Rozdział LI

     Cesarskie wojsko, stłoczone w murach Brumy, wydawało się potężną siłą. Tymczasem, gdy stanęli na przedpolach miasta, Mario odniósł wrażenie, że jest ich zaledwie garstka. W dodatku, większość to zwykli strażnicy miejscy, przyzwyczajeni do bardziej do przeganiania pijaczków i łapania złodziei, niż do walki z groźnym i po zęby uzbrojonym przeciwnikiem. Byli między nimi wprawdzie weterani z Cesarskiego Legionu, ale rozproszeni w szeregach strażników nie mogli w żaden sposób wykorzystać swych umiejętności taktycznych. No i cywile, głównie Nordowie, umieli wprawdzie władać mieczami i toporami, jak wszyscy mieszkańcy Skyrim, ale również byli jedynie zbieraniną wojowników, a nie regularnym wojskiem. Właściwie tylko Ostrza stanowiły w tej armii liczącą się siłę, a tych było niewielu. Po raz pierwszy Mario ze zgrozą uświadomił sobie powagę sytuacji. Do tej pory wciąż żywił się nadzieją. Teraz dotarło do niego, że prawdopodobnie żywił się złudzeniami.

     - Ale i tak zrobię co do mnie należy – pomyślał zrezygnowany. – Nie mam innego wyjścia…

     Siląc się na spokój, wciągnął zaklęte rękawice. Purpurowa poświata oświetliła mu sylwetki wszystkich żołnierzy. Przyszło mu na myśl, że właśnie dostrzega nie zakute w pancerze postacie, a ich nagie dusze. Wydały mu się one przerażająco bezbronne.

     Tymczasem oddział wymaszerował na zaśnieżoną równinę pod miastem i zatrzymał się. 

     – W lewo zwrot! – zakomenderował kapitan Burd.

     Rozległ się chrzęst zbroi. Wszyscy stanęli twarzą do cesarza i towarzyszących im Burda i Jauffrego. Martin zrobił krok do przodu, jakby chciał powiedzieć parę słów. Wiatr poruszył połami jego płaszcza, ukazując pod spodem wypolerowaną zbroję Tibera Septima. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia.

     I w tym właśnie momencie znajomy blask zajarzył się o jakieś sto kroków w stronę traktu. Wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę. Westchnienie przebiegło przez szeregi, a Mario poczuł gorąco na twarzy i jednocześnie zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Jest! Martin miał rację… Na równinie otworzyła się brama Otchłani. Wróg łyknął przynętę!

     Ręce silniej zacisnęły się na rękojeściach broni. Mario, nie zważając na pozostałych, czym prędzej wspiął się na pobliski głaz, zajmując pozycję dogodną do strzału. Przygotował łuk. Ale na razie jeszcze z bramy nic nie wylazło. Więc gdy Martin stanął naprzeciw żołnierzy, wszyscy, niby na ćwiczeniach z musztry, wyprostowali się i zwrócili oczy w jego stronę.

     Martin zmienił się. Nie był już tym samym pogodnym i skromnym mnichem, którego Mario poznał w Kvatch. Spoważniał i nabrał majestatu. Do tej pory wciąż nieco onieśmielony swoją nową funkcją, tym razem wyglądał na pewnego siebie władcę. Głosem silnym i zdecydowanym zawołał.

     - Żołnierze Cyrodiil!

     Niby na komendę, odpowiedział mu krzyk z kilkuset gardeł.

     - Ave Cesarz Martin Septim!

     Martin podziękował skinieniem głowy i po chwili znów rozległ się jego głos. Głęboki, silny i zdecydowany.

     - Dziś zależy od was los Cesarstwa! – zawołał. – Czy pozwolimy daedrom zniszczyć Brumę, tak jak zniszczyły Kvatch? Czy pozwolimy im spalić nasze domy? Wyrżnąć nasze rodziny? 

     Odpowiedziało mu głośne buczenie.

     - Nie – ciągnął Martin. – Dziś, tutaj, staniemy naprzeciw nich i obronimy Cyrodiil. Musimy zniszczyć wszystko, co tylko z niej wypełznie.  Żołnierze Cyrodiil, czy jesteście ze mną?

     Odpowiedział mu ryk ze wszystkich gardeł. Rozległ się hałas uderzeń oręża o tarcze. A po chwili w bramie ukazał się dremora Xivilai.

     Gdy po latach Mario wracał pamięcią do tej chwili, nieodmiennie dziwiło go, że pamięta aż tyle szczegółów. Wystarczyło przymknąć powieki, a znów widział jak grot strzały, po zwolnieniu cięciwy, znika jak zdmuchnięty, by po chwili wbić się w oko dremory. To wystarczyło, by zatrzymać potwora. Reszty dokonali żołnierze. Pamiętał doskonale strach, paraliżujący mu ruchy w pierwszej fazie, gdy nie potrafił zdecydować, co właściwie ma zrobić. Czy dołączyć do Ostrzy, osłaniających Martina, czy rzucić się naprzeciwko daedrom, wyłażącym z ognistego portalu? Minęła dłuższa chwila, nim oprzytomniał i zaczął szyć strzałami w daedry, zgromadzone opodal bramy. Kilka z nich udało mu się ustrzelić, zanim strażnicy dopadli je z mieczami w dłoniach i zaczęli siec. Mario opuścił łuk, nie chcąc przypadkiem zranić któregoś ze swoich. Ale nie odrzucił go, tylko przewiesił przez ramię, wiedząc, że będzie mu jeszcze potrzebny. Z mieczem w ręce rzucił się naprzeciw dremorze, zmierzającej w stronę Ostrzy.

     Zwinnym ruchem ominął cios brzeszczota i ciął prosto w pierś. Pancerza nie przebił, ale magiczny ładunek Miecza Wampira zadział i tak. Dremora zachwiał się zdziwiony własną słabością i pochylił głowę. A wtedy wystarczyło jedno mordercze cięcie, by ją rozpłatać. Gorąca, ciemna posoka prysnęła na szklaną zbroję. Pierwszy przeciwnik padł.

     Potem Mario po prostu ciął wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu jego miecza. Wpadł w szał bojowy, właściwy bardziej Orsimerom niż ludziom. Poczuł adrenalinę i zwierzęcy instynkt zabijania. Posoka, buchająca z ciał daedr podniecała go i rozpierała mu pierś. Nie był już myśliwym. Był bezlitosnym mordercą, upajającym się widokiem krwi!

     I w pewnym momencie, gdy daedry niemal rozniesiono na ostrzach i wydawało się, że zwycięstwo jest już blisko, otworzyła się druga brama.

     Natychmiast od Martina odłączyło się kilkoro Ostrzy i rzuciło się w tamtym kierunku. Akurat w czas, by zasiec wyłaniającego się stamtąd daedrota. A po chwili rozjaśniła się niedaleko trzecia brama…

     Mario zacisnął zęby w rozpaczy.

     - Nie damy rady – pomyślał. – Jest ich za dużo…

     Schował szybkim ruchem miecz i zarzucił tarczę na plecy, jednocześnie wprawnym ruchem chwytając za łuk. Pierwsza strzała, posłana w środek trzeciej bramy, dosięgła wyłaniającą się stamtąd pajęczycę. Druga ją dobiła, zaraz po tym, jak ta przywołała swą paraliżującą miniaturę. Atronach Burzy oberwał następny. Posłał wprawdzie w jego kierunku strumień energii, ale Pierścień Burz chronił go całkowicie. Jeszcze trzy strzały i atronach rozsypał się jak kupa kamieni. Potem nadbiegające wojsko zasłoniło mu pole widzenia. Znów zmienił więc broń i przystąpił do obrony Martina, w kierunku którego ruszyło kilka daedr, pod wodzą dremory Markynaz.

     Mario pamiętał jeszcze Baurusa, jak starł się z dremorą i zwinnie, niby kot począł odciągać go od władcy. Dołączył do niego Jauffre. Tymczasem Mario starł się z daedrotem. Powolny gad nie sprostał nabuzowanemu adrenaliną wojownikowi. Równie zwinny jak Baurus, krążył wokół potwora, zadając cios i natychmiast odskakując. Kilka cięć i jedno głębokie pchnięcie położyło daedrota na ziemię. Mario rozejrzał się za następnym przeciwnikiem.

