Rozdział XXXII

    Po kolejnej wizycie w Otchłani, splądrowanie ayleidzkich podziemi wydawało się igraszką. Mario znalazł w nich kilka cennych, świecących kamieni i odesłał w zaświaty kilkoro nieumarłych. Zatem, gdy pewnego poranka stanął przed kapliczką Meridii, nie uczynił tego z pustymi rękami. Wyciągnął przed siebie dłoń z garścią kostnej mączki, zebranej z ubitego kościotrupa i czekał cierpliwie. Nie musiał czekać długo. Już po chwili biały pył na jego ręce zafalował i zniknął, jakby wyparował, a jego samego otoczyła ciepła mgiełka.

     - Dziękuję ci, śmiertelniku! – w jego głowie rozległ się nagle silny, kobiecy głos. – Przyjmuję twór dar z wdzięcznością, jako dowód na unicestwienie elementu chaosu.

     Zrobiło mu się błogo. Opadło z niego całe napięcie i poczuł przyjemny spokój. Wiedział, że to błogosławieństwo daedrycznej pani tak na niego wpłynęło. Meridia potrafiła okazać wdzięczność. Daedry nie miały wprawdzie tak wielkiej mocy jak aedry, czyli bogowie, ale w porównaniu do śmiertelników były potężnymi bytami.

     - Czy chcesz zrobić coś dla mnie? – spytał głos. – Czy chcesz zostać moim czempionem? Czy jesteś gotów zniszczyć siedlisko chaosu i przywrócić naturalny porządek świata?

     - Chcę – odparł niepewnym głosem.

     - Zatem udaj się do Wyjącej Jaskini – głos przeszedł w niesamowity, dźwięczny szept. – Napotkasz tam plugawych nekromantów, zabawiających się ludzkimi duszami i szczątkami. Nie szczędź nikogo z nich. Ich podłe uczynki muszą zostać ukrócone, a okrutne eksperymenty muszą się zakończyć. Odeślij też do Otchłani tych wszystkich, którzy za ich sprawą nie mogą dziś zaznać spokoju. I strzeż się, bo nikt z nich nie okaże litości tobie. Czy jesteś gotów?

     - Tak, pani – Mario pochylił głowę.

     - Idź więc – Mario wyczuł w głosie uśmiech. – A gdy powrócisz, otrzymasz z mych rąk nagrodę.

     Głos umilkł. Mario przez chwilę stał oszołomiony, ale zaraz potrząsnął głową, chcąc przywrócić sobie sprawność umysłu. Uśmiechnął się do siebie. Rozmowa z przyjazną daedrą była dla niego czymś nowym i sprawiła mu ogromną przyjemność. Miło było przekonać się osobiście, że nie wszystkie daedry są tak do gruntu złe, jak Mehrunes Dagon. Również pośród nich zdarzały się jednostki szlachetne i przyjazne. Postanowił, że zrobi wszystko, by nie zawieść Meridii. Wolno wyciągnął z sakwy mapę, którą zawsze nosił przy sobie.

     - Mogłem zapytać daedryczną panią – zganił się w myślach. – Przyjąłem zadanie, a nie wiem, dokąd się udać.

     Rozwinął mapę, chcąc spytać któregoś z obecnych na miejscu kultystów, ale gdy zerknął na nią, znieruchomiał. Wyjąca Jaskinia widniała na mapie, naniesiona czarnym inkaustem i podpisana pięknym, drobnym pismem, choć Mario mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą żadnego znaku w tym miejscu nie było. Widać, Meridia jakimś magicznym sposobem własnoręcznie naniosła odpowiednią lokalizację na mapę. Jaskinia znajdowała się niedaleko, na wschód od Skingrad i nieco na południe. Jeśli dobrze się sprawi, całe zadanie wykona jeszcze dziś. Czym prędzej ruszył w kierunku stojącego opodal Vulcana, grzebiącego kopytem w trawie, jakby spodziewał się znaleźć tam coś ciekawego. O ile dla konia w ogóle może być coś ciekawszego niż sama trawa.

     Podróż nie zajęła mu wiele czasu i to pomimo omijania szerokim łukiem dostrzeżonych w pobliżu dwóch niedźwiedzi. Zaklęte rękawice ostrzegły go w porę i drapieżniki nie wyczuły go, albo uznały, że jest za daleko, by spróbować polowania. Wkrótce stanął przed ciasnym wejściem do groty, przed którym ustawiono znak, ostrzegający przed tym miejscem – ludzką głowę, zatkniętą na drewnianym paliku. Mario wzdrygnął się. Choć z głowy niewiele już zostało, poza czaszką i kilkoma płatami skóry, wyglądała ona makabrycznie. Zdjął łuk i nałoży strzałę na cięciwę.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął.

     I zanurzył się w ciemnym otworze.

     Ku jego zdziwieniu, wewnątrz wcale nie było ciemno. Ujrzał przed sobą naturalny korytarz, prowadzący nieco w dół, niby kopalniany chodnik, ale oświetlony kilkoma kagańcami. Jednocześnie ujrzał kilka pionowych, purpurowych kresek, rozsianych po skałach. To zaklęcie Wykrycie Życia z jego rękawic wskazało mu pozycje przeciwników. Wszyscy znajdowali się za skalnymi ścianami. Jaskinia musiała być znacznie większa niż początkowo przypuszczał.

     Tak też było. Od głównego korytarza odchodziło kilka odnóg. Był to prawdziwy labirynt. Aby się nie zgubić, postanowił w miarę możliwości skręcać zawsze w prawo. Wtedy na pewno po pewnym czasie trafi do wyjścia.

     Pierwszego przeciwnika ustrzelił jeszcze w korytarzu. Była to kobieta, w czarnej szacie maga, z ebonowym sztyletem u pasa, którego jednak nie zdążyła użyć. Jedna strzała, wypuszczona znienacka, w zupełności wystarczyła. Cicho jak cień Mario poszedł dalej.

     A dalej było znacznie gorzej. Naprzeciw wyszedł mu szkielet z dwuręcznym brzeszczotem. Spojrzał na niego pustymi oczodołami i zasyczał wściekle, po czym podniósł broń do ciosu. W tym samym momencie Mario wypuścił strzałę. Grot trafił w krąg szyjny i szkielet rozsypał się z głuchym klekotem, jednak siła, spajająca go w całość, wcale nie zanikła. Już po chwili poszczególne kostki potoczyły się ku sobie i nieumarły strażnik zmartwychwstał. Tylko po to, by otrzymać cios od miecza, gruchoczący jego czaszkę. Żywy człowiek padłby na miejscu, ale szkielet nie był przecież żywy. Z groteskowo rozłupaną czaszką walczył dalej i okazał się całkiem wymagającym przeciwnikiem. Nastąpiła wymiana ciosów, jednak niezbyt rozległy korytarz działał na korzyść Maria. Szkielet nie mógł wziąć pełnego rozmachu długim brzeszczotem, podczas gdy Mario sprawnie mógł fechtować Mieczem Wampira i zasłaniać się tarczą. Szybko pokonał go, nawet nie draśnięty. W myślach podziękował Seffanowi i Baurusowi za lekcje, jakich mu udzielili.

     W pewnej chwili było naprawdę źle. Podszedł do zdawałoby się ślepej ściany, a tam głaz osunął się w dół, niby kamienne drzwi, niespodziewanie odsłaniając go aż czterem parom żywych oczu i tyleż nieumarłych. Nie był na to przygotowany. Na szczęście oni też nie. Wypuścił szybko strzałę, kładąc jednego przeciwnika, po czym odrzucił łuk i sięgnął po miecz.

     Było ciężko. Szczęściem przejście było wąskie i przeciwnicy nie zdołali go otoczyć, co niechybnie skończyłoby się jego śmiercią. Nie byli też zbyt dobrze uzbrojeni, wyjąwszy dwa szkielety, z mieczami i tarczami. Znali jednak magię zniszczenia. Jak się okazało później, to właśnie zdecydowało o zwycięstwie Maria.

     Pierwsze rzuciły się na niego szkielety. Przeszkadzając sobie wzajemnie, czego Mario nie omieszkał wykorzystać. Były silne, ale żaden z nich nie był wytrawnym szermierzem. Biły się ciężkawo, jakby nie potrafiły skoordynować ruchów. Poza tym pioruny, które magowie rzucali w jego stronę, raziły głównie jego przeciwników, jemu samemu nie robiąc krzywdy. Pomogła też magia miecza, wysysając z nich życiową energię. Padły szybko, choć udało im się zadać mu parę niegroźnych ran. Potem przyszedł czas na zombi. Ten walczył głównie przez próby obalenia go na ziemię, ale tu pomogła tarcza, którą zdołał kilkakrotnie odepchnąć atakujące go zwłoki.

