drodze powrotnej będzie miał więcej szczęścia i przyjrzy mu się dokładniej. Na razie najważniejszym było, aby dotrzeć do Leyawiin o jakimś przyzwoitym czasie.

     

Konny strażnik imperialny, patrolujący drogę w pobliżu Leyawiin 

Więcej stworów na swej drodze nie spotkał. Niedługo zza ściany lasu wyłoniły mu się mury miasta. Położone nad zatoką Leyawiin, miało mury, dochodzące do samej wody. Proste, zadbane mury, wyposażone w kilka baszt. Stajnia pod bramą była rozległa i królowały w niej konie srokatej maści z tutejszej hodowli. Zostawił tam Vulcana pod opieką stajennego Khajita. Tutaj było wielu Khajitów i Argonian. Bliskość granic robiła swoje. A że Cyrodiil było prowincją otwartą dla obcych, wielu z nich wyemigrowało ze swoich ojczyzn i osiadło w cyrodiilijskich miastach. Gdy minął bramę i strażnika, z tarczą, na której wymalowano godło Leyawiin – białego konia – skierował się do oberży, prowadzonej przez parę Argonian. Choć niska i raczej ciemna, bo małe okienka niewiele wpuszczały światła, była czysta i miała znakomitą kuchnię. Argonianie doskonale potrafili przyrządzać ryby, doprawiając je aromatycznymi wodorostami, więc wiedział już, co zamówi sobie na kolację. Pokoik był niewielki, jego skromne wyposażenie nieco poszarzałe od starości, ale wszystko było utrzymane w porządku.

     Jeszcze zanim się przebrał, zamówił sobie kolację: zębacza, pieczonego na parze. I znów nie zdążył jej zjeść, bowiem gdy tylko skierował się w stronę swego pokoiku, do oberży wpadł z przeraźliwym krzykiem jakiś Bosmer.

     - Ognista brama! To chyba te Wrota Otchłani! – zawołał od progu. – Wylazł z nich jakiś potwór!

     - Gdzie? – rzucił Mario.

     - Na wysepce, po wschodniej stronie!

     Mario otworzył drzwi pokoju i nie patrząc, rzucił w kąt swój podróżny tobół, po czym w pełnym uzbrojeniu wypadł z oberży. Niebo nad nim było czerwone, ale to o niczym jeszcze nie świadczyło, bowiem słońce już zachodziło i zdawało się to całkiem naturalne. Nienaturalna była natomiast duchota, którą dobrze znał. Nie zwlekając, popędził w kierunku wschodniej bramy. Była zamknięta, za to bramę północno-wschodnią, prowadzącą na rybacką przystań, otwarto na oścież. Strażnicy już się tam gromadzili. Kilku śmiałków chwyciło łuki i zaczęło zajmować pozycje. Na skrzydle bramy odbijała się czerwona łuna. Mario wybiegł przed gród.

     Na małej, pustej wyspie, niedaleko przystani, świeciły purpurą Wrota Otchłani. Ale tym razem słudzy Mehrunesa Dagona musieli przygotować atak dokładnie, bowiem nie tylko wrota pojawiły się na wyspie. Z brzegiem łączył ją długi, wąski most, którego na pewno przedtem nie było. Zresztą, wyglądał jakby ułożono go z zespolonych ze sobą wielkich kości i ogromnych pazurów, a to już oczywista wizytówka architektów Otchłani. W chwili, gdy Mario przebiegł przez bramę, samotny daedrot powolnym, niepewnym krokiem wstępował właśnie na ów most, który mimo wszystko wydawał się solidną konstrukcją, nie uginającą się pod jego ciężarem. Mario uniósł łuk. Ale nie on strzelił pierwszy. Jeszcze zanim zdążył go napiąć, potwór dostał trzy strzały od strażników. Zachwiał się.

 

Wygasła brama Otchłani pod murami Leyawiin. Widoczny most, łączący wysepkę z brzegiem. W oddali baszta miasta i wieża świątyni Zenithara.

   - Napinaj! – dobiegł go głos oficera straży.

     Choć nie do niego skierowano tę komendę, napiął łuk razem ze strażnikami.

     - Strzał!

     Salwa z sześciu łuków zasyczała złowrogo w powietrzu. Choć strzał był trudny, do poruszającego się w bok celu, wszystkie groty dosięgły celu. Potwór potknął się i przyklęknął na jedno kolano. Uniósł ramię w górę.