     I wtedy właśnie w oczy uderzyła go jaskrawa poświata, niby zachodzące słońce, gdy na chwilę odsłoni je chmura. Na równinie rozbłysła Wielka Brama.

     Tak jak przypuszczał Jauffre, otworzyła się znacznie bliżej miasta, niż poprzednie. Mario, choć wciąż czuł jeszcze szał bitewny, jednocześnie miał w głowie niesamowitą jasność. Czym prędzej sięgnął do kieszonki w kołczanie, gdzie zawsze tkwił Pierścień Khajitów, jednocześnie podziwiając spryt Mehrunesa Dagona i przenikliwość arcymistrza. W biegu zniknął z oczu wszystkim obserwującym go wrogom i sprzymierzeńcom. Zdjął łuk i bezszelestnie wsunął się w ogień, buchający z Wielkiej Bramy. Wpadł tam z impetem tylko po to by natychmiast znieruchomieć.

     Tego się nie spodziewał!

     W Otchłani zawsze było w miarę cicho. Za każdym razem, gdy udawał się do tego miejsca, słyszał jedynie niewyraźne dudnienie, jakby wiatru, błądzącego między górskimi szczytami, choć akurat w Otchłani powietrze zawsze było nieruchome. Tym razem przeraził go panujący tu hałas. Naprzeciwko niego, po zrujnowanym moście, kilkadziesiąt postaci pchało niesamowitą machinę, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Wyglądała jak żelazny taran na saniach, ale jej koniec rozżarzony był do białości i widać było na nim obracającą się koronę, ni to pazurów, ni to ostrzy. Machina wydawała donośny dźwięk, hucząc tak, jakby wicher przeciskał się przez wąską szczelinę. Dochodził do tego zgrzyt obracającej się korony i płóz, na których całość wolno pełzła ku płonącej bramie, popychana przez silne ramiona. Czyżby wielki, ognisty świder?

     Mario czym prędzej skrył się w cieniu i z otwartymi z przerażenia ustami zmierzył wzrokiem odległość machiny od bramy. Było blisko. Niebezpiecznie blisko! Zgromadzone przy machinie daedry, głównie Xivilai, porykiwały w takt, pchając machinę przed siebie. Słychać było w ich głosie pewność siebie i tryumf. Jeśli ona znajdzie się w Mundus, nic jej nie zatrzyma…

     Ta myśl go nieco otrzeźwiła. Otrząsnął się i zaczął myśleć. Nie, nie może do tego dopuścić! Trzeba zamknąć Wielką Bramę, jeszcze zanim daedry wytoczą z niej tę piekielną machinę. Trzeba ją uwięzić tutaj!

     Ponownie zmierzył wzrokiem odległość. Nie ma czasu na skradanie się. Trzeba działać szybko. Trzeba biec!

     Ale dokąd, na Dziewięć Bóstw?! Gdzie jest główna wieża? Ach, jest, w oddali, za rzeką płonącej lawy. I jeszcze za zamkniętą bramą! Nie ma do niej dostępu… To jeszcze nie tragedia, każdą bramę da się otworzyć, a on robił to już wiele razy i wiedział, jak trzeba postępować. Zwykle mechanizm zamka znajduje się obok, w pomniejszej wieży… Gdzie ona? Rozejrzał się nerwowo. Jest! Za zawalonym mostem! Kolejna przeszkoda. Jak dostać się przez zawalony most, żeby nie wpaść w płynącą pod nim lawę? Jest jakieś inne przejście? Zaraz, tam chyba…Da się! Jest tam drugi most, po lewej stronie. Dobra, teraz kolejna zagadka, trzeba dostać się na ten most. Jest dość wysoko... Przebiegł wzrokiem okolicę. Na most można było wyjść z mniejszej wieży po lewej stronie, ale dostęp do niej też był zagrodzony. Przeszkody na każdym kroku! Ale zaraz, na samej górze wieża była połączona kolejnym wąskim mostkiem z bliźniaczą wieżą po prawej. Mostek był wprawdzie złożony, ale na pewno był w tej wieży jakiś mechanizm, pozwalający go rozłożyć. Zawsze był. Do wieży jest dostęp? Dobra nasza! Droga jest wolna i chyba nawet nie ma na niej żadnego strażnika! Nie ma czasu do namysłu, trzeba działać! W nagłym przypływie energii zawiesił łuk na ramieniu i puścił się pędem ku nadjeżdżającej wolno maszynie.

     Przemknął obok daedr jak wicher. Pewnie któryś z potworów go zauważył, choć żaden nie zareagował, ale tak naprawdę Mario nie zdziwiłby się, gdyby daedry go w tym rozgardiaszu nie dostrzegły. Hałas maszyny zagłuszał jego kroki i mimowolny chrzęst zbroi. Nie tracąc czasu, Mario skręcił w prawo i popędził w kierunku sterczącej opodal, pomniejszej wieży. Wpadł do niej jak wicher. Wałęsającego się tu daedrota po prostu zwinnie ominął i wbiegł na platformę windy, która natychmiast zaczęła się wraz z nim unosić w górę. Potwór, nawet jeśli po chwili zorientował się, co się dzieje, nie zdążył zareagować na czas. Po chwili Mario był już na górnej kondygnacji, gdzie zaczynała się serpentynowa, wysadzana kamieniem pochylnia. Wpadł na nią i zaczął biec pod górę.

     Dysząc, szybko dotarł na szczyt. Nie było tu nikogo. Zapewne wszystkie siły zaangażowano do przepychania machiny. Był za to znany mu już, dość skomplikowany mechanizm, składający się z wielu kół zębatych, który służył zwykle do otwierania bram, albo wysuwania mostów. Nie zwlekając, Mario szarpnął za czerwoną rączkę. Rozległ się zgrzyt, gdy koła zaczęły się obracać, a potem usłyszał chrobot wysuwającego się poniżej przęsła. Odetchnął głęboko kilka razy i ruszył w dół. Gdy znalazł się piętro niżej, wyhamował gwałtownie i otworzył drzwi.

     Kiedyś zapewne zawahałby się, wstępując na wąski mostek, zawieszony na takiej wysokości. Dziś w ogóle nie myślał o zawrotach głowy, czy utracie równowagi. Przez most przebiegł, jakby to była szeroka ścieżka w Arboretum. Śmignął nad posuwającą się w dole piekielną machiną do drugiej wieży i dopadł drzwi. Przed wejściem zatrzymał się i otworzył je ostrożnie, po czym bezszelestnie wślizgnął się do środka. Ku jego zdziwieniu, nie znalazł tu nikogo. Wróg zapewne był bardzo pewny siebie i nie zostawił tu straży. A może wszyscy strażnicy zostali chwilowo zaangażowani do przepychania morderczej machiny przez Wielką Bramę? Nieważne, grunt, że było tu pusto.

     - Nie zawsze musi być pusto – pomyślał Mario. -  Niech cię nie zgubi ta pewność siebie.

     Odruchowo dotknął lewego boku, gdzie pod zbroją wciąż miał nieregularną bliznę po strzale dremory. Rozejrzał się raz jeszcze, jednak zaklęte rękawice nie zdradzały niczyjej obecności. Zbiegł więc nieco niżej po pochylni, aż ujrzał drzwi. Otworzył je ostrożnie.

     Znalazł się na szerokim, kamiennym moście. Wbiegł nań, ale zaraz się zatrzymał. Jego oczom ukazała się bowiem kolejna, nieprzewidziana przeszkoda. Most sięgał tylko do połowy rzeki lawy poniżej. Akurat nad nią przełamał się w pół. Kamienne przęsło pękło, a jego druga część oderwała się, opadła nieco i odsunęła kawałek, zapewne odepchnięta przez przepływającą lawę. Ale niezbyt daleko… Da radę skoczyć? Zmierzył wzrokiem odległość. Gdyby były na jednym poziomie, pewnie by się nie odważył. Ale część przęsła, na której się znajdował, wydawała się sterczeć wystarczająco wysoko ponad drugą. Jeśli dobrze się odbije, powinno mu to wystarczyć.

