Rozdział XXXVI

    W świątyni natychmiast udał się do Jauffrego i złożył meldunek. Ten pokiwał tylko głową i podziękował mu. Mario poszedł więc do Wielkiej Sali i przysiadł się do Martina, który przywołał go ruchem ręki.

     - Dobrze, że jesteś cały – odezwał się Martin. – Zawsze się niepokoję, gdy wyjeżdżasz. Boję się, że któregoś dnia się ciebie nie doczekam.

     - Jestem ostrożny – zapewnił go Mario. – Nie ryzykuję niepotrzebnie.

     - Jesteś jak elf – uśmiechnął się cesarz. – Masz dwa razy więcej lat, niż na to wyglądasz. Mentalnie, oczywiście. Gdy z tobą rozmawiam, zapominam, że masz dopiero dwadzieścia lat.

     - Dwadzieścia jeden – burknął Mario. – Prawie… Masz dla mnie jakieś zadanie?

     - Jeszcze nie – Martin potrząsnął głową. – Ale mam nadzieję, że już niedługo będę miał. Jestem bliski rozszyfrowania kolejnego artefaktu. Znam już sposób, ale wciąż mam do przejrzenia mnóstwo kombinacji, zanim odkryję klucz. Jestem bliski tego odkrycia, ale nie potrafię powiedzieć, jak długo to potrwa. Jeśli będę miał szczęście, znajdę go jeszcze dziś. Jeśli nie, dopiero po przejrzeniu wszystkich kombinacji. A są ich setki.

     - Ciekawe, co to będzie – Mario potarł brodę. – Oby coś, co można zdobyć.

     - Na pewno – Martin łagodnie skinął głową. – Przecież Mankar Camoran też musiał jakoś zdobyć te, albo podobne przedmioty. A ty, co zamierzasz?

     - Na razie nic. Chciałbym coś zjeść – mruknął Mario. – Jestem strasznie głodny.

     - Ja też – przyznał Martin. – Jauffre już idzie, może podadzą nam tu coś na ząb.

     - O mnie mowa? – spytał Jauffre, podchodząc do stołu.

     - Mówiliśmy właśnie o kolacji – uśmiechnął się Martin. – Nie chcę nadużywać uprzejmości Ostrzy, ale czy moglibyśmy dostać coś do jedzenia?

     - Już się szykuje – odparł Jauffre, siadając obok nich. – Ale zanim ją podadzą. Jeden z nas musi się wykąpać. Za bardzo czuć go potem, koniem i daedrami. I dobrze byłoby, żeby zdjął zbroję. Jemu też będzie wygodniej.

     Mario wstał z pąsem na twarzy i wymamrotał przeprosiny, po czym udał się do kwater. Po drodze, nieco zawstydzony, uśmiechnął się sam do siebie. Powinien był o tym pomyśleć. Ech, zmęczenie. Miał nadzieję, że będzie mógł potem udać się na spoczynek. Wędrówki po Otchłani wyczerpywały go o wiele bardziej niż zwykła włóczęga po świecie. Czy to poprzez magię? Postanowił zapytać Martina przy kolacji.

     - Wiele czynników sprawia, że czujesz się zmęczony – odparł Martin, sięgając po kawałek ryby. – I wcale nie musi to być magia. Po pierwsze, ciągłe napięcie. Twoje ciało angażuje swoje wszystkie siły i trzyma je w pogotowiu. Masz mięśnie napięte jak postronki. To bardzo wyczerpuje. Po drugie, mówiłeś, że tam ciężko się oddycha. To męczy bardziej, niż przypuszczasz.

     - Po każdej wyprawie do Otchłani jestem wykończony – przyznał Mario. – Bez mikstur pewnie nie dałbym rady.

     - Uważaj na mikstury – ostrzegł go Jauffre. – Wyniszczają cię od środka. Bierz je tylko w ostateczności. To jednak narkotyki. Magiczne, bo magiczne, ale mają skutki uboczne.

     - Prawda – potwierdził Martin. – Poza tym, uzależniają. Jeśli nie musisz, nie bierz ich.

     - Kiedy muszę – poskarżył się Mario żałosnym tonem. – Zwykle w połowie wieży opuszczają mnie siły. A tam właśnie trzeba być najbardziej czujnym i przez to spiętym.

     - Miejmy nadzieję, że niedługo się to skończy – szepnął Martin. – Zanim zrujnujesz sobie zdrowie. Spróbuj nauczyć się odpowiedniego czaru.

     - Dam ci list polecający na Tajemny Uniwersytet – dodał Jauffre. – Z prośbą, żeby cię tam tego nauczyli. I sakiewkę, bo to, niestety kosztuje. Żaden mag nie da ci zaklęcia za darmo. I dobrze! Lepiej, żeby magią zajmowali się ci, którzy się na niej znają. To niebezpieczna dziedzina. Tym razem jednak nie powinni robić problemów.

     Po kolacji Mario z ulgą powlókł się do kwater. Miał jeszcze tyle siły, by zakląć sobie daedryczny łuk. Z zadowoleniem ujrzał, jak broń rozjarza się takim samym blaskiem, jak ostrze miecza. Jak go nazwać? Łuk Wampira? Ale do tego nie miał już głowy. Rzucił się na posłanie i niemal natychmiast zasnął. Zbudzono go jednak o świcie, z poleceniem udania się do arcymistrza.

     - Szykuj się, wyruszamy do Brumy – odezwał się Jauffre, gdy Mario stanął już przed nim.

     - My? – Mario uniósł brwi. – To znaczy, kto?

     - My dwaj – odparł Jauffre, sięgając po katanę. – Hrabina nas wzywa. Włóż swoją szklaną zbroję i wyszykuj się jak na normalną wyprawę, bo nie wiem, czego od nas chce.

     Wyruszyli razem. Mario z trudem powstrzymywał rwącego się do galopu Vulcana. Ten jednak, po kilku próbach zaniechał. Zapewne nie chciał opuszczać drugiego wierzchowca. Konie to jednak towarzyskie zwierzęta. Do miasta dotarli w miarę szybko. Stajenny obu powitał ich z szacunkiem i chwycił wodze obu wierzchowców, zaciągając je do stajni. Strażnik uchylił bramy.

     - Czego ona może od nas chcieć? – zastanawiał się Mario.

     - Zaraz się dowiemy – mruknął Jauffre, wchodząc na schody. – Może chce ci po prostu podziękować? Ale najpewniej ma dla nas jakieś ważne wiadomości.

     Sala tronowa w zamku zrobiła na nim spore wrażenie. Tak przestronnego wnętrza nie widział jeszcze nigdy. Skomplikowane, wysokie sklepienie, podparte wieloma filarami, samo w sobie wyglądało niesamowicie. Panował tu nastrój jak w jakiejś świątyni.

     Kapitan Burd spotkał ich w połowie sali. Przywitał się z nimi po przyjacielsku, po czym osobiście powiódł ich w stronę podwyższenia, na którym stał tron.

     Hrabina Narina Carvain miała lat około czterdziestu. Była niewysoką Cyrodiilijką, o miłej powierzchowności. Miała okrągłą twarz i kasztanowe włosy, utrefione w loki i spięte z tyłu głowy. Nie nosiła żadnych insygniów swej władzy. Ubrana była w niebieską, jedwabną suknię, dyskretnie ozdobioną kilkoma koronkami. Jej surowy i skromny strój dziwnie kontrastował z dobrotliwą i łagodną twarzą, przypominającą dziecięcą buzię. Spojrzała na przybyłych z życzliwym uśmiechem, gdy ci skłonili jej się, zgodnie z etykietą, na niezbyt wylewny, wojskowy sposób.

     - Pani moja – odezwał się Burd. – Oto nasi bohaterowie. Mistrza Jauffrego znasz, pani, więc przedstawiać ci go nie muszę. A to osławiony Marius Cetegus, zwany Bohaterem z Kvatch, który zamknął bramę Otchłani pod naszym miastem.

     - Miło mi was powitać – hrabina skinęła im głową. – Miasto wiele wam obu zawdzięcza. Bardzo się cieszę z bliskości waszej świątyni, bo wiem, że pełna jest doborowych żołnierzy, z jakimi nie może równać się nikt. Miło mi więc gościć ich dowódcę. Poleciłam wysłać do świątyni wóz z aprowizacją. Mam nadzieję, że nie odrzucisz tego skromnego daru, który jest niczym więcej, jak wyrazem wdzięczności. Żołnierze potrzebują żywności, a ja poczuwam się w obowiązku, by zapewnić im wikt. Zwłaszcza teraz, gdy zabrakło cesarza i nie ma kto o was zadbać. Od tej pory o żywność nie musicie się martwić. Dostawy będą odbywały się regularnie. Niech chociaż w ten sposób będzie mi wolno podziękować waszej elitarnej jednostce. Honor to wielka rzecz, ale nawet najszlachetniejszy żołnierz musi jeść.

     Jauffre przyjął dar z wdzięcznością, bowiem już od jakiegoś czasu zamartwiał się niedoborami w spiżarniach. Natomiast na pochwałę zareagował umiarkowanie i z godnością, jak na coś, co słusznie mu się należało. Wiedział doskonale, jak cenną jednostką są Ostrza i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej.

     - A wobec ciebie, młody wojowniku, Bruma ma dług, który trudno spłacić – zwróciła się do Maria, który znów poczerwieniał jak piwonia. – Nadałabym ci przydomek Obrońcy Brumy, gdyby nie to, że ktoś już przede mną wpadł na ten pomysł, Bohaterze z Kvatch. Proszę, zbliż się do mnie.

     Mario posłusznie wstąpił na schody, prowadzące do tronu i skłonił się z szacunkiem, po czym ucałował podaną mu, uperfumowaną dłoń. Ku jego zdziwieniu, w jego dłoni znalazł się nagle pierścień z herbem Brumy, złożonym misternie z małych diamentów.

     - Przyjmij tę drobnostkę – uśmiechnęła się. – W dowód mojej wdzięczności. Komukolwiek w mieście pokażesz ten pierścień, będzie on zobowiązany do przyjścia ci z pomocą, jeśli kiedykolwiek będzie ci ona potrzebna.

     - Dziękuję, pani – wymamrotał Mario, nieco onieśmielony. – Nie zasłużyłem…

     - Zasłużyłeś na znacznie więcej – oznajmiła hrabina. – Tym bardziej czuję się zażenowana, bowiem znów muszę prosić was obu o pomoc.

     - Rozkazuj, pani – Jauffre wyprostował się, niby podczas musztry. – Jesteśmy na twoje usługi.

     Hrabina milczała przez chwilę.

     - Ostatnie wydarzenia – zaczęła przyciszonym głosem – wyraźnie pokazały, jak silny jest wróg, a jak słabi obrońcy. Obecny tu kapitan Burd uważa, że owa brama miała być jedynie próbą, czymś w rodzaju zwiadu, przeprowadzonego przez naszego wroga. Zwiadu przed walną bitwą, jaka ma się tu wkrótce rozegrać. Wie już, jak szczupłymi siłami dysponujemy.

     - Ostrza przybędą z pomocą – zapewnił Jauffre.

     - Ani przez chwilę w to nie wątpię – hrabina uśmiechnęła się smutno. – Ale wiemy już, że wróg chce tu otworzyć kilka bram, przez które przedostaną się daedry. Garnizon Brumy i Ostrza, jakkolwiek w ich odwagę i poświęcenie wątpić nie mam prawa, to zbyt szczupłe siły, by obronić miasto.

     Jauffre przygryzł wargę.

     - Niestety, pani – odezwał się cicho. – Muszę ci przyznać rację. Ale co możemy zrobić? W Cyrodiil stacjonuje tylko jeden legion. W dodatku, nie możemy go sprowadzić tutaj, bo taki rozkaz może im wydać jedynie cesarz. Pozostałe porozsiewane są po całym państwie.