     Był za daleko, by skutecznie razić ognistą kulą, jak to miał w zwyczaju. Dla Maria było więc jasne, że daedrot zamierza zaleczyć swoje rany. Błyskawicznie uniósł łuk do oka i wypuścił strzałę prosto w skroń daedry. Szeroki, szklany grot zadawał poważne obrażenia. Potwór  przewrócił się od tego uderzenia i z głośnym pluskiem wpadł do wody. Przez chwilę widać było tylko wydobywające się z niego bąble powietrza. Jeśli po strzale Maria jeszcze żył, to teraz na pewno się utopił.

     Strażnicy wydali okrzyk radości.

     - Jeszcze za wcześnie! – ostrzegł ich Mario. – Dagon wysyła na tę stronę zwykle trzech lub czterech strażników. Zajmijcie pozycje do strzału. Zaraz wylezie stamtąd coś jeszcze.

     Choć nikt go tu nie znał, strażnicy wykonali jego polecenie co do joty. Wzięli go zapewne za doświadczonego rycerza wysokiego rodu. Oficer nie protestował, a nawet skinął głową, zgadzając się z jego propozycją.

     Tak jak przypuszczał, z portalu wychynęły jeszcze dwa potwory, na szczęście nie jednocześnie. Najpierw pajęcza daedra, która zdążyła jedynie poparzyć jednego ze strażników błyskawicą, zanim sama umarła, a potem Xivilai. Ten był groźniejszym przeciwnikiem. Już na wstępie przywołał swojego sługę – szybkonogiego, ptasiokształtnego gada, zwanego Postrachem Klanów.

     - Zostawcie gada! – wrzasnął Mario. – Szyjcie w olbrzyma!

     - Strzelać bez rozkazu! – dodał oficer.

     Gad szybko wbiegł na most. Oficer posłał tam trzech strażników z mieczami, by go zatrzymali, ale reszta posłusznie wzięła na cel dremorę. Ten, wymachując ciężkim toporem, wszedł na most energicznym krokiem, ale nie zdołał dotrzeć nawet do jego połowy, gdy naszpikowany strzałami, niby poduszka do igieł, zwalił się z mostu w mętną wodę, znikając z pola widzenia strzelców. Już stamtąd nie wypłynął. Gdy gad. Który zbliżył się już do strażników, nagle rozwiał się w dym, było jasne, że Xivilai zginął.

     - Świetnie – uśmiechnął się Mario i szybkim krokiem udał się w kierunku oficera.

     - Tak trzymać – skinął głową. – Nie ma czasu na opowieści. Wiem jak zamknąć te wrota. Zaraz się tam udam, a wy musicie czekać tu, gotowi na to, że znowu coś się stamtąd wynurzy.

     Oficer spojrzał na niego zdumiony.

     - Nie pierwszy raz to robisz, co?

     - Zgadza się – Mario skinął głową. – Zaufaj mi, wiem co robię. To jednak trochę potrwa, dlatego radzę ci trzymać swoich ludzi w pogotowiu.

     - Widzę wyraźnie, że wiesz co robisz – odparł oficer. – Tak zrobię. Ale obiecaj mi, że jak wrócisz, wszystko mi wytłumaczysz.

     - Słowo!

     Mario nałożył strzałę na cięciwę, błysnął zębami w stronę oficera i ruszył w kierunku mostu. Po chwili był już na wyspie. Ostatni, pożegnalny gest w stronę straży i zniknął w ognistej bramie.

     Strażnicy patrzeli w jego stronę ze zdumieniem.

     - Szaleniec, czy aż tak odważny? – rzucił jeden z nich.

     - Ani jedno, ani drugie – odparł drugi. – On po prostu wie, co trzeba zrobić.

     - A odważny swoją drogą – dodał trzeci. – Mnie nic nie zmusiłoby do wejścia w ten ogień.

     Zaczęło się czekanie. Nieznośne czekanie. Czekanie pełne napięcia, przeplatane chwilami zwątpienia.

     - Jak myślicie, wróci? – spytał jeden ze strażników. – Wyglądał na kogoś, kto ma jakieś doświadczenie z tym… Z tym czymś.

     - Chyba tak – odparł drugi. – Wiedział przecież, że trzeba najpierw zabić olbrzyma. Ten drugi wtedy zniknął. O, na pewno już nieraz spotkał te potwory.

     - Ale kto to był? – mruknął inny. – Ktoś z Gildii Magów?

     - Nie wyglądał na maga – pokręcił głową poprzedni. – Bardziej na kogoś z Gildii Wojowników.

     - Albo Ostrzy – dodał kolejny. – Ostrza znają wszystkie tajemnice…

     - Ostrza mają inne zbroje – zaoponował inny. – Akavirskie!

