Rozdział XI

     Ta wieża wydawała się mała, w porównaniu do tamtej. Było tutaj też o wiele jaśniej. Dookoła biegła kręcona pochylnia, pozwalająca się wspiąć na szczyt, albo zejść na sam dół. Zerknął w dół, gdzie ujrzał okrągłe dno. Wyglądało dziwnie, z otworami wielkości ludzkiej głowy, przez które dojrzał jeszcze jedną kondygnację pod nim. To chyba winda! Ale dochodziła tylko do dolnej galerii. Dalej trzeba było przemieszczać się po pochylni. Spojrzał w górę. Tam znajdowała się przezroczysta, jakby szklana platforma, a na niej chyba klatka… Klatka? To może tam więziony jest strażnik? Jak on się nazywał? Menien… Czym prędzej ruszył w górę. Było stromo. Dotarł na przezroczystą platformę, wbrew obawom masywną i stabilną.

     - Och… - usłyszał jęk, dobywający się z klatki.

     I to nie była skarga uwięzionego strażnika na swój los. To był jęk współczucia. Współczucia dla niego, bowiem zza żebra konstrukcji wieży wysunęła się nagle złowroga postać strażnika Otchłani. Dremora w grubej zbroi i z mieczem w dłoni.

     Po raz pierwszy Mario widział, jak dremora się uśmiecha. To by straszny uśmiech. Uśmiech tryumfu gdy olbrzym obnażył swe żółte zęby. Zagadał coś w nieznanym języku. Mario zmartwiał.

     Ale tylko na chwilę. Cofnął się natychmiast, z zamiarem zbiegnięcia w dół, gdy z przerażeniem stwierdził, że jego plecy oparły się o coś zimnego. Zerknął za siebie.

     Nie zauważył, że na szczycie wieża rozszerzała się nieco, tworząc galeryjkę, biegnącą dookoła. W dodatku żebra konstrukcji, podtrzymującej dach, uniemożliwiały przejście po tej galeryjce, dzieląc ją na kilka niedostępnych części. Stał właśnie plecami przyciśnięty do takiego żebra. Dremora tymczasem wykonał krok naprzód, stając w miejscu, gdzie kończyła się kręcona pochylnia. Odwrót był odcięty.

     Strażnik Otchłani wzniósł miecz i machnął nim od niechcenia. Zafurczało powietrze. Mario odruchowo przylgnął do ściany żebra. Przerażony złapał się kamiennej krawędzi i… Przeskoczył do następnej sekcji. Zdziwiony rozejrzał się wokół. Tu jest bezpieczny! Dremora go tu nie dosięgnie! Chyba, że skoczy za nim, co wziąwszy pod uwagę ciężar zbroi, trudno było sobie wyobrazić.

     Bezmyślnie uniósł łuk i strzelił. Trafił w głowę. Rozległ się ryk, jakich słyszał już wiele. Cofnął się jeszcze bardziej niemal do kolejnego żebra. Wypuścił drugą strzałę.

     Nie docenił siły dremory. Olbrzym, widząc, że ofiara wymyka mu się z rąk, cofnął się pod przeciwległą ścianę i zaczął biec w jego kierunku. Zamierzał widocznie przeskoczyć pochylnię i wydawało się, że mimo ciężaru zbroi potrafi skoczyć tak daleko. Mario podniósł łuk. Wypuścił strzałę na mgnienie oka, zanim dremora odbił się od krawędzi platformy. Ze strzałą w oku nie dał rady zrobić tego dobrze. Nie doskoczył do galerii. Jego pancerny but ześlizgnął się z krawędzi i olbrzym z rykiem runął w dół. Rozległ się hałas, gdy zbroja uderzyła o pochylnię i chrzęst, gdy potwór staczał się w dół. Mario odważył się wychylić, by zerknąć na niego.

     Żywotność potwora była przerażająca. Człowiek po takim upadku nie podniósłby się już nigdy. Tymczasem dremora nie tylko powstał o własnych siłach, ale jeszcze ruszył pochylnią w górę, z mieczem wzniesionym do ataku.

     Mario działał jak we śnie. W ogóle nie myślał o tym, co robi, po prostu to robił. Zupełnie, jakby jego świadomość wyłączyła się, albo jakby jakaś nieznana, magiczna siła kierowała jego ruchami. Po raz pierwszy przypadkiem osiągnął stan umysłu, który wojownicy Ostrzy nazywali Pustką. Stan, w który każdy z nich, przy pomocy odpowiednich technik oddychania i medytacji wprowadzał się przed walką. Stan, w którym myśli wyciszały się i zanikały, ustępując miejsca działaniu.

     Strzelił raz, z odpowiednim wyprzedzeniem. Strzała wbiła się w czaszkę dremory. Strzelił drugi raz i trzeci. Dremora zdołał wprawdzie dobiec na górę, ale nie miał już sił, by  ponownie spróbować skoku. Stanął na krawędzi, dysząc ciężko. Wydawało się, że kolejną strzałę przyjął z całkowitą obojętnością. Tylko nim delikatnie szarpnęła. Następna go zabiła. Runął na plecy, tuż obok żelaznej klatki.

     - Udało ci się! – głos z klatki brzmiał jak najpiękniejsza muzyka.

     - Ty jesteś Menien? – spytał, przeskakując na platformę.

     - Menien Goneld – potwierdził więzień. – Strażnik Kvatch.

     Nieszczęśnik ścisnął pręty klatki i przybliżył do nich twarz.

     - Słuchaj teraz uważnie – odezwał się. – Musisz zdjąć Kamień Pieczęci. Rozumiesz? Zdjąć go z piedestału. Trzeba dostać się na samą górę i zdjąć kamień. To zamknie Wrota Otchłani.

     Ciepło ulgi rozlało się po ciele Maria. Z nadzieją chwycił żelazne pręty i z wdzięcznością spojrzał na strażnika. Był to niemłody już mężczyzna, w poszarpanych szatach i resztce kolczugi. Przedstawiał okropny widok. Pobity, z ranami na twarzy i rękach. Również na poszarpanej tunice czerwieniły się ślady krwi. Tylko siła woli trzymała go na nogach.

     - Czekaj – wysapał Mario, szukając zamka. – Wyciągnę cię z tej klatki…

     - Nie ma czasu! – jęknął Menien. – Nie zdołasz mi pomóc. Za bardzo mnie poturbowali. Wewnątrz wszystko mam zgniecione na pasztet. Umieram… Ale ty musisz ocalić miasto. Idź na górę!

     - Jesteśmy na górze – zdumiał się Mario, rozglądając się dookoła.

     - Nie tu… - Menienowi zabrakło tchu. – W tamtej wieży. Tej wielkiej. Na szczycie… On ma klucz. To strażnik pieczęci.

     - Kto?

     - Dremora… Ten… Którego właśnie zabiłeś – wysapał Menien. – Ma klucz. Otworzysz nim drzwi w tamtej wieży. Pospiesz się. Idź!

     Mimo wszystko Mario szarpnął za drzwiczki. Nic jednak nie wskórał. Pręty trzymały mocno. Pochylił się więc nad dremorą. Rzeczywiście, miał przy pasie pęk kluczy. Zerwał go i zbliżył się do drzwiczek.

     - Tracisz czas – jęknął Menien. – Tej klatki nie otworzysz. A nawet jeśli, nic to nie da. Ja umieram. Idź… Zamknij Wrota…

     Głos więźnia słabł. Po chwili osunął się na dno klatki. Żył jeszcze, bowiem jego pierś poruszała się. Ale widać było po nim, że niewiele mu już zostało. Zresztą, mimo kilku prób, Mario nie zdołał znaleźć odpowiedniego klucza. Z wahaniem zstąpił na dół.

     - Przyjdę później, wytrzymaj! – rzucił jeszcze na odchodnym.

     Nie wiedział, czy zdoła dotrzymać obietnicy, ale chciał chociaż dodać mu otuchy. Zszedł niżej i stanął naprzeciwko bramy. Wziął głęboki oddech, przypominając sobie o moście. Bał się, że znowu ogarnie go lęk wysokości, więc czym prędzej otworzył drzwi i wybiegł na most. Nogi miał miękkie, ale mimo to zdołał przebiec na drugą stronę. Znalazł się w tej samej komnacie co poprzednio.

     Najpierw wypróbował drzwi po prawej stronie. Znalazł odpowiedni klucz. Za drzwiami znajdował się korytarz, prowadzący w górę i po chwili skręcający w lewo. Prowadził do tonącej w półmroku komnaty, w której obrócony do niego plecami stał daedryczny mag. Zdawał się go nie słyszeć. Mario wycofał się cichcem, po czym odłożył łuk i delikatnie wyciągnął miecz. Wrócił na górę z mieczem wzniesionym do ciosu. Nie robił więcej hałasu niż sunący po ścianie pająk. Zdołał niepostrzeżenie dotrzeć do nieruchomej postaci. Jeszcze chwila…

     Włożył w ten cios całe swoje siły. Dopomógł mu przypadek. Dremora poruszył się i dał krok do przodu. Skutek był taki, że miecz trzasnął go w głowę samym końcem. Sztych był ostry i miał sporą prędkość. Dzięki temu zadał ranę daleko poważniejszą, niż stałoby się to, gdyby trafił środkiem klingi. Dosłownie, rozłupał magowi głowę. Nawet dremora nie przeżyje takiego ciosu. Mag zwalił się u jego stóp jak ścięte drzewo i znieruchomiał.

     - Zachowuję się jak morderca – pomyślał z goryczą. – Jak skrytobójca…

     Ale zaraz odpędził tę myśl. Przypomniały mu się słowa Jauffrego. Ma działać skutecznie. Przede wszystkim skutecznie. Honor niech zostawi tym, którzy go cenią.

     Drzwi z komnaty prowadziły na wewnętrzny balkon. Znów uderzył go w uszy jednostajny dźwięk, w dodatku głośniejszy niż poprzednio. Balkon jednak nie miał przejścia. Za to stały na nim dwa, rozpostarte na żelaznych stojakach, czerwone miechy, z nieznanego mu tworzywa. Zbadał ich zawartość. I aż westchnął z zachwytu.

     W jednym z nich znalazł szklany łuk, w dodatku zaklęty. Szklany… Oczywiście, nie ze szkła. Tak zwyczajowo nazywano pewien stop, zawierający, o ile sobie dobrze przypominał, trudny do zdobycia, rafinowany malachit. Był to stop lekki i sprężysty, idealny do wyrobu broni, jednak niezwykle kosztowny, stąd niewiele było na świecie broni z niego wykonanych. Nazywano go tak ze względu na charakterystyczny, przypominający szkło połysk i zielone zabarwienie, kojarzące się z butelką do taniego wina.

     Łuk, który znalazł, wykonany był bardzo misternie. Cienkie paski drewna przełożono paskami metalu, co dawało mu niezwykłą sprężystość. Metal ten nie rdzewiał i był nieporównanie lżejszy od żelaza. Broń, którą trzymał w ręce, była bezcenna.

     - „Łuk Burzy” – przeczytał wygrawerowany na łęczysku napis.
Zapewne zadawał obrażenia od błyskawic. Zupełnie jak czynił to atronach burzy. Naprawdę bezcenna broń! W dodatku leżało tam również kilka strzał ze srebrnymi grotami i dwa naładowane klejnoty duszy.

     Czym prędzej zbadał drugi z miechów. Tkwiła tam zaklęta maczuga, z innego lekkiego stopu, z powodu złotawej barwy zwanego księżycowym kamieniem – ulubionego tworzywa elfów. Cenna broń i zapewne bardzo droga, ale dla Maria nieporęczna. Zostawił ją, zabierając jedynie kilka pustych klejnotów duszy, jakie tkwiły w tej skrytce. Nie miał jak ich naładować, ponieważ nie znał zaklęcia Pułapka Duszy, tylko o nim słyszał. Ale i tak mogły się przydać. Były to niewielkie kryształki, bardzo cenne. W ostateczności posłużą za pieniądze.

     Ruszył z powrotem i po chwili otworzył drugie drzwi. Otoczył go mrok. Za drzwiami znajdował się pochylny korytarz, skręcający łagodnym łukiem w prawo i pnący się w górę. Ruszył nim ostrożnie, ze strzałą na cięciwie. Korytarz był dość długi i zaprowadził go do niewielkiej, prostokątnej komnatki. Pustej – na szczęście. Mario pociągnął nosem, ale nie wyczuł zapachu żadnego stwora. Rozejrzał się uważnie. Po przeciwnej stronie znajdowała się taka sama pochylnia, jak ta, którą właśnie przyszedł. Biegła w dół, przypuszczalnie do podobnego pomieszczenia, jak na dole. Lepiej się tam nie zapuszczać. Kto wie, jacy strażnicy go strzegą! Zamiast tego skierował się w prawo, gdzie niewyraźnie żółciły się niewielkie drzwi. Uchylił je ostrożnie. Znów doszedł go przenikliwy dźwięk, a mrok ustąpił miejsca łunie, bijącej od tajemniczego pionowego promienia, biegnącego od dna, do samego szczytu wieży.

     Tak, to chyba będzie właściwa droga. Galeria, na której się znalazł, wiodła w górę. Tam się poziomowała i coś tam świeciło. Nie prowadziła do samego szczytu, ale pewnie znajdzie tam jakieś drzwi, i na najwyższą galerię zaprowadzi go jakiś inny korytarz. Ruszył więc w tamtym kierunku, uważnie się rozglądając.

     Przyzwyczajony do mroku wzrok doskonale radził sobie w tym całkiem jasno oświetlonym szybie. Dlatego dremorę w czarnej szacie maga dostrzegł już z daleka. Strażnik przechadzał się w pobliżu oświetlonego miejsca. Kilka kroków w jedną stronę, po czym zatrzymywał się na dłuższą chwilę. Potem kilka kroków w drugą stronę, jak nudzący się wartownik na posterunku. Mario wyciągnął przed siebie lewą rękę, dzierżąc w niej łuk.