     - Ponieważ wiemy już – ciągnęła hrabina – że pod Brumą ma się odbyć wielka bitwa, muszę prosić o pomoc z innych miast.

     - A to może być trudne – Jauffre skinął głową. – Wieści rozchodzą się szybko. Ludzie wiedzą, że bramy otworzyły się już pod Kvatch, pod Skingrad i pod Brumą. Tylko patrzeć, jak otworzą się pod pozostałymi miastami. Żaden grododzierżca nie zgodzi się na osłabienie własnego garnizonu.

     - I dlatego właśnie o tę pomoc musi prosić Bohater z Kvatch – hrabina przeniosła oczy na Maria. – Jest jedynym człowiekiem, któremu być może nie odmówią. Jest jedynym, który może powiedzieć: „Wiem, o czym mówię!”. I który w razie potrzeby może pomóc im samym.

     Jauffre uśmiechnął się lekko. Pomysł najwyraźniej mu się spodobał.

     - To może się udać – rzekł cicho. – Jeśli ktoś mu odmówi pomocy, ma prawo się obawiać, że Bohater z Kvatch również odmówi mu swojej. A ta może okazać się niezbędna.

     - Nie odmówię – Mario otworzył oczy ze zdziwienia. – Przecież sam mówiłeś, że…

     - Wiem co mówiłem! – przerwał mu Jauffre. – I to nadal jest aktualne. Ale hrabiowie z innych miast mogą pomyśleć inaczej. I w tym cała nasza nadzieja.

     Audiencja skończyła się. Obaj wyszli z pałacu i stanęli na dziedzińcu. Mario powiódł wzrokiem po mieście.

     - Fakt, za wielu zbrojnych tu nie ma – westchnął.

     - Nie jest tak źle – mruknął Jauffre. – To miasto Nordów. Nordowie są urodzonymi wojownikami. W razie czego cywile też chwycą za broń. Ale prawda, to i tak może okazać się za mało.

     - Czyli, jakie rozkazy?

     - Na razie wracamy do świątyni – odparł Jauffre. – Tam przygotuję ci odpowiednie dokumenty, które być może ułatwią ci negocjacje pomocy dla Brumy. A potem wyruszysz w kolejną podróż…

     Spojrzał na niego i westchnął cicho.

     - Uprzedzałem cię, że to ciężka służba.

     Mario uśmiechnął się w zadumie.

     - Wiedziałem, co mnie czeka – odparł. – Chociaż, przyznam ci się, takiego czegoś, jak wojna z daedrami, nie przewidziałem.

     - Taka to już nasza dola – Jauffre odwzajemnił uśmiech. – Wiesz, za to co zrobiłeś, w innej formacji dostałbyś już oficerskie szlify.

     - Na Ostrza wciąż za mało – Mario zaśmiał się lekko.

     - Nie, nie za mało – odrzekł Jauffre. – Ale po co ci to? U nas i tak wszyscy są równi. A oficer ma dodatkowo papierkową robotę. Steffan ma talent organizacyjny, więc dostał stopień kapitana i zajmuje się świątynią, ale i tak sam widzisz, jak to u nas wygląda. Chcesz tego? Już dziś możesz zostać porucznikiem.

     - Nie chcę – Mario pokręcił głową. – Nie znoszę biurokracji.

     - Tak też mam zamiar cię nagrodzić – burknął Jauffre. – Nie przyznając ci awansu. Dzięki temu masz większą swobodę i mniej problemów na głowie. Jak u ciebie z pieniędzmi?

     - Jestem bogatszy od ciebie i całej reszty – odrzekł Mario, uderzając się dłonią po sakiewce, w której tkwiło kilka cesarskich asygnat i sporo złotych septimów. – Daedryczna broń osiąga spore ceny. Mógłbym kupić tu spory dom i nieźle go wyposażyć. Więc jeśli potrzebujesz pieniędzy, to mów…

     - Jeden ciężar mniej – Jauffre pokiwał głową. – Od kiedy zginął cesarz, dostajemy tylko goły żołd z kasy kanclerza. Ani septima więcej na specjalne wydatki, których u nas nie brakuje. Nikt nie przewidział, że bezkrólewie potrwa tak długo. Nie, nie potrzebuję twojego złota, przynajmniej na razie. Mamy w świątyni skrzynię pieniędzy, ale wolałbym na razie tego nie ruszać. Nie wiadomo, kiedy będą nam potrzebne. Pytałem, bo chciałem wiedzieć, ile ci wypłacić.

     - Dam sobie radę – zapewnił Mario. – W końcu, od wielu lat zarabiam w ten sposób na życie.

     - Tylko zwierzyna się zmieniła – parsknął Jauffre. – Na silniejszą.

     - Ale dającą droższe trofeum – uśmiechnął się Mario.

     Jauffre spojrzał na niego ciepło. Przez chwilę przypominał Starego Myśliwego. On też tak na niego patrzył. Z tym samym, opiekuńczym ciepłem w oczach. 

     - Przyjęcie cię do Ostrzy było najmądrzejszym ruchem, jaki ostatnio udało mi się wykonać – pokiwał głową. – Kto by się spodziewał…

     Mario poczuł ciepło. Rozlewające się po jego ciele.

     - A co do twojej misji – Jauffre potarł czoło. – Wolałbym nie dawać ci żadnego listu polecającego. Nie mam bliższych znajomości z grododzierżcami, ani żadnych tajemnic, z nimi dzielonych, więc musiałbym je podpisywać swym własnym imieniem. Rozumiesz chyba, że tego wolałbym uniknąć. Gdyby taki list dostał się w ręce wroga, dowiedziałby się, że znamy jego plany. Musi wystarczyć ci pierścień hrabiny. Nie obawiaj się, wszyscy inni hrabiowie znają się na heraldyce i poznają go. Występujesz nie jako agent Ostrzy, tylko wysłannik hrabiny.

     Zamilkł i przez chwilę przygryzał dolną wargę.

     - Ale dla Ocato to może nie wystarczyć – dodał, podnosząc wzrok na Maria. – Ma teraz na głowie całe cesarstwo. Za to na pewno przyjmie wysłannika Ostrzy.

     - Wiec jak mam postąpić?

     Jauffre uśmiechnął się lekko.

     - Dla niego dam ci dwadzieścia septimów – pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem, śmiejąc się bezgłośnie. – I coś jeszcze. Zadasz mu pewną… zagadkę. To na pewno go przekona.

     - Jaką zagadkę?

     - Powiem ci w świątyni – odparł Jauffre. – A na razie przyspieszmy, bo tu zamarzniemy.

     Spięli konie i pogalopowali w kierunku świątyni.

*          *         *

     Gdy tylko zbliżył się do opactwa, już wiedział, że stało się coś niedobrego. Wyczuł w powietrzu napięcie, jak przed burzą. W czas przybył. Za chwilę w pobliżu otworzy się Brama Otchłani. Tylko gdzie?

     Trącił konia piętami. Niezbyt mocno, ale Vulcan natychmiast ruszył szybkim galopem. Ten koń, jak widać, uznawał tylko dwie możliwości: albo stoi w miejscu, albo cwałuje przed siebie. Nic pośredniego nie wchodziło w rachubę.

     Rzucił wodze stajennemu, po czym szybkim krokiem udał się do miasta, prosto do zamku.

     Ale nie zdążył tam dojść. Oto bowiem niebo zaczerwieniło się i zaświeciło na nim kilka błyskawic. Rozległ się grom pioruna. Las odpowiedział westchnieniem.

     - Zamknąć bramę! – rozległ się przeraźliwy głos. – Daedry atakują!

     Mario odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku wrót. Tam od strażnika, pobladłego ze strachu, dowiedział się o wszystkim. I nic go nie zaskoczyło. Pod murami miasta, z podziemi wychyliła się Brama Otchłani. I wylazło z niej kilka potworów.

     W mieście nie wybuchła panika, jednak ze wszystkich stron czuć było strach. Nawet od strażników którzy gromadzili się pod bramą miasta, wezwani tu przez swego dowódcę.

     - Weź dziesięciu ludzi i pędź pod północną bramę! – rzucił kapitan do jednego ze strażników. 

     Zadzwoniły kolczugi, zastukały tarcze. Po chwili mały oddziałek ruszył pędem w kierunku centrum, by zająć posterunki przy drugiej bramie miasta. Pozostali zajęli pozycje obronne. Kilku wdrapało się do strażnicy, by stamtąd rzucić okiem na złowrogie wrota, błyszczące w oddali. Mario poszedł za nimi.

     - To koniec – jęknął jeden ze strażników. – Zniszczą miasto. Czeka nas los Kvatch.

     - Przestań krakać! – ruszył na niego inny. – Będziemy walczyć. Nie zaskoczą nas jak w Kvatch. Zresztą, przecież Kvach odbito!

     - Ale co z niego zostało? – jęknął pierwszy.

     - Dopóki jestem w stanie dźwignąć miecz, żadna daedra nie wejdzie do miasta! – zagrzmiał drugi. – A ty przestań się mazać. Jesteś strażnikiem, czy małą dziewczynką?

     Dalej Mario nie słuchał. Zbiegł na dół i popędził do zamku.

     Tu też panował bałagan. Strażnicy wchodzili, wychodzili, wszystko odbywało się bez ładu i składu. Nawet go nie zatrzymano, gdy wchodził. Sala tronowa była jeszcze większa, niż w Brumie. Podwyższenie pod tronem za to znacznie niższe. Postać w granatowej sukni, siedząca na tronie, otoczona była przez kilka innych osób. Zapewne pospiesznie zwołana rada.

     Postanowił nie tracić czasu na ceregiele.

     - Pani! – zawołał.

     Tłumek rozstąpił się. Teraz mógł przyjrzeć się władczyni.

     Hrabina Arriana Valga w niczym nie przypominała poprzedniej grododzierżczyni. Była wysoka i raczej szczupła. Liczyła też sobie znacznie więcej lat, choć trudno było ocenić jej wiek. Jej suknia, z ciemnego aksamitu, przetykana złotymi haftami, z pewnością bardzo kosztowna, jeszcze bardziej ją wyszczuplała, dodając jej jednak powagi. Spojrzała na niego wzrokiem na poły surowym, na poły łaskawym. Spojrzenie jej było zupełnie nieodgadnione.

     - Czy przynosisz wieści? – spytała głosem czystym i władczym.

     - Niezupełnie, pani – wydyszał Mario, zdejmując hełm.

     - Więc nie zawracaj nam teraz głowy – jej głos stał się ostry. – Mamy ważniejsze sprawy do zrobienia. Daedry zaatakowały.

     - Ale ja właśnie w tej sprawie…

     Hrabina zachęciła go pytającym wzrokiem.

     - Kilka dni temu, pod Brumą, stało się coś identycznego – sapnął Mario, uspokoiwszy nieco oddech po biegu. – Poradziliśmy sobie. Wiem, jak zamknąć te wrota. Ale wiem też, że wróg przygotowuje kampanię przeciwko Brumie i wkrótce otworzy ich tam więcej. Przybywam od hrabiny Carvain z prośbą o pomoc. Prosi cię, pani, abyś wysłała do Brumy tylu żołnierzy, ilu zdołasz.

     Arriana Valga uniosła brwi.

     - O czym ty mówisz? – spytała suchym głosem. – Pod moim miastem otworzyła się brama Otchłani. Zbieramy właśnie wszystkich zdolnych do walki. A ty mi mówisz wysłaniu wojska do Brumy? W takiej sytuacji?

     - Pani, pozwól, że o ekspedycji do Brumy porozmawiamy później – odrzekł Mario. – Teraz mam zamiar zamknąć wrota pod Chorrol. Ale obiecaj mi, pani, że jeszcze o tym porozmawiamy.