     Nieumarli nie są zbyt inteligentni. Siła, która nadaje im pozory życia, nie obdarza ich rozumem. Atakują zwykle na ślepo, nie zważając na własne bezpieczeństwo. Gdy przyszła kolej na magów, Mario zmienił taktykę. Cofnął się gwałtownie, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim. Zanim otworzyły się na powrót, stał już przy nich, z podniesionym mieczem, którego klingę opuścił prosto na głowę atakującego go maga. Troje pozostałych próbowało go zaatakować piorunami, ale Pierścień Burzy na jego palcu skutecznie chronił go przed magicznymi błyskawicami. Wyeliminował kolejnego nekromantę. Dwaj pozostali, widząc że pioruny nie odnoszą skutku, sięgnęli do sztyletów. W walce z zakutym w zbroję i uzbrojonym w miecz i tarczę przeciwnikiem nie mieli szans.

    Mario zdjął hełm i otarł pot z czoła. Rozejrzał się po pobojowisku. Nikt z nekromantów nie ocalał. Wykonał zadanie. Z ulgą przywołał zaklęcie uzdrawiania. Otoczyła go jasna, błyszcząca mgiełka Magii Przywracania. Wnikając w jego ciało, przyniosła ulgę piekącym ranom. Jeszcze raz i jeszcze raz. Radził sobie z tym coraz lepiej. Strażnik z Kvatch miał rację, trzeba używać tego zaklęcia jak najczęściej, nawet w przypadku drobnych ran. Nawet, gdy kolec jeżyny ukłuje go w palec, trzeba je przywołać i uleczyć to ukłucie. Dla treningu. Tak czynił i oto efekt.

     W grocie, pośród rzeczy nekromantów, znalazł trochę pieniędzy i kosztowności. Pozbierał też sztylety, wszystkie bez wyjątku pięknie wykonane i zapewne bardzo drogie. Nie zapomniał o mieczach, będących na wyposażeniu szkieletów. Ani o klejnotach duszy, które magowie mieli przy sobie. Obładowany wyszedł z jaskini, z uczuciem, że znów zrobił coś pożytecznego, niszcząc wielkie zło. Nie odczuwał litości ani dla nieumarłych, ani dla magów. Nieumarłych – bo w rzeczywistości wyświadczył im przysługę, uwalniając ich z rąk nekromantów. Magami, którzy zabawiali się nie tylko ludzkimi szczątkami, ale również ich duszami, szczerze się brzydził. Zabijając ich, wymierzył im karę, i tak zbyt łagodną. Oni przynajmniej po śmierci byli wolni, czego nie można było powiedzieć o ich ofiarach. Jakże trzeba być okrutnym i wyzutym z ludzkich uczuć, aby znęcać się nad człowiekiem nawet po jego śmierci!

     Meridia potrafiła się odwdzięczyć. Gdy tylko stanął przed kapliczką, ten sam głos, tym razem przepełniony radością, najpierw powiedział mu kilka miłych słów, a potem polecił otworzyć stojącą opodal skrzynię i zabrać to, co się w niej znajduje. Z ciekawością uchylił wieko. Podarunek był mały. Bardzo mały. Bez trudu zmieściłby się w piąstce małego dziecka. Ale okazał się być bezcenny. Był to gruby i ciężki, złoty pierścień, ozdobiony nieznanym mu kamieniem, ale co ważniejsze, zaklęty. I to nie byle jakim zaklęciem. Dawne legendy nazywały go Pierścieniem Khajitów, choć z rasą tą nie miał on nic wspólnego. Khaitowie jednak, choć chodzili na dwóch nogach i mieli ludzkie sylwetki, wciąż zachowali wiele cech właściwych kotom, jak widzenie w ciemnościach, doskonały węch, czy umiejętność bezszelestnego poruszania się. Potrafili tak stopić się z otoczeniem, że stawali się niemal niewidzialni. Pierścień ten, nałożony na palec sprawiał, że noszący go stawał się… przezroczysty. Gdy stał bez ruchu, trudno było go dostrzec. Prawdziwy skarb! Zwłaszcza przy trybie życia, jaki prowadził. Z takim pierścieniem na palcu mógł się niepostrzeżenie przekradać tuż pod nosem daedr, pilnujących wnętrza wieży w Otchłani. Z takim pierścieniem mógł niezauważony wniknąć w szeregi wroga. Pierścień zapewniał mu idealną kryjówkę, z której mógł razić strzałami, samemu nie będąc zauważonym. Z tym pierścieniem stawał się, zwłaszcza dla niektórych, nieco tępawych daedr, bardzo, ale to bardzo groźnym przeciwnikiem.

     Radość jednak szybko ustąpiła miejsca nagłemu rozczarowaniu, gdy tylko zdał sobie sprawę, co musi zrobić później. Cóż z tego, że ma magiczny pierścień, skoro trzeba go oddać Martinowi? A ten przecież wyraźnie powiedział, że musi go zniszczyć…Zniszczyć coś tak bezcennego i przydatnego! Zamyślony i zgaszony wracał do miasta. Przez bramę przeszedł jak we śnie i odruchowo skręcił w lewo, w kierunku sklepu Agnete. Nawet nie dosłyszał, ile złota mu zaproponowała za dostarczoną broń. Po prostu, pokiwał głową, wcale jej nie słuchając, a wyłożoną sumę zgarnął do sakiewki w ogóle jej nie licząc. Dopiero przy zakupie mikstur, Falanu wyrwała go z odrętwienia.

     - Co cię trapi? – spytała, stawiając na ladzie zamówione przez niego fiolki z uzdrawiającą miksturą. – Wyglądasz jakbyś stracił kogoś bliskiego.

     - Nie, to nic takiego – potrząsnął głową, wciąż zamyślony.

     - Może mogłabym jakoś pomóc?

     - Nie, raczej nie – westchnął.

     I nagle ją dostrzegł.

     Już od kilku chwil wpatrywał się w jej postać, wcale jej nie widząc. I dopiero teraz zauważył, jak miło się uśmiecha. Miała dziś na sobie długą, zieloną suknię, z wciętym dekoltem, ozdobionym koronkami. Podkreślała ona jej smukłą sylwetkę i delikatne, rozkoszne krągłości. Wyglądała tak ładnie, że nie mógł od niej oderwać oczu. Zamyślenie ustąpiło miejsca nagłemu zauroczeniu.

     - Wiesz – odezwał się nieśmiało. – Ślicznie dziś wyglądasz.

     - Naprawdę? – przekrzywiła kokieteryjnie głowę.

     - Zawsze ślicznie wyglądasz – odrzekł bezmyślnie, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi. – Ale dziś szczególnie. Czy to jakieś święto?

     - Nie – opuściła skromnie głowę. – Ale dziękuję. To było miłe.

     Przytrzymała jego dłoń, gdy sięgał po podane mu fiolki.

    - Powiedz, co cię trapi – szepnęła. – Może jednak będę mogła ci jakoś pomóc?

     Przeszedł go miły dreszcz. Jej dłoń była ciepła i delikatna, jak z aksamitu. Stał przez chwilę, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Poczuł, jakby nagle owionęło go ciepłe powietrze, przepełnione zapachem jakiegoś ziela. Z przyjemnością wciągnął nosem delikatny zapach jej perfum, przypominający nieco woń świeżych owoców.

     - To skomplikowane – odrzekł zakłopotany, rumieniąc się mimo woli. – Wykonałem właśnie pewne zadanie od Meridii i dostałem od niej coś cennego.

     - Zadanie dla Meridii? – oczy jej się rozszerzyły i błysnęły właściwą Dunmerom czerwienią. – Nie wiedziałam, że jesteś aż tak odważny.

     - To nie było nic takiego trudnego – wzruszył ramionami. – Problem w tym, że muszę ten dar komuś przekazać, a bardzo chciałbym go zatrzymać.

     - Przecież jest twój! – ścisnęła jego rękę jeszcze mocniej. – Skoro przekazała ci go sama Meridia, jest twój. Nikt nie może ci go odebrać. Bogowie, to niesamowite! Dar od samej Meridii…

     - Nie odebrać – odrzekł. – Nie do końca. Ja… Ja komuś przyrzekłem, że dostarczę mu daedryczny artefakt.

     Spojrzała na niego zaskoczona.

     - To teraz tym się zajmujesz? – rozluźniła chwyt i powoli puściła jego dłoń. – Zostałeś najemnikiem?

     - Nie, to nie tak…

     - A jak? – jej oczy zwęziły się. – Dla mnie tak to właśnie wygląda. Zlecenie na daedryczny artefakt. Co jeszcze ludziom przyjdzie do głowy? To już nie ma dla nich żadnej świętości?

     - Ale… - zająknął się, nie wiedząc, co powiedzieć.