     - Nie zastanawiaj się długo, bo nigdy nie skoczysz! – rzekł sam do siebie.

     I puścił się biegiem ku przepaści, przytrzymując tylko ręką miecz w pochwie, który obijał mu się o bok. Nad krawędzią odbił się z całych sił i…

     I wcale nie było tak daleko. Skąpe światło zmyliło mu wzrok i zaburzyło ocenę odległości. Wylądował dobre dwa łokcie od krawędzi. Zerknął za siebie i uśmiechnął się zadowolony, ale zaraz spoważniał. To samo złudzenie mogło przecież zadziałać w drugą stronę, a wtedy… Przeszedł go dreszcz, gdy zerknął w wolno płynącą rzekę dymiącej lawy poniżej swoich stóp. Otrząsnął się jak pies, wychodzący z kąpieli i czym prędzej odbiegł od krawędzi. Dobra, szkoda czasu na strach, trzeba pędzić do wieży! Rzucił się do niej i otworzył drzwi. Pusto. Wbiegł na górę, gdzie ujrzał mechanizm zamka. Jak dobrze, że tyle razy bywał już w Otchłani! Wiedział przynajmniej, czego się spodziewać. Czas, spędzony na zamykaniu bram zasiał ziarno, które teraz wydawało owoce. Jak na razie nic go nie zaskoczyło. Mógł działać szybko…

     Tutaj jednak natknął się na strażnika. Dremora mag pochylił swą magiczną laskę i posłał ku niemu strumień błyskawic. Pierścień Burz ochronił go. W pierwszym odruchu Mario chciał go po prostu ominąć, ale w czas dotarło do niego, że tym razem nie uniknie walki. Co z tego, że otworzy sobie bramę, skoro strażnik na powrót zamknie mu ją przed nosem? Nic z tego, trzeba się go pozbyć. Zerwał z pleców łuk.

     Kolejny strumień błyskawic dosięgnął jego ciała i rozszedł się po blachach zbroi. Mario w przebłysku przytomności udał, że strasznie go to zabolało. Aż skulił się niby w odruchu panicznego strachu, jednocześnie sięgając po strzałę z szerokim, szklanym grotem. Dopóki dremora nie odgadnie że błyskawice na niego nie działają, istniała szansa, że nie zmieni broni na skuteczniejszą. Gdyby przywołał jakąś inną daedrę, na przykład szybkonogiego gada, zmarnowałby mu sporo czasu.

     Podstęp udał się, aczkolwiek strzała, wypuszczona w sam środek czoła dremory nie wystarczyła, by go uśmiercić. Wystarczyła jednak, by go obalić. Strzał do strażnika, próbującego wstać, był już łatwy. I skuteczny. Z zadowoleniem zaobserwował, jak gaśnie purpurowa poświata, choć jednocześnie w piersi zagrało mu niemiłe uczucie. Strzelanie do leżącego przeciwnika było ze wszech miar niehonorowe i niegodne żołnierza.

     - On by się nie cackał – mruknął sam do siebie. – Nie my tę wojnę zaczęliśmy.

     Ale do końca nie udało mu się przekonać samego siebie. Dremory też bywały różne, o czym dobrze wiedział. Niektórzy z nich, niewielu wprawdzie, znali pojęcie honoru i pojedynkowali się uczciwie. Wspomniał Xivilai, którego położył kiedyś w podziemiach innej wieży. Oddał mu nawet honory…

     - Taaa… - warknął sam na siebie. – Będziesz mi się tu jeszcze roztkliwiał nad potworami!

     Szarpnął za czerwoną rączkę przy zapadce. Zakręciły się ze zgrzytem koła zębate. Nie czekając aż przestaną, zbiegł na dół, akurat po to, by ujrzeć jak olbrzymie, metalowe wrota otwierają się przed nim na oścież. Po drugiej stronie nie dojrzał żadnej poświaty życia. Droga do wieży z kamieniem pieczęci stanęła otworem.

      Jeszcze zanim wślizgnął się do wnętrza, zerknął za siebie. Mordercza machina była już zaledwie o parę stóp od ognistej bramy, ale posuwała się stosunkowo wolno. Może zdąży…

     Nie ma czasu na skradanie się, na podchody z daedrami, na walkę, czy sztuczki z łukiem. Na wszelki wypadek chwycił tylko w dłoń miecz, odetchnął głęboko, po czym puścił się pędem pod górę, układem korytarzy, który przecież dobrze już znał.

     Nie było wielu strażników, ale jeszcze nim dotarł na wewnętrzne tarasy, natknął się i na daedrota, i na pajęczycę i na dremorę. Nie tracił czasu. Ominął ich zwinie i zaczął biec na górę. Słyszał, że dremora goni go, ale wiedział, że odziany w ciężką zbroję strażnik nie ma szans, aby go dopaść. Przynajmniej, dopóki Mario ma tyle sił, by biec. Pot zalewał mu czoło, mięśnie na udach zaczynały boleć od biegu pod górę, ale zacisnął zęby i nie przestawał. Na pochylniach ominął innego dremorę, śmigając mu pod ostrzem dwuręcznego miecza. Ryk strażnika podziałał na niego jak bat na konia. Choć płuca chciały mu się wyrwać z piersi, a w mięśniach czuł już skurcze, wydał z siebie niewyraźny jęk i jeszcze bardziej przyspieszył kroku.

     Na najwyższy taras dotarł resztką sił. Słaniając się na nogach, wślizgnął się do komnaty pieczęci. Tu musiał na chwilę stanąć, dla uspokojenia oddechu i aby dać wytchnąć drżącym z wysiłku nogom. Na moment, tylko złapie dech! Jeszcze jeden… Dość, przecież go gonią! Niezdarnym ze zmęczenia krokiem wszedł na górę i zaczął wspinać się po schodach na galerię. Byli tu, a jakże! Strzegli tego miejsca. Byłby zdziwiony, gdyby postąpili inaczej. Wróg wiedział, że ludzie nauczyli się już zamykać bramy Otchłani. Ustawił tu aż trzech ciężkozbrojnych Markynaz. Mario pokręcił głową zrezygnowany. Nie ma czasu na walkę. Złapał oddech i ruszył ku pochylni, w kształcie skrzydeł nietoperza. Miecz powędrował do pochwy. Tylko by przeszkadzał. Teraz cała nadzieja w Pierścieniu Khajitów. Może nie od razu go zauważą.

     Był już w połowie drogi, gdy dostrzegł go pierwszy strażnik i rykiem zaalarmował pozostałych. Dwóch z nich, natychmiast ruszyło ku niemu. Nie czekał, aż go dopadną. Wbiegł na pochylnię, ku trzeciemu. Zatrzymał się na okamgnienie, gdy tamten zamachnął się ciężkim toporem – tak jak uczył go Steffan. Ostrze trafiło w próżnię. Przeskoczył nad nim. Nic go już nie mogło zatrzymać. Rzucił się w stronę kamienia pieczęci. 

     Zdążył jeszcze zauważyć, że istotnie ten kamień jest o wiele większy, niż te, które zdejmował do tej pory. Był wielkości głowy dziecka i prawie trzykrotnie cięższy. Złapał go oburącz jak skarb i przycisnął do piersi. Pochylił się gwałtownie, unikając rozkręconego ostrza topora. Dwaj pozostali strażnicy zaczęli wbiegać na platformę z obu stron. Trzeci strażnik był tuż-tuż. Był odcięty.

     W przypływie desperacji, zeskoczył z platformy prosto na galerię. Było wysoko, ale udało mu się wylądować na obie stopy. Poczuł klujący ból w zmęczonych kolanach i w kostkach. Przekoziołkował po posadzce, nie wypuszczając z rąk swego skarbu. Szczęśliwie udało mu się nie skręcić nogi, ani niczego nie złamać. Sprawdziły się wysokie buty, usztywniające kostki. Dremory zawyły i usłyszał ich ciężkie kroki, jak zawracały, by dopaść go na galerii.