     Strzał był trudny, nawet dla niego. Trzeba było posłać pocisk na górę, pod dość stromym kątem i trafić między czarnymi filarami poręczy. Poza tym, nie sposób trwać z napiętym łukiem przez dłuższą chwilę, wyczekując okazji, bo ręce odmówią posłuszeństwa. Na szczęście dremora pojawił się w kręgu światła, w dodatku w jedynym miejscu, w którym był całkowicie odsłonięty. Zapewne chciał zerknąć w dół. Wychylił się nieco…

     Strzała trafiła, choć nie do końca tam, gdzie chciał ją umieścić łucznik. Celował w głowę, ale strzała mocno zdołowała. Zapewne, na skutek zakrzywienia ścian wieży i niewyraźnego światła, źle ocenił odległość i kąt. Trafił w tułów. Dremora zwinął się odruchowo. Przebiegło po nim kilka błyskawic, gdy przeskoczył na niego magiczny ładunek Łuku Burzy. Ale, co ważniejsze, skulony mag stracił równowagę. Runął w dół. W dodatku bezgłośnie. Zdawał się lecieć niezmiernie długo, niby zestrzelony, czarny ptak. Mario nie usłyszał gruchnięcia o ziemię, bo przenikliwy dźwięk, wydawany przez promień światła, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Mimo to, ze zdziwieniem zaobserwował moment śmierci dremory. Oto bowiem z samego dołu pomknął ku niemu wąski i szybki strumyk błękitnej mgiełki i, niby wąż chowający się w norze, wniknął do jego sakiewki, która zadrżała lekko. Co się dzieje?

     Ależ tak… To dusza dremory wniknęła do jednego z klejnotów duszy, jakie schował w swej sakiewce. Niesamowite… Łuk był podwójnie zaklęty! Miał nałożone nie tylko zaklęcie błyskawic, ale jeszcze do tego Pułapkę Duszy! Broń po prostu doskonała! Rozchylił z ciekawością sakiewkę. Błękitny kryształ największego klejnotu rozjarzył się lekką poświatą. Był teraz naładowany, jak mawiali magowie. Zawierał w sobie magiczny ładunek, który można było użyć do naładowania zaklęć broni.

     Zaklęta broń, każda, czy to miecz, czy łuk, czy maczuga, do każdego ciosu dodawała jeszcze część swego magicznego ładunku. Jeśli zaklęto ją ogniem, cel obejmowały płomienie. Jeśli mrozem, paraliżujące zimno zadawało ofierze dodatkowe obrażenia. W przypadku Łuku Burzy, każda wystrzelona z niego strzała dodatkowo raziła cel elektrycznym wyładowaniem. Jednak nie działo się to w nieskończoność. Ładunek magii po pewnym czasie wyczerpywał się i wymagał doładowania. Do tego służyły klejnoty duszy. Kryształ, zawierający duszę, był czymś w rodzaju pojemnika, pełnego magicznej energii. Wystarczyło przyłożyć go do ładowanego przedmiotu i odpowiednio oddychając, pchnąć siłą woli magiczny ładunek w stronę broni. Kryształ rozwiewał się wtedy w powietrzu, a broń zyskiwała nowy ładunek magii. Jego ilość zależała od wielkości duszy. Zwierzęta, zwłaszcza małe, miały niewielkie duszyczki. Istoty rozumne – wielkie. Jednak do ich zdobycia wymagane były specjalne, czarne klejnoty duszy, bardzo rzadkie i nie bez przyczyny, jako że ich stosowanie powszechnie potępiano. Żaden szanujący się człowiek nie uwięziłby w klejnocie duszy innego człowieka, czy elfa. To było uznawane za okrucieństwo. Nie dotyczyło to jednak potworów rodem z Otchłani, których dusze można było uwięzić w zwykłym, białym krysztale. Dusza dremory musiała należeć do wielkich, bowiem naładowała ona największy klejnot. Tylko taki mógł ją pomieścić.

     Świadomość, że magiczne ładunki nieprędko mu się wyczerpią, podbudowała go. Odetchnął kilka razy, głęboko, aż zakręciło mu się w głowie. Uśmiechnął się i otucha wstąpiła mu do serca. Mimo wszystko, wciąż żyje i nawet nie jest ranny. Pomimo tylu starć, wciąż jeszcze może działać. Spryt i umiejętności okazały się ważniejsze od diabolicznej potęgi strażników Otchłani. Ufni w swą siłę, nie docenili niepozornego, nie rzucającego się w oczy myśliwego, który w dodatku ze wszystkich sił starał się, aby niepozornym pozostać aż do ostatniej chwili.

     Na razie, przynosiło to wymierny skutek. Na razie…

     Ruszył w górę. Bez przygód dotarł na szczyt galerii. Ale nie na szczyt wieży. Rozejrzał się rozczarowany. Nie było tu żadnych drzwi. Choć obejrzał dokładnie i obmacał całą ścianę, wzdłuż szczytowego odcinka galerii, nie znalazł żadnego przejścia.

     A jednak musiało być. Musiało, bowiem na najwyższej galerii, tuż pod sklepieniem wieży, dostrzegł daedrota. Musiał tam przecież jakoś wleźć. Potwór stał nieruchomo, jak skamieniały i, jak na warunki panujące wewnątrz wieży, był jasno oświetlony.

     Oświetlony…

     To słowo załomotało Mariusowi pod czaszką, jak jakiś alarm, ale na razie je zignorował. Teraz ważne było, że cel jest jak na wyciągnięcie dłoni. Wystarczająco daleko, by go nie dostrzec, przynajmniej od razu, wystarczająco blisko by bezbłędnie trafić.

     I trafił. Cztery razy z rzędu. Tępawy nieco potwór, nie wpadł na to, by skryć się przed nadlatującymi pociskami. Zamiast tego, jeszcze bardziej wystawiał się na strzał, gorączkowo rozglądając się w poszukiwaniu ich źródła. Jego słaby wzrok nie zdołał dostrzec ukrytego w cieniu łucznika. Po czwartej strzale, wychylony tułów potwora zwiotczał i zsunął się z platformy, po czym spadł na samo dno wieży, identycznie jak niedawno uczynił to mag w czarnej szacie. Znów uniosła się stamtąd smużka błękitnej mgiełki i zadrżała sakiewka z klejnotami duszy. Kolejny magiczny ładunek przechwycony.

     Mario otarł pot z czoła. Dobra, jednego zawalidrogi mniej. Ale co mu to dało? Poza, oczywiście, magicznym ładunkiem w jego sakiewce. Dostępu do najwyższej galerii w dalszym ciągu nie było. A właśnie tam dojrzał w ścianie żółtą plamę drzwi i wiedział, że właśnie tam musi się dostać. Tylko jak? Rozejrzał się bezradnie i nagle lego wzrok padł na świecący się fragment kamiennego podłoża.

     Na środku galerii znajdował się wysunięty, niby balkon, krąg z białego marmuru, o średnicy nieco większej niż ludzki wzrost. Było to jedyne miejsce, nie otoczone poręczą. Brzegi kręgu jarzyły się ognistym światłem, podobnie jak czerwone znaki na jego obwodzie. Cała galeria zbudowana była z szarego kamienia, a ten jeden fragment wyróżniono w tak szczególny sposób. Dlaczego? To nie mogło być przypadkiem. I ten brak poręczy. To przez to mag runął aż na samo dno.

     I daedrot również…

     Szybko zerknął w stronę górnej galerii. Ależ tak… Chyba… Daedrot stał na podobnym kręgu, tylko znajdującym się wyżej. To dlatego wydał mu się tak jasno oświetlony. To musi mieć ze sobą coś wspólnego. Może te dwa miejsca łączy jakiś magiczny rezonans? Z wahaniem przesunął się na oświetlony krąg. I wyczuł to natychmiast – delikatne, magiczne wibracje pod stopami.

     Magiczny portal. Słyszał o nich, choć do tej pory żadnego nie widział na własne oczy. Podobno takie portale znajdowały się na Tajemnym Uniwersytecie w Cesarskim Mieście. Opowiadał mu o nich pewien sklepikarz w stolicy, który widział to na własne oczy, jako że kilkakrotnie zajmował się dostawami żywności dla urzędujących tam magów. Wystarczyło na takim kręgu stanąć i uruchomić go, by w jednej chwili zostać przeniesionym do innej komnaty. To działało jak magiczne drzwi i było o tyle od drzwi lepsze, że przenosiło w całkiem inne miejsce, nie tylko przez jedną ścianę.

     Tylko jak to się uruchamia? Pewnie siłą woli, jak wszystko co magiczne. Wyobraźnią, myślą, odpowiednio skierowanym oddechem. Spróbował techniki, o której słyszał od sklepikarza. Skupił się. Wciągnął powietrze, wyobrażając sobie, że robi to nie nosem, ale podeszwami stóp i magiczna energia unosi się w nim, jak w szklanej rurce, przez którą wysysa się napój z naczynia. To był głęboki oddech. Magiczna energia w jego wyobraźni wypełniła go całkowicie, aż po czubek głowy. Poczuł mrowienie w stopach. Wydech tą samą drogą. Portal pod jego stopami zadrżał. Kilka takich prób i nagle świat zawirował wokół niego, aż musiał przyklęknąć. Ale portal zadziałał. W jednej chwili znalazł się na górze. Był na pół przytomny po tej magicznej jeździe, ale starczyło mu świadomości, by natychmiast usunąć się z oświetlonego kręgu w miejsce, które spowijał cień. Zrobił to odruchowo, wcale o tym nie myśląc. Tak robił zawsze, od dziecka. To właśnie codziennie wbijał mu do głowy Stary Myśliwy – trzymaj się cienia, a jest szansa, że pozostaniesz niezauważony.

     I to uratowało go teraz przed odkryciem, bowiem mimo przenikliwego i irytującego pisku, emitowanego przez promień światła, usłyszał wyraźnie kroki. Szedł ktoś ciężki, obuty w podkute buty.

     Kto? Nietrudno zgadnąć. Zapewne dremora. Tak też było w istocie. Strażnik Otchłani, w rdzawej zbroi i ciężkim, dwuręcznym brzeszczotem na plecach, wychylił się z cienia i stanął na krawędzi kręgu, rozglądając się uważnie, jakby coś go zaniepokoiło. Przypuszczalnie, zastanawiał się, gdzie podział się daedrot, pilnujący portalu z tej strony. Zapewne zaraz wychyli się nieco, chcąc zerknąć w dół…

     Mario zadziałał spontanicznie. Nie przemyślał tego, nie planował, nie do końca nawet zdawał sobie sprawę, co robi. Po prostu podniósł się na nogi i odepchnąwszy się od ściany, z całym impetem rzucił się w stronę dremory. Już na krawędzi kamiennego kręgu, wyskoczył w górę i z całych sił, obiema nogami, uderzył w strażnika Otchłani. Odbił się od niego jak szmaciana piłka i z jękiem rymnął jak długi na ziemię, boleśnie uderzając się w bok i w ramię. Ale ten atak osiągnął spodziewany skutek. Dremora stracił równowagę i ze straszliwym rykiem poleciał w dół, na samo dno wieży, które stąd wydawało się być nieskończenie daleko. Ryk olbrzyma trwał niezmiernie długo, aż ucichł nagle, z wyraźnym trzaskiem. Upadku na kamienne podłoże z tej wysokości nie przeżyje nawet dremora.

     Mario powstał z wysiłkiem, trzymając się za ramię i próbując je rozmasować przez kolczugę, co dawało raczej mierny wynik. Bok bolał go przy każdym wdechu, ale wiedział, że na to nie należy zwracać uwagi. Niedługo przejdzie samo i skończy się na siniaku. Obrywał tak już nieraz i nie dwa razy. Nie było to przyjemne, ale na pewno nie tak groźne jak cios brzeszczotu, zadany przez siłacza. Najgorsze, że podczas upadku rozbił jedną z fiolek z miksturą uzdrowienia. Jeśli go zranią, niewiele szans mu pozostanie.

     Westchnął cicho. Do tej pory nie musiał z nich korzystać. Oby tak dalej. Oby!...

     Kilka oddechów, strzała na cięciwę i pchnięcie żółtawych drzwi. Zamknęły się na nim same, ale tym razem przenikliwy dźwięk nie ucichł, a przeciwnie, nawet jakby przybrał na sile. W tej części wieży było zupełnie jasno. Wokół roztaczała się czerwona łuna. Znalazł się na pochylni, skręcającej w prawo i pnącej się w górę, ale tym razem jej powierzchnia nie była gładka, tylko przypominała tarkę do prania, albo raczej członowany grzbiet jakiegoś owada. Była krótka i wiodła prosto do bramy bez drzwi. To stamtąd biła czerwona łuna. Mario wspiął się cicho na górę i ostrożnie zajrzał do środka.

     Widok był niesamowity. Ujrzał przed sobą piętrową konstrukcję, bardzo dziwną. Na samym dole czerwienią świeciła ogromna kopuła, będąca sklepieniem wieży. Przez ogrodzony barierką otwór w jej środku przechodził skwierczący płomień, sięgający górnej kondygnacji. Po obu stronach kopuły wiodły na górę schody, ale nie zwyczajne, tylko w kształcie pazurów jakiegoś drapieżnika. Schodziły się w jednym punkcie i prowadziły na rozległą galerię, otaczającą szczyt wieży naokoło. Jeszcze wyżej znajdowała się dziwaczna, jaskrawoczerwona konstrukcja, przypominająca trochę namiot, a trochę rozłożone skrzydła nietoperza. Były to po prostu schody, wykonane z jakiegoś cienkiego tworzywa i prowadziły na półprzezroczystą platformę. Na jej środku Mario dostrzegł święcący jaskrawo, okrągły przedmiot, z czarnym jądrem w środku, który zdawał się lewitować na promieniu światła, przechodzącego przez całą wysokość wieży. To zapewne musi być ów Kamień Pieczęci. Ale aby go zabrać, trzeba się najpierw do niego dostać. Niemożliwe, żeby takie miejsce pozostawiono niestrzeżone. Z miejsca, w którym stał, nie mógł jednak dostrzec nikogo. Musi wejść wyżej. I tym razem, niestety, w jasnym świetle.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął.

