Rozdział VIII

     Dalej poszło gładko. Spotkał po drodze dwóch strażników, jakiegoś wędrowca, idącego w przeciwną stronę i młodą kurierkę na czarnym koniu, dostarczającą poczytną gazetę do najdalszych zakątków państwa. 

     Południe już dawno minęło, gdy wydało mu się, że zza wzgórza widzi smugę dymu. Przyjrzał się uważniej. Może to tylko burzowa chmura?

     Ale nie, to był dym. Ciemna, wolno sunąca chmura dymu. I płynęła od strony niewidocznego zza wzgórza miasta. Mario przełknął z trudem ślinę. Pożar! W mieście wybuchł pożar!

     - Oby nie w świątyni – szepnął z przestrachem i przyspieszył kroku. – Oby tylko cesarz wyszedł z tego cało!

     Zszedł z traktu, który prowadził naokoło i zaczął przedzierać się na przełaj. Znał tutaj dróżkę, wydeptaną przez jelenie, która wprawdzie do samego miasta nie prowadziła, ale wiodła w pobliże pozawijanej serpentyny, prowadzącej pod mury. Gdy po pewnym czasie zjawił się na drodze, prowadzącej krętą linią pod bramę miasta, niewidocznego jeszcze z tego miejsca, był już pewien, że pożar ogarnął całe Kvatch.

     I wtedy stało się coś dziwnego. Coś, co zmroziło krew w jego żyłach.

     Oto nagle niebo pociemniało, niemal w jednej chwili, jakby nagle czarna chmura przesłoniła słońce, choć ono samo jeszcze przed chwilą miło przygrzewało i wokół niego płynęło zaledwie kilka lekkich obłoczków. Mało tego, już po chwili ciemne chmury zaczerwieniły się krwistą barwą, jak podczas zachodu słońca, choć przecież do zachodu było jeszcze daleko. Usłyszał grzmoty i po niebie przebiegło kilka błyskawic. Jednocześnie powietrze stało się ciężkie i duszne, jak przed burzą.

     Zmroził go strach. Przez chwilę stał niezdecydowany w miejscu. Najchętniej czmychnąłby stąd nie zwlekając, ale nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Paniczny lęk sparaliżował go zupełnie. Zrozumiał bowiem, że to nie jest naturalne zjawisko. Tu musiały maczać palce jakieś ciemne siły. Jakie, nietrudno było zgadnąć, aczkolwiek paniczny strach nie pozwolił mu wymówić imienia Mehrunesa Dagona nawet w myślach. Wydawało mu się, że kiedy tylko je pomyśli, okrutny daedryczny książę natychmiast zwróci swe oczy w jego stronę. Serce waliło mu jak oszalałe. Bezwiednie wykonał kilka szybkich i nerwowych oddechów.

     Co robić?

     Kolejna błyskawica sprawiła, że skulił się w sobie. Jeszcze nigdy tak się nie bał. Nie potrafił zrobić kroku przed siebie, ani nawet za siebie, by uciec z tego strasznego miejsca. Zresztą, dokąd miał uciekać? Niebo zrobiło się czerwone aż po horyzont. To nie tylko Kvatch, to chyba całe Cyrodiil stanęło w płomieniach!

     Dłuższą chwilę stał w miejscu, aż wreszcie trochę ochłonął i wróciła mu zdolność jako takiego myślenia. Skoro coś stało się w całym kraju, to obojętne, gdzie będzie, i tak przed tym nie ucieknie. Bał się. Strasznie się bał. Ale mimo to zmusił swoją lewą nogę, aby oderwała się od ziemi i z wielkim wysiłkiem postawił krok naprzód. Potem drugi, trzeci, czwarty. Ruszył przed siebie, w kierunku Kvatch. Niepewnie, czując mrowienie w nogach, jak wtedy, gdy jako chłopiec założył się ze strażnikiem ze Skingrad, że stanie na poręczy mostu, prowadzącego do zamku. Wygrał wtedy złotego septima, ale to uczucie, gdy stanął nad przepaścią, zapamiętał na resztę życia.

     Minęło trochę czasu, zanim odzyskał swój miarowy, miękki krok, jakim zwykle chodził. Zmusił się do biegu. Trochę mu to pomogło. Potem jednak zwolnił, bowiem droga pod górę biegiem była zbyt męcząca.

     Właśnie skręcił w prawo, na trakt do miasta, gdy ujrzał przed sobą dużą grupę ludzi. Ani chybi, byli to mieszczanie, którym udało się uciec z pożaru. Zbici w gromadę, trwożliwie spoglądali w górę, gdzie płonęło ich miasto. Dzieci kurczowo trzymały się matek, te z przestrachem szukały w tłumie swych mężów, braci i ojców. W sumie było tam kilkadziesiąt osób. Marius dostrzegł wśród ich znajomego elfa.

     - Hertil! – zawołał. – Co się tu dzieje?

     Altmer był w szoku. Miał łzy w oczach. Usta mu drgały i trzęsły mu się ręce.

     - Daedry – zdołał z siebie wydusić.

     - Jakie daedry? – Mario potrząsnął jego ramionami.

     - Wylazły z ognistych wrót – wyszeptał Hertil, zbielałymi wargami. – Niszczą miasto… Nasze miasto… Uciekaj, póki możesz! Kapitan Matius próbuje je zatrzymać u bramy, ale strażnicy długo nie wytrzymają. Mówię ci, uciekaj!

     - O czym ty mówisz?

     I wtedy w rozmowę wmieszało się kilkoro innych mieszczan. Gadali jeden przez drugiego, aż trudno było się w tym połapać. Dopiero po dłuższej chwili Mario zdołał z tej bezładnej gadaniny wysupłać coś, co pozwoliło mu jako tako zorientować się w sytuacji.

     Pod bramą grodu pojawiła się, nie wiadomo skąd, inna brama, wypełniona ogniem. Jakby wychyliła się z podziemi. Przegrodziła ona przejście do grodu, uniemożliwiając do niego dostęp. Z tych ognistych wrót wyłoniły się daedry – potwory rodem z Otchłani – i zaatakowały odcięte od świata miasto. Uciekać nie było którędy. Niewielka grupa, przed którą właśnie stał, znajdowała się akurat poza murami przy bramie, gdzie rozłożony był bazar. Dołączyło do niej kilkunastu mieszkańców, którzy opuścili się z murów po linach, lub drabinach. Ale większość została w środku. Nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje.

     - A straż? – rzucił Mario.

     - Została w mieście – odpowiedział pewien Orsimer w skórzanej kamizelce.

     - Kilku było na zewnątrz – odrzekł Hertil. – W dni targowe zawsze wychodzą na bazar. Kapitan stał przy straganach, gdy to się stało.

     Dalej Mario nie słuchał. Nie wiedział, w jaki sposób, ale odzyskał zimną krew. Od wielu dni wspominał i podziwiał opanowanie Baurusa. Teraz sam poczuł, jak jego umysł rozjaśnia się i powraca mu zdolność myślenia. Co zrobiły na jego miejscu młody Redgard? Albo brat Jauffre? Na pewno nie uciekaliby w panice. Przede wszystkim próbowaliby dowiedzieć się, co się stało. A jak zrobić to najłatwiej? Zobaczyć na własne oczy. A co potem? A, to już zależy od tego, co zobaczy.

     Wyobraził sobie minę Jauffrego, gdyby stanął przed nim sam, bez Martina Septima i powiedział, że nie wie, co się z nim stało. Jauffre z pewnością spytałby go, czy chociaż próbował dostać się do miasta. Miałby odpowiedzieć, że nie? Nigdy! Oczywistym było, że należy przynajmniej podjąć próbę przedarcia się i dopóki jest nadzieja, że cesarz żyje, nie wolno mu zrezygnować. 

     - „Bez niego, ten świat szybko czeka zagłada – zabrzmiały mu w uszach słowa arcymistrza. –  Ciebie również…”

     Nie miał nic do stracenia. Nogi drżały mu jeszcze, ale zmusił się do biegu w stronę miasta. Im szybciej biegł, tym mniejszy odczuwał strach.

     - Bezczynność to najgorsza rzecz – mawiał Stary Myśliwy. – Jeśli się boisz, musisz działać. Rób cokolwiek. Inaczej strach cię sparaliżuje.

     Wiedział, że to prawda. Stawał nieraz przed potężnym niedźwiedziem, czy szybkim i uzbrojonym w ostre pazury górskim lwem. Początkowo się bał, ale potem nawet nie myślał już o tym, że może zginąć. Działał. I to zawsze było najlepsze rozwiązanie.

     Dobrotliwa, brodata twarz Starego Myśliwego, stanęła mu przed oczami. Wspomnienie opiekuna wlało mu do serca odrobinę otuchy. Czuł, jakby stary wciąż był przy nim, gotów bronić go, gdyby lekkomyślnie naraził się na niebezpieczeństwo – tak jak kiedyś, gdy był jeszcze chłopcem. Tęsknił do niego, ale wciąż czuł jego obecność, zupełnie jakby myśliwy czuwał nad nim nawet z zaświatów.

     Z obrazem swego dobrego ducha przed oczami wbiegł na stromą serpentynę, pod pionową skałą. Napotkał tam starego kapłana, w szarym habicie. Stary tkwił na miejscu nieruchomo, jak słup, wpatrując się prosto przed siebie. W oczach miał kompletną pustkę. Mario przystanął przed nim i chwycił go za ramiona.

     - Gdzie Martin? – spytał. – Kapłan Akatosha, brat Martin!

     Stary spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.

     - Bogowie nas opuścili – załkał. – Dlaczego się od nas odwrócili?

     - Gdzie Martin? – Mario potrząsnął nim lekko, chcąc przywrócić mu przytomność.

     Ale oczy starca nada spoglądały nań z obłąkańczym blaskiem.

     - To koniec! – jęknął. – Daedry zniszczyły miasto! Ludzi czeka zagłada. Nasz świat się kończy! To kara za nasze grzechy…

     Widząc, że od przerażonego starca niczego się nie dowie, Mario puścił go i pobiegł w górę ścieżki. Przedostatni odcinek serpentyny przebiegł truchtem. Jeszcze nie minął ostatniego zakrętu, a już ujrzał coś, co go przeraziło. Przed nim stał bowiem koszmar, żywcem wyjęty z jego snów.

     Plac przed bramą miasta, niegdyś porośnięty trawą, teraz był wypalony niemal do gołej ziemi. Gdzieniegdzie sterczały tlące się jeszcze resztki straganów i zwęglone kikuty drzew. Kilkanaście ciał rozrzuconych bezładnie po placu nosiło ślady osmalenia. Tuż przed nim leżały zakrwawione zwłoki jakiegoś ogromnego potwora, o jasnoszarej, pomarszczonej skórze i wydłużonym pysku, pełnym kołkowatych zębów. Potwora, jakiego widywał dotąd jedynie w swoich snach. Nad miastem, zza murów wydobywały się smugi czarnego dymu. Wejście do niego przegradzała budowla nie z tego świata, uniemożliwiając dostanie się za mury. Oto, przed bramą tkwiła inna, stworzona z kilku filarów, w kształcie pazurów jakiegoś nieziemskiego drapieżnika. Pazury, do połowy czarne, od połowy skrzyły się krwistoczerwoną barwą. A między nimi płonął ogień. Ale nie zwykły ogień, rozdzielający się na płomyki, skrzący iskrami i snujący dymem. Ten wyglądał jakby ktoś rozciągnął go pomiędzy pazurzastymi filarami. I wydawał się zupełnie płaski. Jakby namalowano go na szybie. Tyle tylko, że płomień ten poruszał się. Drgał, przygasał, by za chwilę rozpalić się znów. Budowla przypominała wielkie, ogniste oko. Mario z trudem przełknął ślinę. Oto na własne oczy ujrzał to, co do tej pory widywał tylko w swoich koszmarach: wrota, wiodące do Otchłani. Wprost do królestwa Mehrunesa Dagona. To nie mogło być nic innego.