     - Niczego ci nie będę obiecywać, nieznajomy! – odezwała się ostro. – Muszę bronić Chorrol i nic innego teraz się dla mnie nie liczy. Jeśli możesz pomóc, pomóż. Jeśli nie, odejdź.

     - Pozwól, że ja to zrobię – odrzekł. – Potrzebuję tylko kilku łuczników do pomocy, żeby oczyścić przedpole. Do Otchłani udam się sam.

     Wiedział, że powinien zrobić to samo, co w Brumie, ale uznał, że sam zrobi to szybciej i bez strat. Liczył się przecież każdy żołnierz.

     - Pani – odezwał się jeden z oficerów straży. – Ten człowiek wie, co mówi.

     - Czyżby? – hrabina przeniosła na niego wzrok.

     Ten zmieszał się wyraźnie, ale nie wycofał się.

     - Tak, pani. To jest ten, którego zwą Bohaterem z Kvatch. On wie, jak zamknąć bramę Otchłani. Nie mylę się, prawda? – zwrócił się do Maria.

     Ten skinął głową.

     - Tak mnie zwą – odparł.

     Chwila wahania trwała bardzo krótko.

     - Zrobisz to? – spytała hrabina.

     - I to zaraz – odparł Mario. – Proszę tylko, by strażnicy stawili czoła temu, co w międzyczasie z nich wypełznie. Ja zajmę się resztą.

     Nie potrzeba było słów. Wszyscy obecni porozumieli się wzrokiem. Dopiero po chwili między strażnikami doszło do wymiany rozkazów. Nie minął czas, potrzebny do zjedzenia słodkiej bułki, gdy Mario wyszedł południową bramą, w towarzystwie grupy uzbrojonych mężczyzn.

     Walka z daedrami trwała krótko. Mario nie czekał nawet na jej rezultat, wiedząc, że strażnicy mają przewagę. Szybko przeskoczył do Otchłani i natychmiast nałożył na palec Pierścień Khajitów. Zaklęte karwasze, które włożył już wcześniej, poinformowały go, że na razie w pobliżu nie ma żadnej żywej istoty. Ruszył więc szybkim krokiem w kierunku wystającej spoza horyzontu wieży.

     A w mieście zaczęło się oczekiwanie.

     Strażnicy uporali się z kilkoma daedrami, choć nie obyło się bez strat. Wrota Otchłani zostały otoczone przez grupę zbrojnych. Nieco za nimi, na kilku wielkich głazach, stanowiska zajęli łucznicy. Hrabina, wbrew radom, osobiście wyszła na mury i spojrzała na błyszczący ogniem obiekt.

     - Więc tak wyglądają wrota Otchłani – szepnęła. – Oby ten chłopiec wiedział, co robi.

     W chwili, w której Mario wskoczył w ognistą bramę, rozwiała się jej rezerwa w stosunku do niego. Zrobił to jak ktoś znający się na rzeczy. Nadzieja wstąpiła jej do serca i znacznie cieplej pomyślała o nieznajomym wojowniku, w jasnozielonej zbroi, który ośmielił się przerwać jej naradę i jeszcze do tego wysuwać jej prośby, które w danej sytuacji zdały jej się bezczelnością. Zacisnęła palce na kamiennej blance.

     - Pani – odezwał się oficer straży. – Czas schronić się w zamku. Tutaj może być niebezpiecznie.

     - Wiec schroń się, jeśli masz ochotę – prychnęła. – Ja tu poczekam na powrót Bohatera z Kvatch.

     Oficer zaczerwienił się.

     - W takim razie, jeśli nie jestem tu potrzebny, pozwól pani, że udam się na dół – wskazał bramę Otchłani. – Wesprę straż.

     - Nareszcie! – wydęła wargi. – Wpadłeś na to sam, gdzie twoje miejsce.

     Oficer spąsowiał. Skłonił się i szybkim krokiem oddalił się w kierunku baszty. Hrabina pozostała na murach, w towarzystwie jednej dwórki.

     - Jak myślisz, uda mu się? – spytała, nie patrząc w jej stronę.

     - Uda się – zapewniła ją dziewczyna. – Słyszałam już niejedno o Bohaterze z Kvatch. Zamknął już wiele takich bram.

     - Nawet nie znam jego imienia…

     - Podobno to nieznany nikomu syn cesarza Uriela Septima – szepnęła dwórka. – Tak przynajmniej ludzie gadają.

     - W ogóle niepodobny – hrabina pokręciła głową. – Ale i ja słyszałam już plotkę, że żyje jeszcze jeden Septim. Więc, kto wie…

     Jej słowa przerwało czterech strażników, wchodzących na mury.

     - Pani, kapitan przykazał nam być blisko ciebie – oznajmił jeden z nich.

     I nie czekając nawet na zgodę, wskazał pozostałym pozycje, jakie mieli zająć. W pewnej odległości od hrabiny, by mogła czuć się swobodnie. Podziękowała mu skinieniem głowy. Po chwili na murach pojawił się też podoficer, niosąc w rękach lekkich płaszcz.

     - Pani, dostałem rozkaz, by ci to dostarczyć – skłonił się. – Tu, na murach, potrafi czasem przewiać do szpiku kości.

     Hrabina zacisnęła usta w geście zniecierpliwienia, ale zauważyć go mogła tylko stojąca najbliżej dwórka. Skinęła głową w podzięce. Dwórka wzięła więc płaszcz z rąk strażnika i troskliwie okryła swą panią. Strażnik skłonił się i zniknął w ciemnym otworze drzwi, prowadzących na schody. Obie odwróciły wzrok i wbiły go w jarzącą się okrutnym blaskiem Bramę Otchłani.

     - Szkoda, że nie wiem, jak długo to potrwa – westchnęła hrabina. – Ale wierzę, że ten chłopiec da sobie radę. Zawsze poznam, czy ktoś wie co mówi, czy tylko się przechwala. On zdecydowanie wiedział.

     - Szkoda, że nie możemy mu w żaden sposób pomóc – odezwała się dwórka. – Chociaż nie wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje pomocy.

     - Interesujący, młody człowiek - skwitowała hrabina. – Podobał ci się?

     Dwórka uśmiechnęła się skromnie.

     - Wydał mi się dość przystojny – odpowiedziała, opuszczając oczy. – Choć zaniedbany.

     - Urodziwy młodzieniec – zgodziła się hrabina. – Że zaniedbany, trudno się dziwić, skoro nie wydeptuje pałacowych parkietów tylko bezdroża Otchłani. Miał coś niezwykłego w oczach. Powagę i mądrość, jaka nie pasowała do jego wieku. Myślę, że jest nad wiek dojrzały. Nie jest to ktoś, kto goni za sławą i własną legendą.

     - Mówią też, że należy do Ostrzy – odezwała się dwórka. – Ale nie wiem, ile prawdy w tych plotkach.

     - Pewnie więcej, niż ci się wydaje – wykrzywiła usta w uśmiechu. – Pasuje do ich jak ulał.

     Obie zamilkły, w oczekiwaniu na jakiś znak, że Wrota Otchłani już nie są groźne. Żadna z nich nie wiedziała jednak, jak to ma się zamanifestować.

     Mario tymczasem kroczył pewnie przed siebie, jakby szedł ulicami dobrze znanego sobie miasta. Tak w zasadzie było, bowiem tę część Otchłani już kiedyś odwiedził. Znał drogę, znał też rozmieszczenie „latarni”. Jedyną niewiadomą była pozycja daedr, ale tych, ku swemu zdziwieniu, napotkał znacznie mniej niż poprzednio. Do wieży dotarł bez większych problemów. A tam, swoim zwyczajem, przylegając do ściany, przesuwał się ostrożnie w górę, zwykle nie zauważony przez wałęsające się z rzadka potwory. Kilka z nich odstrzelił z daleka i pogratulował sobie pomysłu. Daedryczny łuk okazał się być o wiele bardziej zabójczy, niż poprzedni, szklany. Niósł dalej, a strzałom nadawał taką prędkość, że te potrafiły czasem przebić nawet daedryczną zbroję. Przekonał się o tym, gdy na serpentynie, wijącej się wewnątrz wieży, ustrzelił dremorę, zanim ten zdążył sięgnąć po miecz. Przyjrzawszy mu się z bliska, ze zdumieniem stwierdził, że oba groty przebiły napierśnik, który wydawał się niezniszczalny. To dodało mu otuchy. Miał nad daedrami ogromną przewagę. Sam niemal niewidzialny, widział je z daleka i dysponował doskonałą, śmiercionośną bronią, która zwalczała wroga na duże odległości. Śmierć spadała na potwory znienacka, zwykle zanim zdołały się zorientować, skąd lecą strzały. Jedyną niedogodnością była konieczność rzucania przed strzałem czaru Pułapka Duszy, jeśli chciał naładować jakiś klejnot. Trochę go to dekoncentrowało. Wiedział też, że nie należy tego robić w pobliżu magów, którzy mogliby wyczuć zakłócenia w przepływie magii. Ograniczał się więc do daedrotów i atronachów, a także pajęczyc. No i niespecjalnie mu to jeszcze wychodziło. Zaledwie jeden czar na rzucone trzy, lub cztery odnosił jakiś skutek.

     Pod koniec wędrówki wpadł na kolejny pomysł. Zauważył bowiem, że daedryczni strażnicy, zupełnie jak ludzie, nie umieli ustać zbyt długo nieruchomo. Zwykle przechadzali się wolnym krokiem tam i z powrotem, po niewielkim obszarze, który patrolowali. Mario wybierał więc moment, w którym się obracali. Dzięki temu, ani oni, ani ci, którzy im towarzyszyli, nie potrafili w czas zorientować się, skąd padł strzał, narażając się tym samym na następny, który zwykle był śmiertelny. Na szczyt wieży doszedł bez szwanku, tylko zmęczony jak zawsze. Starannie pozbierał zdobytą broń i uzbrojenie, jakie mógł udźwignąć i obładowany stanął przy Kamieniu Pieczęci. Rytuał zamykania bramy powtórzył się jak zwykle.

*          *         *

     Hrabina miała pecha, że akurat w najciekawszym momencie, znużona widokiem iskrzącej się w dole bramy, przeniosła wzrok gdzie indziej. Zaalarmował ja dopiero dziwny hałas na dole. Czym prędzej wychyliła się spoza blanki, ale było już za późno. Płomień, wypełniający bramę, zgasł, a jego miejsce zajęła zielona postać, wypuszczająca właśnie z rąk wszelkie żelastwo.

     - To on! – zwołała dwórka. – Udało mu się! Żyje!

     Hrabina, choć nieco na siebie zła, uśmiechnęła się lekko.

     - Bardziej cieszy cię, że żyje, czy że zamknął bramę? – spytała.

     Dwórka nie odpowiedziała, ale nie musiała. Rumieniec na jej twarzy mówił wszystko.

     - Chodź, pogratulujmy mu  - hrabina ruszyła w stronę baszty. – Możesz mu osobiście podziękować za uratowanie miasta.


Rozdział XXXV

     Mario był pojętnym uczniem. W dodatku bardzo zdeterminowanym, by się uczyć. Przez kilka następnych dni zafundował sobie morderczy trening, pod okiem Steffana, Baurusa a także Jauffrego. W połączeniu ze swą naturalną, kocią zwinnością, jego umiejętności zaczynały przynosić wymierne efekty. Baurus stwierdził pewnego dnia, że umiejętności legionisty, a nawet legionisty-weterana, Mario zdołał już osiągnąć.

     - Zważ, że legionista-weteran, to ten, który przeżył, więc potraktuj to jako pochwałę – oświadczył. – W Legionie twoje umiejętności wzbudziłyby uznanie.

     - A w Ostrzach? – spytał Mario.