     I nie czekając, aż ogarnie go lęk, zmusił się do postawienia pierwszego kroku.

     Wstąpił na schody. Stopnie, w kształcie czerwono-czarnych pazurów były metalowe. Poznał to po odgłosie, jaki wydawały pod jego butami. Odgłosie niemal niesłyszalnym, w dodatku zagłuszanym przez przejmujący pisk promienia światła, ale jemu wydawało się, że brzmi on jak grzmot. Zaczął stawiać stopy jeszcze delikatniej. Przez cały czas rozglądał się uważnie dookoła, szukając strażników. Dostrzegł ich dopiero wtedy, gdy był mniej więcej w połowie schodów. Pajęcza daedra i daedrot stali po przeciwnej stronie galerii. Oboje odwróceni od niego, czego nie omieszkał wykorzystać, pokonując ostatnie stopnie kilkoma szybkimi susami. Znalazł się na galerii i natychmiast przykucnął w cieniu platformy. Znieruchomiał, próbując ocenić swą sytuację. Nie była wesoła.

     Aby zabrać kamień, musi dostać się na platformę. Aby się tam dostać, musi przejść po jednej z pochylni, w kształcie skrzydła nietoperza. Problem w tym, że obie te pochylnie zaczynały się po przeciwnej stronie galerii, właśnie w tym miejscu, w którym stały daedry. Przejść obok niezauważony nie zdoła, nie ma szans. Za blisko i za jasno. Jedyne wyjście, ustrzelić obie daedry z daleka. Ale tu widział dwie dalsze trudności.

     Po pierwsze, daedry stały blisko siebie. Nie zdoła zlikwidować jednej tak, by druga tego nie zauważyła. Po drugie, daedry były niezwykle żywotne. W każdą z nich musiał wpakować kilka celnych strzał, aby ją unieszkodliwić. Tymczasem już jedna strzała zdradzała jego pozycję. Galeria była wprawdzie spora, ale nie na tyle, żeby zdążył wystrzelić kilka razy, zanim potwór go dopadnie. W dodatku przeszkadzały mu elementy konstrukcji, przytrzymujące platformę. W miejscu, w którym potwór stał, był idealnie wyeksponowany. Ale w chwili gdy ruszy w jego stronę, elementy konstrukcji zaczną go zasłaniać, uniemożliwiając oddanie pewnego strzału. W dodatku, z tego miejsca nie widział, co znajduje się na platformie. Możliwe, że stał tam ktoś jeszcze, ktoś, kto w razie niebezpieczeństwa miał za zadanie zamknąć Wrota Otchłani.

     Jakby tego było mało, strzał miał już zaledwie kilkanaście. Ciasno wypełniony kołczan, z jakim rozpoczął tę przygodę, należał już do przeszłości. Choć za każdym razem wyrywał strzały z ciał pokonanych wrogów, większość z nich, nie nadawała się do powtórnego użycia. Drzewce pękały, groty, zwłaszcza po uderzeniu w zbroje, tępiły się, a żelazne nawet wyginały, natomiast delikatne piórka często ulegały uszkodzeniu.

     Co robić? Był już tak blisko…

     A gdyby zestrzelić kamień z piedestału? To mogłoby się udać.

     Nie, to na nic. Zestrzelony, można natychmiast umieścić z powrotem. Musi go zabrać. Zabrać go i uciec stąd czym prędzej, mając nadzieję, że strażnicy nie mają drugiego. Musi uciec tą samą drogą, którą na szczęście już zdołał sobie oczyścić. Ale najpierw musi zdobyć kamień.

     Raz kozie śmierć. Co będzie, to będzie. Musi spróbować. Uniósł łuk i wycelował w kobietę-pająka. Strzała pomknęła ku celowi.

     Trafił tam gdzie chciał – w miejsce, w którym oba korpusy łączyły się ze sobą. Potwór skulił się w bólu, ale zaraz rozpostarł ręce i otoczył się czerwona mgiełką. Przywoływał swą pomniejszoną kopię. To dobrze i źle. Dobrze, bo nie próbował się na razie uzdrowić, co zwiększało jego szanse. Źle, bo zyskiwał dodatkowego przeciwnika, w dodatku szybkiego i zwinnego.

     Strzelał szybko, niby automat. Słał strzałę za strzałą. Druga chyba lekko sparaliżowała potwora. Choć miniaturka już pojawiła się między nogami daedry, stała ona nieruchomo. Znak, że daedra nie zdołała go jeszcze dostrzec. Widziała jednak, skąd padają strzały. Za chwilę go odkryje. Czym prędzej posłał ku niej trzecią, w to samo miejsce. Potwór ponownie skulił się i wzniósł ręce, otaczając się tym razem uzdrawiającą mgiełką Magii Przywracania. Ten proces jednak przerwała czwarta strzała, prosto w głowę. Mały pajączek rozwiał się, pod dużym ugięły się odnóża. Padł jak wielka poduszka, rzucona na ziemię. Kobiecy korpus osunął się bezwładnie na podłoże. Daedra skonała, o czym przekonała go jej dusza, która pod postacią błękitnej mgiełki pomknęła prosto w stronę jego sakiewki. Tej jednak się nie obawiał – wiedział, że tej mgiełki nikt, poza nim, nie widzi.

     Rzucił okiem na daedrota. Ku jego zdziwieniu, potwór w ogóle nie zareagował na śmierć swej towarzyszki. Stał nieruchomo i wydawało się, że drzemie na stojąco. Może i tak było w istocie… Dość, że nie rzucił się w jego stronę, jak się obawiał. Mario poczuł przypływ podniecenia. Więc jest szansa! Czym prędzej napiął łuk.

     Zauważył już, że strzała wypuszczona z ukrycia, zadaje potworom znacznie większe obrażenia, niż wtedy, gdy daedra go widzi. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Zapewne miała na to wpływ jakaś magia, którą świat był przepełniony. W dodatku zaklęcie błyskawic zdawało się być szczególnie dotkliwe dla daedrota. Dość, że na tępego i nieruchawego stwora wystarczyły trzy strzały. Tym razem jednak błękitna mgiełka rozwiała się w powietrzu. Dusza nie została uwięziona. Powód był prosty - nie miał już wystarczająco dużych klejnotów duszy, aby ją pomieścić.

     A teraz szybko na platformę!

     Zaczął przesuwać się wzdłuż galerii, szybko, lecz nadal ostrożnie, trzymając się cienia, rzucanego przez nietoperzową pochylnię. Po drodze minął dziwny, czerwony miech, rozpięty na małym rusztowaniu, taki sam, w jakim znalazł Łuk Burzy. Tknięty przeczuciem, zajrzał do niego. W worku znajdował się elfi hełm, wykuty z księżycowego kamienia. Jak każdy elfi element uzbrojenia, ozdabiany był ptasimi motywami, wyobrażającymi pióra. Hełm był bardzo lekki, ale mocny, w dodatku zaklęty, aczkolwiek zaklęcia Mario nie rozpoznał, dopóki na próbę nie włożył go na głowę.

     Musiał ściągnąć z głowy kolczy kaptur, bo inaczej hełm nie chciał się na niej zmieścić. Włożył go i… Nic. Niczego nie poczuł. Choć hełm wyraźnie wibrował magią, nie zdradzał na razie swych właściwości. Mario rozczarowany, sięgnął w górę by go zdjąć, gdy nagle ręka zawisła mu w powietrzu.

     Przez platformę prześwitywała jaskrawa, purpurowa plama światła. Plama w kształcie ludzkiej postaci. Plama, której – był tego pewien – przedtem nie było.

     Zdjął hełm. Światło znikło. Wsunął go na powrót – światło znów się pojawiło.

     Zalała go fala gorąca. Wykrycie Życia! Takie właśnie zaklęcie nałożono na ten hełm. Sprawiał on, że każdy, kto go nosił, łatwo dostrzegał wszystkie żywe istoty, bowiem zaczynały się one w jego oczach jarzyć purpurowym światłem. I w dodatku światło to prześwitywało nawet przez ściany!

     Fala podniecenia szybko ustąpiła miejsca niewesołej rzeczywistości. Na platformie ktoś stał. Sądząc z kształtu, dremora. A on miał już tylko trzy strzały. Jeśli to mag, może wystarczy. Jeśli wojownik, raczej nie.

     Tak czy owak, musi podejść do miejsca, w którym może wejść na pochylnię, a tam leżało truchło pajęczycy. Może uda się z niego wyrwać kilka strzał?

     Zerkając co chwilę na świetlistą postać powyżej, zbliżył się do początku pochylni. Teraz najtrudniejsze. Musiał wychylić się spod niej i stanąć w odsłoniętym miejscu, w dodatku jasno oświetlonym. Pomógł mu w tym zaklęty hełm. Dzięki niemu dostrzegł moment, w którym strażnik odwrócił się do niego plecami. Zwinnie wychylił się spod pochylni i nie spuszczając wzroku z dremory – był to mag – jedną ręką trzymając łuk, drugą zaczął ciągnąć za najbliższą brzechwę. Udało mu się wyrwać dwie strzały. Trzecia i czwarta były po drugiej stronie zwłok. Nie chciał nadużywać swego szczęścia. Bezzwłocznie nałożył strzałę na cięciwę i napiął łuk, celując w głowę.

     Strzelił z przyklęku. Celnie. Ale na dremorę taki strzał nie wystarcza. Gdy tylko grot wbił się w skroń strażnika, ten zamiast paść na ziemię, jak stałoby się to z człowiekiem, uniósł dłoń i otoczył się czerwoną mgiełką, przywołując ognistą postać. Atronach ognia! Zaraz rzuci ku niemu ognistą kulę. Na szczęście dremora jeszcze nie zorientował się, skąd padł strzał. Mario natychmiast strzelił po raz drugi. Dremora zachwiał się, ale na nieszczęście, nie zginął. Przeciwnie, otoczył się biało-złota mgiełka magii przywracania, zaleczając swoje rany. A atronach dostrzegł go i czym prędzej posłał mu ognistą kulę. Mario zerwał się na nogi i przeskoczył w prawo, unikając ognistego pocisku, po czym zręcznie nałożył strzałę na cięciwę i strzelił znów.

     Chybił. Dremora, spodziewając się tego, uniknął pocisku, po czym zdjął z ramienia magiczny kostur. Teraz zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Mario w ataku paniki skrył się pod platformą. Nad sobą widział dwie świetliste plamy i nie wiedział, która zaatakuje jako pierwsza. Wiedział jednak jedno – musi ignorować atronacha i za wszelką cenę starać się zabić maga. Nałożył kolejną strzałę i błyskawicznie wychyliwszy się spod platformy, posłał ją prosto w zbiegającą z platformy ciemną postać. Rozległ się ryk. Mario natychmiast skrył się pod platformą, dzięki czemu nie trafiły weń ani ognista kula atronacha, ani błyskawica, wypuszczona z kostura. Obie plamy zdążały po pochylni w jego stronę. Zaraz go dopadną.

     Obie!

     Nagły błysk przytomności rozbłysnął pod czaszką Mariusa. Obie zbiegały w tym samym kierunku, zamiast się rozdzielić i zaatakować z obu stron. Cóż, atronach nie był myślącą postacią, tylko przywołanym sługą, wykonującym rozkazy tak, jak je rozumiał. Skoro miał zniszczyć intruza, dążył do niego najkrótszą drogą. Na szczęście dremora, być może na skutek strzał, które utkwiły mu w głowie, również nie zdał sobie z tego sprawy i również biegł w jego stronę.

     To co zrobił Mario, było bardziej panicznym odruchem niż przemyślaną strategią. Oto zerwał się na równe nogi i pędem przebiegł pod platformą na jej drugą stronę. W tym samym czasie napastnicy dotarli już na dół i udali się za nim w pościg. Ale on był już na pochylni. Angażując całą energię jaką miał, puścił się ku platformie i lewitującego nad nią kamienia. Znalazł się u celu dokładnie w chwili, w której dremora, zapewne rozumiejąc swój błąd, wydał z siebie zwierzęcy ryk. Mario wytrenowanym ruchem zarzucił łuk na ramię i chwycił kamień w dłoń.

     Okrągły kamień miał wielkość pięści i był dość ciężki. Tkwił w tym miejscu podtrzymywany siłą magii. Bez trudu dał się wyrwać ze swego świetlistego piedestału.

     I wtedy wydarzyło się kilka rzeczy, niemal jednocześnie.

     Najpierw wieża drgnęła w posadach, jakby zatrzęsła się pod nią ziemia. Rozpaczliwy ryk dremory rozdarł powietrze. A Mario oberwał ognistą kulą atronacha, aż rzuciło nim na czerwoną platformę. Poczuł przejmujący ból, gdy płomień liznął jego kolczugę, ale mimo upadku nie upuścił kamienia, zaciskając na nim pięść. Półprzytomny powstał na nogi, z zamiarem ucieczki, ale nie zdołał. Oto bowiem wieża znów zatrzęsła się raz i drugi, a potem wszystko wokół zaczęły obejmować płomienie.

     - Ratuj mnie, Dziewiątko! – wrzasnął Mario, w panicznym strachu.

     Był już pewien, że nie wyjdzie z tego żywy. Platforma, galeria, cała wieża – wszystko to zaczęło się nagle rozpadać. Pewien, że za chwilę dach runie mu na głowę, Mario skulił się w przestrachu, z przerażeniem patrząc w górę.