     Strażników wciąż przybywało. Co chwilę jakaś postać w jasnej opończy wyłaniała się z półprzymkniętej dla bezpieczeństwa bramy miasta. Kapitan, dowiedziawszy się o Wrotach Otchłani, postawił na nogi całą straż miejską, włącznie z tymi, którzy właśnie skończyli służbę i udali się na spoczynek.

     - Panie, nalegam! – rozległ się głos od strony bramy. – Tu jest niebezpiecznie!

     - Nie będę się chował za niczyimi plecami – odpowiedział mu delikatny głos.

     Z bramy wyłoniła się szczupła postać, w aksamitnej, ciemnej szacie, ze złotymi haftami i podeszła do dowodzącego akcja oficera. Ten wyprostował się na jego widok.

     - Panie?

     Hrabia Marius Caro był niewysokim mężczyzną, po pięćdziesiątce. Szczupłe ramiona i delikatna sylwetka nie znamionowały wojownika. Był raczej typem administratora. Zrozumiała była więc reakcja strażnika, zwłaszcza że hrabia przyszedł na miejsce nieuzbrojony.

     Ale Marius Caro wiedział, że nie tylko uzbrojeniem wygrywa się walkę. Jego obecność, spokój i opanowanie były równie ważne. I miał rację. Otucha wstąpiła w serca strażników.

     - Raport? – spytał hrabia.

     Oficer w krótkich słowach opisał mu sytuację. Wspomniał o potworach, wyłaniających się z portalu i o rycerzu, który w niego wszedł, a im polecił trzymać tutaj straż.

     - Nie wiem, czy słusznie, ale wyczułem, że on ma rację – dodał na koniec, tonem usprawiedliwienia. – Mówił takim pewnym tonem. Bez wątpienia, wiedział co należy robić.

     Hrabia pokiwał głową.

     - Niech zgadnę – odezwał się. – Ten rycerz miał na sobie zieloną zbroję? A u pasa daedryczny miecz?

     - Tak, panie.

     Hrabia uśmiechnął się.

     - Gdybyś zamiast przegrywania swojego żołdu w kości, wziął kiedyś do rąk „Kurier”, wiedziałbyś, z kim masz do czynienia! – powiedział tonem żartobliwej przygany.

     Strażnik zaczerwienił się, ale nic nie powiedział.

     - A kto to był? – odważył się spytać inny strażnik.

     - Sądząc z opisu, był to ten, którego zowią Bohaterem z Kvatch – odparł hrabia. – I jeśli to był on, najlepiej będzie, jeśli postąpimy według jego słów. On naprawdę wie, co robi.

     Chwila ciszy.

     - A jeśli mu się nie uda?

     Hrabia wzruszył ramionami.

     - To wtedy będziemy musieli zająć się tym sami.


Rozdział XLII

     Hrabina Millon Umbranox była młodą kobietą. Bardzo młodą, jeśli wziąć pod uwagę odpowiedzialny urząd, jaki sprawowała. Z pewnością nie miała jeszcze trzydziestu lat. W dodatku, po zaginięciu jej męża, w bardzo tajemniczych okolicznościach, zmuszona była sprawować go samotnie. Nikt nie wiedział, co stało się z hrabią Corvusem. Któregoś dnia wyjechał z miasta konno, aby objechać okolice, jak na dobrego gospodarza przystało i przepadł bez wieści. Poszukiwania hrabiego, albo chociaż jego zwłok, nie dały rezultatu. To odcisnęło na hrabinie swoiste piętno. Rzadko się uśmiechała. Pozornie wyciszona i wycofana, potrafiła jednak działać zdecydowanie. Na jego widok, wstała z tronu i w miły sposób podziękowała mu za to, co zrobił dla miasta, po czym zaproponowała mu gościnę w zamkowych komnatach. Mario wprawdzie wolałby odpocząć w gospodzie, gdzie nie krępowałyby go etykieta i zamkowy rytm dnia, ale zaproszenie było wypowiedziane tak miłymi słowami i tak aksamitnym głosem, że przyjął je z wdzięcznością. Zaraz też zaprowadzono go do łaźni, potem do niedużej, ale gustownie urządzonej komnaty, gdzie czekał już na niego smaczny posiłek. I to nie byle jaki. Tak przyrządzonego bażanta nie jadł jeszcze nigdy. Delikatne białe wino znakomicie wzmacniało jego smak, a chleb był świeży, pachnący i skrzypiący między zębami. Posiłku dopełniała taca z najróżniejszymi owocami.