     Ale było za późno - proces zamykania bramy już się rozpoczął. Wieża zaczęła dygotać, a po chwili wszystko wokół objęły płomienie. Jeszcze tylko nagły błysk i… Znalazł się na śniegu, pod Brumą, między filarami wygasłych wrót Otchłani.


Rozdział L

     Hrabina Carvain uniosła nieznacznie brwi.

     - Do świątyni? – upewniła się. – Po co?

     Mario poczuł, że pąs wstępuje mu na twarz.

     - Bo tam oczekuje cię… - zaczął niepewnie. – Bo tam oczekuje cię ktoś, kto koniecznie musi cię spotkać. I to niezwłocznie.

     Szmer przeszedł przez salę tronową. 

     - Bezczelność – mruknął jeden z obecnych tu szlachciców. – Kto śmie wzywać hrabinę do siebie, zamiast samemu starać się o audiencję? Pani – zwrócił się do hrabiny. – Pozwól mi ukarać tego zuchwalca. I to niezwłocznie, jak sam sobie życzy.

     - Zaraz, zaraz – wtrącił się kapitan Burd. – Znam tego żołnierza i jakkolwiek bezczelne wydają się jego słowa, uważam, że musiał mieć ważny powód, by tak się wyrazić. Przynajmniej go wysłuchajmy.

     - Powód? – prychnął inny wielmoża. – Nawet kanclerz nie ośmieliłby się wzywać hrabiny na spotkanie!

     - Pani – Mario skłonił się z szacunkiem. – Ten, kto mnie tutaj przysłał, ma istotnie ważny powód, aby spotkać się z tobą właśnie w świątyni. Ten ktoś nie wzywa cię, lecz prosi o spotkanie. A dlaczego nie przyszedł tu sam, zrozumiesz pani, gdy tylko z nim porozmawiasz.

     - Pani pozwól mi… – zaczął szlachcic, lecz urwał, gdy hrabina uniosła dłoń.

     - Ja też znam tego rycerza – oznajmiła. – I wiem, że jest wiernym sługą Cesarstwa. Jak widzicie, nie czuję się oburzona, lecz co najwyżej zdumiona.

     - Pani, to może być pułapka!– odezwał się jeden ze strażników. – Nic łatwiejszego niż dokonanie zamachu w świątyni. Może to wróg chce nas osłabić, przez pozbawienie nas władczyni?

     Burd na te słowa zacisnął usta. Strażnik miał słuszność. Spojrzał na Maria z trudno skrywaną nieufnością, ale zaraz potrząsnął głową.

     - Ktoś, kto zamyka Bramy Otchłani, nie może współpracować z wrogiem – burknął. – Ja mu wierzę i wiem, że jest przyjacielem, ale przecież ktoś mógł oszukać również jego. Jeśli masz pani zamiar udać się do świątyni, pozwól, by towarzyszyła ci straż.

Zamek w Brumie. Sala tronowa wieczorem

     - Pod świątynią stoi całkiem spory oddział Ostrzy – odezwał się strażnik. – To elita wśród żołnierzy. Jeśli mają złe zamiary, nie poradzi żadna straż.

     - Złe zamiary? – hrabina spojrzała na niego z politowaniem. – Ostrza służą Cesarstwu. Ja też.

     - A czy ten rycerz nie może po prostu powiedzieć, kto cię wzywa do świątyni, pani?

     Wszystkie oczy skierowały się na Maria. Ten zaczerwienił się.

     - To pewien… mnich – wybąkał. – Brat Martin… Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć nic więcej.

     - Mnich? – obecni spojrzeli po sobie nawzajem. – A co mnich może chcieć od naszej władczyni?

     - Ma ważne informacje – odparł Mario. – Tylko do uszu Waszej Miłości.

     - Skoro przybywa ze Świątyni Władcy Chmur, wysłucham go – oznajmiła hrabina. – Ten rycerz widocznie nie może powiedzieć nic więcej – dodała, posyłając w stronę Maria porozumiewawcze spojrzenie. – Gdyby mógł, to by powiedział, choćby po to, by uniknąć waszych oskarżeń. Ale masz rację, straż jest niepotrzebna. Kapitanie, proszę aby tylko pan mi towarzyszył. A ty – zwróciła się do Maria. – Prowadź.

     Wszyscy zgromadzeni – a było ich wielu – kręcili nosami i marszczyli brwi. Ale nikt nie sprzeciwił się woli hrabiny, która dostojnym krokiem, mając po swej lewej ręce kapitana straży, a po prawej rzadko komu znanego rycerza w zielonej zbroi, skierowała się do głównej bramy pałacu.

     Na zewnątrz omal nie skończyło się katastrofą, gdy władczyni poślizgnęła się na oblodzonych schodach. Burd i Mario jednocześnie podtrzymali ją za ramiona. Posłała im po wdzięcznym spojrzeniu. Po dziedzińcu kręciło się sporo żołnierzy z najróżniejszych garnizonów. Każdy z nich na jej widok przystawał i oddawał honory.

     - Jauffre? – rzuciła hrabina, gdy znaleźli się na dole. – Przywykłam, że jest niezwykle tajemniczy.

     - Nie, nie o niego chodzi – odparł Mario. – Jauffre też tam będzie, ale prosi cię, pani, ktoś inny.

     - Któż taki? – spytała, kładąc mu dłoń na opancerzonym ramieniu. – Możesz powiedzieć, przecież i tak się zaraz dowiem!

     - Ktoś, komu jestem winien posłuszeństwo – odparł Mario. – I Jauffre również.

     - A więc to prawda – szepnęła hrabina. – Sądziłam, że to tylko plotki…

     I wyraźnie przyspieszyła kroku.

     - Chodźmy – rzuciła. – Nie wypada, żeby on na mnie czekał.

     - Kto? – Burd miał bardzo niewyraźną minę.

     Hrabina spojrzała na niego i uśmiechnęła się wdzięcznie.

     - Cesarz – odparła. – Któżby inny?

     Po latach całe miasto wspominało tę scenę. Opowiadano sobie z ust do ust, jak to Hrabina Carvain, niemal bez żadnej asysty, kroczyła dziarsko środkiem miasta, a towarzyszył jej kapitan straży, z oczami jak spodki i niezmiernie głupią miną.

     Wejście do świątyni przegradzał szpaler Ostrzy, jednak gdy hrabina zbliżyła się do wejścia, rozstąpili się oni jak na komendę i z chrzęstem zbroi stanęli na baczność po obu stronach świątynnej bramy. Mario otworzył drzwi na oścież.

     - Pani? – skłonił się i uczynił zachęcający gest dłonią.

     Hrabina uśmiechnęła się w zadumie i wolnym krokiem wkroczyła do budynku. Mario przepuścił Burda i wszedł za nim, zamykając za sobą drzwi. Znów rozległ się chrzęst segmentat, gdy rycerze Ostrzy na powrót uformowali szpaler, nie dopuszczając do świątyni nikogo niepowołanego.

Bruma. Wnętrze świątyni Talosa

     W świątyni było mrocznie, a przynajmniej tak się wydawało każdemu, kto wszedł do niej z oświetlonego ostrym, górskim słońcem miasta, w którym dodatkowo skrzył się śnieg, zalegający pobocza i skwery. Hrabina rozejrzała się uważnie. Martin stał w miejscu oświetlonym przez duży znicz. Celowo stanął tak, żeby płomień oświetlał jego twarz. Stał i cierpliwie czekał, aż grododzierżczyni zbliży się do niego, po czym lekko skłonił głowę i uśmiechnął się nieśmiało. Wciąż nie mógł przywyknąć do faktu, że teraz to on powinien odbierać hołdy.

     Hrabina przez chwilę przypatrywała mu się w milczeniu. Wydawała się spokojna, ale tylko Burd, który dobrze ją znał, domyślił się, jak bardzo jest w tej chwili zdenerwowana. Odetchnęła kilka razy, po czym podeszła jeszcze bliżej i spojrzała na Martina całkiem z bliska. Ona badała wzrokiem jego twarz, on z kolei przypatrywał się jej, próbując wyczytać z jej twarzy najbliższą przyszłość miasta. Kłopotliwe milczenie przedłużało się. W końcu przerwała je hrabina, cofając się o krok.