     Ale nic takiego nie nastąpiło. Rozległ się tylko huk, jak przy bliskim uderzeniu pioruna i nagle… Mario znalazł się przed bramą Kvatch, dokładnie między wyrastającymi z ziemi pazurami Wrót Otchłani. Ale już bez ognistej poświaty. Wrota Otchłani zgasły, jak zdmuchnięta świeca.

     Przez chwilę oddychał ciężko, bojąc się uczynić jakikolwiek ruch. Potem rozejrzał się na pół przytomnie wokół. Tak, dobrze mu się zdaje! Jest pod bramą Kvatch! Niedaleko leżało sinoszare cielsko dremory, zatłuczonego przez strażników, nad nim rozpościerały się pazurzaste filary Bramy Otchłani, a po lewej stronie zamajaczyła brama miasta.

Rozdział X

     Trafił pewnie, ale strzała nie uśmierciła dremory. Wbiła się z trzaskiem w skroń maga, ale  ten zatoczył się tylko i natychmiast czerwona mgiełka pojawiła się między jego ramionami. Magia Przywołania! Mario nie czekał na pojawienie się kolejnego potwora, tylko natychmiast strzelił po raz drugi. Strzała przebiła pierś dremory, ale w tej samej chwili przy nim pojawiła się zwiewna, ognista postać. Atronach Ognia! Bez namysłu wypuścił trzecią strzałę. W tej samej chwili atronach uniósł dłoń i posłał w jego kierunku kulę ognia. Mario odruchowo skrył się za załomem muru, jednocześnie nakładając strzałę na cięciwę. Rozległy się pospieszne kroki, gdy obie daedry, przebiegły krótki dystans, wystarczający, by Ilend znalazł się w ich zasięgu rażenia. Dremora pochylił swój kostur.

     Potężna błyskawica, która wyskoczyła z magicznej laski, oślepiła ich obu. Mario miał na tyle przytomności umysłu, by w czas zacisnąć powieki, ale i jemu wzrok przysłoniła ciemnozielona mgła. Strzelił na oślep, prawie nie celując. Usłyszał uderzenie grotu. Dopomogło mu szczęście. Ta strzała dokończyła dzieła. Daedryczny mag znieruchomiał z ramieniem wzniesionym w ich stronę, gdy pocisk przeszył jego szyję, po czym wolno, zesztywniały, jak podcięte drzewo, przewrócił się na kamienną posadzkę. Ognisty atronach rozwiał się w powietrzu.

     - Żyjesz? – krzyknął Mario.

     - Ledwo… - odpowiedział mu słaby głos.

     Ilend trzymał się na nogach, ale łydki drgały mu, jakby po wielkim wysiłku. Ciężko oddychał.

     - Spróbuj poćwiczyć.

     Mario wiedział, jakie to uczucie oberwać błyskawicą. Kilka razy dosięgły go takie wyładowania ze strony goblińskich szamanów, lub błąkających się po ayleidzkich podziemiach liczów. W jednej chwili mięśnie wiotczały i słabły, a siła ustępowała nagłemu uczuciu ogromnego zmęczenia. Nogi człowiek miał wtedy jak po długim, forsownym marszu pod górę, a ramiona, jak po wielogodzinnym machaniu kilofem. Mięśnie trzęsły się i bolały. Trudno było zmusić je do nawet niewielkiego wysiłku. Mimo to, Mario wiedział, co mówi. Kazał wykonać Ilendowi kilka intensywnych przysiadów i wymachów. Istotnie, strażnik poczuł się lepiej, choć zdrętwiałe mięśnie wciąż odmawiały mu pełnego posłuszeństwa. Mario w tym czasie rozejrzał się po pomieszczeniu.

     Przede wszystkim zbadał drzwi. Wcale nie były metalowe. Wyglądały, jakby wykonano je z jakiegoś organicznego tworzywa, przypominającego pancerzyk chrząszcza. Tylko znacznie grubszego i masywniejszego. Z pewnością bardzo mocne. Na szczęście nie były zamknięte. Mario uchylił prawe. Wsunął głowę do środka. Ujrzał szeroki korytarz, skręcający w lewo, prowadzący równolegle do ściany wieży, wznoszący się w górę, na kształt schodów – tyle że bez stopni. Całe wnętrze wykonano z kamienia, przypominającego czarny bazalt, wyszlifowany do połysku.

     Drgnął, gdy ręka Ilenda dotknęła jego ramienia. Wsunął się do wnętrza korytarza, strażnik za nim, zamykając drzwi. Irytujący dźwięk, emitowany przez słup światła, przycichł. Drzwi znakomicie tłumiły wszelkie odgłosy. Mario zaczął nasłuchiwać.

     - Rozdzielamy się? – spytał Ilend. – Może sprawdzę, dokąd prowadzą te drugie drzwi?

     Mario potrząsnął głową i przytknął palec do ust, nakazując milczenie. Następnie rozpostarł dłonie i przyłożył je do uszu. Trwał tak przez chwilę, nasłuchując. Wydawało mu się, że słyszy na górze jakieś odgłosy. Echo, błąkające się po korytarzu, zwielokrotniało je i wprowadzało chaos. Nic nie wyczytał, poza tym, że nie są tutaj sami.

     - Powinniśmy się rozdzielić – szepnął strażnik. – Ja zbadam tę stronę, ty tę – wskazał ręką. – Niebezpiecznie byłoby zostawiać sobie kogoś za plecami.

     Mario znów potrząsnął głową. Ilend myślał logicznie, ale po żołniersku. Zdawał się jednak zapominać, że jest ich tylko dwóch. Zbyt skąpe siły, by jeszcze je dzielić.

     - Tu nie chodzi o to, żeby ich pokonać – szepnął. – Oni są za silni na nas dwóch. Musimy prześlizgnąć się cichaczem. Walka tylko w ostateczności.

     Ilend zdawał się być nieprzekonany.

     - Wtedy pod bramą strach mnie obleciał – mruknął. – Muszę zmyć tę plamę ze swojego honoru. Zginę jeśli będzie trzeba, ale…

     - Ginąć sobie możesz po wykonaniu zadania – syknął Mario, czując, że znów wzbiera w nim złość. – Mamy zamknąć Wrota Otchłani. Martwy nikogo nie ocalisz. Pójdziemy tędy – wskazał w lewo. – Ja przodem, ty za mną. Na paluszkach.

     - A jeśli napotkamy daedry?

     - Jak się nie da ich ominąć, najpierw ja spróbuję zdjąć je z łuku. Dopiero gdy mi się nie uda, atakujesz mieczem.

     - A ty?

     - A ja strzelam tak długo, dopóki mogę. Więc staraj się nie włazić mi na linię strzału. A potem odrzucam łuk i dołączam do ciebie z mieczem.

     - Brzmi dobrze – sapnął Ilend. – Widzę że źle cię oceniłem. Wziąłem cię za żółtodzioba. Wybacz.

     Mario nie odpowiedział. Ruszył przodem, przy samej ścianie. Pochylnia kończyła się ścianą, ale korytarz skręcał pod kątem prostym w lewo, a za nim następna pochylnia zaprowadziła ich na piętro. Tam drogę przegrodziły im drzwi, podobne do tych na parterze. Uchylili je ostrożnie. Korytarz rozszerzył się w obszerną, oświetloną komnatę. Jej sklepienie podparte było kilkoma, kamiennymi filarami, a na samym środku stało coś czerwonego, świecącego bladym, czerwonym światłem. Wyglądało to jak fontanna, wypełniona czerwonym płynem. 

     Najgorsze jednak czaiło się między owymi filarami. Komnata nie była pusta. Pod ścianą, po lewej stronie, obok podobnych jak na dole drzwi, stał potężny wojownik, odziany w ciężką zbroję i z długim mieczem u pasa. Stał bez ruchu, jakby czegoś oczekując, po czym jego buty zastukały po kamiennej posadzce, gdy wolnym, znudzonym krokiem skierował się do przeciwległej ściany. Mario ledwo śmiał oddychać. Wiedział już, że to dremora, w dodatku ten wydawał się nieporównanie silniejszy od tego, którego strażnicy z jego pomocą zatłukli przy bramie. Potem zerknął na przeciwległą ścianę. Czerniał w niej wylot korytarza a po drugiej stronie przechadzała się znana im już kobieta-pająk.

     Dremora przystanął za filarem. Pajęcza daedra obróciła się kilkakrotnie, jakby się rozglądała. Lepszej okazji nie będzie.

     Pająk dostał strzałę prosto między oczy. Zachwiało nim. Ale najważniejsze było to, że żaden z demonicznych strażników nie zorientował się, z której strony padł strzał. Pająk uniósł ramiona. Przez chwilę Mario sądził, że daedra chce się uzdrowić, co zniwelowałoby całą chwilową przewagę, jaką uzyskał. Ale nie, daedrę otoczyła czerwonawa mgiełka. Magia Przywołania! Przywołuje swą miniaturę! Trzem przeciwnikom musieliby ulec. Mario nie czekał więc i wpakował jej strzałę prosto w skroń. A po chwili następną, choć daedra, zauważywszy go, próbowała jej uniknąć. Ta strzała była śmiertelna. Olbrzymi pająk z ciałem kobiety osunął się na ziemię, jednocześnie pędzący ku niemu mniejszy pajączek rozwiał się w powietrzu, jak dym. Ale nie było się z czego cieszyć. Dremora w ciężkiej zbroi również ruszył w jego kierunku.

     - Uciekaj na dół – krzyknął Mario, rzucając się do ucieczki. – Szybko, tam go dopadniemy!

     Ilend, na szczęście posłuchał polecenia, choć bez wątpienia wydawał się nim zdziwiony. Ale Mario właśnie doznał przebłysku świadomości. Zrozumiał, że dremora, choć silny, wytrzymały i opancerzony, ma jedną słabość – brak mu zwinności i szybkości. Potwierdzał to odgłos jego kroków, który wcale się nie przybliżał. Dlatego też w połowie drogi obrócił się ku niemu i w pędzie strzelił jeszcze dwa razy, zanim pobiegł w dół. Jedna ze strzał zrykoszetowała po napierśniku, ale druga trafiła w głowę. Mario usłyszał potworny ryk za plecami. Przyspieszył jeszcze bardziej.

     Ilend zdążył już zbiec na dół i uchylić drzwi. Poczekał na swego towarzysza, po czym zatrzasnął je natychmiast, gdy Mario przez nie przebiegł i odsunął się z mieczem gotowym do zadania ciosu. Mario stanął kilkanaście kroków dalej z napiętym łukiem.

     Drzwi otworzyły się gwałtownie, jakby od przeciwnej strony zostały kopnięte. Sylwetka dremory błysnęła pancerzem w czarnym otworze. Mario zwolnił cięciwę, celując w nieopancerzoną głowę. Trafił. Potworny ryk znów rozdarł powietrze. Ściany odbiły go echem. Dremora ruszył ku niemu ale Mario nie czekał bezczynnie. Strzelił ponownie i ponownie trafił. Siłacz uniósł miecz do morderczego ciosu, gdy w tym momencie na jego ramię spadł inny cios. To Ilend, chwyciwszy miecz w obie dłonie, z całych sił trzasnął go w rękę. Nawet daedryczny pancerz nie mógł zupełnie zamortyzować takiego uderzenia. Znów rozległ się ryk bólu. Dremora opuścił lewe ramię, ale prawym zdołał zakręcić mieczem i uderzyć w stronę Ilenda. Ten zasłonił się mieczem, przez co osłabił ten cios, ale i tak odrzuciło go o kilka kroków. Padł na ziemię i zapewne byłaby to jego ostatnia chwila, gdyby Mario nie wpakował dremorze kolejnej strzały w skroń. Strażnik Otchłani zawahał się przez chwilę, zapewne nie mogąc się zdecydować, czy dobić Ilenda i tym samym wyeliminować jednego z przeciwników, czy też ruszyć na Maria. Ta chwila wahania zgubiła go. Ostatnia strzała trafiła bezbłędnie w ucho. Olbrzym padł na ziemię, z głośnym chrzęstem zbroi. Upadł na lewy bok, ale potem groteskowo wolno, przetoczył się na plecy i znieruchomiał. Przez chwilę drgał jeszcze, ale trwało to krótko. Wyzionął ducha.

     - Żyjesz? – spytał Mario.

     Zamiast odpowiedzi, Ilend zaczął wstawać na nogi, rozmasowując sobie ręce.

     - Ale mi przywalił – jęknął. – Nie czuję dłoni. Mam nadzieję, że niczego mi nie złamał.

     Ale z zaciekawieniem podszedł do leżącej na kamiennym podłożu potężnej postaci dremory. Obaj zrobili to z pewnym wahaniem, jakby bali się, że ten siłacz nagle zerwie się na nogi z szyderczym śmiechem. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Strażnik Mehrunesa Dagona leżał martwy, tak jak padł. Z prawego ucha sterczały mu pióra strzały, zadziwiająco głęboko wbitej. Musiała mu przeszyć mózg niemal na wylot. Olbrzym miał na sobie dziwaczną, ciężką zbroję, z ciemnego metalu, trochę przypominającego ebon, a trochę stal, pokrytą rdzawym nalotem.  Nieregularne, asymetryczne, w wielu miejscach pazurzaste kształty jej elementów wyraźnie wskazywały na nieziemskie pochodzenie. Ktokolwiek ją wykuł, musiał czuć zamiłowanie do drapieżnych ornamentów, stylizowanych na kły, pazury, czy rogi.

     Ilend z ciekawością zastukał palcem w płytę zbroi. Była twarda, nieustępliwa i nie uginała się pod naciskiem dłoni. Sprawiała wrażenie, że nie wykonano jej z blach, lecz z grubych, ciężkich odkuwek, które człowiekowi trudno byłoby nawet udźwignąć. 

     - Dobrze, że nie miał hełmu – mruknął z przejęciem. – To jest nie do przebicia. Miałeś przynajmniej w co strzelać. Ja mieczem nie mogłem dosięgnąć jego głowy.