     - A ty kto?

     Ostry głos dowódcy straży osadził go w miejscu.

     Pod bramą stał kapitan Matius. Mario znał go z widzenia, choć poznać osobiście nie miał okazji. „Na szczęście” – dodał w myślach. Był to mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, szczupły i niewysoki. Nie wyglądał na strażnika, którzy zwykle cechowali się wysokim wzrostem. Jednak sposób, w jaki trzymał w dłoni miecz świadczył o tym, że stopnia swego nie dorobił się po znajomości. Widać było w nim wytrawnego wojownika.

     - Chciałem wejść do miasta – odrzekł Marius, bezradnie rozglądając się wokół. – Muszę odwiedzić świątynię.

     - Jeśli coś z niej jeszcze zostało – prychnął kapitan. – Nie widzisz, co się dzieje?

     - Widzę, ale nie rozumiem – odparł Mario. – Nie wiesz, co się stało w świątyni?

     - Nie wiem, co w mieście, nie mogę się do niego dostać – odrzekł strażnik z goryczą w głosie. – To nam zagradza drogę – wskazał na świetlistą bramę. – To Wrota Otchłani. Wyłażą stamtąd jakieś potwory. Zaatakowały miasto, a nam odcięły drogę za mury. O, znowu…

     Z ognistej bramy wychylił się kolejny potwór. Wyglądał jak człowiek, ale człowiekiem z pewnością nie był. Zapewne jakiś rodzaj daedry, prawdopodobnie dremora, strażnik daedrycznych książąt. Ciało jego było sinoszare, jak u Dunmera, podobnie spiczaste miał uszy, ale tu kończyły się podobieństwa. Wyglądał jak prawdziwy siłacz. Ogromnego wzrostu, szeroki w barach, a pod szarą skórą drgały potężne zwoje mięśni. Oczy błyszczały mu ogniem, a spojrzenie jego było okrutne i nie znające litości. W dłoni dzierżył ciężki topór o dziwnym kształcie. Z pewnością nie wykuto go na tym świecie.

     Strażnicy rzucili się ku niemu z obnażoną bronią, ale zdawało się, że na przeciwniku nie robi to żadnego wrażenia. Choć nie miał zbroi, przeciwnie, był prawie nagi, nie wyglądał na przestraszonego. Zatoczył krąg toporem. Zasięg ramion miał imponujący. Widać było, że żaden ze strażników nie zdoła się do niego zbliżyć na tyle, żeby zadać cios. Tu trzeba innej broni. Broni, która miota pociski na odległość. Jego ulubionej broni…

     Mario zerwał z pleców łuk i nałożył strzałę ze stalowym grotem. Celował krótko, w górującą nad gromadą strażników głowę. Strzała syknęła złowieszczo i wbiła się w skroń dremory na głębokość co najmniej trzech palców. Na człowieka wystarczyłoby aż nadto, ale stwór tylko drgnął i zaryczał wściekle, obnażając zęby jak u górskiego lwa, jednocześnie robiąc uzbrojoną w długie pazury dłonią ruch, jakby odganiał muchę. Zahaczył ręką o wystającą z głowy strzałę, która prysła jak wykałaczka. A potem zamachnął się toporem, celując w najbliższego strażnika, ale nie trafił, bowiem w tym momencie ugodziła go druga strzała – prosto w oko.

     A jednak grymas bólu był jedynym skutkiem strzału, który uśmierciłby każdego człowieka. Potwór odsłonił tylko ostre kły i warknął, jak wściekły lew. Uniósł w górę lewą dłoń i na chwilę otoczyła go złocista, wirująca mgiełka. Magia Przywracania! Leczyła rany i przywracała siły. Potwór potrafił leczyć się na bieżąco, niby troll. Trzeba działać szybko!

     Podniesiona ręka odsłoniła jego bok, czego nie omieszkał wykorzystać jeden ze strażników, zadając mu silne pchnięcie końcem miecza, po czym odskakując, aby nie dosięgły go pazury potwora. To pewnie trochę osłabiło uzdrawianie, jakie ten sobie zaaplikował. W dodatku dostał trzecią strzałę, tym razem w szyję. Z rany trysnęła ciemna posoka.

     Zdezorientowany potrząsnął głową. To wystarczyło, by spadły na niego dwa kolejne ciosy. Zrobił ruch, jakby chciał się zasłonić, dlatego czwarta strzała trafiła go w ramię. Zamachnął się toporem, dosięgając jednego strażnika. Ten zasłonił się tarczą, ale cios był tak silny, że odrzucił go o kilka kroków. Strażnik rymnął na ziemię, ale chyba nic poważnego mu się nie stało, bowiem potrząsnął nieprzytomnie głową i czym prędzej zaczął niezdarnie wstawać. Był chyba tylko oszołomiony i trochę sparaliżowany przez ból, jaki tarcza przeniosła na jego ramię. Jednak jego miejsce natychmiast zajęli inni.

     Potwór był bez wątpienia silnym i groźnym przeciwnikiem, ale przeciwko gromadzie zdesperowanych strażników to nie wystarczyło. Zaatakowali go ze wszystkich stron. Jeszcze uniósł topór do morderczego ciosu, ale strzała między oczy dokończyła dzieła. Wbiła się z głuchym trzaskiem w czaszkę i powaliła dremorę na ziemię. To był już jego koniec. W jednej chwili spadło na niego tyle ciosów, że nawet on musiał ulec. Strażnicy cięli, dźgali i trzaskali tarczami tak długo, aż potwór znieruchomiał. Jego ostatni dech brzmiał, jakby ktoś wypuścił powietrze z ogromnego, kowalskiego miecha. Strażnicy zwyciężyli.

     Kapitan otarł pot z czoła i z wdzięcznością skinął Mariowi głową.

     - Dobrze strzelasz – wydyszał. – Szkoda, że to na nic. Ledwo ubijemy jednego potwora, natychmiast wyłazi stamtąd następny.

     Mario podszedł do dremory i zerknął na niego z bliska. Nawet martwy wyglądał groźnie.

     - I co teraz? – spytał. – Nic z tego nie rozumiem. Co tu właściwie się stało?

     Strażnik wzruszył ramionami.

     - Straciliśmy miasto, oto co się stało! – warknął. – Potwory je opanowały. Nie możemy się tam przedostać. Jeszcze niedawno słychać było odgłosy walki, ale teraz wszystko ucichło. Hrabia i większość garnizonu zostali w mieście. Nie wiem, co się tam teraz dzieje.

     Bezradnie spojrzał na zionące ogniem wrota.

     - Ta brama zagradza nam jedyną drogę do miasta – westchnął.– A nawet gdyby nie zagradzała, i tak nie mogę opuścić tego miejsca. Nie mogę dopuścić, żeby te potwory zaatakowały ludzi w obozie poniżej

     - Może trzeba sprawdzić, dokąd prowadzi – mruknął Mario. – Ktoś spróbował?

     Kapitan skinął głową.

     - Kilku moich tam weszło – odrzekł. – Musi istnieć jakiś sposób, żeby ją zamknąć i to właśnie mieli zrobić. Do tej pory nie wrócili. I pewnie już nie wrócą… Będę musiał spróbować sam.

     - Zły pomysł – Mario pokręcił głową. – Tu siła nie pomoże. Potwory są silniejsze od nas. Lepiej w pojedynkę, cichaczem. Większa szansa.

     - Odważyłbyś się? – strażnik spojrzał mu w oczy.

     Mario westchnął. Bał się podwójnie, bowiem wiedział już, dokąd prowadzi ta brama. Widział to nieraz w swoich snach. Ale wiedział też, że jeśli ktokolwiek ma szansę spenetrować to miejsce, to tylko on. Skinął głową, głównie ze strachu, że inaczej ucieknie. Zrobił to, by zmusić siebie samego do czegoś, czego panicznie się bał.

     - To nie ma nic wspólnego z odwagą – szepnął. – Boję się jak wszystkie demony. Ale pójdę. Muszę…

     I zrobił krok ku ognistej bramie.

     - Savlian Matius – kapitan z szacunkiem wyciągnął ku niemu dłoń. – Kapitan straży w Kvatch. A ciebie jak zowią?

     - Marius Cetegus – odparł, ściskając podaną mu rękę. – Jestem… Jestem wolnym strzelcem.

     - Doskonałym strzelcem – cień uśmiechu przewinął się przez usta strażnika. – Jeśli napotkasz któregoś z moich ludzi, dysponuj nimi jak uznasz za stosowne. Powiedz, że ja kazałem. Chociaż po prawdzie, nie mam wielkiej nadziei, że spotkasz tam kogoś żywego. I niech cię Akatosh prowadzi.

     Mario skinął głową. Ścisnął mocniej łuk. Nałożył strzałę na cięciwę i przytrzymał ją palcem, przyciskając do łęczyska. Prawą dłonią sięgnął do miecza i poluzował go w pochwie, nie dobywając.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął, podchodząc do ognistych wrót.

     Czymkolwiek był jaśniejący wewnątrz wrót ogień, z pewnością nie był prawdziwym płomieniem. Mario wyciągnął dłoń, ale nie czuł gorąca. Z wahaniem dotknął falującej powierzchni. Poczuł, jakby zanurzył palce w ciepłej wodzie. Zanurzył dłoń nieco głębiej. Znikła pod ognistą powierzchnią. Zrobił kilka głębokich oddechów, po czym wykonał zdecydowany krok naprzód. Jego postać znikła z oczu strażników, jakby zanurzył się w mętnym stawie.

Rozdział VII

     Cetegus poprawił stalowy, długi, wąski miecz, tkwiący w pochwie u pasa. To była poręczna broń. W miarę lekka, ale o dużym zasięgu. Długa rękojeść umożliwiała zadawanie ciosów z obu rąk co rankiem pokazał mu Jauffre. Naprędce sprawdził też jego umiejętności i pokazał kilka skutecznych ciosów. Po czym pokręcił głową i polecił polegać bardziej na łuku.

     - Przynajmniej na razie – dodał. – Ale szybko się uczysz. Poćwiczysz trochę, to może nie od razu cię zabiją.

     Szeroki i pojemny kołczan na jego plecach był pełen strzał. Dobrych strzał, ze stalowymi grotami. Na jego głowie tkwił kolczy kaptur, przypięty do kolczugi. Do tego dochodziła lekka, mithrilowa tarcza, którą zawiesił na lewym ramieniu. Szedł śmiało przez wysokie trawy, uważnie rozglądając się na boki, jak to miał w zwyczaju. Wyruszył wcześnie, przed świtem, by przed zmrokiem zdążyć do Skingrad. Traktem, biegnącym naokoło, nie dałby rady pokonać takiej odległości, ale na przełaj była spora szansa, że zdąży. Znał tę część Colovii i wiedział, że niebezpiecznie jest zapadać tutaj w sen na odludziu. Jeśli nie miał zamiaru maszerować przez całą noc – a nie miał – musi znaleźć nocleg w jakiejś oberży, albo jeszcze lepiej, w mieście, gdzie mógł wmieszać się w tłum i pozostać niezauważony dla obcych. Do Kvatch ruszy następnego ranka, dobrze sobie znanym traktem, na którym jego obecność nie mogła wzbudzić żadnych podejrzeń, bowiem w przeszłości korzystał z niego bardzo często.