     A potem kamerdyner poinformował go, że jeśli czegokolwiek by potrzebował, ma użyć stojącego na stoliku dzwonka, by go przywołać. Po czym dyskretnie wycofał się, zamykając za sobą drzwi, trafnie odgadując, że gość hrabiny jest zmęczony i przede wszystkim potrzeba mu snu.

     Dlatego swoją prośbę o pomoc dla Brumy przedstawił hrabinie dopiero wieczorem, gdy przyjęła go ponownie, tym razem na prywatnej audiencji. Hrabina nie okazała zdziwienia. Zupełnie jakby się tego spodziewała.

     - Bohaterze z Kvatch, ty możesz prosić o wszystko – uśmiechnęła się w zadumie. –Ja nie odmawiam ci pomocy, zwłaszcza że ktoś, kto po tym wszystkim prosi o coś nie dla siebie, ale dla innych, godzien jest wszelkiej pomocy. Jest tylko jedno, co mnie niepokoi. W okolicy Anvil otworzyły się już dwie Bramy Otchłani. Co będzie, gdy otworzy się następna? Nie chciałabym zostawiać miasta zupełnie bez garnizonu.

     Mario powoli pokiwał głową.

     - Pani, muszę przyznać, że to może się zdarzyć – westchnął. – Może otworzyć się jeszcze jakaś brama, to prawda. Ale jeśli mamy przeciwdziałać dwom niebezpieczeństwom, z których jedno jest niemal zupełnie pewne, a drugie tylko prawdopodobne, to już nie mamy wyboru. Wiemy na pewno, że Mehrunes Dagon uderzy wszystkimi siłami w Brumę. Ma ku temu ważny powód. Czy zaatakuje Anvil? Nie wiem, ale w razie czego, Alawen wie, jak zamknąć portal do Otchłani, gdyby się tu pojawił.

     Milczeli przez chwilę, po czym Mario odezwał się znów.

     - Pani, nie proszę przecież, żebyś wysłała cały garnizon. Wyślij tylu żołnierzy, ilu możesz. Każda para rąk, umiejąca władać bronią, może się przydać.

     Spojrzała na niego zadumana. Przez chwilę spoglądali sobie w oczy. Mario musiał przyznać, że jest bardzo atrakcyjna kobietą, zwłaszcza w tej chwili, gdy płomienie świec urządziły sobie iluminację na jej policzku.

     - Tak zrobię – uśmiechnęła się lekko. – Wyznaczę szkieletową załogę miasta, a resztę poślę do Brumy. W razie czego, jest tu zawsze kilka statków. Marynarze też potrafią niezgorzej walczyć. W razie czego, przyłączą się do nas.

     No tak, Anvil było portem i to niemałym. O tym nie pomyślał.

     Powstał i skłonił się w podzięce. Ucałował podaną mu, wypielęgnowaną i uperfumowaną dłoń. Dłoń ta chwyciła go pod brodę i pieszczotliwym ruchem podniosła jego głowę.

     - Dziękuję ci, Bohaterze z Kvatch – odezwała się. – Nie sądziłam, że może istnieć człowiek tak odważny i szlachetny jak ty. Ale domyślam się, co tobą kieruje. Należysz do tych, którzy zawsze lojalnie służą Cesarstwu i cesarzowi. Jesteś Ostrzem. Ciiii – położyła mu palec na ustach. – Nic nie mów. Wiem, że ci nie wolno. Ale w niczym to nie umniejsza wielkości twych czynów.

*          *          *

     Noc spędził w zamku. Był wyspany, więc miał trudności z zaśnięciem. Udało mu się to dopiero nad ranem. Przed wyjazdem pokręcił się trochę po mieście. Przede wszystkim, zaszedł do kuźni Varena Morvayna, by sprzedać u niego łupy. Ten zdumiał się, gdy go zobaczył. Jego dunmerskie, czerwone oczy rozszerzyły się tak, że wyraźnie widział czerwone białko wokół czarnych tęczówek. Trudno mu było uwierzyć, że Mario, którego przecież dobrze znał, to nikt inny, jak tylko osławiony Bohater z Kvatch. Bez wahania wypłacił mu tyle gotówki ile mógł, resztę broni przyjmując w komis.

     - Bez marży – zapewnił.

     Potem Mario pospacerował trochę po mieście. Lubił je. Powszechnym budulcem był tu ten sam biały kamień, którego używali Ayleidzi do swych budowli. Miasto miało więc niemal śnieżnobiałą zabudowę, wliczając w to uliczny bruk. Było zadbane i czyste, w dodatku leżało na malowniczym Złotym Wybrzeżu. Pooddychał z przyjemnością czystym, morskim powietrzem. Najbardziej podobało mu się to, że mimo ciepłego klimatu, nigdy się tu nie pocił. W każdym innym mieście, w tej temperaturze miałby już mokrą koszulę. A tutaj nie i nie miał pojęcia dlaczego.