     Jak na komendę, obejrzeli się w stronę, gdzie leżał długi, dwuręczny miecz. Wykuto go chyba z tego samego metalu, co zbroję. Mario schylił się ku niemu i podniósł ciężki, długi brzeszczot. Z wysiłkiem spróbował zakręcić nim nad głową, ale zrezygnował, poczuwszy jego masę.

     - Trzeba by być takim siłaczem jak on – mruknął, podając broń Ilendowi, który z ciekawością wyciągnął ku niemu ręce.

     Nieco silniejszy Ilend był lepszym szermierzem od Maria. Przyzwyczajony do machania mieczem, poradził sobie znacznie lepiej. Zakręcił młyńca, aż zafurkotało powietrze.

     - Ciężki jak wszystkie demony – przyznał. – Ale wezmę go. Swoim nie dam rady dosięgnąć głowy takiego giganta. Spójrz, sztych jest ostry jak brzytwa! Takim mieczem można człowieka przeciąć na pół.

     Mario zerknął na broń, ale o wiele bardziej ciekawił go martwy przeciwnik. Jego okrutna twarz nawet po śmierci budziła przerażenie. Spiczaste uszy, jak u elfa, potężne szczęki jak u Orsimera i okrucieństwo, widoczne nawet w oczach, które zaszły już bielmem. A na głowie… Czy te rogi są prawdziwe, czy to tylko specjalnie ukształtowane pukle włosów? Z wahaniem, ale i ciekawością dotknął wyrostków na głowie dremory. Twarde i sztywne. Najprawdziwsze rogi! Niewielkie wprawdzie, ale Mario i tak z obrzydzeniem cofnął dłoń. To nie jest normalne! Ziemskie humanoidy nie miały rogów. To pomiot Mehrunesa Dagona, który zapewne nadał swym sługom cechy podobieństwa do siebie samego.

     Z pewnym wysiłkiem oderwał wzrok od dremory i spojrzał na swego towarzysza.

     - Musimy iść dalej – powiedział w końcu. – Daedry niszczą miasto i zabijają ludzi. Musimy się pospieszyć. Matius czeka, aż się z tym uporamy…

     Wspięli się na górę. Prostokątna komnata miała tylko jedne drzwi. Prowadziły one na galerię wewnątrz wieży. Znaleźli się w tym samym pomieszczeniu, co przy wejściu, tyle tylko, że nieco wyżej. Znów uderzył ich w uszy metaliczny dźwięk magicznego promienia światła. Ruszyli w prawo, gdzie galeryjka wznosiła się na następne, jak sądzili, piętro. Skradali się ostrożnie, choć metaliczny dźwięk zapewne i tak zagłuszał odgłos ich kroków. Na szczycie natknęli się na dremorę w długim, czarnym płaszczu i z magicznym kosturem na plecach. Przechadzał się tam i z powrotem, jak strażnik na warcie. Zaatakowali jednocześnie, gdy tylko mag obrócił się plecami do nich. Wiedzieli już, że honorową walką nie ocalą świata. Mario wpakował mu strzałę w potylicę, a Ilend podbiegł z podniesionym mieczem. Cios w głowę dremory dokończył dzieła. Nie zdążył nawet zareagować.

     Na szczycie galerii znajdowały się drzwi. Prowadziły do korytarza, a właściwie łukowatej pochylni, wspinającej się wzdłuż okrągłej ściany wieży. Prowadziła w prawą stronę. Mario zacisnął zęby. Będąc praworęcznym, wolałby aby galeria skręcała w lewą stronę. Tak byłoby mu łatwiej strzelać. Musiał wspinać się bokiem, z łukiem gotowym do strzału. Pochyły korytarz ciągnął się dość długo, ale wkrótce rozszerzył się w prostokątną, przestronną komnatę.

     I niestety, na samym początku natknęli się na daedrota! Mario strzelił i zaczął się wycofywać. Niezbyt szybki, ociężały potwór ruszył za nimi. Ale w oddali usłyszeli jeszcze mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy dremory. Ruszyli czym prędzej na dół.

     Dremora, pobrzękując zbroją, rzucił się za nimi. Wyprzedził właśnie powolnego daedrota, kiedy dostał strzałą. Stalowy grot znalazł jakąś szparę pomiędzy blachami jego kirysu, bowiem wbił mu się w brzuch. Ryk dremory wstrząsnął ścianami korytarza. Mario nie próbował już strzelać. Gnał w dół, jak oszalały, a Ilend następował mu na pięty. Wypadli przez drzwi na galerię. Ilend przytomnie zatrzymał się przy wyjściu, z dwuręcznym mieczem wzniesionym do ciosu. Mario stanął o kilkanaście kroków dalej z napiętym łukiem. Tak jak poprzednio, drzwi otworzyły się gwałtownie i wypadł z nich strażnik Otchłani. Rozejrzał się pospiesznie, ale w tym momencie dostał jednocześnie strzałę w czoło i potężne cięcie w skroń. Zachwiał się. Ale nie umarł. Ciemna siła, która powołała go do życia, była potężniejsza od siły ramion człowieka. Z potwornym rykiem zamachnął się mieczem, celując w Ilenda. Ten zasłonił się brzeszczotem, ale cios był tak silny, że przełamał zastawę i dosięgnął głowy strażnika. Ilend momentalnie zwiotczał i zalał się krwią. Zapewne nie żył już w chwili, gdy upadał. Mario zdusił jęk rozpaczy. Posłał dremorze z wściekłością dwie strzały, które dokończyły dzieła. Olbrzym z chrzęstem zbroi zwalił się na posadzkę, wypuszczając broń z ręki i znieruchomiał. Ale Mario nie patrzył w jego stronę. Podbiegł do strażnika Kvatch, jakby wciąż miał nadzieję, że Ilend przeżył to starcie.

     Niestety, nie mogło być o tym mowy. Niezwykle silny cios przeciął lekki hełm i kolczy kaptur. Nawet gdyby nie dał rady tego rozciąć, wgniecenie było tak głębokie, że Ilend musiał mieć zmiażdżoną czaszkę. Leżał nieruchomo, wpatrując się martwymi oczami w sklepienie wieży, czerwieniejące pod dachem. Spod hełmu wyciekała mu krew, tworząc kałużę na kamiennej posadzce. W upiornym świetle magicznego płomienia wyglądało to, jakby głowa strażnika leżała na karminowej poduszce.

     Mario poczuł, że nogi uginają się pod nim. Musiał usiąść. Chwycił tężejącą rękę swego towarzysza i zapłakał. Łzy ściekały mu po twarzy i kapały po brodzie. Jego ramionami wstrząsnął szloch.

     - Teraz wszystko stracone – szepnął. – Sam nie dam rady.

     Odwrócił się w stronę martwego towarzysza.

     - Jak mogłeś mnie zostawić samego? – załkał.

     I natychmiast zawstydził się na tę myśl. Jak on w ogóle mógł tak pomyśleć? Ilend, zadając ten cios, ocalił mu życie, przy okazji niechcący oddając własne. Ścisnął stygnącą dłoń, jakby w geście przeprosin. I znów zalał się łzami. Ale tym razem przyniosły mu one odrobinę ulgi. Wciąż pociągając nosem, wyciągnął dłoń ku twarzy strażnika, chcąc zamknąć mu oczy. Ale jego dłoń zawisła w powietrzu. Przez chwilę wpatrywał się w martwe źrenice, po czym zerknął w górę, w to samo miejsce, w które zdawał się patrzyć Ilend – na sklepienie, jarzące się czerwonym światłem.

     - Masz rację – szepnął. –Jeśli zamek Wrót Otchłani jest tutaj, to pewnie właśnie tam. Muszę iść dalej… Muszę iść… tam…

     Podniósł się na nogi. Z wysiłkiem, jakby nagle jego zbroja przybrała na wadze. I wtedy nagle oblał go zimny pot.

     Daedrot! Jak mógł o nim zapomnieć?

     Ale potwór nie wynurzył się z drzwi. Mario czekał przez chwilę z dłonią na zamku, po czym przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał jakieś niewyraźne trzaski i stuki, ale z pewnością nie dobiegały one zza drzwi, które rezonując, wzmacniały wszystkie odgłosy wokół. Odważył się pociągnąć za uchwyt. Z mięśniami napiętymi jak postronki, uchylił żółto-czarne skrzydło tylko tyle, by zajrzeć w ciemny korytarz. Pusto. Uchylił szerzej, dbając o to, by drzwi zasłoniły go przed niespodziewanym ciosem. Nikogo. Wślizgnął się cicho do korytarza, trzymając łuk w pogotowiu. I wtedy ujrzał daedrota.

     Potwór wolnym krokiem szedł w górę, jakby zrezygnował z zamiaru włączenia się do walki. Mario cicho jak mysz, podążył za nim, pilnując, by zawsze znajdować się w odpowiedniej odległości. Gdy niezgrabny stwór dotarł na samą górę, Mario napiął łuk i strzelił. Celował w pochylony kark. Strzała wbiła się głęboko, powodując u stwora odruchowy dreszcz. Rozległ się ryk, ale nie tak przerażający jak u dremory. Potwór odwrócił się niezgrabnie i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu napastnika. Musiał jednak mieć słaby wzrok, bowiem nie mógł go dojrzeć w półmroku. Zwłaszcza że Mario sztukę zlewania się z otoczeniem miał opanowaną do perfekcji, szukając miejsc zacienionych już odruchowo. Z ukrycia wypuścił strzałę w skroń. Daedrot zachwiał się, jednak nie umarł. Przeciwnie, zadrżał dziwnie i wzniósł przednie łapy, uzbrojone w długie pazury. Otoczyła do złocisto-biała mgiełka. Magia Przywracania! Kto by pomyślał? Ten niby gad, to nie wiadomo co, umiało się uzdrawiać magicznym sposobem! Zatem trzeba się pospieszyć. Trzy szybkie strzały, wszystkie celne, z pewnością osłabiły działanie magii. Nie trzeba było bystrości, by dostrzec, że potwór goni resztką sił. Mario znów napiął łuk. Potwór obrócił się w jego stronę, ale nadal zdawał się go nie widzieć. Tym razem Mario wycelował w serce. Ta strzała dokończyła dzieła. Daedrot z głuchym westchnieniem legł na ziemi, po czym zaczął turlać się bezwładnie po pochylni, aż dotarł do ściany i znieruchomiał.

     Mario przyjrzał mu się z ciekawością. Stwór był ogromny, a jego wydłużony pysk przypominał dziób ptaka. Rozchylone szczęki ukazywały rząd zębów, w kształcie zaostrzonych kołków. Mario dotknął z wahaniem jednego z nich. Nie był specjalnie ostry. Bronią potwora były pazury oraz, co zapamiętał ze słów Ilenda (niech Arkay ma go w swej opiece), magia zniszczenia. Był ciekaw, czy zęby daedrota też mają jakieś szczególne właściwości, podobnie jak zęby ogra. Nie zaszkodzi sprawdzić… Jeśli wyjdzie cało z tej przygody, będą mu przecież potrzebne pieniądze. I pretekst do odwiedzenia Falanu… Ostatnia myśl pchnęła go do działania. Zamachnął się tylcem miecza, ułamując jeden z zębów. Zrobił do samo z kilkoma innymi. Długie kły wyłamywały się łatwo, znacznie łatwiej niż u ogra. Po chwili sześć z nich znalazło się w jego sakiewce. Długie, jak jego środkowy palec, ledwo się w niej zmieściły.

     Ta czynność uspokoiła go. Przez chwilę wydawało mu się, że uczestniczy w rutynowej, myśliwskiej przygodzie, jakich przeżył już wiele. Ruszył w górę z zimną krwią, nie zapominając jednak o ostrożności. Z góry dobiegały bowiem niepokojące dźwięki. Jakiś stuki, zgrzyty, piski…

     Okazało się jednak, że to nic groźnego, choć nie był to również przyjemny widok. Komnata była prostokątna i pierwsze, co rzucało się w oczy, to drzwi naprzeciwko. Hałasy dobiegały z lewej strony. Po lewej również znajdowały się drzwi, podobnie jak na tylnej ścianie, po lewej stronie, tuż za wejściem. Tam znajdowała się jakaś automatyczna pułapka – ostre pręty, wysuwające się ze ściany i przeszywające niczego nie spodziewającego się śmiałka na wylot. Wysuwały się, o ile Mario zdołał się zorientować, po nadepnięciu na ruchomą płytę w posadzce. Jakiś diablik widocznie o tym zapomniał. Jego martwe ciało nadziane było na pręty, jak na rożen. I co pręty próbowały się schować, ciągnąc go za sobą, jego bezwładna noga zaczepiała o płytę, powodując ich ponowne wysunięcie. I tak w kółko. Ostrza co chwilę próbowały schować się w ścianie, jednak zagłębiały się zaledwie do połowy, gdy nacisk na płytę powodował, że wysuwały się znów. Zamknięte koło…

     Masakrowane stopniowo ciało diablika z pewnością wyglądało równie obrzydliwie, jak cuchnęło, ale w półmroku nie było widać szczegółów. Mario starał się nie patrzeć w tamtym kierunku. Zamiast tego patrzył pod nogi, uważając, by nie popełnić tego samego błędu co nieszczęsny diablik. Spróbował otworzyć drzwi naprzeciwko. Niestety, były zamknięte na klucz. Dziurka od klucza miała fantazyjny kształt, przypominający nieco daedryczną literę, będącą symbolem Otchłani. Podobnie było z drzwiami na tylnej ścianie, obok pułapki z zaplątanym w nią diablikiem. Jedyne drzwi, jakie dało się otworzyć, to te po lewej stronie.

     Mario zadrżał, gdy je otworzył. Prowadziły bowiem na zewnątrz. Ale nie na balkon, jak przypuszczał, tylko na długi, wąski, kamienny most, przerzucony wprost do drugiej, nieco niższej wieży.