     - Tak – odezwała się wzruszona. – Ty jesteś synem Uriela Septima.

     A potem opuściła wzrok, schyliła głowę i złożyła głęboki dyg.

     - Panie…

     Mario poczuł, że do oczu napłynęły mu łzy. Otarł je, ale te napłynęły znów. Oto spełniało się jego marzenie – Martin został uznany cesarzem. Wprawdzie tylko w jednym mieście, tylko przez jedną ze wszystkich władców prowincji – ale już zamanifestował się jego cesarski majestat, właściwy ludziom smoczej krwi Septimów.

     - Pani - Martin znów skłonił głowę. – Wybacz proszę, że w tak niezwykłych okolicznościach się spotykamy. Nie ośmieliłbym się na to, gdyby nie była to absolutna konieczność.

     Po czym gestem zaprosił ją, by usiadła na świątynnej ławie, tuż obok niego.

     Usiedli wszyscy obecni, nie tylko oni. Towarzyszyli im zgromadzeni przez Steffana dowódcy ekspedycyjnych garnizonów, oficerowie garnizonu miasta i kilkoro Ostrzy. W sumie, mniej niż dwadzieścia osób, zasiadło na ławach, pospiesznie ułożonych w okrąg.

     - Nazywam się Martin Septim – odezwał się Martin. – Jestem nieślubnym i najmłodszym synem cesarza Uriela Septima, ostatnim ze smoczego rodu Septimów. Do tej chwili moja tożsamość musiała być trzymana w tajemnicy, bowiem polują na mnie słudzy Mehrunesa Dagona. Przyszedł jednak czas, aby się ujawnić. Dyktuje to konieczność.

     Jego głos, rozchodzący się po zakamarkach świątyni, miał barwę tak ciepłą i spokojną, że zapewne byłby zdolny obłaskawić dziką bestię. Martin mówił o Mitycznym Brzasku, o wrotach Otchłani, o planach Mehrunesa Dagona i Ostrzach, które od dawna prowadzą z nim podjazdową wojnę. Poinformował o kradzieży artefaktu, pozwalającego rozpalić Smocze Ogniem, choć nie wspomniał jego nazwy, a także wyjaśnił wszystkim, dlaczego owe ognie są takie ważne. Ta wiadomość wyraźnie poruszyła wszystkich obecnych. Każdy bowiem marzył o zakończeniu Kryzysu Otchłani. A potem Martin zaznajomił ich z planami wroga. Wspomniał o Wielkiej Bramie, która otworzyć ma się pod murami Brumy, o tym, że Bohater z Kvatch musi się do niej udać, by zdobyć Wielki Kamień Pieczęci i o planach wywabienia wroga z kryjówki. Ostatnią część wiadomości przekazał jednak konfidencyjnym szeptem, zdając sobie sprawę, że wróg ma szpiegów, którzy mogą go podsłuchać.

     - I dlatego właśnie – powiódł wzrokiem po słuchaczach – zdradzam ten sekret tylko nielicznym z was. I jednocześnie zobowiązuję do utrzymania tajemnicy. Gdyby wróg poznał nasze plany, nie udałoby się go nam wywabić za mury. I co najważniejsze, nie może się dowiedzieć, że zależy nam na Wielkim Kamieniu Pieczęci. Mógłby odgadnąć, po co jest nam potrzebny. A tego wam również nie zdradzę, nie teraz – uśmiechnął się lekko. – Nie dlatego, że wam nie ufam, ale aby jak najdłużej utrzymać nasze plany w sekrecie. Zaskoczenie to nasza broń.

     Przez chwilę trwała cisza. W końcu odezwał się siedzący pod filarem oficer, z emblematem białego drzewa na opończy, co wszystkim obecnym powiedziało, że jest dowódcą korpusu z Chorrol.

     - Czyli cała ta operacja ma na celu tylko i wyłącznie zdobycie Wielkiego Kamienia Pieczęci?

     Martin skinął głową.

     - W tej chwili nie mogę ci powiedzieć nic więcej – rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Ale już ten fakt powinien powiedzieć ci, jak bardzo jest on dla nas ważny. Ryzykujemy wielką bitwę,  aby go zdobyć.

     - Nie znam się na magii i na dziedzinach Otchłani – odrzekł oficer, w zamyśleniu spoglądając przed siebie. – Ale załóżmy, że naszemu bohaterowi tym razem się nie uda – spojrzał w oczy Martinowi. – Co wtedy?

     Martin nie zdążył odpowiedzieć, bo kapitan Burd powstał z ławki i zdecydowanym głosem oświadczył.

Hrabina Narina Carvain

     - Wtedy ja udam się do Otchłani! – sapnął. – A jeśli mnie się nie uda, zastąpi mnie jeden z moich ludzi. Byliśmy tam i mniej więcej wiemy co robić.

     Po czym zrobił niewyraźną minę, zorientowawszy się, że popełnił niewybaczalny nietakt, wchodząc w słowo nie komu innemu, jak samemu cesarzowi.

     - Wybacz, Wasza Wysokość – wymamrotał, skłoniwszy głowę przed Martinem. – Wciąż nie przywykłem… Zapomniałem się…

     Martin z uśmiechem skinął głową, posyłając mu przyjacielski gest.

     - Sam nie przywykłem, nie przejmuj się – odparł łagodnym głosem. – Cóż, nikt nie gwarantuje nam zwycięstwa. Nie wiemy, czy nam się uda. Ale mamy szansę i chcę ją wykorzystać. Będzie jak mówisz. Po to właśnie Bohater z Kvatch pokazał tobie i twoim ludziom, jak zamknąć bramę Otchłani, byś mógł go w razie czego zastąpić. Nie sądzę, by Wielka Brama bardzo różniła się od pozostałych. I nie wydaje mi się, by obszar Otchłani, do którego prowadzi, w jakiś znaczący sposób różnił się od tego, który odwiedziłeś. Może jedynie być tam więcej strażników…

     Zerknął na Maria, lecz ten w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami. Nie wiedział.

     - A jaką przyjmujemy strategię? – spytał inny oficer, z wizerunkiem białego konia na opończy. – Bohater z Kvatch wie co robić, a my?

     - Nareszcie dochodzimy do konkretów – uśmiechnął się milczący dotąd Steffan. – Zbliżcie się wszyscy – wskazał na mapę, leżącą na ławie. – Chcemy zrobić tak…

*          *          *

     Maszerowali jak na defiladzie. Z przytupem i dziarsko chrzęszcząc zbrojami. Gdy brama miasta otworzyła się na oścież, pojawiła się długa kolumna wojska. Na czele szedł Martin, w czerwonym płaszczu, a obok niego Jauffre. Tuż za nimi maszerowały Ostrza. Za nimi żółciły się opończe miejskiego garnizonu, pod dowództwem Burda. Dalej szli żołnierze z pozostałych miast. Pochód zamykali cywile-ochotnicy, uzbrojeni w to, co dostarczył im kowal Fjotreid. On sam maszerował zresztą między nimi, niosąc na ramieniu długi, daedryczny brzeszczot, sprzedany mu kiedyś przez Maria. Na głowie miał hełm, na norską modłę ozdobiony krowimi rogami. Był to spory oddział, bowiem każdy Nord, zdolny do noszenia broni, uważałby za hańbę, gdyby nie wziął udziału w tej bitwie. Między nimi widać było również wielu cesarskich i jeszcze więcej osób, którzy zatracili już wszelkie cechy odrębnych ras, jako że mieszana społeczność Brumy sprzyjała też mieszaniu się krwi norskiej i cesarskiej.

     Mario szedł w ostatnim szeregu, między mieszczanami. Ubrany w swą szklaną zbroję, nie pasował umundurowaniem do żadnego regularnego oddziału, a w różnorodnej zbieraninie łatwiej było mu się ukryć. Zamierzał w odpowiednim momencie wycofać się z walki, nałożyć Pierścień Khajitów i niepostrzeżenie wślizgnąć się do bramy Otchłani, aby zgodnie z rozkazem zdobyć kamień pieczęci. 