     Nie mógł jej wyjawić prawdy, choć bardzo tego chciał.

     - Posłuchaj, to nie moja sprawa, jak zarabiasz na życie – stwierdziła, choć było widać, że wypowiada te słowa z pewnym żalem. – Po prostu sądziłam, że nie jesteś do wynajęcia. Zawsze podobał mi się twój wolny, nieokiełznany duch, ale… Naprawdę, nie mnie to oceniać. To twoje życie, a ja nie jestem twoją matką, by prawić ci morały. Dopóki tępiłeś zbójów, dzikie bestie, albo potwory, nic nie mówiłam. Broniłeś słabych przed złymi stworzeniami i to było szlachetne z twojej strony. Jeśli przy okazji za łup, czy trofeum dostawałeś złoto, to ono słusznie ci się należało. Wiedziałam, że tak trzeba. Ja wiem, że to nie ta sama miara, ale w moich oczach byłeś równie wielki, jak Nerevaryjczyk, albo nawet Bohater z Kvatch. Ale najemnictwo? Zabijanie nie dlatego, że trzeba, tylko dla samych pieniędzy?

     Opuściła głowę i zagryzła wargę.

     - Cóż, każdy zarabia jak może, ale sądziłam po prostu, że twój charakter na to nie pozwoli. Wybacz, nie mam prawa prawić ci morałów.

     Czuł, że się czerwieni. Sam nie wiedział, czy to dlatego, że obchodził ją jego los, czy dlatego, że ceniła go równie wysoko jak bohaterów swoich czasów, czy też w końcu dlatego, że podziwiała Bohatera z Kvatch, nie wiedząc że właśnie z nim rozmawia. Do tego dochodził rumieniec wstydu. Oto ujrzała w nim płatnego łotrzyka, którego można było wynająć. I to kto? Falanu! Jedyna osoba spoza Ostrzy, na której opinii tak bardzo mu zależało.

     - Nie jestem do wynajęcia – zaprzeczył gwałtownie. – To nie jest żaden kontrakt. Chcę tylko pomóc przyjacielowi, który ma poważne kłopoty. A on potrzebuje daedrycznego artefaktu. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Obowiązuje mnie tajemnica. Chociaż bardzo bym chciał, zwłaszcza tobie.

     Przez chwilę wpatrywała się w niego uważnie.

     - Naprawdę?

     - Przysięgam na Dziewiątkę – pokiwał głową.

     Powoli przysunęła dłoń i położyła ją na jego ręce. Znów poczuł rozkoszny dreszcz.

     - Dlaczego zwłaszcza mnie chcesz to powiedzieć?

     Czuł, jak pąs znów wstępuje mu na twarz.

     - Bo ty zawsze… Ty jesteś… Ty zawsze byłaś dla mnie miła i… I tak, po prostu…

     Zamilkł, zawstydzony i opuścił głowę, nie zauważył wiec, że w oczach Falanu zajarzyły się tajemnicze iskierki. Ona sama, z właściwym sobie taktem zmieniła temat, by go nie peszyć. 

     - A czy to musi być właśnie ten artefakt? – spytała.

     Pokręcił głową.

     - Więc dlaczego chcesz mu dać właśnie ten?

     Roześmiał się.

     - Bo innego nie mam – spojrzał w jej oczy i zaraz opuścił wzrok, nieco zmieszany. – Tylko ten mogłem zdobyć, nie dokonując żadnej zbrodni. Rozumiesz, daedry to daedry, bawią się nami jak pionkami na szachownicy. Ale miałem nadzieję, że Meridia nie chciałaby, żebym stał się przestępcą. I nie omyliłem się. 

     - Rozumiem – jej palce prześlizgnęły się po jego dłoni, aż zrobiło mu się gorąco. – Nie każde daedryczne książątko chce czegoś złego. Czasem nawet to, które trudno podejrzewać o szczególną miłość do nas, śmiertelników. Czy wiesz, czego ostatnio chciał Peryite?

     Zdziwiony podniósł na nią wzrok i potrząsnął głową.

     - Przypadkiem to wiem – powiedziała tajemniczym tonem. – Ktoś mówił mi o tym nie dalej jak wczoraj. Ponoć jego wyznawcy popadli w jakiś letarg, z pewnością nienaturalnego pochodzenia. A on chciał pomocy w ich uleczeniu. Rozumiesz? Leczenie! To chyba nic złego, pomóc uleczyć ludzi, prawda? Sama robię to od wielu lat i nie patrzę na to, kogo leczę. Gdyby nie było tak daleko, może sama udałabym się do jego kapliczki…

     Zalała go fala gorąca. Gwałtownie chwycił ją za obie dłonie i mocno ścisnął.

     - Jesteś nieoceniona! – roześmiał się z ulgą. – Jesteś cudowna! Masz całkowitą rację. Tak właśnie zrobię.

    Jej oczy znów się zwęziły, ale tym razem z powodu uśmiechu.

     - Dobrze jest czasem się wygadać – zapewniła go. – A nuż ktoś dobrze doradzi. A już na pewno lżej się robi na sercu.

     Zniżyła głos.

     - Do mnie możesz przyjść zawsze…

     Chciał tak trwać wiecznie, ściskając jej dłonie, zwłaszcza po tym, co mu przed chwilą powiedziała. Ale nie mógł. Niechętnie odrywał się od dotyku jej rąk. Pochował podane mu fiolki do sakwy i po raz ostatni spojrzał w jej oczy.

     - Naprawdę, ślicznie dziś wyglądasz…

     Pożegnali się bardzo ciepło.

     Tego wieczoru, leżąc na posłaniu, długo nie mógł zasnąć. A gdy wreszcie mu się to udało, przyśniło mu się, że Falanu nie tylko dotknęła jego dłoni, ale objęła go i przytuliła. Poczuł niesamowitą błogość. I żal nad ranem, że ten sen był tak krótki, bowiem potem jego miejsce zajął kolejny koszmar o Otchłani.

     Ale i on nie był tak krwawy i przerażający jak zwykle. Bardziej przypominał sen o polowaniu. Polowaniu na daedry. Rankiem obudził się wypoczęty, wciąż z obrazem Falanu przed oczami.

*          *         *

     Wychodząc rankiem z gospody, odruchowo zerknął na północ, choć stąd i tak nie mógł dostrzec apteki. Westchnął przeciągle i skręcił w lewo, w kierunku bramy.

     - Zejdź na ziemię, chłopie – mruknął sam do siebie. – Ona jest miła dla wszystkich, nie tylko dla ciebie. Troszczy się o każde stworzenie, bo zwyczajnie ma dobre serce. Nie myśl, że jesteś dla niej kimś wyjątkowym.

     A jednak poczuł, jakby ktoś położył mu na sercu kamień.

     Gdyby wiedział… Ale nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie Falanu Hlaalu, zamiast rozpalić płomień pod retortą, jak miała w zwyczaju każdego ranka, siedziała nieruchomo przed laboratoryjnym stołem, wpatrzona w ścianę, w ogóle jej nie widząc.

     - Nie wolno ci – rugała sama siebie w myślach. – Nie wolno ci, bo go skrzywdzisz. A przecież tego nie chcesz. Bardzo tego nie chcesz…

     Wyglądała, jakby namyślała się przed jakimś wielkim, alchemicznym eksperymentem. Jednak zamiast retorty, fiolek i miseczek ze sproszkowanymi składnikami, widziała parę brązowych, zadumanych oczu i owalną, młodą twarz, zaledwie z zaczątkami zarostu, okoloną ciemnymi włosami, odsłaniającymi jedynie proste, gładkie czoło. I nie mogła oderwać oczu od tego pięknego, choć całkowicie wyimaginowanego obrazka. Zupełnie, jakby na ścianie rzeczywiście wisiał zręcznie namalowany portret.

     Uśmiechnęła się do tego obrazka. W jej wyobraźni, Mario odwzajemnił uśmiech.


Rozdział XXXI

     Spał jak kamień. Obudziło go dopiero szarpnięcie za ramię. Otworzył nieprzytomnie oczy. Wzrok miał tak rozmazany, że nie poznał, kto go budzi. Dopiero po chwili udało mu się skupić wzrok na ciemnej twarzy przyjaciela. Odezwał się obrażonym tonem.

     - Teraz mnie budzisz? – ziewnął. – Nie mogłeś poczekać jeszcze chwilki? Już miałem ją pocałować…

     - Co ty bredzisz? – spytał Baurus.

     - Śniła mi się – ziewnął Mario i przetarł oczy.

     - Kto?

     - Nie wiem – wzruszył ramionami, podnosząc głowę. – Ale była ładna i nie broniła się.

     - Jauffre kazał mi cię obudzić – Baurus zmienił ton na bardziej rzeczowy. – O zachodzie słońca masz przyjść do Wielkiej Sali na naradę z cesarzem.