     Choć przyzwyczajony do skakania po górach i głazach, Mario nigdy jeszcze nie spoglądał na ziemię z takiej wysokości. Poczuł mrowienie w kolanach i nagłą chęć, by paść na ziemię i dalej pełznąć na czworakach. A w zasadzie, dlaczego ma tam iść? Przecież miał najpierw zbadać tę wieżę!

     - Kogo ty chcesz oszukać, debilu? – mruknął sam do siebie.

     Innej drogi nie było. Pozostałe drzwi zamknięte na klucz – jedynie ten most dokądś prowadził. Wstąpił na niego z przestrachem, starając się nie patrzeć w dół. Most, wąski sam w sobie, gdy tylko na niego wstąpił, wydał mu się jeszcze węższy. Jego szerokość nie przekraczała połowy wzrostu człowieka, z czego jeszcze część zabierały dwa masywne krawężniki na obu jego krawędziach.

     - Dremory przejdą, to ja nie dam rady? – zamruczał z zaciśniętymi zębami, stawiając pierwszy krok.

     Nie był to najszczęśliwszy krok. Zachwiał się i byłby spadł w przepaść, gdyby w porę nie udało mu się cofnąć. Przez chwilę stał na rozdygotanych nogach, bojąc się puścić ściany, do której przylgnął jak ślimak. I w tym momencie przed oczami stanęła mu twarz brata Jauffrego. Czy mistrz wahałby się choć przez chwilę w takiej sytuacji? Co mu powie, gdy ujrzy go znów? Nie wykonał zadania bo bał się wejść na most? Takie z niego Ostrze? Jaką minę zrobiłby wtedy Jauffre?

     Wziął głęboki oddech. Musi postępować jak Ostrze. Jak Baurus! Wyobraził sobie, że młody Redgard kroczy przed nim, w pysznej, oksydowanej segmentacie, ze złotymi nitami i z akavirską kataną u boku. Baurus pewnym krokiem wchodzi na most, nawet się na niego nie oglądając. Jest pewien, że Mario idzie za nim. No bo dlaczego miałby nie iść? Lęk wysokości? Co za bzdura! Ostrza nie mają lęku wysokości. A jeśli go mają, to go ignorują, jak każdy lęk.

     Ignorować lęk!

     Postępować, jakby go nie było!

     Nie zważać na przyspieszony oddech i pot, wylewający się spod kolczego kaptura!

     Robić swoje…

     Tu i teraz!

     Wkroczył na most. Pewnym krokiem, mimo że nogi miał jak z waty. Szedł prawie dziarsko, ze wzrokiem wbitym w drzwi, ciemniejące w oddali, na drugim końcu mostu. Im dalej szedł, tym pewniejszy był jego krok. Dopędził urojonego Baurusa i zrównał się z nim. Maszerował za nim, jak Ostrze na defiladzie…

     Co za bzdura… Ostrza nie brały udziału w defiladach. Były tajnym zakonem.

     Nieważne…

     Ważne, że doszedł do drzwi. I że dały się otworzyć. Wślizgnął się do środka.

Rozdział IX

     Spodziewał się tego, a jednak zmartwiał, gdy ujrzał Otchłań. Co innego śnić o czymś, a co innego zobaczyć to na własne oczy. Nogi zrobiły mu się miękkie. Na chwilę. Szybko się opanował. Znalazł się w ciemnej, skalistej krainie, niemal zupełnie martwej, otoczonej jeziorem rozgrzanej lawy. I to rozgrzanej tak, że w ciemności świeciła całkiem jasno, stając się przy okazji ważnym źródłem światła w tym złowrogim świecie. Niebo było bowiem pokryte ciężkimi chmurami i połyskiwało zaledwie delikatną, czerwonawą łuną. Pod stopami czuł twardą, ubitą i wypaloną ziemię, a jednak gdzieniegdzie dostrzegł jakieś niewysokie, suche krzewinki, czy źdźbła trawy o czerwonym zabarwieniu. Teren był pagórkowaty i kamienisty. I zamieszkały przez jakąś demoniczną cywilizację, o czym świadczyły wzniesione tu budowle. Naprzeciw Wrót Otchłani, przez które dostał się w to miejsce, sterczała wielka, zamknięta brama, do której prowadził szeroki, kamienny most. Za nią wznosiła się wysoka, ciemna wieża. W lewo i w prawo rozciągały się szerokie płaty gołej, suchej ziemi, przypominające drogi, a w oddali sterczały wierzchołki kilku innych wież. Zadrżał, gdy je ujrzał. Niewyraźnie, bo choć nie były daleko, panował tutaj czerwonawy mrok, jak o zmierzchu, gdy czerwone słońce ginie za horyzontem, pozostawiając jedynie na niebie purpurową łunę. Ale tu nie było słońca. Łuna pochodziła od roztopionej lawy. Jedynie Wrota Otchłani oświetlały skąpy kawałek terenu wokół, co Mario natychmiast sobie uzmysłowił.

     - Jestem widoczny dla każdego – przemknęło mu przez myśl.

     Czym prędzej schował się w cieniu za ogromnym głazem. Stąd, gdzie łuna już go nie oślepiała, dostrzegł nieco więcej szczegółów. Na przykład to, że na filarach mostu widnieją błyszczące na czerwono znaki. Nie znał jednak tego pisma i nie wiedział, co ono oznacza. Zerknął znów w stronę wież. Było ich w sumie cztery. Na tle czerwonego nieba ujrzał wyraźnie ich zarysy. Każdą z nich zbudowano na planie wielokąta, chyba o ośmiu bokach, choć nie widział tego wyraźnie. Wieże miały dachy w kształcie ostrosłupów, odpowiadających podstawie, ale bardzo spłaszczonych, ledwo wystających ponad pionowe ściany. Każda krawędź takiego ostrosłupa zwieńczona została skierowanym ku górze pazurem, wystającym daleko poza obrys dachu. Jedne były większe, inne mniejsze, a asymetryczność w ich ułożeniu nadawała im jeszcze bardziej drapieżny wygląd, niby wzniesionej do ciosu, uzbrojonej łapy. Z tej odległości owe pazury można było wziąć za stylizowane gargulce. Niewykluczone, że nimi były, choć kraina raczej nie wyglądała na przesadnie deszczową. Mario pokręcił głową z niedowierzaniem. Dokładnie jak w jego snach! 

     Najgorsze było to, że zupełnie, ale to zupełnie nie wiedział, co ma robić.

     Kilka głębokich oddechów, mimo iż powietrze dalekie było od świeżego zapachu lasów, do jakiego przywykł, przywróciło mu przytomność umysłu. Zaczął myśleć logicznie. Najpierw zbada okolice wrót. Gdyby on stworzył coś takiego, zadbałby o to, by można było je zamknąć, w razie, gdyby wróg – w tym wypadku straż miejska – okazał się zbyt silny. Rozumiał, że mieszkańcy tego dziwnego świata są źli, ale z pewnością nie są głupi. Spróbował myśleć tak jak oni. Gdzie najlepiej umieścić taki klucz? W pierwszej chwili pomyślał, że przy samych wrotach, ale po chwili zmienił zdanie. Nie, raczej nie. Wtedy nie dałoby się ich zamknąć, gdyby wtargnął nimi na przykład cesarski legion i opanował okolice bramy. Nie, raczej nie przy samych wrotach. Gdzieś dalej, w bezpiecznym miejscu. Miejscu niedostępnym, ale z którego brama Otchłani jest doskonale widoczna.

     Odruchowo spojrzał w kierunku wież i bezwiednie potarł brodę. Z takiej wieży można było obserwować, co się dzieje przy bramie. Tylko w której?… Pewnie w tej najwyższej, tuż za bramą. Tam dostać się nie można…

     Ruch dostrzeżony kątem oka przerwał jego rozmyślania. Zamarł. Przyczaił się na ugiętych nogach, uważnie obserwując okolicę. Jakiś jasny kształt zbliżał się w jego stronę. Zrazu wyglądał jak zjawa, ale gdy wyszedł z cienia, Mario dostrzegł ludzką postać. A gdy ta znalazła się w zasięgu łuny, bijącej od Wrót Otchłani, po jasnej opończy rozpoznał w nim strażnika Kvatch.

     Był to młody mężczyzna, mocno poturbowany i zmęczony. Brudny, zakurzony, jego opończa w kilku miejscach była poszarpana, a gdy stanął w świetle łuny, Mario dostrzegł wgniecenia na jego hełmie i tarczy, którą wciąż niósł ze sobą.

     Wyszedł z cienia. Strażnik natychmiast dobył miecza i wbił w niego wzrok. Widać było, że jest przerażony, jak ktoś, na kogo spadło zbyt wiele niebezpieczeństw jednocześnie. Na uniesioną w uspokajającym geście dłoń Maria, zareagował nerwowo. Ale szybko wydał z siebie westchnienie ulgi.

     - Człowiek!...

     Aż mu łza spłynęła z oka. Wzruszenie oderwało mu mowę. Musiał przeżyć naprawdę makabryczne chwile, skoro był tak roztrzęsiony.

     - Nie myślałem, że jeszcze ujrzę ludzką twarz.

     - Jesteś ze straży miejskiej, prawda? – spytał Mario, choć znał odpowiedź.

     - Tak – żołnierz z wysiłkiem skinął głową. – Nazywam się Ilend Vonius.

     - Marius Cetegus – przedstawił się Mario. – Przysyła mnie kapitan Matius. Gdzie pozostali?

     - Pozostali? – spytał drżącymi ustami. – Nie ma pozostałych. Wpadliśmy w zasadzkę. Wybito nas jednego po drugim. Nie wierzysz? Pod wieżą leżą ich ciała. Tylko mnie udało się uciec…

     Opuścił głowę. Jeszcze gdy mówił, widać było, że gardło ściska mu się coraz bardziej. W końcu nie wytrzymał i załkał. Chwila słabości trwała jednak krótko. Zaraz wytarł nos rękawem i wskazał w kierunku wież.

     - Menien… - odezwał się. – Menien jeszcze żył. Zabrali go żywego do wieży.

     - Kto go zabrał?

     Vonius popatrzył na niego ze zdziwieniem.

     - Jak to kto? Daedry! Dremory i inne stwory.

     Mario skinął głową.

     - Zaprowadź mnie tam.

     Przerażenie odbiło się w oczach strażnika.

     - Zaprowadzić? Nie ma mowy! Nie wrócę tam! Wynoszę się stąd!

     I zrobił krok w kierunku bramy. Jednak Mario był szybszy. Chwycił go za ramię i przytrzymał.

     - Jesteś strażnikiem Kvatch – syknął. – To twój obowiązek. Musisz mi pomóc.

     Vonius gwałtownie pokręcił głową.

     - Jak mam ci pomóc, człowieku? – wybuchnął. – Jak we dwójkę mamy pokonać całą gromadę daedr? Tu potrzebny cesarski legion!

     - Legion jest daleko – prychnął Mario. – I nie przyjdzie. A my jesteśmy tutaj.

     Sam dziwił się swemu opanowaniu. Jeszcze przed chwilą sam miał ochotę uciec jak najdalej stąd. Coś sprawiło, że paniczny lęk ustąpił miejsca rozwadze.

     - Ciekawe, co powie na to kapitan Matius – dodał z przekąsem.

     Wiedział już, że trafił w czuły punkt. Nie było to trudne. Każdy żołnierz, czy strażnik miał ten punkt w tym samym miejscu. Każdy odczuwał lęk przed dowódcą. Każdy bał się drwin kompanów i posądzenia o tchórzostwo. Każdy też wiedział, jak traktuje się tych, co uciekli z pola bitwy.

     - Nie jestem tchórzem – strażnik gwałtownie potrząsnął głową. – Ale gdybyś wiedział, co cię czeka, nie byłbyś taki odważny. Mówię ci, że nie damy rady we dwóch. Potrzeba posiłków.

     Mario westchnął.

     - Nie będzie posiłków – oznajmił. – Na zewnątrz jest zaledwie kilku strażników.

     Vonius zbladł jeszcze bardziej.

     - Więc wszystko stracone – wyszeptał.

     Ale Mario poczuł przypływ wściekłości. Może sobie Mehrunes Dagon zniszczyć swój świat – proszę bardzo! Kocha śmierć, zniszczenie, ruiny – jego sprawa. Ale tu, w Otchłani. Wara mu od Cyrodiil. Niech nawet nie próbuje! Nie, nie pozostawi tego w takim stanie! Wciąż jest nadzieja. Jauffre ma Amulet Królów, a w mieście skrywa się prawowity cesarz. Trzeba zrobić wszystko, by go znaleźć, zaprowadzić do opactwa i wręczyć mu artefakt. A potem jeszcze tylko krótka podróż do stolicy, otwarcie bram świątyni i niech Martin Septim rozpala Smocze Ognie, cokolwiek to jest. I w tym momencie ten koszmar się skończy. Wrota Otchłani zostaną zamknięte, na świat wrócą ład i porządek, a ludzie i elfy będą mogli żyć tak jak dotąd.

     - Stracone – prychnął Mario. – Stracone będzie, dopiero gdy obaj zginiemy. Póki co, jest nadzieja i ja mam zamiar zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy. Pójdę tam, choćbym miał zginąć.

     - Tego możesz być pewien – odparł strażnik, przypatrując mu się z przestrachem. – Jeśli tam pójdziemy, zginiemy.

     - Jeśli nie pójdziemy, też zginiemy. Może kilka dni później – Mario wzruszył ramionami. – I nie będzie to szybka śmierć w walce, z mieczem w dłoni. Poza tym, chyba jesteś to winien swemu towarzyszowi? Chciałbyś, żeby ciebie kompani zostawili bez pomocy?

     Ilend Vonius wciąż się bał, ale widać było, że ostatni argument podziałał. Zrobił kilka głębokich oddechów i spojrzał przytomniej.