     W Skingrad miał wielu znajomych. Nie tylko Falanu, aptekarka, którą znał od dziecka i której sprzedawał zebrane po drodze zioła, ale też Gunder, kupiec skupujący od niego różne drobiazgi, zdobyte na zbójach albo po prostu znalezione, czy wreszcie Agnethe, właścicielka kuźni, u której zaopatrywał się w strzały i sprzedawał skóry upolowanych zwierząt. W gospodzie również mógł liczyć na upust. Nie raz i nie dwa razy dostarczał im dziczyznę do kuchni. Jeśli więc mieli akurat wolny pokój, pozwalali mu nocować za połowę ceny. Bardziej obawiał się obcych, z których każdy mógł być członkiem daedrycznego kultu Mehrunesa Dagona,  ale uspokajał się myślą, że tamci przecież nie wiedzą, kim jest, jak wygląda, ani dokąd zmierza. W jego głowie zaczął więc rodzić się pewien plan. Postanowił nie tylko nie kryć się przed ludźmi, ale wręcz przeciwnie, zachowywać się zupełnie zwyczajnie, jakby nic się nie wydarzyło. Jeśli nadarzy się okazja, zapoluje i dostarczy dziczyzny do gospody. Zbierze też trochę ziół i sprzeda w aptece. Ot, zwyczajna wyprawa, jakich w życiu odbył wiele. A skąd ta zbroja? Jak to skąd? Zdobył na rozbójniku! Zresztą, było to zgodne z prawdą. Nawet nagrodę za to zgarnął. Jak zachowałby się wtedy zwyczajny chłopak, jakim był jeszcze przed tą całą historią? Kryłby się z tym? Ależ skąd! Chwaliłby się tym na prawo i lewo. I on też będzie się tym chwalił. Wrogi agent uzna, że ktoś, kto robi wokół siebie tyle szumu, nie może współpracować ze znanymi ze skrytości Ostrzami. Może nawet sprawdzi historyjkę z bandą – w Cesarskim Mieście na pewno był ktoś, kto widział, jak oficer straży mu dziękował. Potwierdzi tylko jego wersję – i dobrze. A dlaczego nie sprzedał tej zbroi? Cóż, zdarzają się tu groźne stworzenia. Ostatnia przygoda z minotaurem nauczyła go, że lepiej mieć coś takiego na sobie, podobnie jak miecz u pasa. Argumentacja przekonująca i każdy w nią uwierzy.

     Olśnienie, jakiego doznał, sprawiło, że aż na chwilę przystanął i roześmiał się w głos. Tak właśnie będzie postępował.  Oszuka wroga, mówiąc prawdę i tylko prawdę, ale niecałą prawdę. Zrobi to tak, żeby nikt nie przyłapał go na kłamstwie. Szczerość, szczerość i jeszcze raz szczerość. Niczego – poza najważniejszym – przed nikim nie kryć. Bo wszystko inne można sprawdzić.

     Z entuzjazmem przyspieszył kroku. Droga, a raczej bezdroże, wciąż opadało. Skingrad leżało w dolinie, a Chorrol u podnóża gór Jerral, stąd cały niemal czas szedł w dół, zboczem góry. Las zrzedniał nieco i teraz kroczył wśród morza traw i ziół, jakie porastały wzgórza od południa. Pamiętając o swym planie, zbierał pracowicie co rzadsze okazy, żeby mieć co sprzedać. Gdzieniegdzie tkwiły ogromne głazy narzutowe, dość gęsto porozrzucane. Zręcznie wspinał się na takie raz za razem, by się lepiej rozejrzeć. Znał okolicę, tym bardziej więc się rozglądał, czy gdzieś nie czai się niedźwiedź, albo wilk.

     Zamiast nich ujrzał dzika. W biały dzień, co samo w sobie było niespotykane. Widział tylko ciemny grzbiet, wyłaniający się z traw, ale znał ten widok zbyt dobrze, aby się omylić. Ucieszył się. Przykucnął i wolno zdjął łuk z ramienia. Musiał zachować ostrożność. Wprawdzie dzik nie miał rewelacyjnego wzroku, ale on stał wyeksponowany jak pomnik na cokole, w dodatku oświetlony przez południowe słońce, świecące mu prosto w twarz. Delikatnie, aby nie wywołać niepotrzebnego dźwięku, wyjął strzałę i położył ją na cięciwie. Wybrał tę z lewej strony kołczana, gdzie tkwiły strzały z długimi, żelaznymi grotami. Do polowania nadawały się najlepiej.

     Niestety, tym razem nic z tego nie wyszło. Dzik buchtował w wysokiej trawie i wciąż widać mu było tylko kołyszący się chyb na szczycie grzbietu. Potem w ogóle polazł za duży kamień, by po chwili zupełnie zniknąć mu z oczu miedzy drzewami.Usłyszał tylko, jak oddala się w stronę kępy krzewów, w której próżno było go szukać. Chcąc nie chcąc, musiał poczekać na inną okazję.

     Tą inną okazją okazał się być ogr.

     Zauważył go z daleka. Trudno nie zauważyć takiego wielkiego stwora. Za to tamten go nie dostrzegł. Ogr nie miał jakoś specjalnie wyczulonych zmysłów. Ze wszystkich stworzeń-wybryków daedrycznych książątek, którzy stworzyli je zapewne dla zabawy, albo w celu uprzykrzenia śmiertelnikom życia, ogr był najbardziej niewydarzony. Wielki, ciężki i powolny. W dodatku dość tępy. Silny wprawdzie i żywotny, co dawało ogromną przewagę w zwarciu, ale, jak się Mario kiedyś przekonał, nie dawało mu wielkiej nadziei na przetrwanie w walce na dystans. Zwłaszcza z kimś takim, jak Cetegus, który zwinnie podbiegł do najwyższego głazu w okolicy i zręcznie wspiął się na sam szczyt. Tam ujrzał, że może łatwo przeskoczyć na sąsiedni, jeszcze wyższy, w dodatku przylegający do jeszcze wyższego. Na ten ostatni wspinać się jednak nie miał zamiaru, po prostu przylgnął do niego, korzystając z rzucanego przezeń cienia. Tam zamarł w przyklęku. Trzymając łuk poziomo, nałożył strzałę. Był bezpieczny. Ciężki ogr za nic nie da rady się tu wspiąć. A na to, żeby przeskakiwać z jednego głazu na drugi, nie wpadnie za skarby świata.

     Pocisk trafił idealnie w szyję. Ogr zarzęził tylko boleśnie, ale poza tym, nie widać było po nim, że cokolwiek mu to zaszkodziło. Zaczął rozglądać się nerwowo wokół, ale nie mógł dostrzec ukrytego za głazem myśliwego, który niezwłocznie wypuścił drugą strzałę, tym razem w kolano. Potwór znów ryknął, tym razem znacznie głośniej i znacznie bardziej przejmująco. Musiał czuć straszny ból, bowiem aż przykląkł. Mario niemal zaczął mu współczuć. Ale zaraz przypomniał sobie, co ogr robi z ludźmi, których dostanie w swoje łapska i zdusił w sobie to uczucie. Wypuścił trzecią strzałę.

     W sumie wystrzelił ich dziewięć. Wszystkie trafiły. Ogr nie zauważył go do samego końca. Stworzenie to generalnie nie grzeszy inteligencją, nadrabiając ten brak olbrzymią siłą i niespotykaną żywotnością, ale ten osobnik, jak widać, tępotą wyróżniał się nawet pośród ogrów. Gdyby choć trochę pomyślał, oddaliłby się z tego miejsca czym prędzej. Zaczaiłby się potem gdzieś poza zasięgiem strzał i dopadłby swego myśliwego w szczerym polu, bo przecież ten nie mógł w nieskończoność tkwić na szczycie głazu. Ale ogr chyba nawet nie zorientował się, skąd padają strzały.

     Mario zeskoczył z głazu i, krzywiąc nos, bo ogr strasznie cuchnął, podszedł ostrożnie do szarego truchła. Ogromne cielsko potwora samo wyglądało jak jakiś głaz. Leżał na wznak, z rozłożonymi ramionami. W tej pozycji przypominał trochę człowieka. Zwały tłuszczu drgały jeszcze pod skórą, ale z pewnością już nie żył. Wyglądał w tej pozycji jak mocno przerośnięty grubas, dotknięty wstrętem do wody i mydła. Tylko ta twarz, zupełnie nieludzka, jakby zniekształcona, z wytrzeszczonymi oczami i nieproporcjonalnie wielkimi szczękami przypominała, że z człowiekiem nie miał on nic wspólnego. Przezwyciężając wstręt, Mario otworzył mu paszczę kawałkiem znalezionego kijka. Trzeba to było zrobić szybko, zanim nastąpi stężenie pośmiertne. Szare zęby błysnęły w słońcu, jednocześnie rozszedł się dodatkowy odór, z ust potwora. Ogr miał silne szczęki i trudno było wydobyć z nich zęby. Zwłaszcza że na polowanie nikt się z obcęgami nie wybiera. Mario po prostu wybił mu gałką od miecza tyle zębów, ile zdołał. Trochę się pokruszyły, ale to nie stanowiło problemu – alchemicy przed użyciem i tak musieli je najpierw sproszkować.

     Zmierzchało już, gdy dotarł do cmentarza na rozdrożu. Wszedł na trakt i skręcił w lewo, do wąwozu, prowadzącego do wschodniej bramy miasta. Wkrótce ujrzał mury, wznoszące się nad okolicą, a nad głową kamienny most, przerzucony przez wąwóz, prowadzący z miasta do zamku. Natknął się też na konnego strażnika, jednego z tych, którzy regularnie patrolowali ten wąwóz, jako że idealnie nadawał się na zasadzkę dla rozbójników. Pozdrowili się wzajemnie, po czym każdy udał się w swoją stronę. Wkrótce Mario stanął pod bramą miasta.

     Skingrad zbudowano w dziwny sposób. Zupełnie, jakby miasto było stawiane od wschodu i zachodu jednocześnie, przez dwóch różnych budowniczych, z których jeden był doświadczonym żołnierzem, a drugi wziętym kupcem. Od wschodu zbudowano je tak, aby łatwo było się w nim bronić przed ewentualnym oblężeniem. Strome i gładkie ściany wąwozu same w sobie stanowiły część umocnień. Nie tylko zamek był ufortyfikowany, ale też samo miasto stanowiło niezłą twierdzę. Za wschodnią bramą znajdowała się szeroka, wybrukowana ulica, biegnąca prosto do Bramy Zachodniej. Ulica ta położona była w dole, niby płynąca parowem rzeka i dzieliła miasto na dwie części: północną, przez którą można było dostać się na zamek, i południową, gdzie znajdowała się część mieszkalna i świątynia. Z jednej części do drugiej prowadziły przerzucone nad ulicą łukowate, kamienne mosty, a wejść do którejś z dzielnic można było bez pomocy drabiny jedynie w jednym miejscu, w pobliżu zachodniej bramy. Pierwszym bastionem od wschodu był więc wąwóz, przez który najeźdźca musiał się przedrzeć, rażony z góry tym wszystkim, co tylko mieszkańcom wpadło w ręce – kamieniami, drewnianymi kłodami, strzałami, czy rozpaloną smołą. Most, łączący miasto z zamkiem, przerzucono wysoko nad wąwozem – zbyt wysoko, by mogła sięgnąć go jakakolwiek drabina.Stanowił on idealną platformę do zrzucania na atakujących wszelkiego żelastwa. Gdyby jednak komuś udało się przedrzeć, musiał zatrzymać się pod solidną bramą, wciąż narażony na ostrzał ze wszystkich stron. Gdyby z kolei udało się i ją sforsować, najeźdźca znalazłby się na głównej ulicy, skąd wspiąć się do obu dzielnic miasta wcale nie było łatwo. Obrońca natomiast wciąż mógł razić go z góry wszelką dostępną bronią. Wreszcie, gdyby wróg przełamał barykady, jakie z pewnością utworzono by w sytuacji najazdu u wejść do obu dzielnic, mieszkańcy mogli wycofać się do zamku, położonego na niedostępnej górze, o stromych ścianach.