      - W Ostrzach na razie mogą wzbudzić jedynie śmiech – Baurus żartobliwie uniósł brwi. – Ale idzie ku lepszemu.

     Któregoś dnia Mario został wezwany do arcymistza.

     - Nie ma czasu na dłuższą odprawę – Jauffre był wyraźnie podekscytowany. – Nieważne, że jest dzień, bierz konia i pędź do Brumy. Mam sygnał, że obok miasta otworzyła się Brama Otchłani.

     Mario poczuł przypływ adrenaliny. Skinął głową i zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom.

     - Jeszcze jedno – głos Jauffrego zatrzymał go w pół kroku. – Kapitan Burd oczekuje, że nauczysz strażników, jak się to zamyka. Wiem, że to ryzykowne, ale musimy postąpić w ten sposób. Z listu, który odebrałeś szpiegom wiemy, że niedługo otworzy się tu kilka bram. Nie możesz być jednocześnie w kilku miejscach, musisz ich tego nauczyć. Teraz! Drugiej okazji możesz już nie mieć.

     - Rozkaz! – rzucił Mario i popędził w kierunku stajni. Wiele czasu nie minęło, aż Vulcan, znudzony kilkoma dniami bezczynności, znów dawał upust swojemu temperamentowi, gnając przed siebie na tyle, na ile pozwalała wąska, górska, kręta ścieżka.

     Do Brumy nie było daleko. Jeszcze zanim Mario dotarł do miasta, ujrzał z daleka iskrzące wrota, które wychynęły pod samymi murami, niedaleko wschodniej bramy. Nie zasłoniły jej jednak, jak to się stało w Kvatch. Gdy przygalopował nieco bliżej, ujrzał też, że pod bramą aż roi się od żółtych opończy strażników. Wszyscy w pełnym rynsztunku.

     Mario zeskoczył z konia i podbiegł w ich stronę.

     - Talos cię zsyła – Burd z wyraźną ulgą wyciągnął ku niemu ramię. – Teraz na pewno zdołamy obronić miasto.

     - Wylazło coś z tej bramy? – spytał Mario.

     - Nic – Burd pokręcił głową. – I wiesz co? To mnie właśnie niepokoi. Czy przypadkiem wróg nie chce nas tam zwabić i zamknąć. Miasto bez obrony stałoby się łatwym łupem.

     - To możliwe – Mario zmarszczył nos. – Dagon nie jest głupi.

     Poczuł uznanie dla kapitana, który nie rzucił się ślepo do ataku, lecz rozważył całkiem realną możliwość pułapki. Wróg miał zamiar otworzyć kilka bram, to już wiedzieli. Czyżby to miało stać się już dziś?

     - Proponuję podzielić siły – Burd zerknął na swój oddział. – My dwaj i jeszcze kilku strażników idziemy do Otchłani. Reszta zostaje, na wypadek gdyby otworzyły się następne wrota. Carius, obejmujesz dowództwo! A my tymczasem…

     Urwał, bowiem z rozpiętego między pazurzastymi filarami ognia, wyłoniła się pajęczyca.

     Strażników na chwilę zmroził ten widok, ale Mario nie czekał. Wiedział, że tę daedrę trzeba zatłuc jak najszybciej, zanim zdoła przywołać swą złośliwą, paraliżującą kopię. Wyrwał z pochwy Miecz Wampira i ruszył na nią z impetem. Burd ocknął się i popędził za nim, a za nimi jeszcze kilku strażników.

     Daedra poczęstowała Maria piorunem, jednak Pierścień Burz pochłonął całe wyładowanie. Mario ciął ją przez głowę, jak uczył go Baurus. Ledwo to zrobił, daedra otrzymała cios od Burda, a potem już musiała ulec, bowiem została dosłownie zasypana pchnięciami i cięciami. Strażnicy jednak nie zdążyli jeszcze poczuć smaku zwycięstwa, gdy w bramie pojawiło się wielkie cielsko daedrota.

     Strażnik, stojący najbliżej, nie zastanawiał się ani chwili. Nagłym pchnięciem utopił miecz w boku potwora. Ten ryknął z bólu i zamachnął się długim, uzbrojonym w pazury ramieniem, ale strażnik zdołał odskoczyć. W tym samym czasie potwór dostał dwie strzały od innych strażników i cięcie znad głowy, zadane mu przez Burda. Szalę zwycięstwa przechylił inny strażnik, wykorzystując moment, w którym potwór uniósł ramiona, próbując przywołać zaklęcie uzdrowienia. Po jego cięciu, z rozprutego brzucha daedrota wpłynęły wnętrzności. Mario dokończył dzieła, cięciem w kark.

     - Słuchajcie! – Mario zamachał rękami. – Zwykle Dagon wysyła trzy, albo cztery. Poczekajmy jeszcze chwilę, aż coś wylezie. Lepiej walczyć z nimi tutaj, niż w Otchłani! Tu są słabsze. Tu mamy nad nimi przewagę!

     Jego słowa ziściły się prędzej iż przypuszczał. Z bramy wyłonił się Xivilai. Tym razem nie obyło się bez strat. Otoczony przez straż, bronił się dzielnie, wykorzystując swój imponujący zasięg ramion, uzbrojonych w ebonowy topór. Strażnicy, choć wygrali to starcie, stracili towarzysza, którego dosięgnął topór daedry. Burd z szacunkiem zamknął mu oczy, szepcząc słowa pożegnania.

     - Co robimy? – spytał ciężko dysząc, gdy wstał już z kolan..

     - Wejdę tam i sprawdzę – odrzekł Mario, sięgając po łuk. – Zostańcie tu, dopóki was nie zawołam.

     I nie zwlekając, zniknął w ognistym portalu.

     Znalazł się na archipelagu małych wysp, pośród morza lawy. Wysepki połączone były ze sobą kilkoma mostami, w większości zniszczonymi. Wieże dostrzegł dwie, ale w dużej odległości od siebie, więc raczej nie miały ze sobą połączenia. W oddali ujrzał jednak coś gorszego – dwie dremory kroczyły w jego stronę. I to chyba byli Markynaz. Czym prędzej nałożył na palec Pierścień Khajitów i usunął się w cień.

     Dremory zlikwidował z daleka. Zadziwiające, jak słabe były to stworzenia, jeśli tylko udało się je zaskoczyć. Z Xivilai nie poszłoby mu tak łatwo. A tu po trzy, cztery strzały na głowę załatwiły sprawę. Mario zlustrował uważnie okolicę. Niczego nie widać. Postanowił wrócić po czekający na niego oddział.

     - W okolicy pusto – odezwał się, wyszedłszy z Otchłani. – Możemy przejść.

     Mina Burda wyrażała głębokie zdumienie.

     - Co się dzieje? – spytał zdziwiony – Jesteś przezroczysty. Ledwo cię widzę!

     Mario zaśmiał się i ściągnął z palca pierścień.

     - To zaklęcie kameleona – wyjaśnił. – Bardzo mi pomaga po tamtej stronie. A teraz uwaga! – zwrócił się do pozostałych. – Poruszamy się cicho jak myszki i zawsze w cieniu! Żadnego szturmu, żadnego wymachiwania mieczem. Kto ma łuk, ten niech bardziej polega na strzałach, niż na mieczu. W bezpośrednim starciu daedry są bardzo silne. Trzeba je likwidować z daleka. Zapomnijcie o honorowych pojedynkach. To nie arena! Nie walczymy o honor, tylko o być albo nie być naszego świata. O życie waszych żon i dzieci!

     - Słuchajcie go! – zagrzmiał Burd. – Od tej chwili wszystko co powie, jest święte i nie podlega żadnej dyskusji! Który kichnie w nieodpowiednim momencie, będzie miał ze mną do czynienia. A jeśli ktoś z was uważa taką walkę za niehonorową, niech pamięta, że to nie my tę wojnę zaczęliśmy. Daedry z waszymi rodzinami zrobią to, co wy robicie ze szczurami i karaluchami.

     Strażnicy nie pierwszy raz musieli zostać o tym uprzedzeni, bo nie było widać na ich twarzach protestów. Tylko zaciętość. I lęk…

     - Dobrze, że się boją – pomyślał Mario. – Przynajmniej nie będzie niepotrzebnej brawury. Mam nadzieję…

     - A teraz po kolei za mną – powiedział głośno. – Będę was wyprzedzał o kilkanaście kroków. Gdy ja się zatrzymam, wy nieruchomiejecie. Trzymać się cienia, nie hałasować i nie wykonywać gwałtownych ruchów!

     I znów znalazł się w Otchłani.

     Niedługo po nim przez bramę przeszedł Burd, za nim pozostali.

     - Idziemy na razie w kierunku tamtej wieży – Mario wskazał palcem niższą budowlę. – Możliwe, że tam jest jakieś przejście. Musimy go poszukać, bo naszym ostatecznym celem jest ta druga. Tam musimy dostać się na sam szczyt. I niestety – wzruszył ramionami – zapewniam was, że jest dobrze strzeżona. Strażników będzie tam pełno.

     Zerknął na garstkę żółtych opończy. Razem z nim i kapitanem było ich siedmiu. Szczupłe siły, ale miały sporą szansę, by przekraść się do celu. Paradoksalnie, znacznie większą, niż kohorta doborowych legionistów.

     - Taktyka jest taka – zniżył głos. – Na przedzie trzech z łukami. Obserwujcie mnie uważnie. Jeśli zauważycie, że ja napinam łuk, bądźcie przygotowani, bo za chwilę coś może się pojawić. Jeśli zobaczycie jakiegoś potwora, strzelajcie. Dopiero, gdy zbliży się zupełnie, odrzucacie łuki i sięgacie po miecze. Kapitanie – zwrócił się do Burda – muszę prosić, żebyś zajął tylny rząd. Jesteś doświadczonym szermierzem, poza tym potrafisz dowodzić. Trzeba, żeby ktoś zabezpieczał tyły i miał oko na resztę. Oczywiście, w razie ataku, dołączacie do nas z mieczami. Zgoda?

     Burd skrzywił się nieznacznie, że przypada mu zadanie mało znaczące, ale miał w sobie dość rozsądku, by w decydującej chwili nie chorować na przerost ambicji.

     - Wolałbym być z przodu, ale cóż – wzruszył ramionami. – Ty tu dowodzisz.

     - Możemy napotkać latarnie, ciskające ogniste kule – dodał Mario. – Próbujcie je obchodzić szerokim łukiem… No, w miarę możliwości trzymajcie się od nich z daleka. I, na dziewiątkę, bez przerwy się rozglądajcie. Jeśli ktoś zauważy jakąś daedrę, gdziekolwiek, niech natychmiast powiadomi pozostałych. Tylko szeptem, nie krzykiem!

     Nasunął na palec Pierścień Khajitów. Przez oddział przeszedł szmer zdumienia.

     - Jak mamy cię obserwować, skoro ciebie prawie nie widać? – odezwał się jeden ze strażników. – A jeszcze jak odejdziesz kawałek…

     - Nikt nie mówił, że będzie łatwo – Burd znów wzruszył ramionami. – Łucznicy go obserwują. Jest ich trzech, któryś zawsze coś zauważy i zawiadamia pozostałych. A reszta obserwuje łuczników i okolice. Coś jeszcze jest niejasne?

     Nawet jeśli było, nikt się nie przyznał.

     Mario nałożył strzałę na cięciwę i ruszył przodem. Jak na razie wszystko szło dobrze i miał nadzieję, że ten wypad nie będzie trudniejszy, niż poprzednie.

     Mylił się.

     Nie docenił własnych umiejętności. Poprzednio daedry nie zauważały go, bo nie dość, że był przezroczysty, to jeszcze umiejętności  skradania się mógłby mu pozazdrościć niejeden kot. Oddział strażników, choć starał się ze wszystkich sił, nie potrafił tak łatwo zlać się z otoczeniem. Wprawdzie magia ignorowania pancerzy przez jego strzały wciąż działała, bo daedry nie widziały jego samego, ale zamiast zastygać bezradnie w miejscu, rzucały się w ich stronę, zwykle biegnąc zakosami, co bardzo utrudniało celowanie.