     - Dobrze – wydyszał. – Pójdę z tobą. Ale dokąd?

     Mario spojrzał w kierunku wież.

     - Najpierw po twojego towarzysza – odparł. – A potem…

     - No?

     - Nie wiem – znów wzruszył ramionami. – Zobaczymy. Spróbujemy jakoś zamknąć te wrota.

     - Wiesz jak?

     Mario pokręcił głową.

     - Liczę na to, że w którejś z wież znajdę jakiś mechanizm. Nie wiem. Ale mam zamiar się dowiedzieć.

     Ruszyli przed siebie. Wolno i ostrożnie. Mario polecił Ilendowi trzymać się cienia. Obaj mieli wyciągniętą broń – strażnik miecz, Mario łuk, ze strzałą na cięciwie. Pod stopami Mario czuł ubitą, suchą ziemię, twardą jak kamień. Jej szeroka smuga, niby udeptana droga, biegła w stronę wzgórz, a potem wzdłuż stromej grani prowadziła w kierunku widniejących w oddali wież. Gdzieniegdzie leżały spore głazy, sterczały strome skałki, poutykane w ziemię, jak mury, albo wyłaniały się ruiny jakiejś budowli. Mario co jakiś czas przystawał, ruchem dłoni nakazując Ilendowi to samo. Stał przez chwilę i nasłuchiwał. Z oddali nadlatywały nieznane mu odgłosy. Jakieś dudnienie, czasem jakiś zgrzyt. Trudno było się zorientować, z której strony dochodzą. Tylko jednego można było być pewnym – nie wróżyły niczego dobrego.

     Nagły pisk osadził ich w miejscu. Dochodził zza pobliskiego głazu. Coś tam było, jakaś istota. Ścisnęli mocniej broń. Mario ugiął nogi i ostrożnie zrobił kilka kroków w tamtym kierunku. Ilend poszedł za nim, choć było widać, że zmusza się do tego całą siłą woli. Mario przystanął tymczasem, uważnie nasłuchując. Wydało mu się, że widzi ruch, jakby krawędź głazu ożyła. Albo, co bardziej prawdopodobne, ktoś się za nim krył. Ktoś lub coś. Zrobił jeszcze jeden krok w tamtą stronę. I wtedy właśnie zza głazu wybiegły cztery dziwne istoty, jakich nie widział nigdy przedtem.

     Dwie z nich przypominały dwunożne gady. Nie były duże, wzrostem sięgały mu zaledwie do ramienia. Jednak biegły bardzo szybko i widać było po nich, że są zwinne. Każdy z nich miał lekko wydłużony pysk. Tył głowy ukształtowany był w taki sposób, że tworzył długi, kostny kołnierz, okrywający szyję. Biegły ku nim, pochylone w przód, szykując się do ataku przednimi kończynami, uzbrojonymi w długie pazury. Wyglądały jak wielkie ptaki, tylko skórę miały gołą, bez piór.

     Dwie kolejne były humanoidalne. Niewysokie, chude, ze sterczącymi w górę, spiczastymi uszami, jak u elfów. Ze swą gołą, pomarszczoną skórą przypominały gobliny, albo diabliki, jakie widywał czasem w książkach. W ich oczach czaiła się agresja. Biegły dość szybko, szybciej niż mógł biec człowiek, ale ustępowały pod tym względem obu gadom.

     Ilend odruchowo wzniósł tarczę i ścisnął miecz, przygotowując się do obrony. Mario, widząc to, bez namysłu napiął łuk i wypuścił strzałę w kierunku najbliższego gada. Trafił go prosto w pierś. Potwór wydał przenikliwy gwizd i natychmiast rzucił się w jego stronę. Był jednak wciąż na tyle daleko, że Mario zdążył wystrzelić po raz drugi, znów trafiając w pierś. Gad zgiął się w pół, w biegu wywijając niezgrabnego kozła, ale, o dziwo, zdołał się podnieść, choć nieco niezdarnie. Tylko na moment. Miecz stojącego bliżej Ilenda dokończył dzieła, zatapiając się do połowy w ciele gada, który znieruchomiał, po czym osunął się na ziemię. Mario strzelił więc do drugiego, trafiając w szyję, jednak zorientował się, że nie zdąży ponownie napiąć łuku. Odrzucił go i sięgnął po miecz.

     Potwór tuż przed nim skoczył w jego stronę, dopadając go jednym, długim susem. Zamierzał w pędzie pacnąć go w głowę długimi pazurami, co zapewne wyorałoby mu oczy z twarzy. Odruchowo pochylił głowę, nadstawiając klingę miecza. Pazury przejechały tylko kolczym kapturze, zrywając mu go z głowy i przy okazji wyrywając kilka włosów, które się w niego zaplątały. Poczuł szarpnięcie w prawym ramieniu, gdy potwór nadział się na jego miecz. Rozległ się spazmatyczny kwik, niby u zarzynanej świni. Mario odskoczył, próbując wyrwać klingę z ciała, ale ta zaklinowała się widać za mocno i w efekcie pozostał z pustą dłonią. Przerażony nagłą bezbronnością, znieruchomiał na chwilę. Gad w przedśmiertnym spazmie rzucił się na niego, ale w tym samym momencie poczuł potężne uderzenie w bok. Goblinowaty stworek zderzył się z nim, powalając go na ziemię. Mario był już pewien, że nie ujdzie z tego starcia z życiem. Jednak stało się inaczej, bowiem cios gada, który miał trafić w niego, trafił w diablika i głęboko rozorał mu skórę na szyi. Z rany trysnęła posoka wartkim strumieniem. Mario zdołał jakoś podnieść się na nogi, ale nadal nie mógł się bronić bez miecza. Diablik, z bolesnym okrzykiem zamierzył się na niego dłonią, uzbrojoną w krótki sztylet. Mario zasłonił się tarczą, a potem trzasnął nią napastnika w twarz. Gad tymczasem wzniósł pazury do ciosu, ale nie zdążył go zadać. Ilend zatopił mu swój miecz pod łopatkę. Dało to okazję Mariusowi do kolejnego ciosu tarczą w pysk diablika, który zatrzymał go na chwilę, potrzebną by strażnik wyciągnął klingę z ciała gada i potężnym zamachem rozciął mu szyję, niemal pozbawiając głowy.

     Mario rozejrzał się za czwartym napastnikiem, ale ten leżał nieruchomo kilka kroków dalej, z paskudną raną na piersi. Ilend może i był przestraszony, ale nie przestał przy tym być strażnikiem, znającym się na swoim fachu.

     - Cały jesteś? – spytał.

     Mario skinął głową i schylił się w stronę gada, łapiąc rękojeść swego miecza. Z wysiłkiem wyszarpnął broń z ciała stwora, jednocześnie przyglądając mu się uważnie.

     - Co to było, na Dziewiątkę? – spytał. – Omal nie urwało mi głowy.

     Ilend uśmiechnął się lekko.

     - To nic takiego – odparł. – To słabe potwory, nie warte uwagi. Ten – wskazał na gada – nazywany jest Postrachem Klanów. Nie pytaj dlaczego, bo nie wiem. A te nazywamy diablikami. To pomniejsze daedry, groźne tylko w grupie.

     - Mówisz, że to słabe potwory? – zdumiał się Mario.

     Spojrzenie Ilenda zhardziało.

     - A co myślałeś? – prychnął. – Że strażnik Kvatch przestraszył się byle kuraka? Gdyby tylko takie stwory nas zaatakowały, już pewnie dawno zamknęlibyśmy Wrota Otchłani. Ale nie – pokręcił głową. – To tylko drobiazgi. Tam czekają na nas prawdziwe potwory, znacznie groźniejsze.

     - Na przykład?

     - Na przykład daedroty – odrzekł Vonius. – Wielkie jak ogry, z długimi pyskami. Jednego ubiliśmy jeszcze po tamtej stronie – wskazał głową na jaśniejącą opodal Bramę Otchłani. – Nie dość, że silne, to jeszcze potrafią rzucać ogniste kule. Są też kobiety-pająki. Przedziwne stwory. Z daleka rażą błyskawicami. W dodatku przywołują swoje własne miniaturki, które jak tylko podbiegną do ciebie, potrafią cię momentalnie sparaliżować. Widzieliśmy atronachy burzy. Wiesz co to?

     Mario zadrżał, ale skinął głową. Ten rodzaj daedry, będący ucieleśnieniem żywiołu, znał dość dobrze, choć tylko z książek. Atronach burzy wyglądał, jak osiłek, zbudowany z burzowych chmur, między którymi przeskakiwały błyskawice. Potrafił tę błyskawicę skierować w jedną stronę, rażąc przeciwnika z daleka. Oprócz niego istniały też atronachy mrozu – lodowe olbrzymy, walczące przy pomocy strumieni mroźnej, paraliżującej mgły, czy atronachy ognia, ogniste, zwiewne postacie, które potrafiły na odległość posłać ognistą kulę. Tego ostatniego spotkał kiedyś w ayleidzkich podziemiach.

     - Ale to nie jest najgorsze – Ilend z goryczą pokręcił głową. – Najsilniejszymi przeciwnikami są dremory. To chodząca śmierć. Wojownicy Otchłani.

     - Pod wrotami ubiliśmy jednego – oznajmił Mario. – Sinoskóry olbrzym, z wielkim toporem.

     - Xivilai – Ilend skinął głową. – To Xivilai, dość silny, ale nie najsilniejszy. Najgorsze są Valkynaz. To przyboczna straż Mehrunesa Dagona.

     - Sporo o nich wiesz – zdziwił się Mario.

     - Wiem – Ilend skinął głową. – Interesowało mnie to kiedyś. Dużo na ten temat czytałem. Matius wiedział o tym. Dlatego właśnie wyznaczył mnie do tej grupy.

     Chwilę rozmawiali o dremorach. Według Ilenda, istniała między nimi wyraźna hierarchia. Dzielili się na kasty. Każda z klas miała reprezentantów trzech kategoriach: łucznika, wojownika i maga. Wojownicy mieli na sobie ciężkie zbroje, a przy pasach lub na plecach, długie miecze.

     - Są praktycznie nie do pokonania – stwierdził na koniec Ilend.

     Towarzyszył tym słowom gest bezsilności.

     - Zasięg ramion prawie dwukrotnie większy niż u człowieka – kontynuował. – Siła kilkakrotnie większa, w dodatku ich zbroje są nie do przebicia. Nie mają słabych punktów.

     Po czym spojrzał w oczy Cetegusa.

     - Idziemy na śmierć – oznajmił. – Ale i tak idę z tobą… Masz rację. Lepsza taka śmierć niż w ogniu Otchłani.

     Mario westchnął tylko. Schylił się po swój łuk, wciąż leżący na ziemi, tam gdzie go rzucił.

     - Chodźmy  - szepnął. – Może na śmierć, a może… Zobaczymy. Każdy ma jakieś słabe punkty. Nawet dremory. Tylko trzeba je znaleźć…

     Szli ostrożnie, trzymając się cienia i unikając jaśniejszych miejsc. Było to tym łatwiejsze, że panował tu permanentny półmrok. Gdzieniegdzie z ziemi wyrastały suche, szeleszczące krzewinki. Niektóre, obdarzone zdolnością ruchu, próbowały smagnąć ich długimi pędami, przypominającymi pejcze. Inne, zakończone żółtawymi, torbiastymi kwiatami, przy dotknięciu rozsiewały odurzający pył. Większość jednak wydawała się niegroźna. Mario z ciekawością zerwał kilka długich źdźbeł wysokiej, czerwonawej trawy. Zmiął je w dłoni i przytknął do nosa. Pachniały intensywnie, przypominając trochę zapach mięty, a trochę przypalonego sosnowego drewna. Odruchowo schował zgniecioną kulkę do kieszeni, jak miał zwyczaj czynić z różnymi innymi ziołami.

     W połowie drogi do widocznej w oddali skalnej ściany, Mario nagle zatrzymał się. Ilend zrobił to samo.

     - Przed nami – szepnął Mario. – Obok tej skałki…

     W odległości kilkudziesięciu kroków dostrzegł bowiem ciemny kształt pajęczej daedry. Dotąd znał je tylko ze snów, ale był dziwnie pewien, że ten potwór nie różni się niczym od tego, które widział w swych koszmarach. Wielki, pajęczy odwłok na ośmiu nogach, a w miejscu, gdzie pająk ma głowę, wyrastał pionowo niewieści korpus. Wyglądało to, jakby kobietę przecięto w pasie na pół i nasadzono na bezgłowe ciało ogromnego pająka. Potwór poruszył się i leniwie przespacerował kilka kroków. Pojawił się na tle czerwonego nieba i było widać wyraźnie jego, czy jej sylwetkę. Daedra miała dłonie złożone na brzuchu i wydawała się nieobecna duchem, jakby zamyślona, albo nawet pogrążona w płytkiej drzemce. Lepszej okazji nie będzie.

     Strzała pomknęła ze złowieszczym sykiem ku celowi. Wbiła się głęboko w niewieści korpus, tam, gdzie u człowieka znajdowało się serce. Wysoki, wibrujący krzyk rozdarł ciszę. Potwór zachwiał się, ale utrzymał się na nogach. Uniósł dłonie, a między nimi pojawia się krwistoczerwona łuna.

     - Przywołuje swojego przydupasa – mruknął Ilend szeptem. – Strzeż się go, jest naprawdę szybki.

     Istotnie, między nogami daedry pojawiła się jej miniaturka, wielkości wyrośniętej kury. Mały pająk był dokładną, pomniejszoną kopią większego potwora. Zaczął biegać wokół swego przywoływacza, poszukując zagrożenia. Na razie jednak daedra nie dostrzegła ich, więc nie wiedziała w którą stronę skierować swego pomocnika.