Skingrad - główna ulica, łącząca bramy i dzieląca miasto na dwie części

     Od zachodu, oprócz muru, nie było żadnych umocnień. Brama w murze tkwiła mocno i pewnie, ale poza nią nic nie broniło dostępu do miasta.W dodatku teren tam był w miarę równy, wprost wymarzony do szturmu. Zaraz za bramą znajdowało się wygodne wejście do obu dzielnic. Ruch uliczny był tu więc dobrze zorganizowany, handel kwitł w najlepsze, ale bronić się nie było jak. Skuteczna taktyka oblegania Skingrad polegała więc po prostu na ataku od zachodu, co rozumiał nawet Mario, nie mający żadnego wojskowego doświadczenia.

     Ale teraz nie był już zwykłym cywilem. Był agentem, przysłanym przez Ostrza, więc wypadało zerknąć na gród krytycznym okiem wojskowego. Spodobało mu się jego nowe wcielenie. Bawiła go ta myśl. Dotąd w jego życiu, choć bez wątpienia szczęśliwym, czegoś brakowało. Żył z dnia na dzień, nie martwiąc się o jutro. Teraz misja Ostrzy zapełniła tę pustkę. Nagle jego życie zyskało głębszy sens. Od niego zależał teraz los Cesarstwa. Dotąd czuł się pożytecznym. Po raz pierwszy poczuł się potrzebnym.

     - Tylko żadnego wina – powiedział sam do siebie. – Pamiętaj, że po winie robisz się gadatliwy!

     Tak, trzeba było zachować ostrożność. Ostrza są ostrożne. A fakt, że jeszcze do nich nie należał, zdał mu się nieistotny. Im prędzej zacznie myśleć jak Ostrze, tym szybciej stanie się jednym z nich. W wyobraźni widział już siebie z akavirską kataną u boku, i w oksydowanej segmentacie, z polerowanymi naramiennikami i złotymi ćwiekami na piersiach.

     Pogrążony w marzeniach, przekroczył bramę Skingrad. Lubił to miasto. Pomimo wąskich uliczek, między gęstą, piętrową zabudową, dobrze czuł się w ciągłym tłoku, nieustającym gwarze i mrowiu ludzi. Byle nie za długo, bo po dwóch-trzech dniach tęsknił już do ciszy, spokoju i przestrzeni. Mimo sporej liczby mieszkańców, miasto pozostało w miarę czyste. Wszelkich nieczystości pozbywano się, wyrzucając je na główną ulicę, która była tutaj jedynym zaśmieconym miejscem, a i to jedynie do pierwszego deszczu, który zbierając się w parowie ulicy, starannie wypłukiwał wszystko do czysta. A że w Colovii deszcz padał często, nie można było narzekać.

Skingrad - dzielnica mieszkalna (południowa)

     Swoje pierwsze kroki skierował do sklepu, prowadzonego przez Gundera, zwalistego Norda, o wiecznie uśmiechniętej gębie.

     - Kto to do nas zawitał? – Nord roześmiał się tubalnym głosem na jego widok. – Przypomniałeś sobie o Skingrad? Gdzie byłeś, jak cię nie było?

     Mario uścisnął wyciągniętą dłoń, wielkości niedużego bochenka chleba.

     - Długo by opowiadać – pokręcił głową. – Na jakiś czas zapadłem pod Cesarskim Miastem. 

     - Co to za strój? – wielka łapa chwyciła go za kolczugę i lekko nim potrząsnęła. – Zaciągnąłeś się do straży?

     - A skąd! – prychnął. – Zdobyłem na bandzie zbójów.

     - Co ja słyszę? – Gunder uniósł brwi. – Mario łowcą nagród!

     - Fakt, nagroda też była – odparł niby to niedbale. – Ale tak naprawdę bardziej chodziło mi o to, co znajdę w ich kryjówce. Jak widzisz, opłaciło się.

     - Taaa. Czyli przerzucasz się z dzików na zbójów? No, nie powiem, zatkało mnie. Aż nie wiem, co powiedzieć.

     Mario roześmiał się.

     - Myślę o tym, ale to nie takie proste. Dziki nie walczą mieczem. Musiałbym się jeszcze nauczyć fechtunku. Ale penetracja starych grot, dlaczego nie? Albo ayleidzkich podziemi – też można znaleźć dużo ciekawych rzeczy. A że czasem tkwią tam zbóje. Może po prostu przestanę tylko przed nimi uciekać?...

     - Gildia Wojowników rekrutuje takich zuchów jak ty – podpowiedział Gunder. – Może się zaciągniesz? Nadałbyś się. Zarobiłbyś porządne pieniądze. I nauczyliby cię tam machać mieczem.

     - Dobra myśl – Mario udał, że się zastanawia. – Pomyślę o tym.

     Choć sam przyznawał, że pomysł jest dobry, nie miał zamiaru z niego skorzystać. Przynajmniej nie teraz, gdy miał na głowie misję, powierzoną mu przez arcymistrza Ostrzy. Bardzo chciał zasłużyć na jego wdzięczność. Nawet jeśli nie będzie mu dane przystać do tej organizacji, może z nimi współpracować, jako zaufany człowiek Jauffrego. A skoro Jauffrego, to również cesarza. Dyscyplina Gildii mogłaby mu w tym tylko przeszkodzić.

     U Gundera kupił kilkanaście strzał, ze stalowymi grotami. To były dobre strzały. Wyrzucone z silnego łuku, potrafiły przebić zbroję. Stalowe groty nie wyginały się, jak żelazne, po uderzeniu w cel. Tych postanowił używać do walki. Żelazne przeznaczył na polowania.

     Żałował, że nie potrafi sam wykuwać grotów. Strzały umiał zrobić samodzielnie, jak każdy dobry łucznik, ale brakowało mu kutych grotów. Potrzebował nie tylko stalowych, ale i srebrnych. Jeśli zamierzał zapuszczać się do ayleidzkich podziemi, musiał takie mieć. Istotom bezcielesnym, jak duchy, świetliki i inne stwory nie z tego świata, zwykłe strzały nie zadawały żadnych obrażeń.

     Kiedyś miał pęk świetnych strzał dwemerskich. To były pociski! Całkowicie metalowe, wykonane z czegoś, co powszechnie nazywano „krasnoludzkim metalem”. Był to stop niewiadomego składu, wynaleziony przez dawno wymarłe plemię Dwemerów. Nikt nie umiał go dziś wytwarzać. Do sporządzania jakichkolwiek elementów z tego metalu, używano dwemerskiego złomu, znajdowanego w starych, dwemerskich ruinach i sprowadzanego do Cyrodiil z innych prowincji. Najczęściej ze Skyrim, albo z Morrowind. W tamtych krainach odnaleziono wiele dwemerskich budowli. Z niewiadomych mu przyczyn, w Cyrodiil, sercu Cesarstwa, nie było ani jednej. Ciekawiło go to, ale jakoś nigdy nie miał okazji poznać jakiegokolwiek uczonego, znającego historię starożytną, który umiałby mu to wyjaśnić.

     Ze sklepu Gundera, z rumieńcem na twarzy udał się do apteki. Zawsze czuł drżenie serca, gdy tam wchodził. Falanu powitała go miłym uśmiechem, jak zawsze. Jej czarne oczy zawsze zwężały się podczas uśmiechu i nie widać było czerwonych obramowań tęczówek. Buzia jej była owalna, a wąska żuchwa nie sterczała u niej jak u jej pobratymców. Nawet rysy twarzy miała bardziej ludzkie niż elfie. Zgrabna figurka i pełne wdzięku ruchy mogły się podobać. I podobały się!

Skingrad, dzielnica północna. Widoczne szyldy sklepów Agnete i Falanu

     - Dobrze cię widzieć – odezwała się, swym aksamitnym głosem. – Dawno cię tu nie było. Wszyscy zaczęliśmy już obawiać się o ciebie. Ktoś już nawet puścił plotkę, że niedźwiedź cię rozszarpał.

     - Próbował – roześmiał się Mario. – Ale mu się nie udało. Mam dla ciebie trochę ziół.

     Położył na ladzie kilka pęków roślin, zebranych po drodze, a także kilka kartek papieru, złożonych w kopertę i zawierających pyłki lub nasiona. Nie pierwszy raz to robił, więc wiedział doskonale, których części roślin używają alchemicy.

     - Co my tu mamy? – Falanu dokładnie obejrzała składniki. – Siemię lnu, dobrze… Smoczy język, peonia, lawenda… O, a to co? – otworzyła największą torebkę. – Zęby ogra? Skąd je masz?

     - Ogr już ich nie potrzebuje – uśmiechnął się skromnie. – Za to musiałem dokupić sobie strzał.

     - Strasznie ryzykujesz – Falanu pokręciła głową. – Sama nie wiem, co mam teraz zrobić. Najchętniej dałabym za to nie więcej niż pięć septimów Wtedy przestanie ci się to opłacać i może przestaniesz się niepotrzebnie narażać. Miałabym czyste sumienie.

     Mario zrobił żałosną minę, ale w oczach błyszczały mu wesołe ogniki.

     - Ale wtedy sprzedasz to innemu aptekarzowi – ciągnęła elfka – i w końcu i tak jakiś ogr cię dopadnie. Jedyne, co mogę zrobić, to osłodzić ci trochę te ostatnie dni, zanim padniesz jego ofiarą.

     Za same zęby ogra zaproponowała mu pięćdziesiąt septimów. Całkiem sporo. Za resztę składników dwadzieścia. Przystał na to z ochotą. Poprzekomarzał się z nią jeszcze, pytając, ile dałaby mu za garniec trollowego smalcu, ale zbeształa go tylko i zapowiedziała, że go nie kupi, bo ma tego pod dostatkiem. Fakt, tłuszcz trolla był bardzo trwałym składnikiem, a do sporządzania eliksirów, zwłaszcza jeśli dysponowało się specjalistycznym sprzętem, używało się niewielkich jego ilości. Z dorosłego, dorodnego trolla można było nieraz uzyskać dwie kwarty smalcu. To dużo i starczało na bardzo długo, toteż popyt, a zatem i ceny nie były wysokie. Mario ze śmiechem zgarnął należność i pożegnawszy się z aptekarką, udał się do kuźni, która znajdowała się po sąsiedzku.

     Agnethe nie miała dobrego humoru. Przyczynę Mario odgadł od razu, po charakterystycznych objawach. Zwyczajnie, wypiła wczoraj za dużo wina i dziś miała w głowie kociokwik. Ze wszystkich sił starał się nie roześmiać. Uzupełnił u niej zapas strzał, kupując pęk specjalnych, ze srebrnymi grotami. Potem skręcił do gospody, by coś zjeść i trochę wypocząć.