Anvil

     Mimo sympatii do miejsca, późnym rankiem dosiadł Vulcana i ruszył w drogę powrotną, by wieczorem znaleźć się pod murami Skingrad. Nie minęło wiele czasu, a znalazł się w czułych objęciach Falanu.

     - Rana nie boli? – smukła dłoń dotknęła jego boku.

     - Ani trochę – zapewnił, kładąc ręce na jej biodrach. – A kiedy patrzę na ciebie, przechodzi mi nawet zmęczenie. I głód.

     - Jesteś głodny?

     - Jak lew!

     Falanu pocałowała go czule w usta.

     - Chodź na górę. Zaraz coś przyrządzę.

     Ruszyła schodami na górę. Szedł za nią, z zachwytem przyglądając się jej wdzięcznym ruchom. W pewnym momencie nie wytrzymał i objął ją w talii.

     - Kiedy patrzę na ciebie, miałbym ochotę zjeść ciebie…

     Śmiała się, gdy się odwracała i gdy czule przytulała jego głowę to swojej piersi. Ale kącikach jej oczu pojawiły się łzy.

*          *          *

     Mehrunes Dagon musiał o nim wiedzieć. Niemożliwe, żeby było inaczej! To nie mógł być przypadek, że Wrota Otchłani pod Bravil otworzyły się właśnie wtedy, kiedy przebywał w mieście. Wróg chciał go dopaść, bez dwóch zdań. I jakimś magicznym sposobem odgadywał jego obecność. Niedaleko miasta stały ruiny dawnej wieży, z których został jedynie fundament. Tam właśnie wychynęła z podziemi brama do Otchłani.

     Zaniepokoiło Maria to odkrycie. Znaczyło to, że szpiedzy są w każdym mieście, a on już został rozpoznany. Ale zdołał też ujrzeć w tym uśmiech losu. Z Bramą Otchłani da sobie radę, a bez niej trudno byłoby dostać się na audiencję do hrabiego Terentiusa.

     Początkowo nic nie wskazywało na to, by tutaj miała się powtórzyć historia z Chorrol, czy Cheydinhal. Okolica wyglądała spokojnie, nawet sennie. Mury majaczyły w mgle, ścielącej się nad rozlewiskiem. I choć wyglądało to bardzo malowniczo, Mario westchnął rzewnie. Nie lubił tego miasta. Bravil było podupadającym portem, zbudowanym na rzece Larsius i znajdowało się na zachodnim brzegu zatoki Niben. Okolica była bagnista i wszędzie panowała permanentna wilgoć, brzęcząca chmarami komarów. Samo miasto było natomiast zaniedbane, brudne i cuchnęło szlamem, zalegającym w zakamarkach kanału portowego, płynącego przez sam środek miasta i dzielącego je na dwie części. Obie części połączono kilkoma mostami, ale były to dość prymitywne budowle, konstrukcji wiszącej. Sprawiały wrażenie, jakby sklecono je byle jak, z drewnianych desek i konopnych lin. Chybotały się pod stopami, a gdy zawiał mocniejszy wiatr, falowały jak powierzchnia wody. Zabudowa miasta była drewniana, przeważnie z dębowych bali, ale Mario zawsze odnosił wrażenie, że cieśle musieli coś zdrowo wciągać lub popijać, by postawić ją tak krzywo i niechlujnie. Mogło to być zresztą prawdą, ponieważ cesarskiego dekretu, zakazującego handlu skoomą, niespecjalnie tu przestrzegano. Mario dostał dwie oferty kupna tego narkotyku, zanim na dobre wszedł do miasta. Odniósł wrażenie, że bez skoomy nie da się tu żyć. Trzeba być naprawdę permanentnie odurzonym, żeby człowiek sam wybrał sobie to miejsce.