     O ile Mehrunes Dagon da się sprowokować…


Rozdział XLIX

     Martin nie od razu go zauważył. Nic dziwnego, skoro Mario odruchowo, w ogóle o tym nie myśląc, poruszał się bezszelestnie jak duch. Drzwi nie trzasnęły, deski pod jego stopami nie zaskrzypiały, pięty delikatnie dotykały podłoża, nie wzbudzając żadnego dźwięku. Dostrzegł go dopiero, gdy ten stanął przy stole. Podniósł zaskoczony wzrok znad księgi i uśmiechnął się radośnie. Wiedział. Nie potrzeba było słów. Na widok przyjaciela wstał, wyszedł zza ławy i śmiejąc się w głos, porwał go w ramiona.

     - Masz to – uściskał go serdecznie. – Masz to, widzę po sposobie, w jaki świecą ci oczy.

     Mario roześmiał się.

     - To aż taka duma ze mnie bije?

     - Nie duma – Martin potrząsnął głową. – Radość, jaka maluje ci się na twarzy. Te błyszczące oczy, które całemu światu mówiły, że ci się udało.

     - Skoro już wiesz, to nie ma sensu się z tobą przekomarzać – Mario sięgnął do plecaka. – A miałem już przygotowany świetny żart o tym, jak zgubiłem go, przekraczając rzekę… Innym razem go wykorzystam.

     - Ech, ty – westchnął Martin, biorąc do ręki błyszczący kryształ. – Jesteś prawdziwym cudem. Nie tylko Bohaterem z Kvatch, ale także Mistrzem Miscarcand.

     Przez krótką chwilę Martin podziwiał misternie rżnięty kryształ, podczas gdy Mario zdziwiony rozglądał się po sali.

     - Gdzie są wszyscy? – zapytał w końcu.

     Mario już wcześniej zauważył, że sala wygląda inaczej, ale nie wiedział dlaczego. Dopiero teraz dotarło do niego, że pomieszczenie świeci pustkami. Oprócz nich, nie było tu nikogo.

     - Część jest w Brumie – odrzekł Martin. – Stwierdziliśmy, że skoro tam ma się odbyć decydująca bitwa, to lepiej żeby Ostrza byli na miejscu. A pozostali – pokręcił głową. – Cóż, Jauffre zarządził, żeby nikt się tu nie kręcił, jeśli nie musi. Żeby mnie nie rozpraszali. Tłumaczyłem, że obecność żołnierzy mi nie przeszkadza, ale uparł się i… Sam widzisz.

     Zbliżył się do niego i dodał konfidencjonalnym półszeptem.

     - Ostatnio nie bardzo możemy się porozumieć – wyznał. – Od kiedy zapowiedziałem mu, że wezmę udział w bitwie pod Brumą.

     - Jaką bitwą? – Mario zrobił wielkie oczy. – Kiedy była bitwa?

     - Jeszcze nie było – Martin potrząsnął głową i pociągnął go na ławę.

     Usiedli obok siebie.

     - Bitwa jednak musi się odbyć – westchnął Martin. – To nieuniknione i… Konieczne. Sprawdziłem dokładnie. Niestety, nie chce wyjść inaczej, potrzebujemy Wielkiego Kamienia Pieczęci. A możemy go zdobyć tylko w jeden sposób.

     - Zamykając Wielką Bramę Otchłani – Mario pokiwał głową. – Czyli dopóki nie dojdzie do walnej bitwy, mamy związane ręce.

     - Właśnie – Martin skinął głową. – Problem w tym, że nie wiemy, kiedy wróg uderzy, wiemy tylko, że szykuje atak na Brumę. I tam ma zamiar otworzyć Wielką Bramę.

     Opuścił głowę i w zamyśleniu rozgarnął włosy na czole.

     - Wszyscy zachodziliśmy w głowę, na co mu ta Wielka Brama – przygryzł bezwiednie wargę. – I doszliśmy do wniosku, że prawdopodobnie przetoczy przez nią jakieś machiny oblężnicze. Bruma ma bardzo grube mury, z twardego granitu, niełatwo takie skruszyć. W mieście bramy nie otworzą, bo cały gród otacza moc Talosa, promieniująca ze świątyni, więc muszą to zrobić poza murami. Tylko głupiec porywałby się na miasto bez odpowiedniego wyposażenia. Zatem brama otworzy się blisko miasta, bo Mehrunes Dagon, niestety, głupi nie jest i nie będzie chciał tracić czasu na podjeżdżanie z nimi z daleka. Otworzy bramę, wypchnie machiny i szybko podtoczy je pod mury. Wiele czasu na działanie nam nie da, ale zawsze trochę to jednak potrwa. Wszystkie machiny swoje ważą.

     - Więc musimy być gotowi w każdej chwili – Mario zacisnął pięści.

     - Jak długo? – uśmiechnął się Martin. – Mamy czekać w nieskończoność, napięci jak struny? – potrząsnął głową. – Mam inny plan. Widzisz, nieważne czy na wojnie, czy w dziecięcej grze w kamyki, tu i tu obowiązują te same zasady. Zwykle zwycięża ten, kto narzuci przeciwnikowi swój styl gry. Ten styl, w którym czuje się silny, a który niekoniecznie musi pasować przeciwnikowi. Czekając w nieskończoność na ruch wroga, przyjmujemy warunki gry Mehrunesa Dagona. On uderzy wtedy, gdy będzie to najbardziej korzystne dla niego i jego armii. Może wtedy, gdy stracimy czujność, a może wtedy, gdy wydarzy się coś, co nas rozproszy. W każdym razie, wybierze odpowiedni dla siebie moment.

     - A w jaki sposób możemy to zmienić? – Mario wzruszył ramionami. – Uderzy gdy będzie chciał i nic na to nie poradzimy.

     - I tu właśnie odezwał się bojowy duch starego żołnierza – uśmiechnął się Martin. – Jauffre stwierdził, że zamiast czekać, trzeba go w jakiś sposób sprowokować do ataku. Ale w takim momencie, który będzie korzystny dla nas, nie dla niego. Choć on nie musi o tym wiedzieć.

     Mario potarł czoło.

     - Rozumiem, że coś wymyśliliście?

     - Zgadłeś – Martin skinął głową. – Uznałem, że Mehrunes Dagon na pewno zaatakuje miasto wtedy, gdy ja się tam znajdę. Świątyni Władcy Chmur nie zdobędzie żadnymi machinami, bo nie ma ich którędy podciągnąć pod mury. Ta wąska ścieżyna, na którą wciąż tak narzekasz, to nasza pierwsza linia obrony. Ale Brumę może zdobyć. Z trudem, ale może. Będzie go to kosztowało tysiące ofiar, ale nie wydaje mi się, aby bardzo się tym przejmował. Dlatego zaproponowałem siebie na przynętę. I o to właśnie Jauffre ma do mnie pretensje.

     Mario westchnął przeciągle.

     - Tak naprawdę, wcale mu się nie dziwię – odrzekł. – Ty absolutnie nie możesz się narażać. Bez ciebie wszystko przepadnie.

     - To mamy czekać, aż nas zgniecie? – Martin po raz pierwszy podniósł głos. – Przecież on może czekać w nieskończoność! My nie… Bruma nie da rady utrzymywać długo garnizonów z innych miast, a i żołnierze z czasem zgnuśnieją, stracą czujność, albo z nudów zaczną jakieś rozróby w mieście. Nie, Mario, musimy go sprowokować, aby uderzył teraz, gdy jesteśmy przygotowani.

     Wstał i zaczął przechadzać się wokół stołu.