     Kvatch w linii prostej leżało mniej więcej w połowie drogi między Skingrad a zachodnim wybrzeżem. Traktem było dalej, ponieważ miasto zbudowano na stromym wzgórzu, na które trzeba było wspinać się krętą ścieżką. Mimo to, droga, choć bezustannie to wznosiła się, to opadała, wiodła w miarę wygodnym traktem, nie powinna zatem zabrać więcej czasu niż jeden dzień. Mario wyruszył o świcie, opuszczając Skingrad zachodnią bramą, od strony stajni. Szedł dziarsko, nucąc w myślach skoczną piosenkę. Nie pierwszy raz szedł tym traktem. Dlatego też po pewnym czasie sprawdził, z której strony wieje wiatr i zszedł ze ścieżki na zawietrzną stronę. Zaczął się ostrożnie przekradać, co chwilę przystając i nasłuchując. To miejsce, w którym trakt zaczynał piąć się w górę, upatrzyli sobie rozbójnicy. Wprawdzie straż regularnie ich stamtąd wypędzała, ale miejsce było tak dogodne do zasadzki, że zawsze znalazł się jakiś rabuś, łasy na cudzą własność, a przy okazji i życie. W tych warunkach ostrzeżenia strażników zakrawały na ironię. Zawsze podkreślali oni, żeby podróżować traktem, bo droga na przełaj jest zbyt niebezpieczna. Cóż, jak dla kogo. W dziczy czyhały drapieżne stworzenia, na pewno bardzo niebezpieczne, ale na trakcie często zasadzali się rozbójnicy. Kto gorszy? Bogowie raczą wiedzieć.

Skingrad - brama zachodnia

     Tym razem też ujrzał zbója. Odziany w kolczugę Khajit stał niedaleko traktu, oparty o wielki głaz i ze znudzeniem przyglądał się własnym pazurom. Mario, spodziewając się go, zawczasu zadbał, by stać się niewidocznym. Przez jakiś czas zastanawiał się, czy nie ustrzelić rabusia, ale poniechał tego zamiaru. Odgrodzony był od niego ścianą gęstej roślinności, co mogło mieć wpływ na celność strzału. Gdyby musiał, zrobiłby to. Ale nie musiał. Cichcem więc obszedł zasadzkę, nie wzbudzając większego hałasu niż pełznący ślimak. Khajitowie mają dobrze rozwinięte zmysły, zwłaszcza węch. Dlatego Mario w takich miejscach zawsze schodził na zawietrzną stronę traktu, aby nigdy nie znaleźć się w pozycji, w której wiatr wiałby w stronę rozbójnika. Nauczył się traktować zbójów tak samo jak zwierzynę. Żaden nigdy go nie wyczuł, ani nie dostrzegł, jeśli Mario tego nie chciał.

Rozdział VI

     Westchnienie wyrwało się z ust Maria. Teraz wszystko zrozumiał. Te sny o potwornej krainie… One pokazywały mu królestwo samego Mehrunesa Dagona, deadrycznego księcia zniszczenia, którego imienia bez potrzeby nie wypowiadał żaden śmiertelnik – tak wielki budził on strach. To morze lawy, te ruiny, skały i potwory – to wszystko było jego dziedziną. No tak, to by się zgadzało. Tylko jemu zależałoby na zniszczeniu tego świata. Inne daedry może chciałyby go zniewolić, albo zaprowadzić na nim terror czy inne swoje porządki. Ale zniszczyć? Do tego zdolny był tylko Mehrunes Dagon – ucieleśnienie najgorszego zła. Czasami przedstawiano go na ilustracjach jako drapieżnego stwora, dwunożnego, czterorękiego, bliższego wyglądem zwierzęciu niż człowiekowi. O zimnym, okrutnym spojrzeniu, długich, ostrych pazurach i równie ostrych zębach, które szczerzył niby atakujący lew. Przez plecy Maria przebiegł dreszcz. Nie uszło to uwadze mnicha.

     - Wciąż zastanawiam się, czy mogę ci ufać – odezwał się znów Jauffre. – Jeśli założę, że jesteś wrogiem, wszystko by mi pasowało. Prawie… I dzięki temu „prawie” wciąż jeszcze twoja głowa tkwi na karku. Mogłeś przybyć, by dowiedzieć się, gdzie ukryty jest Martin Septim, po czym udać się tam pod pretekstem dostarczenia mu klejnotu i zabić go. Mehrunes Dagon na pewno byłby ci za to wdzięczny, chociaż z pewnością nie okazałby tego tak jakbyś chciał – uśmiechnął się lekko. – On wynagradza swoje sługi w specyficzny sposób. Skończyłbyś w morzu lawy, a on szybko by o tobie zapomniał.  – Podszedł do Mariusa i spojrzał mu w oczy. – Ale gdybyś był wrogiem, nie dałbyś mi Amuletu Królów. Bo po śmierci Martina, linia Septimów wygaśnie, a wtedy kanclerz Ocato i Rada Cesarstwa mogą legalnie powołać nowego cesarza, spośród Wysokich Rodów. Nowy cesarz z kolei może na powrót rozpalić magiczne Smocze Ognie i osłonić nas przed atakami z Otchłani. Myślisz logicznie, więc pewnie doszedłbyś do tego wniosku sam. A jeśli nie, to z pewnością ten, który by cię tu przysłał…

     Przeniósł wzrok w inne miejsce. Teraz patrzył na ścianę, zapewne w ogóle jej nie widząc. Zupełnie, jakby spoglądał w dal.

     - Chodź za mną – rzucił nagle, po czym skierował się w stronę schodów.

     Mario posłusznie poszedł za nim. Zeszli na parter, po czym Jauffre skręcił w stronę drzwi. Wyszli na zewnątrz, gdzie zdążył już zapaść zmrok i skręcili w stronę kaplicy.

     Świątynia była urządzona skromnie. Składała się głównie z gołych, bielonych wapnem ścian, drewnianych ławek i spartańskiej kazalnicy, za którą urządzono niewielki ołtarzyk, poświęcony Talosowi, dziewiątemu bogu, twórcy i opiekunowi Cesarstwa. Wyglądał jak kamienna, pusta misa. Na tym ołtarzu Jauffre nakazał mu położyć lewą dłoń.

     - Powtórz teraz to, co powiedziałeś mi na górze – polecił. – Skąd masz Amulet Królów? Kto powiedział ci, gdzie mnie szukać? Kto powiedział ci o synu cesarza?

     Mario wciągnął powietrze i odetchnął głęboko. Nie wiedział, co by się stało, gdyby skłamał, ale na szczęście nie musiał tego sprawdzać. Jego intencje były czyste jak źródlana woda. Powtórzył wszystko dokładnie, spokojnym głosem, a gdy Jauffre zadał mu kilka dodatkowych pytań, odpowiedział zwięźle, ale tak dokładnie, jak potrafił.

     - Przysięgnij teraz na Talosa, że to co powiedziałeś, jest prawdą.

     - Przysięgam – odrzekł Mario.

     To co się później stało, wcale nie wyglądało zbyt spektakularnie, przynajmniej jak na boskie błogosławieństwo. Zupełnie, jakby ołtarz plunął ku niemu chmurą białej mgły, która otoczyła go ze wszystkich stron i wniknęła w jego ciało. Poczuł przypływ sił i w jednej chwili opadło z niego całe zmęczenie. I, co ważniejsze, rozjaśniło się oblicze mistrza Ostrzy.

     - Jednak… – stwierdził, lekko się uśmiechając. - Tak przypuszczałem, bo dobrze ci z oczu patrzy. Ale sam rozumiesz, musiałem się upewnić. Zbyt ważne rzeczy tkwią na szali, żeby pozostawić choć cień wątpliwości. Cóż, wracajmy na górę – wskazał drzwi kapliczki. – Porozmawiajmy.

     Tym razem Jauffre zaprosił go do stołu i poczęstował skromną, klasztorną, ale pożywną wieczerzą. Jego nastawienie wyraźnie się zmieniło, choć nadal nie był skłonny do udzielania zbyt wielu informacji o sobie, czy innych Ostrzach. Konspirację miał, jak widać, we krwi. A i Mario czuł się nieco onieśmielony, siedząc naprzeciwko arcymistrza elitarnej grupy wojowników. Dlatego też rozmowa nie była zbyt wylewna i wciąż jeszcze nie toczyła się swobodnie. Bardziej było to przekazanie informacji, niż pogawędka.

     - To było dawno, ale pamiętam ten dzień jak dziś – mówił Jauffre. – Cesarz osobiście wezwał mnie do jednej ze swych komnat i pokazał niemowlę. Polecił mi je zabrać i ukryć w bezpiecznym miejscu. To był Martin Septim, dziś prawowity następca tronu. Wywiozłem go z miasta i umieściłem na wsi, w zaprzyjaźnionej rodzinie rolników. To byli dobrzy ludzie. Pokochali go jak swego, choć nie wiedzieli, że wychowują cesarskiego syna. No i mieli wobec mnie pewien dług wdzięczności. Mogłem więc prosić ich o regularne raporty i w ten sposób czuwać nad bezpieczeństwem Martina. Dopóki żyli, był bezpieczny. I, co ważniejsze, był szczęśliwy.

     Westchnął i pociągnął łyk piwa.

     - Potem nastał okres buntu i młodzieńczej głupoty – mruknął. – Wpadł w złe towarzystwo. Dołączył do czcicieli Sanguine. Musiałem interweniować osobiście. Przekonałem go, choć długo to trwało i łatwo nie było. Ale udało się. Martin zapanował nad sobą, wyciszył się i ostatecznie został kapłanem Akatosha. I jest nim do dziś.

     Podniósł wzrok i spojrzał badawczo na Maria. Chwila milczenia przedłużała się. W końcu przerwał ją Jauffre.

     - Jest w Kvatch – rzucił krótko, uważnie obserwując jego oblicze.

     Mario skinął głową i uśmiechnął się lekko. Często bywał w Kvatch, ale raczej w gospodzie niż w świątyni. Może nawet spotkał już w przeszłości Martina, nawet o tym nie wiedząc.

     - Rozumiem, że to ja mam go odnaleźć – odezwał się. – Czy mam mu też wręczyć Amulet Królów?

     - Amulet pozostanie tutaj – uciął twardo Jauffre. – Zbyt wielkie ryzyko, żeby i cesarz, i amulet znaleźli się razem, daleko stąd, bez żadnej ochrony.

     Mario uśmiechnął się smutno.

     - Nie ufasz mi – odezwał się cicho.

     - Mam cię za to przeprosić? – spytał Jauffre z sarkazmem. – Człowieku, widzę cię pierwszy raz w życiu. Nic o tobie nie wiem. Tylko tyle, ile sam mi opowiedziałeś o sobie. Nie wiem, ani skąd pochodzisz, ani co potrafisz, ani też nie potrafię przewidzieć, jak zachowasz się w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa. Nawet jeśli wszystko co powiedziałeś jest szczerą prawdą, skąd mogę wiedzieć, czy nagle nie zmienisz poglądów? Uwierz mi, wróg potrafi przekonać lub przymusić najoporniejszych. Czy spodziewasz się, że powierzę komuś tak niepewnemu przyszłość całego Cesarstwa?

     - Nie – potrząsnął głową Mario. – Nie, absolutnie nie. Ja też bym nie zaufał byle przybłędzie. Masz rację, przepraszam.

     Jauffre mruknął tylko coś pod nosem, ale po chwili odezwał się nieco łagodniejszym tonem.

     - To są zbyt ważne sprawy, żeby bawić się w uprzejmości. I widzę, że niespecjalnie podoba ci się taka sytuacja. Więc proponuję prosty układ. Udasz się do Kvatch, znajdziesz Martina, przyprowadzisz go tutaj, po czym odejdziesz swoją drogą, najlepiej jak najdalej stąd i dokładnie o wszystkim zapomnisz. Umowa nie podlega negocjacjom. I tak robię dla ciebie wyjątek, bo pozwalając ci żyć dalej, podejmuję ogromne ryzyko. Ale nie martw się, są inne sposoby, żebyś nie mógł swej wiedzy wykorzystać. To jedno mogę ci obiecać – nie stanie ci się żadna krzywda. Przeciwnie, zyskasz tym moją wdzięczność. Masz moje słowo.