     - Z cesarzem? – powtórzył Mario i usiadł na posłaniu. – O zachodzie słońca? To po co budzisz mnie teraz? Ona miała takie długie, czarne włosy… I takie śliczne dołeczki w policzkach…

     - Bo do zachodu niewiele zostało – roześmiał się Redgard. – Przechrapałeś cały dzień. Masz akurat tyle czasu, żeby się wykąpać i przebrać. No i posprzątać, bo tu służby nie ma.

     - Dobra, zaraz wstaję – Mario znowu ziewnął. – Daj mi chwilę, muszę się obudzić. Chociaż żal. Gdzie ja spotkam taką drugą?

     Baurus wesoło błysnął oczami i wyszedł, zostawiając go samego. Mario niechętnie podniósł się na nogi, po czym schylił się po elementy zbroi i poukładał je na stojaku. A potem chwycił ubranie na zmianę i powlókł się do łaźni.

     Czerwone słońce zaglądało przez okno, gdy umyty, przebrany i wściekle głodny pojawił się w Wielkiej Sali. Martin, Jauffre i Steffan siedzieli przy stole i cicho o czymś rozprawiali. Gdy wszedł, Steffan skinął na niego, by do nich dołączył. Gdy tylko to zrobił, na stół przyniesiono im wieczerzę.

     - Mamy coś – Jauffre nie krył zadowolenia. – Martin odkrył, że otwarcie Raju Camorana jest możliwe. Ale lepiej, nich sam ci o tym opowie.

     - Rozszyfrowałem część rytuału – oznajmił Martin. – „Xarxes” wymienia cztery przedmioty, potrzebne do rytuału, ale na razie rozszyfrowałem tylko jeden z nich. To krew daedrycznego władcy.

     Mario o mało nie udławił się kawałkiem ryby.

     - A jak niby mamy to zdobyć? – spytał zdumiony.

     - To właśnie będzie twoje następne zadanie – oznajmił Jauffre. – Słuchaj uważnie.

     Spojrzał pytająco na Martina. Ten uśmiechnął się lekko.

     - Nie dosłownie – odparł. – Tak naprawdę wiadomo, że daedryczne artefakty powstały z esencji Daedrycznego Pana i czerpią z niej swoją moc. Tu chodzi właśnie o tę moc, a nie o krew w sensie dosłownym.

     Mario rozejrzał się po pozostałych.

     - Czyli chodzi o zdobycie daedrycznego artefaktu?

     - Zgadza się – potwierdził Jauffre.

     - Niełatwa sprawa – Martin pokiwał głową. – Ale możliwa. Ten artefakt będzie nam, niestety,  powierzony na krótko, bowiem rytuał wymaga jego zniszczenia. W praktyce znika on z naszego świata i pojawia się w Otchłani, ale w naszym świecie nie pojawi się przez długi czas. Więc nie przywiązuj się do niego zbytnio.

     Mario wciąż bezradnie rozglądał się po pozostałych, jakby szukał u nich pomocy.

     - Ale… Ale jak to można zrobić? – wybąkał.

     - I pomyśleć, że byłem kiedyś powiernikiem Róży Sanguine – Martin westchnął przeciągle. – Teraz właśnie by nam się przydała. I tak więcej z niej było kłopotu niż pożytku. No cóż, przepadła i trzeba zacząć od zera.

     - Mam zostać daedrycznym kultystą? – Mario poczuł, że robi mu się zimno.

     - Bez przesady – mruknął Jauffre. – Zresztą nie ma na to czasu. Daedryczny artefakt możesz otrzymać od samego Daedrycznego Pana. Jeśli wykonasz zadanie, jakie na ciebie nałoży, da ci go w nagrodę, jako symbol przymierza.

     - Czyli mam służyć daedrom? – Mario zacisnął zęby.

     - Nie służyć – zaprzeczył łagodnie Martin. – Musisz tylko wykonać dla któregoś z daedrycznych książąt zadanie, jakie na ciebie nałoży. Jedno zadanie. Niestety, nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakie ono będzie. Przygotowałem ci mapkę, na której zaznaczyłem niektóre daedryczne kapliczki. Udaj się do którejś z nich i spytaj, czego daedra pragnie. Nie zawsze będą to czyny chwalebne, więc jeśli mogę coś poradzić, wybierz sobie kogoś odpowiedniego. Nie wszystkie daedry są złe.

     - A jak już będziesz wiedział, czego daedra chce – wtrącił się Steffan – to sam ocenisz, czy możesz podjąć się tego zadania, czy szukać innego.

     - Trzeba uważać – Jauffre skinął głową. – Niektóre będą chciały, żebyś popełnił zbrodnię.

     Mario zadrżał. Przed oczami pojawił mu się Argonianin, którego zabił w podziemiach Mitycznego Brzasku. Wiedział, że tego widoku nie zapomni nigdy. Martin zerknął na niego troskliwym wzrokiem. Domyślił się, co go dręczy. Dlatego też odezwał się głosem ciepłym i kojącym.

     - Spróbuj u Azury – wskazał na mapie miejsce gdzieś w górach. – Jej się chyba nie obawiasz? To najszlachetniejsza daedra pod słońcem. Albo u Meridii, niedaleko Skingrad. Nie wiem dokładnie gdzie, ale taki tropiciel jak ty chyba ją znajdzie. Na północ od Anvil jest kapliczka Malacatha. Też nie jest taki zły, jakby się wydawało. Surowy, ale nieobce jest mu poczucie sprawiedliwości. Z kolei, jeśli wyruszysz na południe, możesz spotkać kapliczki Peryite, Nocnicy i Sheogoratha. Ale tu już musisz być ostrożny. Nie wiadomo, czego będą chcieli. Nocnica może zażądać jakiejś kradzieży. Sheogorath… Wolę nie myśleć. Na pewno zażąda czegoś równie szalonego jak on sam. Choć niekoniecznie niemoralnego. Peryite, no cóż, też jest zagadką. Pamiętaj jednak, że jesteś teraz wojownikiem, najprawdopodobniej zażądają więc czegoś właściwego twojej profesji. Pytanie, czy zgodnego z twoim sumieniem.

Kaplica Azury w górach Jerall

     - W okolicach Cesarskiego Miasta jest kapliczka Clavicusa – dodał Jauffre. – Niedaleko traktu do Skingrad. Tylko tego akurat nie polecam. Zwykle proponuje śmiertelnikom układy, których ci żałują do końca życia.

     - Na wschód od Brumy jest kapliczka Namiry, ale głęboko w lesie, trudno znaleźć – dodał Steffan

     - Też trudno ją polecić – mruknął Jauffre. – Zwykle żąda czegoś równie paskudnego jak ona sama.

     - Jednym słowem – skwitował Steffan, – czeka cię długa podróż.

     Mario w zamyśleniu pokiwał głową.

     - Martin jest głową naszego planu – uśmiechnął się Jauffre. – Ale ty jesteś jego ramieniem. Dobraliście się, nie ma co… Kiedy wyruszasz?

     - Jak się trochę bardziej ściemni – odrzekł Mario. – Coś wiadomo o tajemniczych bramach z tego listu? Dla mnie brzmiało to groźnie.

     - Bo jest groźne – odrzekł Martin. – Wróg chce związać nasze siły, otwierając kilka bram. A gdy uwikłamy się w walkę, otworzy następną, jakąś specjalną. Chce zniszczyć Brumę, jak kiedyś zniszczył Kvatch. Na szczęście, nie jest gotowy i jeszcze długo nie będzie.

     - Skąd wiesz?

     - Wszystko wskazuje na to, że Dagon nauczył się doceniać ludzi – westchnął Martin. – Okazali się trudniejszym przeciwnikiem niż przypuszczał. Dotąd otaczał nas pogardą i nie liczył się z nami, ale mocno pokrzyżowaliśmy mu plany. W zasadzie, poza morderstwem Uriela Septima i kradzieżą Amuletu Królów, nic mu się nie udało. A daedry są wprawdzie okrutne, ale to wciąż na pół dzikie, niesforne i niczego nie szanujące stworzenia. Trudno nad nimi zapanować. Tylko strach zmusza je do posłuszeństwa, a bez dyscypliny nie ma armii. Poza tym, tak jak ty czułeś się w Otchłani, tak one czują się tutaj. Zagubione i zdezorientowane. Przypuszczam, że teraz nastąpi prawdziwy wysyp Wrót Otchłani. Początkowo w głuszy, potem blisko miast.

     - Staraj się zamknąć ich jak najwięcej – odezwał się poważnym głosem Jauffre. – Jeśli to będzie możliwe, bierz kogoś ze sobą i pokaż mu, jak to się robi.

     - Nigdy nikogo w pobliżu nie ma – mruknął Mario.