     - Zaproponowałem przegląd wojsk na placu przed Brumą – odezwał się. – Prawie całe wojsko na zewnątrz murów i ja przed nimi. Mehrunes Dagon pomyśli, że lepsza okazja szybko się nie trafi. Poza tym, zasugeruję, że wkrótce opuścimy Góry Jerall i pomaszerujemy na Cesarskie Miasto. Wróg zrozumie, że to ostatnia okazja, żeby dorwać nas w Brumie. Będę w czerwonym płaszczu, jak władca, żeby nie miał wątpliwości, że to ja. Jestem niemal pewien, że wtedy otworzą się bramy Otchłani i wygramoli się jego daedryczne wojsko. My zwiążemy je walką tak długo, aż otworzy się Wielka Brama. I wtedy ty…

     Podszedł do Maria i położył mu dłoń na ramieniu.

     - A ty miałbyś za zadanie wedrzeć się do Otchłani i ukraść Wielki Kamień Pieczęci.

     Ścisnął jego ramię.

     - Niełatwo mi cię o to prosić – westchnął. – Ale nikogo lepszego nie znajdę. Gdy już ci się uda, wycofamy się do miasta. Musisz się spieszyć, żeby wróg nie zdążył wytoczyć machin. Jeśli ich nie będzie miał, za murami bez trudu damy radę się obronić.

     Przez chwilę obaj milczeli. Aż Mario podniósł głowę i spytał.

     - A co na to hrabina?

     Martin potrząsnął głową.

     - Jeszcze nic nie wie – odparł. – Nie rozmawialiśmy z nią. Może się nie zgodzić, ale pokazała już tyle dobrej woli, że chyba zrozumie. Zresztą, mam zamiar osobiście z nią porozmawiać i przekonać ją do naszego planu. Nie znam jej, ale z tego co mówił Jauffre, to rozsądna osoba. Zrozumie, że wróg jest w stanie zniszczyć Brumę, jeśli mu się teraz nie przeciwstawimy. Teraz, właśnie teraz, gdy miasto pęka w szwach od żołnierzy, a nie kiedy już wrócą do siebie.

     Mario ze smutkiem pokiwał głową. Bał się o Martina. W zasadzie nawet nie o niego samego, co zwyczajnie bał się apokalipsy, która musiałaby nadejść po jego śmierci. Każde wystawienie Martina na jakiekolwiek niebezpieczeństwo wywoływało w nim dreszcz. I co z tego, że Martin był człowiekiem rozsądnym i silnym? Strzała z ukrycia potrafi niespodziewanie zgasić życie o wiele potężniejszych istot. Wiedział coś o tym. Myśl, że cesarz miałby się narażać na śmierć, mroziła go.

     Gdy później leżał już na swej macie, usiłując zasnąć, myśl o tym nieustannie kołatała mu w głowie. Ale pojawiła się też inna, spokojniejsza, choć i ona nie była pozbawiona emocji.

     Rozumiał go. Na jego miejscu on też nie zgodziłby się chować za plecami innych. Nie byłby godny żadnego zaszczytu, gdyby postępował jak królik, chowając się do nory przy każdym zagrożeniu. Cesarz to wielkość, a wielkość, to odwaga.

     - Między innymi – dodał w myślach.

     Mimo wszystko, czymś innym była odwaga człowieka, narażającego tylko własne życie i tego, który razem z nim narażał żywoty setek tysięcy swoich poddanych. Ale wiedział, że gdyby zależało to od niego, pozwoliłby Martinowi na walkę w pierwszym szeregu. Bo Martin, oprócz tego że był cesarzem i ostatnią nadzieją ludzkości, dla niego był przede wszystkim przyjacielem.

*          *          *

     Rano zdał raport Jauffremu. Arcymistrz uśmiechnął się lekko i ścisnął go za ramię, ale było widać, że cały czas błądzi myślami gdzieś daleko. I w końcu zorientował się, że Mario to widzi.

     - Byłem pewien, że ci się uda – skwitował. – Dlatego nie rozpływam się w pochwałach. Choć przyznaję, że to spory wyczyn, jednak nic takiego, czego Ostrza nie dokonywałyby w przeszłości. Do takich właśnie zadań nas stworzono. Ale nie obawiaj się, będę o tym pamiętał. Na razie mamy jednak inny kłopot. Wiesz, co wymyślił Martin?

     - Wiem – odparł Mario. – Opowiedział mi wczoraj wieczorem.

     - Chyba nie wybiję mu tego z głowy – westchnął Jauffre. – Czuję, że nie tędy droga, ale…

     Pokręcił głową i wzruszył ramionami.

     - To w końcu on jest cesarzem, nie ja. Nie mam prawa mu rozkazywać. Mogę doradzić, ale to on musi podjąć decyzję. No i chyba zdecydował.

     Milczeli przez chwilę, po czym Jauffre spojrzał mu w oczy

     - A może ty spróbowałbyś mu to wyperswadować? – odezwał się z nadzieją w głosie. – Przyjaźnicie się, ciebie może posłucha.

     - Nic z tego  – mruknął Mario. – Rozmawiałem z nim o tej sprawie. Nie da się przekonać. A poza tym… Wybacz mistrzu, ale wydaje mi się, że on ma rację.

     - Ma – przyznał Jauffre. – Ale przecież są sposoby na wszystko. Wybierze się jakiegoś odważnego zucha, podobnego trochę do Martina, przebierze się go w czerwony płaszcz i hajda na daedry! A Martin będzie się temu przyglądał z murów twierdzy. Byłby bezpieczny. A co ważniejsze, Cesarstwo również.

     Mario uniósł brwi.

     - Zgodziłbyś się na jego miejscu?

     Jauffre prychnął tylko niezadowolony.

     - Nie, nie zgodziłbym się – burknął. – Ale ode mnie nie zależy los świata. Od niego tak.

     Mario zamyślił się przez chwilę, po czym podniósł głowę i z wahaniem nią pokręcił.

     - Martin jeszcze nie został koronowany – odezwał się cicho. – Może się zdarzyć, że wysokie rody nie uznają jego praw do tronu. Jeśli weźmie udział w walce, zdobędzie serca żołnierzy. Będzie miał chociaż armię po swojej stronie. A co jeśli będzie się krył za murami? Żołnierze mogą uznać, że nie chcą takiego cesarza, który ich wysyła na śmierć, a sam chowa się po kątach.

     - Też o tym myślałem – westchnął Jauffre. – Masz sporo racji. Ale jeśli zdobędziemy amulet i Martin rozpali Smocze Ognie, jego praw do tronu nikt nie będzie kwestionował. Tylko toś z rodu Septimów jest w stanie to zrobić. I żeby to zrobić, musi przeżyć.

     - I zasiąść na tronie, mając wokół samych przeciwników – mruknął Mario. – Wysokie rody, Wojsko, które nim pogardza… Na kim ma się oprzeć? Pozostaną mu tylko Ostrza, ale czy to wystarczy? Nie wydaje mi się…

     Pokręcił głową i zamknął oczy.

     - Co innego gdyby zrobił to w chwale zwycięzcy spod Brumy… - dodał.

     Jauffre zacisnął wargi.

     - Więc ty też to dostrzegasz – mruknął. – Miałem nadzieję, że na to nie wpadniesz, bo ten argument naprawdę trudno obalić. Myślałem, że polityka cię nie obchodzi? – dodał tonem pytania.

     - Po prostu, wiem co on czuje – Mario wzruszył ramionami. – I czego się boi. Obawia się Mehrunesa Dagona, jak my wszyscy, ale jeszcze bardziej boi się, że zawiedzie. Wciąż powtarza, że nie wie co robić, że nie ma pojęcia o zarządzaniu państwem, że nie orientuje się w dworskim życiu, pełnym intryg, spisków i wzajemnego podkopywania pod sobą dołków. Udział w bitwie by mu pomógł. No i żołnierze, gdy go zobaczą pośród siebie… Poczuliby się uskrzydleni.

     - Jeśli przeżyje – mruknął Jauffre.

     - Pozostaje nam o to zadbać – uśmiechnął się Mario.

     Jauffre powoli pokiwał głową.