     Wdzięczność arcymistrza organizacji, oplatającej najdalsze zakątki Cesarstwa, była darem nie do przecenienia. Mario poczuł coś w rodzaju dumy. Jeszcze kilka dni temu był zapomnianym przez bogów i ludzi więźniem, nie wiedzącym nawet za co wtrącono go do lochu. Dziś wchodzi w układy z samym arcymistrzem Ostrzy. Jauffre tymczasem pochylił się ku niemu i półgłosem dodał.

     - To naprawdę nic osobistego – zapewnił go. – Ja mogę ci ufać, jako Jauffre, ale jako arcymistrz Ostrzy już nie. Nie wolno mi. Moim obowiązkiem jest brać pod uwagę wszystkie możliwości, również te niekorzystne. Ja widzę, że jesteś szczery i uczciwy, ale też jestem tylko człowiekiem i można mnie oszukać. Choć przyznaję, niełatwa to sztuka – cień uśmiechu przewinął mu się przez wargi. – Zrozum, wróg jest sprytny i bezwzględny. Jeśli zechce wydusić z ciebie prawdę, zrobi to. Podstępem, torturami, albo wykorzysta w tym celu magię. A zachowanie tajemnicy to nasz priorytet.

     - Rozumiem – odrzekł Mario, podnosząc głowę. – I, jeśli wolno mi tak powiedzieć, żałuję, że nie jestem jednym z was. To było kiedyś moje marzenie.

     - Wtedy niepotrzebne byłyby te ceregiele – mruknął Jauffre. – Wystarczyłby rozkaz. Niewykluczone, że tak się kiedyś stanie – uśmiech znów przewinął się przez jego wargi. – Udowodnij mi, że na to zasługujesz, a niewykluczone, że zostaniesz jednym z Ostrzy. Ja, oprócz oczywiście posłuszeństwa, wymagam tylko trzech zalet. Chcesz wiedzieć jakich?

     Mario z zaciekawieniem skinął głową.

     - Po pierwsze, musisz umieć walczyć. I to walczyć dobrze, ale co najważniejsze, skutecznie. Musisz umieć walczyć, przy wykorzystaniu takiej broni, jaka w danej chwili wpadnie ci w ręce, albo w ogóle bez niej. Nie masz miecza, walcz kijem. Nie masz kija, walcz widelcem. Nie masz widelca, walcz rękami. Talerzem, kamieniem, garścią mąki. Byle skutecznie. Losy Ostrzy bywają nieprzewidywalne, a w miejsce akcji rzadko kiedy udajemy się w pełnym rynsztunku. Trzeba umieć sobie radzić w każdej sytuacji. Z tym wiąże się druga zaleta. Musisz umieć myśleć. Improwizować, znajdować wyjście z sytuacji, których nikt nie przewidział. Wykorzystywać okazje, samemu podejmować decyzje, nie czekać na rozkaz, jak zwykły legionista. Sytuacja się bezustannie zmienia. Rozkaz wydany dziś, jutro może być już nic nie wart. Czasami więc trzeba działać wbrew rozkazom, jeśli sytuacja tego wymaga. Musisz umieć się wtopić w otoczenie, stać się niewidzialny, a jednocześnie widzieć i słyszeć wszystko, co dzieje się wokół ciebie. Po trzecie, konieczna jest absolutna lojalność i zdolność do poświęcenia wszystkiego, łącznie z życiem, dla cesarza. Cesarz jest absolutnie najważniejszy i wszystko inne, jeśli trzeba, należy poświęcić dla jego bezpieczeństwa. Jeśli udowodnisz, że to potrafisz, może twoje marzenie się spełni.

     A potem roześmiał się serdecznie.

     - Ale porządnie się najpierw zastanów, bo to bardzo ciężka służba! – dolał Mariusowi piwa, po czy to samo uczynił ze swoim kubkiem.

     - Ale zaszczytna – Mario skinął głową w podzięce.

     - Tylko o tych zaszczytach nie wie nikt spoza naszej wąskiej grupy – odparł Jauffre. – Nikt spoza niej zwykle nie wie, kim naprawdę jesteś i lepiej, żeby się nie dowiedział. Dla innych jesteś tym, kogo udajesz i tak właśnie masz się zachowywać. Jeśli udajesz koniuszego, musisz zachowywać się jak koniuszy. Musisz cuchnąć końskim potem i obornikiem, musisz giąć kark przed każdym, który przyjedzie na trochę lepszym koniu i z wdzięcznością przyjmować każdego miedziaka, jakiego ten z pogardą rzuci ci pod nogi.  A jak będzie miał zły humor, bez powodu smagnie cię biczem po twarzy. I wtedy trzeba się skulić i przepraszać go za coś, czego nie uczyniłeś. To trudniejsze niż ci się wydaje. Nadal twierdzisz, że to zaszczytna służba?

     Mario uśmiechnął się, ale skinął głową.

     - Będąc tutaj zwykłym zakonnikiem – ciągnął mnich – traktowany jestem przez innych jak zakonnik właśnie. Tylko kilka osób tutaj wie, kim jestem. A bywa, że zatrzymują się tu goście, nieraz wysokich rodów. Czasami ciężko jest znieść, gdy jakiś zarozumiały dureń traktuje cię z wyższością i wyraźną pogardą. Nic sobą nie przedstawia, tylko pełną sakiewkę, ale zachowuje się, jakby świat należał do niego. Potrafisz wtedy zgiąć kark i posłusznie usługiwać mu do wieczerzy, znosząc jego niewybredne, pijackie żarty? A gdy to on rozleje wino i oskarży o to ciebie, potrafisz go za to przeprosić? I to nie byle jak! Trzeba z pokorą, nieraz kuląc się do jego stóp, która w każdej chwili może cię kopnąć w nos. I wtedy też trzeba to przyjąć z pokorą. Tacy ludzie lubią, gdy błagasz ich o łaskę.

     Przerwał i łyknął z drewnianego kubka. Po chwili dokończył opowieść.

     - Nie zawsze jest tak źle. Często są to drobiazgi, niegroźne same w sobie, ale drażniące jak komary nad posłaniem. Jak myślisz, czy w takiej sytuacji, gdy upokorzył cię już tak, jak tylko potrafił, umiałbyś mu chociaż nie przyłożyć w tę głupią, bezmyślną gębę?

     Roześmiali się obaj.

     - W jaki sposób zwykle sobie radzisz? – spytał mnich. – Mam na myśli walkę, bo rozumiem, że tej nie da się uniknąć w twoim włóczęgowskim życiu. Załatwiasz swoje sprawy jednym uderzeniem topora, czy wolisz coś bardziej wyrafinowanego, jak miecz?

     - Jestem łucznikiem – odparł Mario. – Nawet niezłym, nie chwaląc się. I raczej unikam walki. Obchodzę ją niezauważony, a jeśli już los mnie przymusi, bo kilka razy tak się stało, strzelam z ukrycia. Zapewne niezbyt honorowo, ale skutecznie. Jak trzeba, potrafię złapać za miecz, choć przyznaję, biegłym szermierzem nie jestem.

     - Umiesz się skradać?

     - Od lat zarabiam na życie polując – odparł Mario. – Głównie na dziki, czasem na niedźwiedzie, czasem po prostu za pieniądze likwiduję groźne stwory, jak ogry, czy trolle. Umiem stać się niewidzialny i niesłyszalny, jeśli o to chodzi.

     - Chód masz lekki, jak zauważyłem – skinął głową mnich. – Cóż, w naszej organizacji to bardzo cenione cechy, tym bardziej, że rzadkie. Być może przyjdzie nam walczyć z różnymi daedrami. Niektóre z nich przypominają groźne zwierzęta, z wyglądu i zachowania, więc twoje doświadczenia łowieckie byłyby w cenie. Ale niektóre są człekokształtne, uzbrojone i, niestety, myślące. Z tymi trzeba radzić sobie jak wojownik. Myślisz, że dałbyś radę?

     - Teraz pewnie nie – westchnął Cetegus. – Ale gdyby ktoś mnie nauczył lepiej władać mieczem… 

     - Nauka tej sztuki trwa długo i nigdy się nie kończy.

     - Na naukę jestem gotów. Boję się tylko, że pochodzę ze zbyt niskiego rodu, żeby służyć cesarzowi – Mario westchnął ze smutkiem. – Słyszałem, że do elitarnych jednostek wybiera się tylko szlachtę.

     - Nie do Ostrzy – Jauffre z pogardą wzruszył ramionami. – Rzadko który z nas ma szlachetne pochodzenie. Nawet niespecjalnie takich lubimy. Szlachectwo często oznacza dewocyjną miłość do własnego nazwiska. To skutkuje niepotrzebną brawurą i butą, w imię źle pojętego honoru. A tu trzeba działać skrycie, w cieniu, nieraz udając pokornego sługę. Dumny szlachcic często nie da sobą pomiatać, choć należy właśnie wtedy pochylić kark i nadstawić drugi policzek. Poza tym, szlachcic czuje opory, gdy trzeba zachować się niehonorowo, na przykład zlikwidować kogoś niepostrzeżenie. On woli wyzwać kogoś na pojedynek, na arenie, w świetle zniczy i przy oklaskującej go publiczności, im większej, tym lepiej. Nie potrzebujemy takich nadętych egocentryków. U nas trzeba zapomnieć o sobie, a skupić się na cesarzu i Cesarstwie. My działamy w cieniu, ale działamy skutecznie. Służymy Cesarstwu, nie sobie, ani własnemu rodowi.

     Wieczerza dobiegła końca.

     - Odpocznij dzisiaj w opactwie – odezwał Jauffre, wstając. – Wyśpij się na zapas, bo czeka cię jutro daleka droga. Wyposażymy cię odpowiednio, oczywiście w rozsądnych granicach, bo żadnych skarbów tu nie ma. Jest tu trochę broni. Wybierz sobie, jaka ci najbardziej pasuje. Dostaniesz prowiant, sakiewkę, bo wydatków zapewne nie unikniesz i jeśli umiesz jeździć, braciszkowie mogą pożyczyć ci konia. Ale szczerze mówiąc, odradzałbym ci to. Wprawdzie dotrzesz na miejsce szybko, a czas gra na naszą niekorzyść, ale też będziesz zwracał na siebie uwagę. Nie prześlizgniesz się niezauważony, jak to masz w zwyczaju. A nie ukrywam, że bardzo by mi na tym zależało.

     - Pójdę na przełaj – oświadczył Mario. – Poza traktem nie będę rzucał się w oczy. Znam Colovię, trafię bez trudu. Nie potrzebuję konia.

     - Ryzykowne – mnich pokręcił głową. – Trakty są w miarę bezpieczne, ale w lasach czyha wiele niebezpieczeństw. Niedźwiedzie, wiły, trolle… Podobno w pobliżu widziano nawet minotaura.

     - Minotaurem już nie trzeba się przejmować – Mario zaczerwienił się mimo woli. – Dziś sprzedałem w mieście jego róg. Uwierz mi, proszę, że tak będzie najlepiej. Często podróżuję po całej Colovii i najczęściej właśnie na przełaj.

     - Zaczynasz mi się podobać, chłopcze – Jaufrre zmrużył oczy. – Cóż, rób jak uważasz. Wiesz lepiej. Tylko gdy będziesz wracał z Martinem, trzymaj się raczej traktu. Nie chciałbym go narażać na niepotrzebne ryzyko. Pamiętaj, jego bezpieczeństwo jest najważniejsze. Bez niego, ten świat szybko czeka zagłada. Ciebie również, nie zapominaj o tym.

     Mario uśmiechnął się lekko. Oto polecenia wydawał mu arcymistrz Ostrzy. Zupełnie, jakby był jednym z nich. I wiedział, że zrobi wszystko, aby go nie zawieść.