     Był i dobry punkt tego bilansu: zamiast jednego, szyły jednocześnie aż cztery łuki. Część daedr udało się ustrzelić z daleka, ale niektóre dremory zdołały ich dojść i wtedy w ruch szły miecze. Droga do wieży okazała się być dość daleka. Zanim do niej dotarli, stracili dwóch ludzi, a trzeci, poważnie ranny, tylko dzięki magii przywracania trzymał się na nogach. Przed nimi najtrudniejszy etap.

     Na samym dole strażnicy okazali się być bardzo pomocni. Trzy daedry szybko zabito i to bez alarmowania tych, które wałęsały się po górnych galeriach. Irytujący, przenikliwy  dźwięk, wydawany przez promień światła, biegnący od podnóża aż do szczytu, okazał się teraz ich sojusznikiem, zagłuszając odgłosy walki. Przeszli przez drzwi i zaczęli wspinać się po serpentynowej pochylni. Doszli do pierwszego pomieszczenia. W komnacie na piętrze były aż trzy dremory. Nie było mowy, by się prześlizgnąć za ich plecami – nie z całym oddziałem. Mario mógłby spróbować sam, ale wtedy nie wykonałby zadania, którym było przecież tym razem nie samo zamknięcie wrót. Musiał pokazać strażnikom, jak to się robi. Musiał ich tego nauczyć. Musiał pokazać im, jak korzystać z teleporterów i jak omijać pułapki, w kształcie olbrzymich ostrzy, spadających z sufitu, czy zaostrzonych prętów, nagle wychylających się ze ścian. Nie było rady, trzeba było walczyć.

     Wskazał łucznikom bliższego dremorę, w czarnym płaszczu maga. Sam wziął na cel drugiego, zakutego w daedryczną zbroję. Położył go sam, zaledwie dwiema strzałami. Łucznicy również poradzili sobie nieźle, ale został  trzeci strażnik Otchłani. I ten przywołał Atronacha Ognia.

     - Zostawcie atronacha – zawołał Mario, dobywając miecza. – Trzeba zabić dremorę!

     I rzucił się w jego stronę, rozkręcając miecz do ciosu. Burd i jeden ze strażników pobiegli za nim, ale dwaj pozostali nie zdołali przedrzeć się przez grad ognistych kul, jakimi zaatakował ich atronach. Trzy miecze jednak poradziły sobie z dremorą i zaczęło się zalecanie ran, głównie od oparzeń.

     - Tak trzeba – wydyszał Mario. – Jak zabijecie przywoływacza, przywołany potwór sam zniknie.

     - Tylko co zrobić z przywołanym? – strażnik uniósł dłoń i otoczył się złocistą mgiełką Magii Przywracania. – On nie dopuszcza do przywoływacza.

     - Tak, to jest problem – przyznał Mario. – Najgorzej jest z Xivilai. Przywołują bardzo szybkie potwory, które ich osłaniają. Wyglądają jak dwunożne gady i mają ostre pazury. Podobnie pajęczyce. Przed tym małym trzeba po prostu uciekać i atakować matkę.

     - Prawie niewykonalne – mruknął drugi.

     - Dlatego najlepiej likwidować je z daleka – Mario wzruszył ramionami. – Tak jak mówiłem. Dobry łuk, cichy krok i strój, zlewający się z otoczeniem. Kto nie umie się skradać, nie powinien się za to brać.

     - Czy te daedry w ogóle mają jakieś słabe punkty? – spytał Burd.

     - Każdy ma – Mario skinął głową. – Opancerzone dremory są dość powolne. Ich ciężka broń to potężne ciosy, ale też mała szybkość. Trzeba umieć to wykorzystać. Poza tym, są dość wrażliwe i jak dobrze trafisz, możesz takiego zabić bardzo łatwo. Gorsi są Xivilai. To bardzo żywotne stworzenia. Bywało, że musiałem władować w takiego z dziesięć strzał, zanim padł. Daedroty źle widzą i w ogóle są dość tępe. Atronachy burzy mają podobnie, tyle że potrafią razić błyskawicami na odległość. Kilka strzał z daleka zwykle takiego eliminuje. Byle nie dać mu podejść.

     Odpoczęli chwilę, zanim ruszyli dalej. Jakoś szło. W pewnym momencie, w komnacie, w której rozprawili się z kilkoma daedrami, Mario wskazał na ścianie żółtą dźwigienkę, w kształcie pazura.

     - Uwaga na to – odezwał się cichym głosem. – Jeśli zauważycie coś takiego, nie wchodźcie tak po prostu w korytarz, bo to wielkie ostrze – wskazał na górę – zwali wam się na głowy.

     U powały wisiał podłużny kształt, trochę przypominający wielki, żółty pazur.

- Opadnie, gdy dacie krok w tym kierunku, albo... gdy pociągniecie tę dźwignię – wskazał palcem. – Dobrze jest to wykorzystać. Jeśli coś was atakuje, można mu to opuścić na łeb. Jeśli droga czysta, to lepiej najpierw pociągnąć, a potem przeskoczyć nad nim.

     I szarpnął za dźwignię. Rozległ się ogłuszający huk, gdy ostrze trzasnęło o posadzkę.

     -Teraz!

     Zwinnie przeskoczył nad ostrzem, które zaczynało się już podnosić.

     - Zaczekajcie, aż opadnie  wtedy szybko przeskoczcie nad nim.

     Ostrze znów opadło. Burd, nie zastanawiając się przeskoczył w miejscu, w którym ostrze było najniższe. Za nim kolejny strażnik. Pozostali poczekali na następną kolejkę. Gdy przeszli już wszyscy, ruszyli dalej.

     - Czy ten huk nie zwabi tu daedr? – spytał zaniepokojony Burd.

     - Dobre pytanie – szepnął Mario. – Nie wiem dlaczego, ale nigdy na to nie reagowały. Chyba, że znajdowały się akurat w tej komnacie.

     Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Dopiero na samym szczycie trafili na trzy dremory, w tym jednego Valkynaz. Stracili kolejnego towarzysza, zanim oczyścili całą komnatę. Burd westchnął ciężko.

     - Miałem nadzieję, że nikt więcej nie zginie – szepnął. – Ten chłopak służył zaledwie od pół roku. Nawet nie zdążyłem go bliżej poznać.

     - Zabierzcie jego ciało – westchnął Mario. – Na górę. To już koniec, zaraz się stąd wydostaniemy. Nie zostawiajmy go tutaj. Niech chociaż on spocznie między swymi.

     Dwaj pozostali strażnicy w milczeniu wypełnili jego polecenie. Potem Mario poradził, by zabrać zbroje i broń dremor.

     - To dobra broń – mruknął. – Przyda się wam.

     W komnacie znajdowały się dwa czerwone worki, zawieszone na pazurzastych stojakach. Skarbce… Mario zajrzał do nich i aż westchnął z zachwytu. Oprócz woreczka złotych monet i kamienia duszy, była w nim księga. Ale nie zwykła księga, tylko magiczny podręcznik.

     - „Pułapka duszy” – przeczytał tytuł.

     To byłoby znacznie lepsze, niż używanie dotychczasowego sposobu ładowania klejnotów duszy. Do tej pory używał swego zaklętego łuku, ale teraz będzie mógł wymienić go na inny, daedryczny, znacznie potężniejszy, który przywiózł ze sobą do Świątyni Władcy Chmur. Od tej pory dusze będzie łapał zaklęciem, jak mag.

     Szczęście mu sprzyjało. Gdy już wyjaśnił strażnikom, co trzeba zrobić z kamieniem pieczęci, cały czas mu się przyglądając, od razu zorientował się, że kamień świeci takim samym blaskiem jak ten, którego użył do stworzenia Miecza Wampira. Widać, było to dość popularne zaklęcie w Otchłani.

     - Teraz uwaga – odezwał się. – Będzie wyglądało groźnie, ale nic się nikomu nie stanie. Będziecie mieli wrażenie, że wieża się rozpada, ale to tylko złudzenie. Stójcie spokojnie i nie wypuszczajcie z rąk tego, co chcecie zabrać ze sobą do Mundus.

     I zdjął Kamień Pieczęci ze świetlistego piedestału.

     Chwila grozy szybko minęła. Strażnicy nieco pobledli, ale gdy znaleźli się między filarami bramy, widać było po nich ulgę. Z szacunkiem złożyli na ziemi ciało swego towarzysza. Od razu podbiegli do nich pozostali.

     - Gdzie reszta? – spytał Carius Runellius.

     - Tylko tylu nas zostało – westchnął Burd. – Trzech straciliśmy. Dwóch z nich nawet nie będzie miało grobu…

     Carius smętnie pokiwał głową.

     - Razem czterech – mruknął.

     - A tutaj? – Burd podniósł głowę. – Coś się działo?

     - Spokój – oficer potrząsnął głową. – Żadna brama się nie pokazała.

     - Kwestia czasu – burknął kapitan. – Ale przynajmniej wiemy już, jak się je zamyka. Dzięki niemu – położył dłoń na ramieniu Maria. – Bohater z Kvatch nauczył nas tej sztuki. Niestety, nie jest to łatwe. Ale chyba sobie poradzimy.

     Zwrócił się do Maria.

     - Dziękuję ci z całego serca – rzekł uroczystym, choć smutnym tonem. –W imieniu straży i swoim własnym. Obiecuję ci, że hrabina o wszystkim się dowie. A jeśli przetrwamy ten Kryzys Otchłani, obiecuję, że zrobię wszystko, aby każdy mieszkaniec Brumy, czy to dziś, czy za dwieście lat, wiedział, kim był Bohater z Kvatch. To był dla mnie zaszczyt.

     Mario zaczerwienił się, zażenowany.

     - To był zaszczyt dla mnie – wyksztusił. – Walczyłem dziś ramię w ramię z najodważniejszymi ludźmi w Cesarstwie. Szli na śmierć, ale żaden nawet się nie cofnął…

     Głos uwiązł mu w gardle. Był za bardzo wzruszony. Przypomniała mu się walka o Kvatch, u boku Savilana Matiusa. Tamten też dziękował mu przy wszystkich. W co bogowie z nim pogrywają? Jeszcze niedawno gnił w celi, drżąc o całość swojej szyi, a teraz staje się jednym z najbardziej szanowanych obywateli Cesarstwa. Czy miał rację Uriel Septim, twierdząc, że to bogowie go wybrali?

     Pożegnał się ze strażnikami i wolnym, zmęczonym krokiem ruszył w stronę stajni, w której ujrzał swego konia. Jakiś uczynny strażnik zajął się nim i odprowadził go za ogrodzenie. Milcząc, Mario osiodłał go, nie zważając na jego zaczepki. A potem wgramolił się na siodło i już nic nie musiał robić. Mądre zwierzę samo zaniosło go Świątyni Władcy Chmur. I gdyby tylko zrobiło to delikatniej, nie miałby prawa skarżyć się na nic. Ale to przecież nie był zwykły koń. To był Vulcan. Nie potrafił biec spokojnie. Musiał gnać jak oszalały, ledwo dotykając ziemi.

     - Kiedyś nie wyrobisz na zakręcie – odezwał się w pewnym momencie Mario, drżącym głosem. – I obaj zwalimy się w przepaść.

     Ale nic złego się nie stało. Bezpiecznie dotarli do świątyni.