     Do miasta przybył późnym popołudniem. Pierwsze kroki skierował do wyszynku, by wynająć sobie pokój. „Srebrny Dom na Wodzie” – głosił szyld, ale Mario znał już tę gospodę i wiedział dobrze, że nazwa została nadana mocno na wyrost. Prowadził ją Altmer, imieniem Gilgondorin, uczciwy gość, choć trochę niechluj. Z miotłą ani ścierką raczej nie przesadzał, za to kuchnię prowadził całkiem przyzwoitą. Mario szczególnie lubił tam pewną potrawkę z kawałków mięsa, kaszy, podsmażanych warzyw, grzybów i orzechów, podawaną na gorąco. Gdy wszedł, wszystkie głowy nielicznych bywalców odwróciły się ku niemu. Nie było ich wielu, a wszyscy sprawiali wrażenie ludzi twardych, ale zmęczonych codziennym życiem. Zapewne niejeden z nich miał co nieco na sumieniu. Dość, że zaufania raczej nie wzbudzali. Gospoda była piętrowa i miała wysoko osadzony sufit. Było w niej jasno i to pomimo przybrudzonych okien. Na parterze znajdowała się skromna portiernia, kuchnia i sala jadalna, w której stało kilka prostych stołów i drewnianych ław. Pokoje znajdowały się na piętrze. Te z kolei były ciasne i mroczne, w dodatku dawno nie omiatane z pajęczyn. Pościel też nie była pierwszej świeżości, ale Mario nie narzekał. Bywało, że spał w gorszych miejscach. Zdjął z siebie zbroję i wskoczył w lżejsze, podróżne rzeczy. Odłożył tarczę, łuk i kołczan, zostawiając sobie tylko miecz u pasa. Pokój dobrze zaryglował, wychodząc do sali jadalnej. Zamówił sobie spóźniony obiad i kufel piwa, po czym usiadł przy małym stoliku w rogu, czekając aż szynkarka poda mu jego gorącą potrawkę.

     Wbrew jego obawom, nic się nie działo. Nikt go nie zaczepiał, nikt nie posłał mu nawet pogardliwego spojrzenia. Przeciwnie, spoglądano na niego wprawdzie z niechęcią, jak na wszystkich obcych, ale też z pewnym respektem. Widziano, że pojawił się w szklanej zbroi, z długim, daedrycznym mieczem u pasa, w dodatku nosił go jak ktoś, kto umie się nim posługiwać. Widać, ktoś znaczny – musieli pomyśleć bywalcy. I z pewnością dobrze wiedzieli, że ktoś taki nie będzie łatwym kąskiem dla miejscowych awanturników. A gdyby nawet był, to hrabia z pewnością nie przejdzie do porządku nad faktem, że w jego mieście obito gębę rycerzowi, niewątpliwie wysokiego rodu, sądząc po uzbrojeniu. Czekałyby ich potem nieprzyjemności, niewygodne pytania, a życie w Bravil było wystarczająco trudne i bez dodatkowych kłopotów. Jeśli już trzeba obrobić lub załatwić kogoś po cichu, to kogoś, kogo nikt nie będzie szukał.

     Po posiłku obmył się nieco i postanowił złożyć wizytę hrabiemu. Po krótkim namyśle włożył na powrót swą zbroję. Wyglądał w niej dostojnie i istniała szansa, że straże, widząc kogoś, kogo bez trudu można było wziąć za rycerza wysokiego rodu, dopuszczą go do władcy. Na szyję włożył też medalion Loży Rycerzy Ciernia, podarowanego mu przez Farwila. Uśmiechnął się sam do siebie, choć z pewnym zażenowaniem. Jakoś wciąż do niego nie docierało, że podniesiono go do rycerskiego stanu. A to właśnie można było teraz wykorzystać, jako że bramy zamków przed pasowanymi rycerzami zwykle stały otworem.

     Nie zdążył jednak dotrzeć nawet do kanału i mostu, prowadzącego do zamku, gdy czerwieniejące się już niebo poczerwieniało jeszcze bardziej, a powietrze stało się jeszcze bardziej duszne. Przystanął i pokręcił głową zrezygnowany. Znowu! Pod miastem otworzyła się Brama Otchłani, co do tego nie miał wątpliwości. Ale gdzie konkretnie?

     To wyjaśniło się bardzo szybko. Strażnik, biegnący co tchu w stronę zamku, krzyczał na całe gardło, informując wszystkich wokół.

     - Alarm! Wszyscy do broni! Portal do Otchłani pojawił się pod miastem! Zaraz wylezą z niego daedry!...

     Umilkł, gdy Mario złapał go za ramię.

     - Gdzie konkretnie?

     Strażnik najpierw spojrzał na niego z mieszaniną zaskoczenia i oburzenia, po czym wyrwał się z uścisku.

     - Ruiny starej wieży – burknął.

     - Powiedz hrabiemu, że zamknę tę bramę – oświadczył Mario. – Ale potem będę go prosił o posłuchanie.

     Zdumienie odbiło się w spojrzeniu strażnika.

     - To nie wszystko – oświadczył Mario. – Potrzeba ludzi, którzy zajmą się daedrami tu, na miejscu…

     Widząc, że strażnik nic nie rozumie, Mario machnął ręką.