     - Logiczne – Jauffre skinął głową. – Zwłaszcza, gdy Wrota Otchłani otworzą się w głębi lasu. Ale ludzi jest wielu, a bramy będą otwierać się coraz bliżej miast. Prędzej czy później trafi się okazja. Kapitan Burd już zgłosił się na ochotnika. Jeśli brama otworzy się w pobliżu Brumy, będziesz miał cały oddział pomocników.

     - Ludzie muszą zrozumieć, że wroga można pokonać – odrzekł Martin. – Jeśli zobaczą to na własne oczy, przestaną uciekać, a chwycą za broń.

     - Tego właśnie nie przewidział Mehrunes Dagon – Jauffre potarł łysinę. – Sądził, że ludzi ogarnie panika i uciekną w popłochu, więc łatwo będzie ich pokonać. I pewnie tak by właśnie było, gdyby nie wmieszał się w to najpierw Savlian Matius ze swoimi ludźmi, potem ty, a za wami jeszcze kilku ochotników.

     - Bohater z Kvatch – uśmiechnął się Steffan. – Tak cię ludzie nazywają. Jesteś dla nich wzorem. Niejeden zapragnie być taki jak ty. Naucz każdego, kto się nada. Szczerze mówiąc, nasi ludzie dziwią się, że jeszcze tego nie zrobiłeś.

     Mario nie potrafił ukryć niezadowolenia.

     - To nie takie proste – mruknął. – A raczej proste, ale trudne. Tam po prostu trzeba umieć się skradać. W Otchłani, oddział pomocników bardzo szybko zamieni się w oddział martwych pomocników. Trzeba umieć stać się niewidzialnym, a nie szarżować z podniesionym mieczem. Tam siła na nic się nie zda. Daedry i tak są od nas silniejsze.

     - Ty potrafisz…

     - Tak, ja to potrafię, ale ja wychowałem się w lesie i uczyłem się tego całe życie. Skradam się, jak tylko pamiętam. Nawet gdy idę środkiem ulicy, odruchowo wstrzymuję nogi przed uderzeniem o bruk. Inaczej chodzić chyba już nie umiem.

     Zamilkł i odetchnął głęboko.

     - Ale gdy tylko trafi się okazja, zabiorę kogoś do Otchłani – oznajmił. – To mogę wam przysiąc.

*          *          *

     Kończył się męczący, upalny dzień. I kończyła się dzisiejsza służba Rufusa, konnego strażnika, patrolującego okolice. Słońce już zachodziło i od strony lasu czerwony blask bił po oczach. Rufus mrużył oczy i odwracał głowę od rażącego światła i prawdopodobnie dlatego właśnie nie od razu zorientował się, co się dzieje. Poza tym, był już zmęczony po całym dniu w siodle i jego umysł nie pracował tak sprawnie jak zawsze.

     Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było szare cielsko jakiegoś potwora, leżące na poboczu. Zrazu wydało mu się, że to truchło ogra, ale gdy jego idący stępa koń podszedł bliżej, Rufus stwierdził, że stwór w ogóle nie przypomina górskiego stworzenia. Miał długi i masywny ogon i wydłużoną paszczę, w której tkwiły klocowate zęby. Zsiadł z konia i kręcąc głową podszedł do nieruchomego cielska. Nie musiał zgadywać. Widział już takie potwory na obrazkach. Wiedział, że to nieżywy daedrot, nieproszony gość z Otchłani. Przyczyna śmierci też nie była dla niego zagadką, bowiem z głowy stwora wystawało kilka strzał. Przezwyciężając obrzydzenie, pochylił się i dotknął pomarszczonej, nagiej skóry potwora. Była zimna i twarda, jakby zginął stosunkowo niedawno, może pół dnia temu, może nawet mniej. 

     Wstał i przez chwilę zbierał myśli, po czym zawrócił do konia i chwycił za uzdę, drugą ręką klepiąc go po szyi.

     - Spokojnie – mruknął ni to do niego, ni to do siebie samego. – Maszkara nie żyje. Swoją drogą, jestem ciekaw, kto go załatwił.

     Często rozmawiał sam ze sobą. Od kilku lat samotnie patrolował coloviańskie szlaki i zwykle nie miał do kogo otworzyć ust. Rozmawiał więc z koniem, zwykle zwierzając mu się ze swych zmartwień, zadowolony, że ten mu nie przerywa i może się wygadać. Czasami mówił do niego o tym, co czuje, albo co miałby ochotę właśnie teraz zjeść. Bywało jednak, że mówił też sam do siebie, często spierając się sam ze sobą. Wtedy mógł przynajmniej liczyć na odpowiedź. Tak było i tym razem.

     - Jesteś ciekaw, co? – mruknął znowu. – No, to rozejrzyj się trochę, może go spotkasz. Oby jeszcze żył…

     Zaciągnął wierzchowca na pobocze i zarzucił wodze na wystającą gałąź. Nie spętał go jednak, nauczony doświadczeniem z przeszłości. Wodze owinął wokół gałęzi, ale nie związał ich. Dzięki temu, koń mógł się w razie potrzeby uwolnić jednym mocniejszym szarpnięciem łba, gdyby zaatakował go niedźwiedź, albo ogr.

     - Wrócę niebawem – szepnął, poklepując końską szyję. – Taką mam nadzieję…

     Ruszył w las, rozglądając się uważnie. I nagle do jego umysłu dotarło, że dzieje się coś dziwnego. Zamiast jednego zachodzącego słońca, ujrzał dwa.

     Zamrugał oczami. Nie, to nie złudzenie, naprawdę widział teraz dwa oślepiające światła. Dłuższa chwila minęła, zanim dotarło do niego, że tylko jedno z nich było zachodzącym słońcem. Drugie, gdy mu się przyjrzał, okazało się być zupełnie czymś innym. Był to dziwny ogień, który wyglądał, jakby ktoś niezwykle jasny płomień sprasował na płasko i rozpostarł go między drzewami, niby płócienną płachtę. Drzewami? Nie, to nie były drzewa! To były kamienne filary, o dziwnych kształtach, przypominających pazury.

     Rufus w przeszłości, podczas służby w Legionie, brał udział w niejednej bitwie. Po jednej pozostała mu nawet na ramieniu długa szrama. Był odważny i umiał patrzeć śmierci w oczy. Mimo to, ten widok zmroził w nim krew. Nie widział przedtem takiego zjawiska, ale znał je z opowiadań innych strażników. Wiedział, co to. To były Wrota Otchłani.

     Powoli wysunął miecz z pochwy.

     - No cóż – szepnął. – Każdy kiedyś umiera…

     Nisko oceniał swoje szanse. Znał strażnika, który chwalił się tym, że walczył ramię w ramię z Bohaterem z Kvatch. Od niego wiedział mniej więcej, co trzeba zrobić, by zamknąć tę bramę, ale pojęcie o tym miał raczej mgliste. Mimo to, nie cofnął się, choć całe jego ciało opierało się jego woli. Powoli zaczął iść w kierunku iskrzącej piekielnym ogniem bramie.

     Minął truchło kolejnego potwora. Ten przypominał nieco człowieka, lecz był o wiele większy. Sine, muskularne, niemal nagie ciało naszpikowane było kilkoma strzałami. Stwór leżał twarzą do ziemi, Rufus nie widział więc jego twarzy. Dostrzegł tylko długie, spiczaste uszy, jak u elfa.

     - Dremora – mruknął znów do siebie. – Tak mi się wydaje…

     Wziął głęboki oddech i ruszył w stronę złowrogiej bramy. Wydawała z siebie cichy dźwięk, przypominający trochę szum pary, wydobywający się z imbryka, a trochę pisk, jaki wydają z siebie dwa metalowe pręty, gdy je o siebie pocierać. Budził w nim paniczny lęk. Trzeba było zmuszać się całą siłą woli, by nie wziąć nóg za pas.

     - Miałem dobre życie – szeptał, chcąc zagłuszyć strach, paraliżujący mu nogi. – Nie musiałem ciężko pracować. Cesarstwo dawało mi chleb i dach nad głową. Żyłem na koszt innych, w zamian ofiarując tylko swoje życie. Mam u nich dług i muszę go teraz spłacić. Tak, to będzie dobre epitafium…

     Urwał, bowiem nagle stało się coś dziwnego. Ogień w bramie zgasł, jak zdmuchnięty. Właściwie nie tyle zgasł, co zapadł się sam w sobie, wydając przy tym dźwięk, przypominający nieco uchodzące powietrze z nadętego worka. Jednocześnie rozległ się brzęk jakiegoś żelastwa i w bramie pojawiła się jasnozielona postać. Rufus ścisnął miecz, ale zaraz rozluźnił chwyt, bowiem spostrzegł, że postać nie ma nic wspólnego z daedrami. To był zakuty w zieloną zbroję człowiek. Chyba człowiek… Co dziwne, cały obwieszony był bronią i elementami zbroi, które z wyraźną ulgą rzucił na ziemię, czyniąc sporo hałasu. A po chwili rozległ się jego śmiech.