Rozdział V

     Minęło aż półtora tygodnia, zanim zjawił się pod murami Chorrol. Nie miał już na sobie więziennych łachmanów, tylko zdobytą na bandzie zbójów całkiem niezłą kolczugę, wciągniętą na płócienny kaftan, skórzane buty i takież spodnie, ze skórzanymi, sztywnymi wszywkami na udach i goleniach. Żelazny łuk również ustąpił miejsca nowemu, stalowemu, w znacznie lepszym stanie. W kryjówce banitów znalazł też skrzynkę, z kilkudziesięcioma septimami, więc na brak pieniędzy nie mógł narzekać. Zwłaszcza po sprzedaży zdobytego na goblinach magicznego kostura i łupów, składających się z broni, zbroi i innych co bardziej wartościowych szpargałów całej pięcioosobowej bandy. Ich kryjówkę odkrył w jaskini, którą znalazł wkrótce po wydostaniu się z podziemi, niedaleko wylotu kanałów Cesarskiego Miasta. Od razu odgadł, że ma do czynienia z bandą osławionych banitów, o której słyszał w stolicy. Kiedyś cichcem oddaliłby się stamtąd, dbając jedynie, by go nie zauważono. Jednak teraz coś się w nim odmieniło. Co powiedziałby cesarz, gdyby ujrzał, że nie ma zamiaru bronić mieszkańców przed banitami? Jak zareagowałby Baurus? On na pewno by się nie wahał. A Mario bardzo chciał być taki jak on. Taki młody, a widać było, że nie tylko potrafi świetnie walczyć, ale przede wszystkim głowę ma nie od parady. To opanowanie, ta jasność umysłu, gdy zaraz po klęsce wiedział co należy robić, to wszystko niesamowicie mu zaimponowało. Nie, nie może tak tego zostawić. Przez chwilę namyślał się, czy nie sprowadzić tutaj straży, ale zmienił zdanie. Jak postąpiłby w jego sytuacji członek Ostrzy? Zapewne sam załatwiłby tę bandę. Czując w sobie przypływ niezwykłej siły, postanowił zadziałać sam. Był przecież świetnym łucznikiem, w dodatku potrafiącym się cicho poruszać i doskonale widział w ciemności. Miał nad zbójami przewagę i uznał, że należy ją teraz wykorzystać. Po cichu zagłębiał się coraz dalej do wnętrza jaskini, eliminując każdego przestępcę z daleka, zanim ten zdążył go dostrzec. Nie miał przy tym żadnych wyrzutów sumienia. To przecież byli przestępcy, nierzadko mordercy, o których słyszał niejedno. Wyręczał tylko cesarskie sądy i kata, zatrudnionego w więzieniu. Gdzieś tam zatliła się wprawdzie iskierka współczucia, jako że sam jeszcze niedawno drżał przed katowskim toporem. Ale on był niewinny, a oni mieli na sumieniu niejedną zbrodnię. To oni powinni tam siedzieć, w tym więzieniu, a nie on. Kto wie, czy to nie z ich winy go uwięziono. Może ktoś wziął go za członka tej bandy? A może to z nich wywodzili się członkowie tego chorego kultu, którzy zamordowali cesarza i kilkoro Ostrzy?

     O zlikwidowaniu bandy powiadomił pierwszego napotkanego w mieście strażnika. Ten natychmiast poprosił go, żeby poszedł za nim. Zawiódł go na posterunek w wieży, gdzie oficer sam wysłuchał jego relacji. Czym prędzej wysłał dwóch ludzi w miejsce, wskazane przez Maria, jego samego poprosił natomiast, aby przynajmniej przez dwa dni nie opuszczał miasta. Zaproponował nawet zakwaterowanie w wieży, ale Mario zdecydowanie wolał trzymać się daleko od strażników. A nuż wśród nich jest ten, który umieścił go w celi? Wybrał sobie dobrą i wcale nie tanią gospodę w dystrykcie handlowym, ale uznał, że go na to stać.

     Gdy spieniężył łup, najpierw kupił sobie nowe ubranie. Kolczuga jednego z banitów pasowała na niego jak ulał, więc od razu ją sobie przywłaszczył, podobnie jak łuk. Resztę sprzedał i zafundował sobie jednodniowy odpoczynek w porządnym wyszynku, przy głównej ulicy. Najadł się do syta i wyspał za wszystkie czasy, w osobnym pokoju, w miękkim, szerokim łóżku, pachnącym czystością. Aż czuł się nieswojo w tym luksusie.

     Dowódca straży odwiedził go rano, gdy na dole, w restauracji jadł śniadanie. Wręczył mu woreczek ze stoma septimami nagrody i przy wszystkich uścisnął mu dłoń w podzięce. Wszyscy obecni w oberży od razu nabrali dla niego szacunku. Zwłaszcza, gdy dowiedzieli się, za co ta nagroda. Nieoczekiwana gotówka jeszcze bardziej przedłużyła jego pobyt w gospodzie. Miał czas pospacerować po mieście i zaopatrzyć się w różne drobiazgi.

     Dopiero po kilku dniach ruszył traktem do Chorrol. Po drodze natknął się jeszcze na minotaura. To bardzo rzadkie stworzenie. Na tyle rzadkie, że wielu ludzi w ogóle powątpiewa w jego istnienie. On sam widział go pierwszy raz w życiu. Zdarzało się przedtem, że napotykał jego ślady,  odciśnięte w ziemi. Ślady wielkich racic. Wyglądały jak trop wielkiego i ciężkiego byka, ale doświadczony tropiciel, jak on, poznał od razu, że stworzenie chodziło na dwóch nogach. To nie mogło być nic innego. Stąd wiedział, że minotaur nie jest mitem, jak twierdzili niektórzy. Tym razem jednak pierwszy raz ujrzał go na własne oczy.

     Stał pod rozłożystym dębem. Z daleka wyglądał jak tur, chodzący na tylnych nogach. Z bliska można jednak poznać, że zamiast przednich nóg, ma ręce, podobne do ludzkich, tylko znacznie bardziej umięśnione i zapewne znacznie silniejsze. Mario słyszał wiele opowiastek o minotaurach. Zdarzało się, że stwór trzymał w dłoni broń, odebraną jakiemuś wędrowcowi. Z niewiadomych przyczyn, napadał na podróżnych i zabijał ich, choć zwłoki po postu porzucał, czasem jedynie zabierając im broń. I nikt nie wiedział, dlaczego to robił, choć wydawało się, że nie przynosi mu to żadnych korzyści, bo drapieżnikiem nie był. Czyżby żywił się duszami zamordowanych?

    Ten, którego napotkał, dzierżył w dłoni młot bojowy. Mario zmarszczył nos. Kolczuga, którą miał na sobie, chroniła przed ostrzami, ale nie przed bronią obuchową. Gdyby mu się nie udało ustrzelić go z daleka, mogłoby być z nim krucho. Nie wiedział przecież, jak szybko biega minotaur. Niby ciężki i nieruchawy, ale nogi miał doskonale umięśnione. Przed strzałem upewnił się, że jest dobrze ukryty i że wiatr wieje w jego stronę. Udało się, choć strzelić musiał aż cztery razy. Zabrał potem jego ciężki, stalowy młot i jeden z rogów, którego skład cenili sobie alchemicy. Drugiego minotaur nie miał, zapewne straciwszy go w jakiejś awanturze. Mięso, ani skóra z minotaura, choć ten do złudzenia przypominał wyrośniętego byka, nie nadawały się do niczego, jak to się działo w zasadzie ze wszystkimi stworzeniami nie do końca naturalnego pochodzenia. Skąd one pochodziły, nie wiedział nikt. O ich stworzenie wszyscy posądzali daedry, zresztą, jak o całe pozostałe zło tego świata.

     Sprzedał to wszystko w Chorrol. Młot minotaura powędrował do Rashedy, sympatycznej i niebrzydkiej właścicielki warsztatu kowalskiego, którą znał z dawniejszych wizyt w tym mieście i o której wiedział dobrze, że jej się podoba. Gdyby była trochę młodsza, może dałby się jej na jakiś czas zauroczyć… Róg natomiast i kilka innych zebranych po drodze drobiazgów sprzedał w sklepie u Argonianki, której imienia nigdy nie potrafił zapamiętać. Swoim zwyczajem, idąc przez las, zebrał trochę ziół, i grzybów, które również jej sprzedał. Nie były to duże pieniądze, ale zawsze na jakąś bułkę z serem i kufel piwa wystarczało.

     A potem wyszedł z miasta południową bramą i udał się do pobliskiego opactwa.

     Klasztor stał poza murami, przy samym trakcie. Kto podróżował do Chorrol z okolic Cesarskiego Miasta, musiał koło niego przejść. Nie był to duży kompleks. Składał się z obszernego, ale całkiem zwyczajnego budynku mieszkalnego, stojącej osobno kaplicy, oraz budynku gospodarczego i niewielkiej stajni, w której dostrzegł sylwetki kilku koni. Z wahaniem zapukał do solidnych, dębowych drzwi, a gdy nie doczekał się reakcji, nacisnął klamkę i ze zdziwieniem stwierdziwszy, że drzwi nie były zamknięte na klucz, wszedł do środka.

Opactwo Weynon

     Znalazł się w dużej komnacie, pełniącej rolę jadalni i zapewne również biblioteki. Minęła chwila, gdy po schodach zeszła postać w burym habicie. Dobrotliwie wyglądający braciszek zakonny – starszy już człowiek – przywitał go życzliwie i spytał, co go sprowadza. Gdy spytał o brata Jauffrego, mnich wskazał mu podwójne schody, prowadzące na pierwsze piętro i polecił udać się na prawo. Wszedł z lekkim niepokojem w sercu, aż znalazł się w obszernym pokoju, zapewne skryptorium, bowiem znajdowały się tu biurka, sekretarzyki i pulpity skrybów. Stało tam też kilka skrzyń i regałów, wypełnionych księgami, kartami papieru i przyborami do pisania.

     I wtedy po raz pierwszy ujrzał brata Jauffrego.

     Musiał przyznać, że kamuflaż był znakomity. Gdyby nie informacja od Baurusa, która pozwoliła mu spojrzeć na niego nieco uważniej, nigdy nie domyśliłby się, że ma przed sobą kogoś więcej niż zwykłego mnicha. Mężczyzna ów siedział za biurkiem, na którym rozłożone były jakieś papiery i kilka ksiąg. Gdy Cetegus zjawił się na piętrze, ten właśnie zapisywał coś na karcie papieru, zapewne sporządzając jakieś notatki, bowiem co chwilę zerkał w rozłożoną przed nim grubą księgę. Jego wiek trudno było odgadnąć. Mógł liczyć sobie zarówno około czterdziestu, jak i sześćdziesięciu lat. Szczupłej budowy, nawet żylasty, z chudą szyją, na której tkwiła głowa z wianuszkiem lekko posiwiałych włosów, tworząc coś na kształt naturalnej tonsury. Ubrany był, tak jak pozostali, w bury habit, przewiązany grubym sznurem. Na oko – typowy braciszek zakonny, niczym nie wyróżniający się spośród pozostałych. Jedynie ktoś, kto wiedział, z kim ma do czynienia, mógł zauważyć, że człowiek ów, w przeciwieństwie do innych zakonników, plecy trzymał prosto, dłonie miał silne, a na krześle siedział w taki sposób, że w każdej chwili, w razie potrzeby, mógł się z niego zerwać.

     Gdy Mario wszedł na piętro, mnich nie podniósł głowy. Rzucił tylko ukradkowe spojrzenie spod krzaczastych brwi. Ale stopy przesunął nieznacznie pod krzesło, co pozwoliłoby mu w razie potrzeby szybko powstać na nogi. Luźny habit nie pozwalał na dokładniejsze obserwacje, ale Mario był gotów założyć się, że jego mięśnie pod tym strojem zakonnika, napięły się jak postronki. Był przygotowany na odparcie ataku.