     - Po prostu, zabierz mnie do hrabiego. Sam mu o tym powiem.

     Strażnik nie powiedział ani tak, ani nie, więc Mario podążył za nim, w nadziei, że zdoła zobaczyć się z grododzierżcą. Udało się. Strażnik bez trudu przeszedł przez kilka wartowni, a towarzyszącego mu tajemniczego gościa w zielonej zbroi również przepuszczono bez słowa. Obaj stanęli przed tronem i skłonili się jednocześnie.

     - Wasza Wysokość, brama Otchłani otworzyła się w ruinach starej wieży – oznajmił strażnik bez wstępów.

     Hrabia Regulus Terentius chyba nie od razu zrozumiał, o czym mowa. Zażądał wyjaśnień. Strażnik więc opowiedział w kilku słowach, co wydarzyło się pod miastem, a Mario znając to na pamięć, począł przyglądać się grododzierżcy.

Hrabia Regulus Terentius w sali tronowej zamku Bravil

     Hrabia był wysokim, ciemnowłosym Cyrodiilijczykiem, a jego wiek trudno było odgadnąć. Twarz wydawał się młoda, jakby nie miał więcej niż trzydzieści lat, ale Mario wiedział, że to złudzenie, bowiem władca przekroczył już pięćdziesiątkę. Sylwetka nie była już tak młodzieńcza. Ciemnoniebieska, aksamitna szata ze złotymi haftami z trudem ukrywała wypukły brzuch. Oczy wydawały się nieobecne, a w każdym razie bardzo zmęczone. Pierwsze wrażenie raczej nie było pochlebne. A Mario jeszcze w czasie posiłku nasłuchał się opowieści o jego zamiłowaniu do skoomy, więc uznał, że ma przed sobą bardzo trudne zadanie.

     - I ten rycerz ofiarował się ją zamknąć – strażnik wskazał na Maria, kończąc swój raport.

     Hrabia przeniósł wzrok na osobnika w zielonej zbroi. Przez chwilę taksował go wzrokiem, aż ten poczuł się nieswojo.

     - Kim jesteś, rycerzu? – spytał w końcu. – Jakoś nie dosłyszałem twego imienia.

     - Moje prawdziwe imię nikomu nic nie powie – Mario uśmiechnął się. – Już prędzej przydomek. Ludzie zowią mnie Bohaterem z Kvatch.

     Chwila milczenia.

     - Więc to ty… - hrabia pokiwał głową. – No cóż, w pierwszej chwili pomyślałem, że chorujesz na przerost odwagi nad rozumem. No, ale skoro jesteś tym, kim mówisz że jesteś, to chyba wiesz, na co się rzucasz. Przyjmuję twoje poświęcenie i wyrażam wdzięczność, w imieniu hrabstwa Bravil i swoim własnym. Czy możemy ci jakoś pomóc?

     Poszło łatwiej, niż przypuszczał. Mario uśmiechnął się z ulgą.

     - Tak, panie. Potrzeba kilku, albo lepiej kilkunastu strażników, którzy pomogą mi zająć się daedrami po tej stronie portalu. Zwykle wyłażą z nich trzy lub cztery potwory, ale początkowo są nieco ogłupiałe, więc łatwo je zatłuc, gdy się ma przewagę liczebną. Dobrze byłoby postawić tam straż, wśród której znalazłoby się kilku łuczników. Niech po prostu szyją do wszystkiego, co stamtąd wylezie, a gdy potwór nie padnie od razu, trzeba dobić go mieczami. Ja w tym czasie zrobię swoje po tamtej stronie. Trochę to potrwa, ale dam radę. Robiłem to już wcześniej.

     Hrabia przeniósł wzrok na stojącego z boku kapitana straży. Nie potrzeba było słów. Ten skinął głową.

     - Nie zwlekajmy więc – odezwał się oficer silnym głosem. – Za chwilę spotkajmy się wszyscy pod Bramą Otchłani.

     Mario skłonił się i odwróciwszy się na pięcie, szybkim krokiem wyszedł z pałacu i skierował się do oberży, gdzie zostawił kołczan i łuk, a także zaklęte rękawice. Gdy wyszedł poza mury miasta, ujrzał iskrzącą się w zapadającym zmroku Bramę Otchłani i kilkunastu strażników, otaczających świecący obiekt.