     Ale nie był to ów serdeczny śmiech, jaki rozlega się przy biesiadnym stole. To był nerwowy śmiech ulgi. Śmiech człowieka, z którego opadło właśnie wielkie napięcie. Trwał zresztą krótko, bowiem wojownik w zielonej zbroi podniósł wzrok i ich oczy nagle się spotkały.

     Nieznajomy znieruchomiał na moment, ale rozpoznawszy zbroję imperialnego strażnika, odetchnął z ulgą. Uniósł dłoń w niemym pozdrowieniu. Rufus odpowiedział tym samym gestem, podchodząc bliżej. Nieznajomy zdjął hełm i przetarł spocone czoło. Ku swemu zdumieniu, Rufus ujrzał młodą twarz mniej więcej dwudziestoletniego mężczyzny, który dopiero wkraczał w dorosłe życie.

     - Witaj – odezwał się nieznajomy. – Co tu robisz?

     - To co zawsze – odparł zdziwiony Rufus. – Patroluję szlak. I napatoczyłem się na Wrota Otchłani, jak sądzę.

     - Zgadza się – sapnął nieznajomy. – To były Wrota Otchłani. Już zamknięte, na szczęście.

     Westchnął z ulgą. Po czym znów podniósł wzrok na Rufusa.

     - Dziwi  mnie, że nie uciekłeś – sapnął. – Ludzie zwykle uciekają na ten widok.

     - Może cywile – burknął Rufus. – Ja jestem weteranem Cesarskiego Legionu i służę w oddziale Imperialnych Strażników Konnych. Nie uciekam nigdy. Zamierzałem tam wejść i spróbować to jakoś zamknąć. Tylko nie zdążyłem…

     - Jakoś – uśmiechnął się wojownik w zielonej zbroi. – Czyli nie wiesz, jak się to robi?

     - Coś tam słyszałem – mruknął Rufus. – Ale jeszcze nie miałem okazji spróbować.

     - Odważny jesteś – nieznajomy skinął głową.

     Rufus uśmiechnął się. Ale nie na dźwięk pochwały. Odgadł, z kim ma do czynienia.

     - Ty jesteś… To ciebie nazywają Bohaterem z Kvatch?

     - To ja – nieznajomy uśmiechnął się zażenowany, wyciągając dłoń. – Nazywam się Marius Cetegus.

     - Octavian Rufus – strażnik uścisnął podaną mu rękę. – To dla mnie zaszczyt, spotkać nieustraszonego wojownika.

     - Nieustraszonego… – burknął Mario. – Dostaję rozwolnienia za każdym razem, gdy przechodzę przez te wrota. Wszyscy się boją. I ja też się boję. I zapewniam cię, jest czego.

     Zamilkł, jakby nie wiedział co powiedzieć. Rufus przyjrzał  mu się uważniej.

     Bohater z Kvatch miał na sobie lekką, płytową zbroję, z jasnozielonego, błyszczącego metalu. Rufus znał ten stop, nazywany przez rzemieślników „szkłem”, z powodu swego niezwykłego połysku. Kirys wykonano z kilku zachodzących na siebie płyt, co umożliwiało swobodę ruchów. Brzegi płyt oklejone były cienkimi paskami miękkiej skóry, dzięki czemu nie hałasowały ocierając się o siebie. Podobnie wykończone były wszystkie ruchome elementy. Zbroja ta musiała kosztować majątek. Rufus wiedział, że sam ten metal jest niezwykle kosztowny. Musiał to więc być ktoś znaczny, jednak na jego tarczy nie widział żadnego herbu.

     - Jesteś już legendą – odezwał się Rufus. – Krążą o tobie opowieści. O twojej odwadze, poświęceniu i bezinteresowności. Jesteś wzorem dla wszystkich mieszkańców Cesarstwa.

     - Nie przesadzaj – odparł Mario, spoglądając na broń, leżącą wokół niego. – Odwaga nie ma z tym nic wspólnego. A bezinteresowność? Może, za pierwszym razem. Potem odkryłem, jak na tym zarobić. Widzisz to żelastwo? Jest wiele warte. Naprawdę wiele. Jak myślisz, skąd mam szklaną zbroję? Musiałbym być co najmniej księciem, żeby ją kupić.

     - Sądziłem, że jesteś – uśmiechnął się Rufus. – Tylko ktoś szlachetnego rodu, od małości przygotowany do wielkich rzeczy, byłby gotów do takich poświęceń.

     - Ty też zamierzałeś to zrobić – Mario schylił się i zaczął zbierać leżącą u jego stóp broń. – Jesteś szlachetnego rodu?

     - No, nie… - zająknął się Rufus.

     - I ja też nie – odparł Mario. – Robię tak, bo tak trzeba. Potem odkryłem, że można na tym zarobić, więc sobie nie żałuję. Dobra broń nam się przyda. Nam wszystkim. A ja, jak każdy, potrzebuję pieniędzy.

     Podniósł z ziemi dwuręczny miecz i podał go strażnikowi. Rufus chwycił długą rękojeść i zważył ciężki oręż w dłoni, po czym machnął nim kilka razy i z podziwem skinął głową.

     - To daedryczna broń – odezwał się Mario. – Do jej wykucia użyto jakiejś magii. Nie tępi się nawet na kamieniach.

     - Co ty powiesz? – zdziwił się Rufus, z szacunkiem dotykając wąskiej, długiej klingi. – Przydałaby mi się taka broń.

     - Tysiąc dwieście septimów i jest twoja – roześmiał się Mario. – Zasługujesz na upust. Normalnie, jest warta dwa razy tyle.

     - Może innym razem – mruknął Rufus, zwracając miecz. – Jak uda mi się okraść jakiegoś bogacza. Masz tu gdzieś konia?

     - Mam – Mario skinął głową. – Za tymi skałkami.

     - Chodź, pomogę ci to załadować – zaofiarował się Rufus. – Niech to będzie mój skromny wkład w walkę z Panem Ciemności. Przy okazji, mogę mieć prośbę?

     - Słucham.

     - Naucz mnie zamykać Wrota Otchłani – poprosił. – Następnym razem sam spróbuję przysłużyć się Cesarstwu.

     - Miałem nadzieję, że to powiesz – roześmiał się Mario. – Oczywiście, powiem ci, co trzeba zrobić. Ale ostrzegam, że tu sama odwaga nie wystarczy.

     Wkrótce obaj wrócili na trakt i wolno razem pojechali w kierunku Skingrad. Przez całą drogę Rufus uważnie słuchał instrukcji swego nowego towarzysza, coraz bardziej go podziwiając. I przysiągł sobie, że następne Wrota Otchłani, jakie napotka, zamknie sam.


Rozdział XXX

     Kapitan Burd spał już. Mario już zaczął się obawiać, że strażnicy każą mu czekać do rana. Na szczęście nocnym rontem dowodził porucznik Carius Runellius, którego Mario dobrze znał z dawnych lat kiedy to pomógł mu w pewnym śledztwie.

     - Co tam, jak tam? – zagadnął go żartobliwie porucznik. – Co to za powsinoga szwenda mi się po kwaterach?

     Mario z uśmiechem ulgi uścisnął podaną mu dłoń.

     - Muszę pogadać z kapitanem – westchnął. – I to teraz. Zaraz.

     Carius przewrócił oczami. Jego młoda i przystojna twarz nadal była spokojna, jak zawsze, ale brwi powędrowały mu w górę tak, że skryły się pod hełmem.

     - Poważna sprawa – oświadczył. – Chcesz rozpętać jeszcze jedną wojnę? Tym razem naprawdę domową… A raczej pałacową.

     - To ważne.

     - Zastępuję go – odrzekł oficer. – Możesz porozmawiać ze mną. Zapewniam cię, że tak będzie lepiej dla nas obu – uśmiechnął się.

     - Niestety – Mario rozłożył ręce. – Jestem tu nie w swoim imieniu i dostałem wyraźne polecenie: rozmawiać z kapitanem osobiście, w cztery oczy.

     Porucznik spojrzał na niego zdziwiony.

     - Ja ci ufam – westchnął Mario. – Gdyby to ode mnie zależało, powiedziałbym ci wszystko, no… ale nie mogę.

     - To na pewno coś tak pilnego? – Carius spojrzał na niego spode brwi.

     - Na tyle pilne, że nie chciałbym być w twojej skórze jutro rano, gdy Burd dowie się, że go nie obudziłeś. Bo rano będzie już za późno.