     Druga strzała trafiła w głowę. Tym razem nie było krzyku. Za to daedra znów uniosła dłonie i na chwilę otoczyła ją jasna mgiełka. Mario wiedział, co to oznacza. Tak manifestowała się Magia Przywracania. Potwór na ich oczach zaleczał swoje rany. Trzeba działać szybko.

     Trzecia strzała trafiła w miejsce, gdzie oba korpusy – pajęczy i kobiecy – łączyły się ze sobą. Musiało to być szczególnie bolesne miejsce, bowiem daedra aż skuliła się z bólu. Na krótko. Gdy podniosła wzrok, Mario już wiedział, że został dostrzeżony. Błyskawicznie napiął łuk. Mały pająk zaczął biec w ich kierunku, w dodatku zakosami, co uniemożliwiało wycelowanie. W końcu Mario, zmęczony celowaniem do szybkiego i niewielkiego celu, wypuścił strzałę w kierunku pająka-matki, jak nazwał go w myślach. Efekt był nadspodziewany. Strzała okazała się być śmiertelna, a mały pajączek rozwiał się jak dym, zaledwie kilkanaście kroków od niego. Mario otarł pot z czoła.

     - Dobry strzał – odezwał się Ilend z uznaniem. – Zabiłeś ją.

     - Nie tylko – mruknął Mario. – Znalazłem jeden ze słabych punktów.

     Strażnik spojrzał na niego pytająco.

     - Wiem gdzie celować, żeby zabolało – odrzekł Mario. – I wiem już, że w pierwszej kolejności trzeba zabić matkę. Wtedy jej małe samo zniknie.

     Tak naprawdę spodziewał się tego. Widział już w przeszłości przywołane istoty. Dawno temu, w Ayleidzkich ruinach, jeszcze ze Starym Myśliwym, gdy napotkał przechadzający się po korytarzach szkielet. Ten specyficzny nieumarły, ożywiony jakąś mroczną magią, trzymał w dłoniach długi miecz i wolno kroczył podziemnymi korytarzami, jak znudzony strażnik, robiący obowiązkowy obchód. Kości, pozbawione ciała, trzeszczały dziwnie przy każdym jego ruchu. Mario pamiętał, że na jego widok skulił się ze strachu. Pamiętał, jak ręka ukochanego opiekuna spoczęła na jego ramieniu, dodając mu otuchy. Uzmysłowił sobie wtedy, że przecież stoją na kamiennym tarasie, niedostępnym dla tej makabrycznej postaci. Stary Myśliwy napiął łuk i strzelił. Grot uderzył w kość kręgosłupa. Musiał tym spowodować jakiś chwilowy zanik magicznej siły, utrzymującej nieumarłego w całości. Poszczególne kostki z grzechotem rozsypały się po kamiennej posadzce.Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Maria, ale okazało się, że tryumf był przedwczesny. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie kostki powędrowały ku sobie i ułożyły się na swoich miejscach. Szkielet powstał na nogi, rozglądając się na boki. Najgorsze jednak miało dopiero nastąpić. Oto szkielet uniósł dłoń w górę. Błysnęła czerwona poświata i oto obok niego pojawił się drugi, uzbrojony w miecz i tarczę. Znikąd. Po prostu. Nie było – jest! Stary Myśliwy rozsierdził się wtedy, co Mario poznał po sposobie, w jaki poruszył wąsami. Wypuścił strzałę w kierunku przywołanego. Ten zachwiał się, gdy grot odbił się od jego łopatki i spojrzał w ich stronę. Bezokie oczodoły musiały jednak widzieć, bowiem dostrzegł ich i wydał z siebie przenikliwy syk. Mario również odważył się strzelić. Trafił w żebro, ale jego niewielki łuk nie uczynił żadnej szkody nieumarłemu. Potem już strzelali do niego obaj. Słali mu strzałę za strzałą tak długo, aż po prostu się rozwiał. Jego miecz i tarcza również. Czyżby wygrali? Nic z tego. Na jego miejsce pierwotny szkielet, stojący w kącie, przywołał następnego pomocnika. Takiego samego. Wtedy obaj pojęli, że trzeba zignorować przywołaną zjawę i zaczęli szyć do tego, którego zauważyli jako pierwszego. Strzały odbijały się od nagich kości, jednak z każdym trafieniem przeciwnik słabł. Dwa razy rozsypywał się jak dziecięca układanka, ale za każdym razem scalał się na powrót. Był silny i żywotny. Gdyby udało mu się wdrapać na górujący nad korytarzem taras, mogłoby być z nimi źle. Taras jednak znajdował się za wysoko, a jedyna brama, prowadząca na schody, była zamknięta. Miotał się więc w dole, sycząc wściekle i wygrażając długim, dwuręcznym mieczem. Drugi przywołany szkielet stał tymczasem bezradnie, jakby nie wiedział, co ma robić. W końcu jedna ze strzał dokończyła dzieła. W chwili, gdy szkielet rozsypał się ostatecznie, ten drugi, przywołany, po prostu znikł, jakby nigdy go nie było. Znikła również jego broń.

     Ze wspomnieniem przygody sprzed wielu lat przed oczami, Mario podszedł do daedrycznego truchła. Pajęcza deadra była spora. Gdyby wciąż stała na swych ośmiu kosmatych nogach, kobieca twarz musiałaby znajdować się na wysokości jego głowy. Teraz leżała bezwładnie, wpatrując się bladymi, niewidzącymi oczami w ciemnoczerwone niebo. Ze zdziwieniem Mario stwierdził, że ta postać, choć naznaczona okrucieństwem, była również na swój sposób piękna. Regularne, gładkie rysy szczupłej twarzy, długie jasne włosy, spływające kaskadą na ramiona, wąskie i smukłe ramiona, dłonie o długich palcach… Zerknął z ciekawością na jej korpus. Nie wiedział, czy to co widzi jest suknią czy skórą. Dotknął z ciekawością jej brzucha. Wyglądało to jak tkanina, jednakże bez wątpienia była to pajęcza okrywa, otulająca kobiecy tułów na kształt gorsetu z dużym dekoltem, nie pozbawionym powabu. Z wahaniem przesunął dłoń nieco wyżej. Skóra daedry w jej kobiecej części była delikatna i aksamitna. Jak u młodej dziewczyny. Poczuł nawet woń perfum o nie pozbawionym uroku zapachu, przypominającym mahoniowe drewno

     - Byłaby całkiem ładna, gdyby tak paskudnie się nie kończyła – Ilend trącił brunatny odwłok końcem buta. – Ale co to za kobieta, bez nóg i bez… No wiesz… - uśmiechnął się lubieżnie.

     - Doszedłeś do siebie, skoro takie myśli ci w głowie – Mario skrzywił wargi.

     - Ja? – zaśmiał się cicho strażnik. – A kto ją przed chwilą obmacywał?

     - Chciałem tylko sprawdzić, czy to naprawdę pół-kobieta – burknął Mario, wiedząc, że tamten i tak mu nie uwierzy. – Trzeba zbadać wroga najdokładniej jak się da.

     - Dogłębnie – zgodził się jego towarzysz. – Tylko musiałaby najpierw ogolić te kosmate nogi.

     Trącił czubkiem buta jedno z twardych, chitynowych odnóży, porośnięte czarnymi rzęskami, jak u prawdziwego pająka. Tymczasem Mario z ciekawością przysunął dłoń do martwych ust i kciukiem naciągnął wargę, odsłaniając zęby potwora. Obaj ujrzeli ostre kły, jak u drapieżnego zwierzęcia.

     - Czyli już wiemy, że całować się z nią nie należy – mruknął Ilend. – A swoją drogą, ciekawe, czy jak przyjdzie co do czego, ona z brzuchem chodzi, czy jaja składa.

     Mario uśmiechnął się. Uwagi jego towarzysza sprawiły, że trochę opadło z niego napięcie. Był za to wdzięczny strażnikowi, choć w głębi duszy uważał, że są one bardzo nie na miejscu. Kto wie, czy pan Otchłani nie usłyszy tych drwin i nie zapała nagle rządzą zemsty. Nie wiadomo, czy on nie widzi i słyszy wszystkiego, co się dzieje w jego królestwie.

     Zwycięstwo sprawiło, że raźniej ruszyli ubitą drogą. Ta wkrótce skręciła w prawo i zaczęła lekko wspinać się pod górę, w kierunku czerniejącej wieży. Byli już całkiem blisko, gdy z daleka ujrzeli dwa daedroty, wałęsające się w pobliżu, wydawałoby się zupełnie bez celu. Szybko skryli się za głazem, których tu na szczęście nie brakowało. Mario z wahaniem nałożył strzałę, ale po chwili potrząsnął głową. Wpadł na lepszy pomysł.

     - Gdy ten bliższy się odwróci – szepnął - śmigamy za ten mur. Stamtąd prześlizgniemy się do wieży niezauważeni.

     - Ta wieża nie ma wejścia – odrzekł Ilend, również szeptem. – Przynajmniej na poziomie ziemi. Popatrz.

     Wskazał w górę. Wzrok Maria pobiegł za jego gestem. Na wysokości mniej więcej trzech czwartych wieży biegła wąska kreska kamiennego mostu, łączącego go z dalszą, znacznie wyższą wieżą.
- Próbowałem już znaleźć wejście – szepnął znowu Ilend. – Gołe mury dookoła. Wejście jest w tej wielkiej, ciemnej, po lewej stronie.

     Mario zacisnął zęby. Zatem nic z tego. Trzeba przekraść się dalej.

     - Tak czy owak, musimy skryć się za tą bliższą – syknął. – Tam się zastanowimy… Teraz!

     Wykorzystując chwilę, gdy oba potwory były odwrócone do nich plecami, szybko przebiegli w kierunku głazów, leżących u podnóża daedrycznej budowli. Mario zastanawiał się przez chwilę, po czym zaczął się na nie wspinać.

     - Spróbujemy z drugiej strony – rzucił swemu towarzyszowi.

     Pomysł okazał się dobry. Głazy otaczały wieżę, jakby ktoś celowo poustawiał je dookoła jej podnóża. Skacząc lekko z kamienia na kamień, Mario szybko dotarł do miejsca, z którego mógł się rozejrzeć. Pusto! W dodatku u podnóża następnej wieży dostrzegł coś w rodzaju schodów, wystających zza zaułka. Gdzie schody, tam powinna być i brama.

     To była dobra wiadomość. Zła leżała na niewielkim placu przed schodami. Dostrzegli tam trzy nieruchome ciała strażników w jasnych opończach. Ilend znów pobladł, a i Mario poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.

     - Spoczywajcie w pokoju – szepnął Ilend. – Chwała wam.

     - Chwała – powtórzył Mario.

     Przebiegli szybko w stronę schodów. Rzeczywiście, była tam brama. Jeszcze kilkanaście kroków i znaleźli się przy wieży. Jej mur wydawał się być jednolity, jakby powstał z jednego kamienia, a nie połączonych ze sobą cegieł, czy kamiennych bloków. Nie czas jednak był na to, by się nad tym zastanawiać. W mieście szaleją daedry, a straż bezradnie stała pod Bramą Otchłani, czekając aż zniknie. Trzeba działać. Mario skinął głową. Ilend uchylił wielkie, żelazne drzwi. Niedużo, tyle tylko, że obaj zdołali się wślizgnąć do środka.

     Wewnątrz budowla była jeszcze dziwniejsza niż na zewnątrz. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyli, był wibrujący w uszach dźwięk, przypominający trochę odgłos tarcia metalu o metal, tylko tutaj brzmiał on jednostajnie, bez przerw. Wydawał się dobywać ze środka, gdzie jaśniało coś pomarańczowym światłem. Spodziewali się, że wieża będzie podzielona na piętra, że będą w niej schody, może nawet winda. Tymczasem wieża zdawała się składać jedynie z grubych na kilkanaście kroków ścian. Sufit, jeśli to coś można było nazwać sufitem, znajdował się wysoko, pod samym dachem, skąd błyszczał niewyraźnie krwistoczerwoną poświatą. Wokół wnętrza biegły jakieś galerie, czy balkony, długie, czasem okalające całość obwodu wieży, niektóre poziome, inne pochylone, niby kręcone schody. Z tej perspektywy wydawała się ona niezmiernie wysoka, toteż nie był pewien, czy istotnie dostrzega tam jakiś ruch, czy to tylko gra światła.

     Opuścił wzrok i zerknął na podłoże. Na środku posadzki jaśniało coś, co w pierwszej chwili wziął za ogrodzony, okrągły basen, wypełniony lawą, jednakże wszechobecny i całkiem przyjemny chłód, panujący w wieży, zdawał się temu przeczyć. Zapewne była to jakaś magiczna formacja, świecąca bladym, purpurowym światłem. Z tego świetlistego jeziorka unosił się pionowo w górę promień światła, niby niebotycznie długi, gruby jak udo człowieka słup. Drgał lekko i chyba to on właśnie wydawał ten irytujący dźwięk, przeszywający uszy. Poza tym, po lewej i prawej stronie znajdowały się dwie, błyszczące bramy, prowadzące nie wiadomo dokąd. Wydawały się być metalowe, o charakterystycznym, żółtym połysku.

     Najbardziej jednak przerażające było to, co ujrzeli w pobliżu jednej z bram. Stała tam wysoka postać, w długiej, czarnej szacie. W dłoni trzymała magiczny kostur.

     - Dremora – szepnął Ilend. – Mag.

     Mario skinął głową. Nie zdecydował się jednak na strzał. Wciąż znajdowali się przy samym wejściu, a niezwykle gruby mur tworzył w tym miejscu coś w rodzaju tunelu, prowadzącego do bramy. Nie było stąd widać całości pomieszczenia. Zanim strzeli, musi wiedzieć, czy nie kryje się tam więcej stworów. Delikatnie, jak duch, przesunął się w stronę środka, by omieść wzrokiem całość wnętrza. Nikogo innego nie dostrzegł. Napiął łuk.