     Brama wychynęła w samym środku fundamentów starej wieży strażniczej, jeszcze zapewne pochodzącej z Drugiej Ery. Został z niej jedynie pokruszony mur, z jednej strony sięgający człowiekowi do pasa, z drugiej nieco wyższy, mniej więcej na dwie wysokości człowieka. Brama wychyliła się w taki sposób, że po stronie niskiego murku można było przejść do Otchłani i z powrotem, ale po drugiej stronie wysoki mur i filary portalu po bokach uniemożliwiały przejście. I na szczęście dla mieszkańców miasta, pierwszy potwór wychylił się w bramy po niewłaściwej dla siebie stronie.

Wygasła brama Otchłani pod Bravil

     Xivilai rozejrzał się, zapewne zdumiony ścianą, jaką napotkał zaraz po przejściu przez portal. Nie miał nawet dość miejsca, by zamachnąć się toporem. Za to strażnicy mieli go dość, by momentalnie naszpikować potwora strzałami. Daedryczny, zaklęty łuk Maria dokończył dzieła. Strażnicy wydali okrzyk radości. Fala uniesienia sprawiła, że pajęczyca, tym razem po właściwej stronie Bramy, nie zdążyła nawet przywołać swojego małego sługi, a już leżała martwa. Oprócz Maria, łuki miało jeszcze siedmiu strażników. Takiej salwie nie oprze się nawet daedra. Po raz pierwszy ludzie przyjęli przypadkiem najlepsząmożliwą taktykę. Potwierdziła się ona, gdy z Bramy wygramolił się daedrot. Dwie salwy wystarczyły, by położyć go na ziemi.

     Mario roześmiał się w głos.

     - Świetnie! – zawołał. – Tak właśnie należy z nimi postępować! A teraz wchodzę. I do zobaczenia, mam nadzieję!

     Nie czekając na odpowiedź, zanurzył się w Otchłań.

     Nie znał tej części Otchłani. Miała kształt okrągłego atolu na morzu lawy. Jedyna droga prowadziła naokoło. Włożył więc zaklęty pierścień i ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie.

     Tutaj daedr było więcej niż poprzednio. Były też silniejsze. Częściej spotykał odzianych w zbroje Markynaz, kręciło się tam też kilku Xivilai i pajęczyc. Ale wyposażony w magiczne przedmioty i zaklętą broń, Mario był niezwykle trudnym przeciwnikiem. Gdyby daedry zgromadziły się w jednym miejscu, może musiałby im ulec. Ale porozrzucanym po całym obszarze, pojedynczym strażnikom, dał radę bez trudu. Do samej wieży dotarł niezauważony. Na rozległym placu przed wejściem kręciło się kilku Markynaz, ale w półmroku nie zdołali dostrzec przezroczystej, bezszelestnie skradającej się postaci. Mario poczekał na dogodny moment i wślizgnął się do wnętrza budowli.

     Tutaj też nie było większych trudności. Rozkład korytarzy i pomieszczeń w wieży był nieco inny niż ten, do którego przywykł, ale połapał się w nim stosunkowo szybko. Kilka daedr ustrzelił podczas wędrówki na górę, większość jednak udało mu się ominąć. Na samej górze zlikwidował z daleka dwóch Markynaz, po czym ukrył się w cieniu i poczekał, aż rozglądający się z podniesioną bronią trzeci strażnik odwróci się bokiem. To był dremora Valkynaz – z osobistej gwardii Mehrunesa Dagona. I jako jedyny zachował się tak, jak Mario zrobiłby to na jego miejscu – szybkim ruchem schował się w cieniu, wciąż uważnie się rozglądając.

     Ale przewaga wciąż była po stronie myśliwego. Mario, z darem Meridii na palcu, był dla niego niewidoczny. Za to zaklęte rękawice sprawiały, że nie było takiego cienia, w którym dremora zdołałby się ukryć. Mario wybrał strzały ze szklanymi grotami. Zadawały największe obrażenia. Strzelił dwukrotnie i za każdym razem usłyszał uderzenie grotu o zbroję i zduszony jęk dremory. Trzeci strzał zdradził jego pozycję. Dremora ruszył na niego z podniesionym orężem, ale to był już tylko przedśmiertny zryw. Czwarta strzała w sam środek czoła, wytłoczyła z niego życie. Padł na wznak, wypuszczając oręż z rąk i znieruchomiał na zawsze.

     Kilka naładowanych kamieni duszy, dwa daedryczne brzeszczoty, jeden jednoręczny miecz i zaklęty naszyjnik to całkiem niezły łup. Mario z trudem dźwignął to wszystko na ramię i sięgnął po Kamień Pieczęci. Dygotanie wieży przywitał uśmiechem ulgi, a gdy wszystko wokół zaczęły ogarniać płomienie, zaśmiał się sam do siebie. Po chwili już był pod Bravil, pomiędzy filarami wygasłej Bramy Otchłani.