      - Co ja z tobą mam – westchnął oficer. – No, ale pewnie masz rację. Poczekaj tu. Czuję się, jakbym szedł do jaskini lwa…

     Mario roześmiał się na te słowa. Carius mrugnął do niego zawadiacko i znikł za rogiem korytarza. Czekając, Mario przespacerował się wolno kilka razy pod ścianą, aż wreszcie zza rogu wyłonił się kapitan. Zjawił się przed nim zaspany, ubrany w samą koszulę. Był to czterdziestoparoletni mężczyzna, wysoki i postawny, o gładko wygolonej twarzy i krótkich, lekko siwiejących już włosach, sterczących w tej chwili we wszystkie możliwe strony.

     - Lepiej, żeby to było warte eee… - ziewnął przeciągle – wyciągnięcia mnie z łóżka w środku nocy!

     Ton wypowiedzi zapewne miał zabrzmieć groźnie, ale szerokie ziewnięcie w środku zdania nadało mu komiczny wydźwięk. Mario musiał użyć całej siły woli, by się nie roześmiać.

     - Przychodzę ze Świątyni Władcy Chmur – odezwał się cicho.

     Kapitan natychmiast oprzytomniał.

     - Od Jauffrego – skinął głową. – To co innego. Słucham… Albo czekaj, chodź do mojej kwatery – wskazał drewniane drzwi. – Tam będziemy mogli pogadać swobodnie.

     Powiódł go w głąb korytarza. Gdy mijali przechodzącego Cariusa, Mario mrugnął do niego wesoło. Porucznik odwrócił głowę, żeby kapitan nie zauważył jego uśmiechu. Gdy znaleźli się w pokoiku kapitana, ten gestem zachęcił go do mówienia.

     - Natknąłem się na szpiegów Mitycznego Brzasku – zaczął.

     - A, tak – Burd kiwnął głową. – Znam sprawę. Jauffre prosił, żeby mu meldować o podejrzanych osobach.

     - Udało mi się ich podsłuchać, ale potem wywiązała się walka i musiałem ich zabić – westchnął Mario. – Nie miałem wyboru. To były dwie kobiety.

     - No i? – Burd zachęcił go gestem.

     - Dobrze by było, żebyś im się przyjrzał – poprosił. – Może będziesz znał którąś z nich. Zdaje się, że jedna przyszła stąd, z miasta.

     - Teraz? – Burd spojrzał na niego spode brwi.

     Mario uśmiechnął się lekko.

     - Najlepiej natychmiast – rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Ja mógłbym poczekać do rana, ale wilki nie poczekają. Mam nadzieję, że jeszcze się do nich nie dobrały.

     - Słusznie – westchnął kapitan. – No, dobrze, daj mi chwilę, żebym się oporządził. Daleko?

     - Pod kamieniem runicznym – odparł Mario. – Zaczekam na zewnątrz.

     Nie minęło dużo czasu, gdy obaj wyszli przez wschodnią bramę, obok stajni. Burd znał drogę, więc nie trzeba było go prowadzić. Noc była jasna, toteż maszerowali dziarsko, rozmawiając półgłosem. Mario streścił kapitanowi w kilku słowach przebieg zdarzeń, pilnując jednak, by nie wspomnieć o informacjach, które zdobył z podsłuchanej rozmowy.

     - Tej drugiej naprawdę nie chciałem zabijać – zakończył swą opowieść. – Ale rzuciła się na mnie, więc nie miałem wyboru.

     - Bywa – Burd wzruszył ramionami. – A skądinąd wiem, że Ostrza zabijają tylko w ostateczności, więc nie mam powodów, by ci nie wierzyć. Jeśli jednak to naprawdę obywatelka Brumy, być może będę musiał wszcząć śledztwo. Nasze szczęście, że stało się to poza murami miasta. Łatwo będzie zrzucić winę na rozbójników, albo drapieżniki. Góry są niebezpieczne.

     Podłużny kształt menhiru zamajaczył przed nimi. Mario wyciągnął zatkniętą za pas pochodnię. Kapitan uczynił to samo, sięgając drugą ręką po krzesiwo, ale Mario uprzedził go, strzelając w smolną drzazgę flarą. Kapitan uniósł brew w geście uznania i przytknął swoje łuczywo do płonącej już głowni swego towarzysza.

     Przed nimi leżało ciało Dunmerki, ze strzałą, tkwiącą w potylicy.

     - Musiałem – Mario westchnął tonem usprawiedliwienia. – Nie mogłem dopuścić, żeby te informacje dotarły do wroga.

     - Tak to już jest w wojnie wywiadów – Burd ze zrozumieniem pokiwał głową. – Nieczyste zagrania, niehonorowe zabójstwa, fortele i kłamstwa. Nie obawiaj się, rozumiem to lepiej niż ci się wydaje. Nie zawsze byłem zwykłym miejskim strażnikiem.

     Próbował wyrwać strzałę, ale ta ułamała się u nasady. Chwycił więc tężejące zwłoki za rękę i z cichym stęknięciem przewrócił je na plecy. Przyświecili sobie pochodniami.

     Dunmerka według ludzkiej rachuby czasu wyglądała na jakieś trzydzieści lat, co znaczyło, że prawdopodobnie miała dwa lub nawet trzy razy tyle. Była smukła i wysoka. Kapitan przyglądał jej się przez chwilę, po czym wolno pokręcił głową.

     - Nie znam jej – mruknął. – Wprawdzie nie znam wszystkich mieszkańców Brumy, bo to duże miasto. Dunmerów tu jednak niewielu, raczej rzucają się w oczy. Albo ja, albo któryś z moich zuchów pewnie by ją poznał, gdyby była stąd. Szkoda, że nie mogą jej zobaczyć.

     - Z ich rozmowy wynikało, że nie jest z miasta – odparł Mario. – Wiem, że ma na imię Saveri, bo tak nazywała ją ta druga. Być może to pseudonim.

     - Saveri, mówisz – powtórzył wolno. – Nie, nie słyszałem. A tamta druga gdzie?

     - Pod samym kamieniem.

     Podeszli do drugich zwłok. Tu reakcja kapitana była zgoła odmienna.

     - Jearl!

     Przyświecił sobie pochodnią i spojrzał na Maria.

     - To Jearl. Znałem ją. Miałeś rację, ona jest z Brumy.

     Spojrzał na zastygnięte oblicze dziewczyny i ze zdumieniem potrząsnął głową.

     - Kto by pomyślał? – mruknął. – Więc mówisz, że ona jest… Była szpiegiem tej chorej organizacji?

     Mario potwierdził.

     - Naprawdę chciałem pojmać ją żywą – zapewnił. – Przyznaję, nie z litości. Z rozmowy zorientowałem się, że wróg bardzo dużo wie. Chciałem wiedzieć, ile.

     - Jearl szpiegiem – kapitan znów niedowierzająco pokręcił głową. – Nikomu już nie można ufać. Niczego przy sobie nie miała?

     - Niczego. Klucz i kilka septimów.

     - Hm… - kapitan potarł brodę. – Jej dom jest w południowej dzielnicy, zaraz przy świątyni. Jak wychodzisz ze świątyni, trzeci od prawej.

     - Koło gospody?

     - Z drugiej strony – Burd potrząsnął głową. – Od strony zamku. Masz klucz, możesz sprawdzić, czy w jej domu czegoś nie ma. Nie będę tego rozpowiadał, ale gdyby cię jakiś strażnik przyłapał, to powiedz mu, żeby cię przyprowadził bezpośrednio do mnie. Nie mogę ci pomóc, bo ludzie nabiorą podejrzeń, ale też nie będziemy ci przeszkadzać.

     - Dziękuję – Mario skinął głową. – Tak zrobię. I to zaraz.

     Kapitan podniósł się na nogi. 

     - Nic tu po nas – mruknął. – Wracajmy, bo jeszcze kataru dostaniemy. A na przyszłość, Carius też jest wtajemniczony. Nie musisz przed nim niczego ukrywać.

     W drodze powrotnej obaj milczeli. Dopiero w mieście wymienili słowa pożegnania i uścisk dłoni. Kapitan skierował się do zamku, a Mario ruszył w stronę świątyni, chcąc odszukać dom Jearl. Musiał przyznać, że kapitan zrobił na nim korzystne wrażenie. Wiedział Jauffre, kogo wtajemniczyć w sprawy Ostrzy. Zgodnie ze słowami arcymistrza, takich bystrych i dyskretnych strażników było jeszcze trzech. Nieoceniona pomoc.

     Południowa dzielnica tworzyła ulicę dookoła gmachu świątyni. Wzdłuż niej stały nieduże, drewniane domki na kamiennych podmurówkach. Zbliżył się do trzeciego w szeregu i sięgnął po klucz. Pasował. Przekręcił się lekko i bez zgrzytów. Mario otworzył drzwi i cicho wsunął się do środka, zamykając je za sobą.