     - Więc nie ma innego wyjścia – podrapał się po łysinie. – Trzeba pogodzić się z tym, że to nie jest nieopierzony smarkacz, który potrzebuje naszej ciągłej opieki, tylko nasz władca, któremu winniśmy posłuszeństwo. Jedyne, co możemy zrobić, to dobrze spełnić swój obowiązek Ostrzy. Otoczę go kordonem swoich żołnierzy, czy będzie tego chciał, czy nie. Na to musi się zgodzić. Ostrza po to stworzono, aby go chroniły.

     - Będzie kręcił nosem – uśmiechnął się Mario. – Ale tak, na to musi się zgodzić.

     - Czy chce, czy nie chce – powtórzył Jauffre i uśmiechnął się sam do siebie…

      - Zrobię wszystko, żeby go ochronić – zapewnił Mario.

     Jauffre spojrzał na niego w zamyśleniu, w ogóle go nie dostrzegając. Po czym potrząsnął głową, jakby chciał odegnać senność.

      - Nie – zaprzeczył. – Od tego są inni. Ty musisz pójść po Wielki Kamień Pieczęci.

     - Rozkaz! – Mario skinął głową.

     - Prośba – mruknął Jauffre. – Mogę cię prosić, bo wiem, że i tak to zrobisz.

     Przez chwilę milczał, trąc swą łysinę, po czym podniósł wzrok i nieoczekiwanie zapytał.

     - Nadal nie chcesz oficerskich szlifów?

     Mario roześmiał się i potrząsnął głową.

*          *          *

     Jauffre skinął głową, gdy Cyrus zameldował mu o swej gotowości. Stał na baczność, w pełnym rynsztunku. Podobnie Jauffre miał na sobie segmentatę Ostrzy. Wszystko odbywało się z zachowaniem całego ceremoniału. A to dlatego, że arcymistrz mógł po raz ostatni oglądać Świątynię Władcy Chmur. Wszyscy byli wzruszeni, ale też wszyscy starali się tego po sobie nie pokazać.

     Jauffre oficjalnie przekazał Cyrusowi dowództwo nad twierdzą.

     - Niewielu ludzi ci zostawiam, przyjacielu – dodał już swoim zwykłym, ciepłym głosem. – Pamiętaj, twierdza nie może wpaść w ręce wroga. A jeśli już tak się stanie…

     - Nie stanie się, mistrzu – zapewnił Cyrus. – Jeśli wróg nas pokona, świątynia spłonie, a my wraz z nią. Nic nie wpadnie w łapy Mitycznego Brzasku.

     Jauffre ze smutkiem pokiwał głową.

     - Poleciłbym ci ewakuować się do Skyrim – westchnął. – Gdyby było którędy… Jeśli wróg podejdzie pod bramę, odwrót będziesz miał odcięty. Pamiętaj o bibliotece. Źle byłoby gdyby w łapy wroga wpadły dokumenty od naszych przyjaciół.

     - Przysięgam, że żaden dokument nie wpadnie w ręce wroga – Cyrus uroczyście podniósł rękę, jak do ślubowania. – Talos mi świadkiem. Jeśli wróg zdoła po naszych trupach wedrzeć się do świątyni, napotka tylko zgliszcza.

     Przez chwilę obaj milczeli, patrząc sobie w oczy. A następnie objęli się i uściskali.

     - Żegnaj, bracie-rycerzu – szepnął Jauffre.

     - Do widzenia, mistrzu – uśmiechnął się Cyrus, choć oczy miał wilgotne. – Tylko do widzenia.

     - Oby…

     Odwrócił się i wyszedł poza bramę, którą natychmiast zamknięto i zaryglowano. Po chwili oddział kilkudziesięciu żołnierzy Ostrzy, w wypolerowanych i błyszczących w słońcu segmentatach, maszerował ścieżką po zboczu góry. W oddali, poniżej, nieco zamglone, majaczyły mury Brumy.

     Mario i Martin jako jedyni nie mieli na sobie segmentat. Martin prezentował się wspaniale, w długim, sięgającym ziemi, czerwonym płaszczu z gronostajowym kołnierzem. Mario miał na sobie swoją poobijaną, szklaną zbroję, starannie wyklepaną i wypolerowaną do połysku.

     - Jeśli mam zdobyć Kamień Pieczęci – oznajmił Jauffremu – to muszę mieć na sobie to, w czym mogę się cicho i szybko poruszać. Segmentata strasznie hałasuje, a w wieży słychać to, jakby ktoś rozrzucał cynowe dzbanki po kamiennej posadzce.

     - Rozumiem – uśmiechnął się Jauffre. – Przecież nic nie mówię…

     Maszerowali równym krokiem, parami, bo wąska ścieżka nie pozwalała na rozwinięcie szeregu. Na czele kroczył Martin. Obok, po jego prawej ręce, maszerował Jauffre. Za nimi pozostali, równym krokiem, chrzęszcząc oksydowanymi segmentatami i wybijając rytm piętami. Mario zamykał pochód, trzymając rytm kroków pozostałych, ale stąpając miękko i delikatnie, jak miał w zwyczaju. Inaczej już chodzić nie umiał.

     Żołnierze szli z dumnie podniesionymi głowami, a na ich twarzach nie było widać lęku, ani wahania. Tylko Mario był zasępiony. Przed wyjściem ze świątyni musiał bowiem pożegnać jeszcze jednego przyjaciela, którego być może nigdy już nie miał zobaczyć. Ze wzruszeniem podsunął Vulcanowi kilka soczystych marchewek, które koń łapczywie schrupał, trącając go nosem w ramię.

     - Żegnaj, mój piękny – szepnął Mario. – Mam nadzieję, że wrócę z tej wyprawy, a jeśli nie, bądź dobry dla nowego właściciela. A jeśli przegramy – głos uwiązł mu w gardle – i jeśli Ostrza zniszczą świątynię, mam nadzieję, że… że chociaż ty się uratujesz.

     Objął masywną szyję wierzchowca, który znieruchomiał, jakby rozumiał powagę chwili. Łzy spływały mu po twarzy na myśl, że to mądre i piękne zwierzę mogłoby zginąć w płomieniach, jeśli ktokolwiek, czy to wróg, czy to same Ostrza podpalą świątynię. Ale gdzieś tam, w tyle głowy tłukła się myśl, że Vulcan poradziłby sobie i w takiej sytuacji.

     - Do widzenia – szepnął Mario. – Mam taką nadzieję…

     A teraz szedł z kamieniem na sercu i czarnymi myślami w głowie.

     Słońce świeciło tego dnia wyjątkowo jasno. Pogoda była piękna.

     - Czy to bogowie chcą nam osłodzić nasz koniec? – pomyślał z goryczą. – Czy w ten właśnie sposób witają nas w swoich krainach?

     Westchnął przeciągle i potrząsnął głową.

     - A czy ja okażę się na tyle godny, by przed nimi stanąć? Czy wybaczą mi morderstwo?...

     Znów ujrzał przerażone oczy nieznajomego Argonianina, leżącego na ołtarzu ofiarnym Mitycznego Brzasku. Znów poczuł w ręce dotyk drewnianej rękojeści sztyletu. Poczuł jak nagłym ruchem wpycha go w pierś ofiary. Znów poczuł opór, gdy ostrze trafiło na żebro i nagły jego brak, gdy ześlizgnęło się po nim i trafiło w samo serce. Znów poczuł ciepłą, lepką krew oblewającą mu dłoń. I wiedział, że od tego wspomnienia nie uwolni się nigdy. Będzie do niego wracało w snach, za każdym razem coraz bardziej przerażające.

     - Pozostaje jedynie oddać własne życie – pomyślał. – Może wtedy się nade mną zlitują.

Nic jednak nie powiedział. Krok w krok szedł za niewielkim oddziałem, wąską ścieżką, prowadzącą pod widniejącą w oddali bramę miasta. Jeśli wróg da się sprowokować, wkrótce czekała ich pierwsza wielka bitwa, o której kronikarze, o ile przetrwają, zapewne niejedno naskrobią w swoich opasłych tomiskach. Jakiż tytuł nadadzą temu rozdziałowi? Zapewne najprostszy i najbardziej trafny – Bitwa o Brumę.

     A tak naprawdę o cały świat wokół niej.