     Aby nie prowokować go do niepotrzebnego ruchu, Mario stanął w pewnej odległości od biurka.

     - Czy brat Jauffre? – spytał, choć znał odpowiedź.

     Mnich podniósł na niego szare oczy.

     - Tak, to ja – rzekł po chwili, przyciszonym głosem. – Co cię do mnie sprowadza, synu?

     - Nazywam się Marius Cetegus. Przysłał mnie tu Baurus – odrzekł Mario. – Prosto z Cesarskiego Miasta.

     Mnich dotknął czoła szczupłą dłonią.

     - Baurus, powiadasz – zmarszczył brwi, jakby próbował sobie coś przypomnieć.

     Mario westchnął. Spodziewał się tego. Jest tutaj obcy, nikt go nie zna, a tajemniczy wróg już wie, że choć dał radę zamordować cesarza, nie udało mu się zdobyć Amuletu Królów. Na pewno rozesłał szpiegów po całym państwie. W takich okolicznościach każdy zachowałby ostrożność. A co dopiero słynący ze sprytu arcymistrz Ostrzy, który najwyraźniej postanowił udać przed nieznajomym całkowitą niewiedzę. I udawał ją znakomicie. Trudno będzie go do siebie przekonać.

     - Wiem, kim jesteś, panie – odezwał się znów. – Nie trzeba się mnie obawiać. Zaufał mi cesarz, zaufał i Baurus. On właśnie mnie tu skierował. Skąd inaczej wiedziałbym, do kogo się zwrócić?

     - Cesarz nie żyje – odrzekł mnich. – To już wiemy. Kurier Czarnego Konia dociera i tutaj, w to spokojne miejsce. Tym bardziej nie rozumiem twych słów.

     - Myślę, że wiesz doskonale, o czym mówię – odparł. – I zapewniam cię, że gdyby nie obietnica, dana cesarzowi, nie zjawiłbym się tu w ogóle. Nie prosiłem o tę misje i szczerze mówiąc, wolałbym w ogóle się w to nie mieszać. Nie znam się na polityce ani innych tego rodzaju sprawach. Wiem tylko, że są pokrętne, niezrozumiałe, a człowiek nie liczy się w nich w ogóle. Niestety – zniżył głos – los chciał, że to ja byłem przy nim w jego ostatniej godzinie i to mnie powierzył swoją tajemnicę. Umarł na moich oczach. Po prostu wiem, że jestem mu to winien.

     Wyrzucał z siebie słowa coraz szybciej i coraz głośniej. Mnich odłożył pióro i splótł dłonie razem.

     - Widziałeś śmierć cesarza – powtórzył wolno. – Więc wiesz, kto go zabił?

     Mario pokręcił głową.

     - Widziałem zabójcę, to prawda. Zresztą on także już nie żyje, ale nadal nie wiem kim był. Wiem na pewno, że zamachu nie dokonał jeden człowiek. W podziemiach, którędy eskortowaliśmy cesarza, zasadziło się na nas wiele osób. To jakaś większa organizacja, w dodatku związana z jakimś kultem. Posługują się magią przywołania. Noszą czerwone habity, ale w ataku przywołują czerwono-czarne zbroje i proste miecze, albo buzdygany. Nie wiem, kto to. Miałem nadzieję, że ty mi to wyjaśnisz.

     - Zanim wyjaśnię ci cokolwiek – odezwał się mnich – poproszę cię najpierw, abyś to ty wyjaśnił mi, jak to się stało, że eskortowałeś cesarza. Czyżbyś należał do jego osobistej gwardii?

     Mario uśmiechnął się lekko i zaczął opowiadać. Zrazu niepewnie, zacinając się co chwilę, potem jednak rozkręcił się i w miarę sprawnie streścił rzekomemu braciszkowi wydarzenia sprzed kilku dni. Opisał je tak, jak je widział, niczego nie zatajając, włącznie ze swoim uwięzieniem. Wiedział, że tylko absolutna szczerość może roztopić lody, jakie między nimi wyrosły.

     - A potem cesarz kazał mi odnaleźć swego syna, o którym nikt nie wie… - dokończył.

     Mnich westchnął przeciągle.

     - Wystarczy, że ty wiesz – mruknął, po czym podniósł na niego oczy. – A to znaczy, że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Wiesz, kim jestem, a więc wiesz również, że dla mnie bezpieczeństwo cesarza jest sprawą najważniejszą. Zastanawiam się właśnie, co byłoby lepsze, zabić cię od razu, czy najpierw torturami wyciągnąć z ciebie wszystkie możliwe informacje.

     Mario zadrżał.

     - Wiesz o wiele za dużo, jak na mój gust – mnich wstał powoli. – Jeśli kłamiesz, to znaczy, że wróg wie o nas bardzo wiele i jest o krok od unicestwienia całej linii Septimów. Nie wie tylko, gdzie szukać ostatniego z rodu. Mógł przysłać ciebie, żebyś się dowiedział… Ale nawet jeśli mówisz prawdę, też stanowisz zagrożenie. Wróg może z ciebie tę prawdę wyciągnąć.

     - Czyli albo jestem wrogiem – wzrok Cetegusa zhardział, – i jedyne, co powinieneś zrobić, to odciąć mi głowę cięciem z półobrotu, jak to macie w zwyczaju… Tak, widziałem takie akcje, w podziemiach Cesarskiego Miasta! Piękne cięcie, mówiąc między nami. Straszne, ale piękne, na swój sposób. Śmiało! Bronić się nie będę. Zresztą, jeśli jesteś tym, kim Baurus mówił że jesteś, i tak nie dam ci rady. Ale możliwe też, że jestem sprzymierzeńcem i to tym cenniejszym, że wróg mnie nie zna. Z tych, co mnie widzieli, żaden nie przeżył. Tylko Baurus i ja wynieśliśmy cało głowy z podziemi.

     - Baurus… - mruknął znowu mnich. – Talos wie, jak bardzo chciałbym ci wierzyć. Choćby dlatego, że zwyczajnie, po ludzku, lubię tego chłopca i gdyby przeżył, ucieszyłby mnie tym niezmiernie.

     - Przeżył – odparł Mario. – Musi to być naprawdę zdolny chłopak, skoro w tak młodym wieku został jednym z Ostrzy.

     Jauffre spojrzał na niego i lekko przekrzywił głowę.

     - To chyba najmłodszy członek Ostrzy w historii naszego zakonu – odezwał się.

     A dla Maria słowa te zabrzmiały, niczym najpiękniejsza muzyka. Oto bowiem Jauffre przyznał, kim jest. Połowa lodów stopiona.

     Jauffre tymczasem usiadł powoli. Przez chwilę wpatrywał się w Mariusa, zanim odezwał się znów.

     - Gdyby przybył tutaj osobiście, nie miałbym powodów, by mu nie wierzyć. Ciebie – tu rozłożył ręce – po prostu nie znam. A sprawy są zbyt ważne, by polegać na słowach.

     - Powiedział, że zostanie w mieście – dodał Mario, tylko po to, by podtrzymać rozmowę, która znów poszła w niewłaściwym kierunku. – I spróbuje się czegoś dowiedzieć o zabójcach cesarza.

     Jauffre oparł dłonie na blacie biurka.

     - Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?

     - Nie. Jest jeszcze coś. Cesarz przed śmiercią powiedział mi, że… jak to było? Jestem wybranym, by zamknąć szczęki potwora ciemności, jakoś tak. I dał mi to.

     I przy tych słowach wyciągnął z przytroczonego do pasa saczka Amulet Królów. Widok klejnotu nie przeszedł bez echa. Wzrok mnicha stał się jeszcze bardziej przenikliwy.

     - Kazał mi go przekazać swemu synowi – dodał Mario, demonstrując naszyjnik.

     - Lepiej byłoby, żebyś dał go mnie – odrzekł Jauffre, przypatrując mu się uważnie. – Bo ja wiem, gdzie go szukać, a ty nie.

     Mario zawahał się. Polecenie cesarza było jasne – przekazać amulet synowi. Ale czuł, że nie ma innego wyjścia. Jeśli nie odda klejnotu, Jauffre nie zaufa mu i nie powie, gdzie szukać Martina. Nie zdoła więc wykonać swej misji. Poza tym, gdyby tego nie zrobił, ktoś taki jak Jauffre mógł bez trudu odebrać mu naszyjnik siłą. Upieranie się przy swoim nie miało sensu. Zatem bez słowa podał mnichowi amulet. Ten złapał go z wahaniem i zamknął w swej wąskiej, szczupłej dłoni.

     - To nie może wpaść w ręce wroga – stwierdził. – Niech lepiej pozostanie tutaj. Ukryjemy to w bezpiecznym miejscu.

     Znów chwila ciszy.

     - Czy wiesz, dlaczego ten amulet jest tak ważny? – spytał w końcu zakonnik, podnosząc wzrok.

     Mario zaprzeczył.

     - Dzięki temu amuletowi można rozpalić Smocze Ognie. Słyszałeś o nich?

     - Coś tam słyszałem – odrzekł Mario niepewnie. – Wstyd przyznać, zwłaszcza w takim miejscu… Ale nigdy nie byłem specjalnie religijny. Wiem tylko, że Smocze Ognie płoną w świątyni Akatosha w Cesarskim Mieście.

     - Płoną, dopóki cesarz żyje – potwierdził Jauffre. – Następca cesarza, po jego śmierci musi rozpalić nowy ogień. Właśnie, przy pomocy tego amuletu, daru samego Akatosha. A dopóki płoną ognie, brama Otchłani jest zamknięta.

     - Nie rozumiem – bąknął Mario.

     Jauffre tymczasem wyszedł zza biurka i stanął na środku pokoju.
- Domyślasz się już, kim naprawdę jest nasz wróg? – spytał, nie patrząc w stronę swego rozmówcy. – Kto za tym wszystkim stoi?

     Mario niepewnie wzruszył ramionami.

     - Szczerze mówiąc, poza kanclerzem Ocato, nikt nie przychodzi mi do głowy – odparł. – Nie oskarżam go, oczywiście, ale tak na zdrowy rozum, tylko on zyskuje na śmierci cesarza. Teraz on rządzi Cesarstwem, a jest Altmerem, potomkiem Ayleidów. Może nie w smak mu było służyć cesarzowi…

     - Bzdura – burknął Jauffre. – Znam Ocato od dawna. Jest lojalnym obywatelem Cesarstwa, co udowodnił nie raz i nie dwa razy, i to w znacznie trudniejszych dla siebie okolicznościach. To najbliższy doradca cesarza, dopuszczony do wielu prywatnych sekretów imperatora. Gdyby zechciał sięgnąć po koronę, uczyniłby to znacznie wcześniej i znacznie skuteczniej. I to bez angażowania jakiejś chorej organizacji, która może mu wszystko popsuć. Ale podoba mi się twój sposób myślenia. Dobrze łączysz fakty, widać nie obca ci logika. Choć tym razem się mylisz. Nie, za tym stoi ktoś potężniejszy. Znacznie potężniejszy. Szczęki potwora ciemności… Nic ci to nie mówi?

     Mario potrząsnął głową.

     - Za tymi kultystami, którzy was zaatakowali, stoi potwór nie z tego świata. Oni są tylko narzędziem. Zabijając cesarza i kradnąc amulet, pozbawiają nas ochrony przed Otchłanią. A bez ochrony, na świat mogą wedrzeć się daedry. Zwłaszcza jeden z nich, któremu najbardziej zależy na zniszczeniu świata.

     - Kto?...

     Mnich spojrzał na Maria i zmrużył oczy.

     - Najgorszy z nich – mruknął. – Mehrunes Dagon, pan zniszczenia.