Rozdział XXXIV

     Mimo zmęczenia, obudził się dość wcześnie, i to w miarę wypoczęty. Zjadł śniadanie w gospodzie, czekając aż otworzą się sklepy, po czym spieniężył zdobytą w Otchłani broń i kupił trochę prowiantu na drogę. Nie minęło wiele czasu, a znów siedział w siodle, obiecując sobie solidnie, że dziś dotrze przynajmniej do Cesarskiego Miasta. Byłoby to nie lada wyczynem, aczkolwiek bliski był zrealizowania tego planu. Niewyczerpalne siły Vulcana, w połączeniu z niezbyt ciężkim jeźdźcem, zaowocowały niespotykanym tempem podróży. Szybciej poruszali się chyba tylko kurierzy Czarnego Konia.

     Słońce dopiero się zaczęło czerwienić, gdy minął mury Bravil, niedużego portowego grodu, nad jeziorem Rumare. Skręcił koło mostu i popędził w kierunku Cesarskiego Miasta. I pędził tak przez jakiś czas, dopóki nie ujrzał znajomego, ognistego blasku między drzewami.

     Kolejne Wrota Otchłani!

     - Spokojnie – szeptał sam do siebie. – Dam radę. Teraz, gdy mam Pierścień Khajitów, to przestaje być trudne.

     Na szczęście dla niego, mrok wokół szybko zgęstniał. Nie było mowy, by którykolwiek z daedrycznych potworów go zauważył. On za to, dzięki zaklętym karwaszom, widział ich doskonale. Widział, jak miotały się, po uderzeniu jego strzał, nie wiedząc, skąd one lecą. Widział, jak czasami atakowały siebie nawzajem, sądząc, że to wróg. Widział wreszcie, jak purpurowa poświata gaśnie jedna po drugiej, gdy posyłał im śmiertelny strzał. Oczyściwszy sobie pole, tym razem bez drżenia serca przekroczył Wrota Otchłani.

     Nauczył się już, że Otchłań ufortyfikowano na kilka sposobów. Jeśli główna wieża znajdowała się na wysokiej, niedostępnej górze, trzeba było u jej podnóża szukać wejścia do jaskiń, które prowadziły na górę. Jeśli wież było kilka, oddzielonych od siebie zamkniętymi wrotami i połączono je mostami z wieżą główną, wystarczyło wspiąć się na jedną z nich, tam uruchomić mechanizm, otwierający wrota, po czym zbiec na dół, przebiec przez otwartą bramę i niezauważenie wniknąć do sąsiedniej wieży. Stamtąd most prowadził już do głównej i to na właściwe piętro, z którego można było przedostać się na sam szczyt. Czasem było jeszcze łatwiej, gdy główna wieża stała samotnie, albo w sąsiedztwie dwu innych. Rzadko który wróg zdołał go zauważyć. Mario, jak wytrawny myśliwy, wyczuwał już, która z daedr może go odkryć i takiego potwora eliminował z daleka. Żaden z nich nie zdołał się przed nim ukryć, dopóki miał na sobie zaklęte karwasze. Atakował zawsze znienacka, z zaskoczenia, nie dając najmniejszych szans na obronę. Miecza dobywał tylko w ostateczności. Teraz nie miał ku temu ani jednej okazji. Do samego końca pozostał nieodkryty.

     Gdy na powrót znalazł się w Mundus, ściskając w dłoni Kamień Pieczęci, marnie ocenił swoje szanse na dotarcie do Cesarskiego Miasta. Nie dość, że zmarnował sporo czasu, to przecież nie przesiedział go wygodnie w fotelu. Był skonany. Niechętnie zawrócił i skierował się do Bravil, by tam przenocować.

     Do stolicy dotarł dopiero na drugi dzień i to późnym wieczorem. Tylko po to, by odpocząć wreszcie we własnym łóżku. Przyszło mu na myśl, że powinien spytać Tar-Meenę o zdobyte Kamienie Pieczęci. A nuż któryś mu się przyda! Ale uznał, że na to przyjdzie czas później. Na razie wrzucił je do skrzyni. Zdobytą broń postanowił rankiem sprzedać, zatrzymując sobie jednak potężny, daedryczny łuk.

     Była to broń na pół drewniana, na pół metalowa. Okucia wykonano z tego samego stopu, co Miecz Wampira. Paski drewna przełożono paskami cienkiej, sprężystej blachy. Ramiona wygięto mu w taki sposób, że w ostatniej fazie strzału cięciwa nawijała się na nie, znacznie przyspieszając. Strzała, wyrzucona z tego łuku, mknęła naprzód z niesamowitą prędkością. Miała znacznie większy zasięg niż gdy wypuszczał ją ze swego zaklętego, szklanego łuku. Celniej też niosła i dysponowała znacznie większą energią, a co za tym idzie, również siłą przebicia. Łuk wymagał nieco większej siły naciągu, ale dla tak wytrawnego łucznika jak on, nie było to żadnym problemem. Miał tylko jedną wadę – nie był zaklęty. Mario postanowił jednak, że nałoży na niego silne zaklęcie, jak tylko zdobędzie odpowiedni Kamień Pieczęci. Gdyby udało się zdobyć taki sam, jak ten, którym zaklął Miecz Wampira… To byłaby broń!

     Przytroczył go do siodła i wyruszył do Brumy. Tym razem nie planował, że dojedzie w ciągu jednego dnia. Droga była daleka, w dodatku wciąż pod górę. Pod wieczór dotarł do przydrożnej gospody i postanowił przenocować. Do Świątyni Władcy Chmur dotarł następnego dnia, po przerwie na posiłek, jaki zafundował sobie w Brumie. Wszystko po to, by do samej świątyni ruszyć już po zmroku, jak życzył sobie arcymistrz.

     Jena, młoda wojowniczka, trzymająca wartę u wejścia do Wielkiej Sali, nie kryła radości na jego widok. Otworzywszy przed nim drzwi, zawołała, kierując głos do środka.

     - Wrócił!

     Wszystkie oczy skierowały się na niego.

     - Jesteś nareszcie! – Steffan odetchnął z wyraźną ulgą. – Zaczynaliśmy cię tu już opłakiwać. Zawiadomię arcymistrza.

     Baurus mrugnął do niego zawadiacko i pochylił się do ucha Martina, który chyba jako jedyny nie zauważył jego wejścia, z nosem utkwionym w księdze, błądząc myślami gdzieś daleko. Gdy go dojrzał odetchnął z ulgą. Mario podszedł do jego stolika i skłonił się, jak przystało, ale Martin i tak złamał wszystkie zasady, wstając i ściskając go radośnie.

     - Wróciłeś… Jak dobrze…

     - Długo trwało, wiem – odparł Mario, uśmiechając się mimo woli. – Ale mam to, co chciałeś. Czekaj, gdzie ja to mam?

     I zarumienił się ze wstydu. Zostawił Łamacz Czarów przy koniu. Ponieważ niewygodnie było z ciężką tarczą, przytroczył ją do siodła i zwyczajnie o niej zapomniał.

     - Czekaj, zaraz przyniosę – odezwał się przepraszającym tonem.

     - No, to już szczyt! – zagrzmiał Jauffre, wchodząc do sali. – Przybywasz specjalnie z darem dla cesarza i zapominasz akurat daru dla cesarza?

     - Wybacz, panie, zmęczenie pomieszało mi w głowie, już przynoszę.

     Odwrócił się w stronę drzwi i wpadł prosto na Steffana.

     - I całe historyczne wejście pooooszło! – roześmiał się Steffan, poklepując go rubasznie po plecach. – Oby lud nie zaczął o tym pisać pieśni!

     Czując, jak goreją mu policzki, popędził do stajni. Koniuszy zdążył już odtroczyć jego pakunki. Chwycił więc owiniętą w szary papier tarczę i czym prędzej pobiegł do świątyni. Jena otworzyła mu drzwi już z daleka.

     - Uwaga na próg – ostrzegła, uśmiechając się przyjaźnie.

     Przeskoczył go, zerknąwszy na nią z wdzięcznością. Ale gdy wbiegł do Wielkiej Sali, zauważył, że nikt tu nie wydaje się urażony jego roztargnieniem. Przeciwnie, przekonał się, że wszystkim obecnym dopisują humory. Nawet Jauffre wydawał się być w dobrym nastroju, nie mówiąc o Martinie, śmiejącym się serdecznie i spoglądającym na niego z niemal braterską życzliwością.

     - Oto daedryczny artefakt, panie – oznajmił, rozdzierając papier i odsłaniając złocistą tarczę. – Dar Peryite.

     - Łamacz Czarów! – Martin aż westchnął, gdy zobaczył legendarną tarczę.

     Wszystkie głowy pochyliły się ku niej. Jauffre wyciągnął dłoń i z szacunkiem dotknął tarczy, przebiegając palcami po jej ornamentach. Mario zdarł wreszcie cały papier i umieścił artefakt na stole, między księgami Martina. Ten położył na nim dłoń i skinął głową.

     - Wibruje – rzekł cicho. – Wibruje magią. To autentyczny, daedryczny przedmiot, własność Peryite.

     Podniósł oczy i spojrzał na Maria z troską.

     - Mam nadzieję, że nie chciał za to niczego paskudnego?

     - Nie – Mario zaprzeczył z całym przekonaniem. – Też się tego obawiałem, ale niepotrzebnie. Przeciwnie. Prosił o pomoc dla kilku swoich wyznawców, uwięzionych w Otchłani. Sprowadziłem ich z powrotem i wywołałem tym samym wiele uśmiechów.

     - Daedry potrafią zaskoczyć – skinął głową Martin. – Ale czy na pewno dobrze przemyślałeś ten gest?

     - Jaki gest?

      Martin westchnął.

     - Dla wojownika taka tarcza jest nieocenionym skarbem – odezwał się ciepło. – Jeśli mi ją oddasz, nie zobaczysz jej już nigdy więcej. Będzie tak, jakbym ją zniszczył.

     - Zniszczył? – spytał zaaferowany Baurus. – Taki skarb?

     Umilkł i cofnął się, gdy Jauffre zgromił go wzrokiem. Przeprosił skinieniem głowy.

     - Daedryczne artefakty nie ulegają zniszczeniu w pełnym tego słowa znaczeniu – wyjaśnił Martin. – To tak jak zabić przywołanego atronacha. Nie zabijasz go, tylko pozbawiasz powłoki, jaką chwilowo przyjął, by pojawić się w Mundus. On sam wraca do Otchłani. Z tym jest podobnie. Materialnie go zniszczę, ale to nie znaczy, że on przestanie istnieć. Tak naprawdę, wróci do Otchłani, do swego pana. Ale minie wiele lat, zanim pojawi się znów w naszym świecie. Prawdopodobnie pod nieco zmienioną postacią. Sadzę, że żaden z nas tego nie doczeka.

Jak przepowiedział Martin Septim, Łamacz Czarów pojawił się w Tamriel dopiero 200 lat po opisanych wydarzeniach. Na ikonografii Lydia z Wietrznego Domku ( z prawej) trzyma w ręce nową emanację artefaktu Peryite

     Mario cofnął dłonie i uczynił gest, jakby chciał pokazać, że nie ma ze złocistą tarczą nic wspólnego. Tym samym przekazał ją Martinowi. W oczach tego ostatniego odbiło się wzruszenie.

     - Nie wiem, jak mam ci dziękować – szepnął. – Nie każdy zdobyłby się na to, by zrezygnować z takiego skarbu. Jesteś prawdziwie wielkim człowiekiem. Jedynym, który go nie pragnie.

     W tym momencie Mario pragnął jedynie zapaść się pod ziemię. Słowa Martina bolały go, bo w głębi duszy czuł, że wcale nie zasłużył na tak gorącą pochwałę.

     - Wcale nie! – wybuchnął w końcu. – Oddaję go, bo go nie potrzebuję. Jest ciężki, niewygodny i za bardzo się świeci. Ja działam w ukryciu i świecidełka mi tylko przeszkadzają.