Bruma. Chatka Jearl

     Przez małe okienka wpadało niewiele księżycowego światła, ale jemu wystarczyło, żeby dojrzeć zarys stołu i kaganka. Nie chciał błyskać flarą, więc skrzesał ogień normalnie i zapalił knot. Rozejrzał się po izbie.

     Chata urządzona była zupełnie zwyczajnie. Stół, kredens, szafa z ubraniami, komódka. Jednak poza zwykłymi domowymi sprzętami i kobiecymi drobiazgami nie znalazł w niej niczego podejrzanego. Izba była wymieciona i czysta, zatem nie było nawet śladów kurzu, z których zawsze dało się coś wyczytać. Zajrzał za meble, odwrócił wiszący na ścianie obrazek, sprawdził pod siennikiem. Nic. Czyżby kolejna klęska? Przeszukał całą izbę jeszcze raz, dokładnie i skrupulatnie, ale nie znalazł niczego. Zastanowiła go jednak ledwo wyczuwana stopami nierówność pod niewielkim dywanikiem. Uniósł go i uśmiechnął się. Pod nim znajdowała się klapa w podłodze. Uniósł ją i jego oczom ukazała się drabina, prowadząca w dół. No tak, przecież kamienną podmurówkę właśnie po to się robi, by pod podłogą umieścić piwnicę! Czym prędzej wsunął się w ciasny otwór i zszedł na dół. O mało nie gwizdnął, gdy tylko oświetlił wnętrze. To bowiem nie była piwnica, lecz całkiem funkcjonalny pokój. W dodatku, odniósł wrażenie, że ktoś niedawno tutaj mieszkał. Stało tu szerokie łóżko, obok niego szafa, a naprzeciw stół i dwa krzesła. Na półce stały obok siebie dwa pierwsze tomy „Komentarzy” Camorana. Aha, najlepszy dowód przestępczej działalności Jearl! Chwycił chciwie nieduży rulon, leżący na stole i rozwinął go. Był to list do Jearl. Rzucił okiem na podpis. Ruma Camoran. Widać, że Jearl stała w hierarchii całkiem wysoko, skoro dostawała korespondencję bezpośrednio od rodu Camoranów. Przebiegł oczami po drobnym, starannym piśmie. I w miarę zagłębiania się w lekturę, czuł, że dostaje gęsiej skórki.

Piwnica chaty Jearl

     Jearl,

     Mistrz z przyjemnością słuchał o Twoich działaniach w okolicach Chorrol. Im więcej wrót otworzymy, tym bliżej jesteśmy chwalebnego oczyszczenia.

     Mistrz wybrał ciebie i Saveri do najważniejszej misji, znak Twojego awansu przez szeregi wybrańców. Dowiedzieliśmy się, że spadkobierca Septima ukrył się w Świątyni Władcy Chmur, kryjówce przeklętych Ostrzy. Mistrz postanowił, że jej zniszczenie jest najważniejszym priorytetem Zakonu, a Lord Dagon zaangażował wszelkie wymagane zasoby.

     W oczekiwaniu na Twój raport z działalności Septima w Świątyni Władcy Chmur oraz ocenę obrony świątyni i możliwych dróg ucieczki, planujemy jak najwcześniej otworzyć Wielką Bramę na otwartym terenie przed Brumą.

     Pamiętaj, pierwsze trzy mniejsze bramy stanowią jedynie wstępne etapy uruchamiania Wielkiej Bramy. W żaden sposób nie narażaj swojej osłony na obronę tych bram. Łatwo i szybko można otworzyć nowe. A kiedy zostanie otwarta Wielka Brama, upadek Brumy jest zapewniony. Świątynia Władcy Chmur nie może po tym długo się opierać i Septim zostanie złapany jak szczur w pułapkę.

     Chętnie poznamy wszelkie dalsze szczegóły, dotyczące cesarskiego agenta, który uratował Martina z Kvatch, ale ponownie ostrzegamy… Nie ryzykuj konfrontacji. Tej osoby nie należy lekceważyć.

     Nadchodzi Świt!

     Ruma Camoran


     Mario odruchowo zwinął list, czując mrowienie na karku. Zatem wróg nie tylko wytropił już Martina, ale jeszcze szykuje jakąś spektakularną akcję, która ma zniszczyć Brumę i osaczyć Martina w świątyni. Zerknął jeszcze raz na ostatni akapit i westchnął przeciągle. No tak, jego też wzięto już na cel. Mógł się tego spodziewać. Na szczęście, wróg jeszcze nie zna jego tożsamości.

     - Nie na długo – mruknął sam do siebie. – W końcu mnie odkryją…

     Przed wyjściem chciał jeszcze przeszukać wykutą w ścianie szafę, ale gdy tylko otworzył jej drzwi, uniósł brwi w geście zdziwienia. To nie była szafa, tylko zejście w dół. Czyżby do właściwej piwnicy? Piwnica pod piwnicą? Tego się nie spodziewał. Zajrzał do środka. Płomyk kaganka zadrżał i zatańczył. Poczuł na policzkach delikatny podmuch. Pod stopami ujrzał drabinę. Nie namyślając się wiele, opuścił się w głąb przejścia i stanął na kamiennym podłożu. 

     To nie była piwnica, lecz jaskinia. I to niemała!Do tego wyposażona tak, by można było w niej przeczekać jakiś czas – stały tu ławy i stół. Wąski korytarzyk prowadził do następnej, a tam znalazł długi i kręty tunel, z którego wyczuł powiew powietrza. Zapuścił się tam, uważnie wypatrując, czy nie błyśnie mu w oczach poświata Wykrycia Życia. Nikogo jednak nie napotkał. Za to wkrótce, ku swemu własnemu zdziwieniu, znalazł się na zewnątrz, na zboczu góry, pod rozgwieżdżonym niebem. Tunel był tajemnym wyjściem z miasta. Albo… wejściem. I to wejście znajdowało się w rękach sekty! Oblał go zimny pot. Przecież tędy można wprowadzić niepostrzeżenie cały oddział i uderzyć na miasto od środka! Czym prędzej zawrócił i najszybciej jak się dało, popędził z powrotem  do miasta.

Bruma. Podziemna jaskinia pod chatą Jearl i tunel, prowadzący na zewnątrz

     Burd z trudem zachował spokój, gdy Mario, tym razem w towarzystwie Cariusa,po raz drugi tej nocy wyciągnął go z łóżka.

     - Wybacz – westchnął Mario. – Nie robiłbym tego, gdyby to nie było ważne.

     I w krótkich słowach poinformował go o swym odkryciu. Burd zmienił się na twarzy.

     - Bardzo dobrze zrobiłeś – zapewnił go. – To arcyważna sprawa. Zaraz poślę tam kilku strażników. Nic dziwnego, że Jearl mogła się niepostrzeżenie wymknąć z miasta. Poruczniku, na jego żądanie zaraz mnie budź, bez dyskusji. Powiedz to swoim ludziom.

     - Tak jest – odrzekł Carius.

     Pożegnali się po raz drugi. Mario, wychodząc z zamku, zerknął w niebo. Do świtu jeszcze trochę czasu. Akurat tyle, żeby dotrzeć do świątyni. Westchnął i powlókł się w kierunku bramy. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

     Słońce wychyliło się już zza gór, gdy wspiął się na stromą górę i znalazł się w świątyni. Jauffre przyjął go niezwłocznie. Opowiedział mu więc wszystko, czego się dowiedział. Oddał także znaleziony list. Jauffre przeczytał go uważnie, trąc swoją łysiejącą czaszkę.

     - Niedobrze – mruknął. – Wiedzą o wiele za dużo. Ciekawe, o jakiej Wielkiej Bramie jest tu mowa. Pokażę to Martinowi. Może coś z tego wywnioskuje. To w końcu najtęższa głowa, jaką miałem okazję poznać.

     Podniósł wzrok na Maria.

     - Doskonała robota – uśmiechnął się. – Czuję się lepiej, wiedząc, że udało ci się zlikwidować tych szpiegów. Bogowie słusznie wybrali cię na swoje narzędzie.

     - Słucham?

     Jaufree roześmiał się tylko.

     - Odpocznij teraz, bo ledwo stoisz na nogach. Zajmę się resztą.

     Mario skinął głową i ruszył w kierunku kwater. Po drodze minął Steffana.

     - I jak polowanie? – spytał kapitan.

     - Owocne – zapewnił Mario. – Dzięki za wskazówki, bardzo się przydały.

     Steffan klepnął go po przyjacielsku w ramię i wyszedł. Mario tymczasem dotarł do kwater i zaczął odpinać elementy uzbrojenia. Nie dbał nawet, by ułożyć je na właściwym miejscu. Gdy to zrobił, padł na matę i niemal natychmiast zasnął.