     Odpowiedział mu wybuch śmiechu wszystkich obecnych Ostrzy. Nawet Martin się roześmiał, choć wciąż dławiło go wzruszenie.

     - Mówię serio – zaperzył się Mario. – A oto dowód.

     I położył obok tarczy Pierścień Khajitów.

     Śmiechy stopniowo ucichły.

     - Co to jest? – spytał Jauffre?

     - Czyżby to był… - Martin nie dokończył, kładąc sobie palec na nosie.

     - To inny daedryczny artefakt – wyznał Mario. – Pierwszy jaki zdobyłem. Dar Meridii.

     Zrobiło się cicho.

     - Chcesz powiedzieć, że… - Jauffre pokręcił głową – że przez cały czas miałeś inny artefakt, a mimo to udałeś się w podróż, by zdobyć to? – wskazał na tarczę.

     - Niezupełnie – Mario opuścił głowę. – Nie miałem. Wyruszyłem, by go zdobyć. Ale gdy go zdobyłem, zrozumiałem, że bardzo go potrzebuję. To Pierścień Khajitów. Niezwykle przydatny. Dzięki niemu przez tych kilka dni zamknąłem pięć kolejnych Wrót Otchłani. Musiałem spróbować go ocalić. Więc poszedłem po inny. To chyba wszystko jedno, którego użyjemy?

     - A gdyby ci się nie udało? – głos Jauffrego stwardniał nieco, choć nie potrafił do końca ukryć pobrzmiewającej w nim troski. – Zostawiłbyś nas z niczym. Otchłań jest niebezpieczna. Dotąd dopisywało ci szczęście, ale musisz liczyć się z tym, że możesz zginąć. Co wtedy?

     Mario nie odpowiedział, ale znów zapłonął ze wstydu. Pojął bowiem swój błąd. Jauffre, widząc zmianę na jego twarzy, przez chwilę gromił go wzrokiem, ale potem wypogodził twarz. Martin również wziął go w obronę.

     - Zbyt surowo go traktujesz – odezwał się. – Należy mu się wdzięczność, nie przygana.

     - Powinieneś był najpierw przynieść nam pierścień – odparł Jauffre znacznie łagodniejszym tonem. – A dopiero potem udać się po tarczę. Poczekalibyśmy z jego zniszczeniem. Przecież i tak nie mamy jeszcze wszystkich przedmiotów, potrzebnych do rytuału. Nie pomyślałeś o tym?

     - Nie – szepnął Mario zawstydzony.

     - Zawsze bierz pod uwagę, że może ci się nie udać i zabezpieczaj się zawczasu – Jauffre podniósł w górę palec. – Nie traktuj tego jako przygany, lecz jako lekcję na przyszłość.

     Uśmiechnął się.

     - I już się nie dąsaj – położył mu dłoń na ramieniu. – Dokonałeś wielkiej rzeczy i wszyscy jesteśmy z ciebie dumni. Po prostu, brak ci doświadczenia życiowego. Na szczęście, z tego się wyrasta. Zwykle. Nie zawsze… I nie wszyscy…

     - Następnym razem nie popełnię takiego błędu – oznajmił Mario. – Proszę o wybaczenie.

     Klepnięcie w plecy, które pozbawiło go oddechu, było całą odpowiedzią. A potem znów rozległy się śmiechy. Ze wszystkich opadło napięcie, które towarzyszyło im od wielu dni oczekiwania. Jauffre skinął na wartownika i wskazał drzwi do piwniczki. Rzadko tu sobie na to pozwalano. Ale to wydarzenie trzeba było uczcić pucharem przedniego miodu.

     - Cóż byłoby warte życie bez drobnych radości? – oznajmił arcymistrz.

     Odpowiedzią był aplauz. A Mario dałby się w tym momencie za niego posiekać na plasterki.

*          *         *

     Mario z mieczem radził sobie coraz lepiej. Steffan rozpoczął więc ćwiczenia z tarczą. Pokazał mu, jak należy ją nadstawiać, aby potężny cios nie rozbił zasłony.

     - Musisz przyjmować cios na bark – instruował, jednocześnie demonstrując odpowiednie położenie tarczy. – Nie możesz polegać tylko na ręce. Ręka jest za słaba. Cios młota bojowego, albo dwuręcznego miecza, z łatwością przełamie taką obronę. A ciebie przecież czeka walka z dremorami! To prawdziwi siłacze, o czym zdołałeś się już przekonać. Musisz sprawić, by ich własna siła stała się ich słabością. Nie siłuj się z nimi. Wykorzystaj ich siłę!

     - Jak? – spytał Mario, z szeroko otwartymi oczami. – Jak można wykorzystać siłę przeciwnika?

     Steffan roześmiał się.

     - Co się stanie, gdy uderzysz stalowym młotem w twardy krzemień? – spytał.

     - Pokażą się iskry…

     - A jeśli zrobisz to znów?

     - Jeszcze więcej iskier – odparł Mario.

     - A jeśli będziesz powtarzał to uderzenie raz za razem?

     - Krzemień pęknie.

     - No właśnie – Steffan skinął głową. – A jeśli zaczniesz okładać wiszące na sznurku prześcieradło?

     - No… Nic się nie stanie.

     - Otóż to – roześmiał się Steffan. – Płótno jest miękkie, ugina się, cofa się przed młotem, nie stawia oporu. I dlatego w tym starciu zwycięża.

     - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

     Zamiast odpowiedzi, Steffan podał mu ciężki, dwuręczny młot.

     - Uderz we mnie najmocniej, jak potrafisz. I nic się nie bój, nic mi się nie stanie.

     - Chyba wiesz co mówisz – mruknął Mario i rozkręcił broń do ciosu, który mógłby zabić niedźwiedzia.

     Mógłby, gdyby trafił.

     Mario celował w środek nadstawionej tarczy, ale Steffan w ostatniej chwili cofnął ją i cios trafił w próżnię, natomiast Mario poleciał do przodu, pociągnięty przez ciężki oręż i o mało nie wylądował na deskach sali ćwiczeń.

     - To jeden ze sposobów – uśmiechnął się Steffan. – A teraz uważaj. Jeśli walczysz z wysokim przeciwnikiem, możesz też spróbować tego triku. No, zaatakuj!

     Tym razem, odpowiadając na cios,  Steffan skulił się, przykucnął i nie wiadomo kiedy znalazł się pod jego nogami. Mario poczuł, że nie ustoi i takoż poleciał bezwładnie do przodu, lądując na deskach z głośnym łomotem, w dodatku wypuszczając broń z ręki.

     - Niezłe – pokręcił głową, masując sobie czoło. – Muszę się tego nauczyć. Dremory często tak atakują. Masz w swoim repertuarze jeszcze jakieś sztuczki?

     - Oczywiście – Steffan wyszczerzył zęby. – Spróbuj jeszcze raz, tym razem oburącz, z góry.

     Ten cios osunął się po skośnie nastawionej tarczy i Mario o mało nie rozbił sobie własnej stopy. Młot odbił się od podłogi, a Mario poczuł na karku ostrze miecza.

     - Żaden z tych trików nie udałby się, gdyby cios nie był silny, a broń ciężka – odezwał się Steffan. – Dlatego proponuję ci, żebyś za kilka dni umiał to lepiej ode mnie. Gotowy?

     Mario skinął głową i schylił się po tarczę.


Rozdział XXXIII

    Vulcan dokonywał cudów rączości. Potężny, kary ogier, o nieokiełznanym temperamencie, przemierzał kraj w niesamowitym tempie. Gnał przed siebie na złamanie karku. A i tak podróż na południe zabrała mu aż pięć dni, choć w jego możliwościach leżało pokonanie tej trasy nawet w dwa.

     A wszystko przez napotkane w drodze Wrota Otchłani.

     Otwierały się coraz bliżej szlaków. Mario nie musiał już zbaczać w głuszę, by dostrzec ich złowrogi blask. Jedna z bram otworzyła się tak blisko Skingrad, że napatoczył się na nią zaraz po opuszczeniu miasta. Wychynęła spod ziemi w szczególnym miejscu – na spokojnym i odludnym cmentarzu, na rozdrożu. Razem z nią, wywleczone zostały na wierzch ludzkie szczątki, jakby daedrycznemu panu nie dość było pozabijać ludzi, ale jeszcze do tego pragnął zbezczeszczenia ich zwłok. Musiała być widoczna z jakiegoś punktu na murach miasta, bo nie wszystko przysłaniały ściany wąwozu. Ale w pobliżu nikogo nie było. Mario zerknął w stronę wąwozu, mając nadzieję, że ujrzy konnego strażnika. Niestety, ten jechał akurat w przeciwną stronę, uważnie lustrując przydrożne zarośla i nie miał pojęcia, że na drugim końcu drogi dzieje się coś godnego jego uwagi.

     Dwa daedroty i dremora Xivilai – tyle potworów wylazło z bramy. I tyleż zwłok zaścieliło ziemię wokół niej. Tym razem tylko jednego daedrota ustrzelił z łuku. Na dwa pozostałe rzucił się z mieczem. Choć wciąż jeszcze daleko było mu do mistrzów fechtunku, władał nim coraz lepiej, a jego szybkość i zwinność okazały się być dla jego przeciwników śmiertelnie niebezpieczne. Nie czekając, aż pojawi się jakaś pomoc, zagłębił się w Otchłań.

Cmentarz w okolicach Skingrad, zdewastowany przez Wrota Otchłani

     Pierścień Khajitów okazał się bezcenny. To jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że powinien go zatrzymać. Mario likwidował przeciwników zupełnie niezauważony. Jakby był na strzelnicy, z niewielkich odległości, na jakie bez pierścienia nigdy nie odważyłby się zbliżyć. Z bliska trafić było łatwo, toteż kładł swoich przeciwników pokotem, jak jakiś demon śmierci. Jedna, dwie strzały w żywotne części ciała – i najsilniejsze daedry padały jak muchy. Posuwał się naprzód tak szybko, jak nigdy dotąd. Półmrok, panujący w Otchłani, czynił go jeszcze bardziej niewidzialnym, a gdy doszedł już do wieży, wydawało się, że w jej ciemnościach zniknął zupełnie. W dodatku, mając na rękach zaklęte rękawice, on sam widział ich doskonale i to z daleka, nawet przez grube ściany. Dwa razy przemknął obok strażników zupełnie nie zauważony. Aż do samego szczytu żadna daedra nie zorientowała się, skąd padają strzały. W dodatku, wypuszczone z ukrycia, wydawały się ignorować zbroje przeciwników, niemal zawsze znajdując w nich jakąś szparę. Odkryto go dopiero w jasno oświetlonej komnacie Kamienia Pieczęci, gdzie straż pełniło trzech inteligentnych Markynaz, a i to dopiero po uśmierceniu pierwszego z nich. Drugiego zdołał jeszcze poważnie zranić  z łuku, zanim ten go dopadł i zaatakował bojowym młotem. Potężne ciosy ciężkiej broni, z których jeden by wystarczył, by powalić go na ziemię, były na szczęście zbyt powolne i z łatwością ich uniknął. Kilka zadanych przez niego cięć odbiło się wprawdzie od grubej, daedrycznej zbroi, ale magiczny ładunek Miecza Wampira zadziałał mimo to. Dremora zachwiał się i odsłonił głowę. Dwa potężne cięcia samym sztychem dokończyły dzieła. Trzeci Markynaz był magiem i na szczęście specjalizował się w magii błyskawic, przed którymi Maria chronił magiczny Pierścień Burz. I ten padł pod cięciem miecza, choć trzeba było aż dwóch ciosów w głowę, aby go zabić. Na szczęście, poza magiczną laską, nie miał innej broni.

     

Otchłań. Kamień pieczęci, lewitujący na smudze światła

Oprócz Kamienia Pieczęci, Mario wzbogacił się jeszcze o kilka magicznych artefaktów, znalezionych przy ich zwłokach. Pierścień Płomieni, ściągnięty z palca maga, chroniący przed magią ognia, był równie cenny i przydatny jak Pierścień Burz. Znaleziony w czerwonym, zawieszonym u szczytu worku naszyjnik, zgodnie z wygrawerowaną na nim inskrypcją, umożliwiał oddychanie pod wodą. Sam Kamień Pieczęci był skarbem samym w sobie, ale o tym dowiedział się znacznie później, gdy odkrył, jakie zaklęcie w nim uwięziono.

      Zabraną daedrom broń sprzedał jeszcze w Skingrad. Zawrócił do miasta specjalnie w tym celu. Ku jego zdziwieniu, nikt nie zauważył jego udziału w zamknięciu Wrót Otchłani, choć niektórzy widzieli same wrota. Agnete przyjęła broń w depozyt, jak się niegdyś umówili. Do apteki nie wszedł, choć bardzo go tam ciągnęło.

     Po drodze, między Skingrad, a jeziorem Rumare, zamknął jeszcze jedną bramę, która wyłoniła się w lesie. Bez większych problemów, zaledwie raz dobywając miecza. Zmordowany potem do granic przytomności, ledwo trzymając się w siodle szalonego rumaka, sam nie wiedząc kiedy dotarł do stajni w Cesarskim Mieście. Vulcan, nie dostając żadnych poleceń od przysypiającego na jego grzbiecie jeźdźca, sam powiódł go do stolicy, choć Mario miał zamiar jechać w zupełnie innym kierunku. Ale gdy już dotarł na miejsce, uznał że dobrze się stało. Do swej chatki dowlókł się resztką sił i zrzuciwszy zbroję na podłogę, padł na łóżko, zasypiając niemal natychmiast.

     Wstał bardzo późno, bo blisko południa. Nie tracił czasu na sprzedaż zdobytej broni. Zatrzymał tylko dwa spore pęki przednich strzał. Resztę wrzucił do kufra i zatrzasnął wieko. W prowiant zaopatrzył się po drodze do stajni, w sklepie w dzielnicy Plac Talosa, by już po chwili, w pełnym rynsztunku znaleźć się znów w siodle nakarmionego i wyczyszczonego przez stajennych Vulcana i popędzić galopem przez most.

     Posilił się w drodze. Jak się okazało, było mu to bardzo potrzebne, bo już za Wysokim Mostem, gdy tylko skręcił na drogę do Leyawiin, czekał go kolejny wysiłek. Napotkał następne Wrota Otchłani. Po długiej jeździe bolał go każdy mięsień. Jęknął żałośnie. Ale co robić? Zignorować polecenie arcymistrza i prośbę Martina? I to tylko dlatego, że był zmęczony? Tak nie można… Ale można wypróbować miksturę przywrócenia kondycji. Łyknął zielonego, słodkawego napoju, jaki kiedyś kupił u Falanu. Rzeczywiście, usuwał nieco zmęczenie i ból mięśni trochę zelżał. Uzbrojony w świeżo naładowany magią łuk, a także magiczne pierścienie, zagłębił się w ogniste wrota.

     Tym razem trochę w nich zmarudził. Nie znał tej części Otchłani i zwyczajnie pobłądził. Nie wiedział, w jaki sposób ma się dostać do wieży, tkwiącej tuż nad nim, na niedostępnej, stromej skale. Droga, która pod nią biegła, okazała się prowadzić donikąd. W przypływie desperacji spróbował wspiąć się na skałę, ale nie dał rady. O mało się nie poddał. Czyżby tym razem daedry, nauczone doświadczeniem, uniemożliwiły przedostanie się do wieży? Nie, to niemożliwe, muszą jakoś się przemieszczać! Przejście jest po prostu ukryte, tylko trzeba je znaleźć. Po chwili zwątpienia ruszył dalej. I udało mu się w końcu odkryć bramę w skale, prowadzącą do labiryntu jaskiń. Nie dostrzegł jej przedtem, bo zasłoniły ją dwa potężne głazy, które zapewne spadły ze szczytu całkiem niedawno.

     W jaskiniach walczyć musiał zaledwie dwa razy. Wszystkie inne daedry ustrzelił z daleka, albo szczęśliwie ominął, dzięki nałożonemu na palec Pierścieniowi Khajitów. Droga wiodła najpierw pod ziemią, potem nad ziemią, potem znów jaskiniami. Nogi już go zaczynały boleć, zanim dotarł do wieży. Wspinał się na nią wolno, oszczędzając siły. Ze zdobytej broni zabierał jedynie lekkie sztylety i magiczne laski. Nie chciał obciążać się toporami, czy długimi mieczami. Gdy wreszcie chwycił w rękę Kamień Pieczęci, był tak zmęczony, że przez dłuższą chwilę siedział między filarami wygasłych wrót, zbierając siły. Na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Do najbliższego miasta było daleko. Zmusił się do powstania i odnalazł swego wierzchowca, z westchnieniem wdrapując się na siodło. Nie, nie da rady w tym stanie odnaleźć w ciemnościach kapliczki Peryite! Musi poczekać do rana. Musi odpocząć. Wiedział, że w tych okolicach nie ma żadnej ludzkiej osady, ale gdzieś tu niedaleko, nad zalewem, stało opuszczone obozowisko, z resztkami szałasów. Znalazł je po krótkim czasie. Miał tylko tyle sił, że rozkulbaczył konia i puścił go na popas, a sam zwinął się w kłębek pod wielkim dębem i natychmiast zapadł w sen. Wiedział, że to lekkomyślność z jego strony, ale nie dbał już o to. Oczy same mu się zamykały.

     Rankiem z trudem uchylił powieki. Czekało go teraz najtrudniejsze zadanie. Trzeba odnaleźć kaplicę, która miała leżeć gdzieś na wschodzie, w lesie nad rzeką, ale gdzie dokładnie, nie miał pojęcia. Mapka Martina wskazywała tylko jej orientacyjne położenie. Osiodłał konia, któremu zebrało się właśnie na żarty i utrudniał mu to na wszystkie sposoby. Po dłuższej chwili wzajemnej szamotaniny ruszyli jednak w dalszą drogę, wracając na trakt i kierując się na południe. Musieli dotrzeć do mostu, a za nim skręcić w lewo i poruszać się wzdłuż brzegu rzeki.

     Na moście zaatakował ich rozbójnik. Rudy Khajit, w mithrilowej kolczudze zagrodził im drogę, szczerząc kły. Mario wpakował mu strzałę między oczy, nie zsiadając z konia. Khajit runął na plecy i więcej się nie podniósł. Mario nawet nie zatrzymał się, by zabrać łup, jak to miał w zwyczaju. Przestało go to obchodzić. Ba, nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Przejechał mimo i za mostem skręcił w lewo.

     Słońce minęło najwyższy punkt na niebie, a kapliczki ani widu, ani słychu. Poruszał się jednak wolno, bo wzdłuż rzeki nie było drogi, a podłoże pełne było splątanych korzeni i śliskich, obrośniętych mchem kamieni. Po pewnym czasie, bojąc się o całość nóg Vulcana, zeskoczył z siodła i poszedł pieszo, starannie wybierając drogę i ciągnąc konia za sobą. Przez cały czas uważnie się rozglądał, ale w gęstym lesie niewiele widział. Dopiero parsknięcie konia obudziło w nim czujność.

     Nauczył się już rozumieć tę specyficzną końską mowę. Zauważył, że Vulcan inaczej parskał, gdy wokół pojawiały się dzikie zwierzęta, ludzie, czy daedry. To krótkie parsknięcie sygnalizowało, że wyczuł w pobliżu człowieka. Po chwili i Mario dostrzegł nie jedną, ale aż pięć humanoidalnych postaci. Początkowo tylko ich purpurową łunę, wyświetloną w jego oczach dzięki Wykryciu Życia. Gdy podszedł bliżej, ujrzał samą kaplicę.

     Miejsce było szczególnie urokliwe. Malowniczy zakątek, w którym wzniesiono pomnik daedrycznego księcia, prezentował się w sposób łagodny i miły dla oka. Zupełnie inaczej, niż wyobrażał sobie Mario, spodziewając się raczej mrocznego klimatu. Samego Peryite przedstawiono pod postacią smoka, czy podobnego stworzenia, o wężowym ciele, długiej szyi, równie długich i muskularnych kończynach, zakończonych pazurami i krótkich, błoniastych skrzydłach. Smok stał na dwóch nogach, z szyją wygiętą jak u łabędzia. Mario uśmiechnął się na ten widok, ale zaraz spoważniał zerknąwszy na zgromadzonych wokół niego wyznawców. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest z nimi coś nie w porządku. Dwoje z nich siedziało na ławce, jedna postać klęczała, dwie stały. Byli to przedstawiciele kilku ras: dwie Cesarskie, Dunmer, Argonianin i Redgard. Wszyscy jednak mieli ten sam, nieobecny wyraz twarzy. I żadne z nich nie wykonywało żadnych ruchów, poza oddechem. Gdyby nie to, można by wziąć ich za kamienne posągi.

Kapliczka Peryite w dolinie Nibenay (wschodnie Cyrodiil)

     - Witajcie – odezwał się Mario niepewnym głosem.

     Żadnej reakcji.

     - Hej! Słyszycie mnie?

     Podszedł do najbliższej kobiety i spojrzał w jej oczy. Były nieruchome, wpatrzone w dal i niczego nie widzące. Zamachał jej dłonią przed oczami – żadnej reakcji.

     - Nie słyszą – odezwał się nagle potężny, niski głos.

     Mario zaskoczony rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie spostrzegł. Zerknął więc na pomnik, zgadując, że to Peryite odezwał się do niego.

     - Ich dusze są daleko stąd – zagrzmiał znów głos. – Głupcy! Nie mogli doczekać, aż sam ich wezwę! Postanowili poszukać mnie na własną rękę. I utknęli na granicy światów. Tam, gdzie nie mogę ich dostrzec, by umożliwić im powrót.

     Mario z szacunkiem podszedł do pomnika i spojrzał na nieruchomą głowę marmurowego smoka, jakby spodziewał się, że rzeźba poruszy się, albo da jakiś inny znak. Nic takiego jednak nie nastąpiło. 

     - Czy można im jakoś pomóc? – spytał w końcu.

     - Pomóc? – zagrzmiał głos. – A chcesz im pomóc? Chcesz sprowadzić ich z powrotem do tego świata, by nadal cierpliwie czekali na moje wezwanie?

     - Jeśli potrafię… - zająknął się. – To tak, chciałbym im pomóc. Ale nie wiem jak.

     - Jeśli masz dość odwagi, by udać się w Otchłań, możesz im pomóc. Mogę otworzyć portal do Otchłani i przenieść cię tam. Musiałbyś ich odnaleźć i przekazać im moje wezwanie.

     - To wystarczy?

     - Wystarczy – zapewnił go głos. – Jeśli znajdziesz się wystarczająco blisko każdego z nich,  zauważę go i przeniosę tutaj. Gdy odnajdziesz wszystkich, wróć do portalu i zostaniesz przeniesiony na powrót w to miejsce. Uczyń to, a zostaniesz nagrodzony. Ale ostrzegam, Otchłań to niebezpieczne miejsce. Utknęli bowiem w domenie Mehrunesa Dagona, pana zniszczenia.

     Mario o mało się nie roześmiał. To prawdopodobnie będzie najłatwiejsze zadanie od wielu dni! Zrobić coś, co od pewnego czasu robił niemal codziennie.

     - Zrobię to! – oznajmił. – Teraz!

     Peryite nie odpowiedział, jakby zaskoczyła go jego gotowość. Ale już po chwili obok pomnika pojawiła się kamienna brama. Zrazu zamazana i prawie przezroczysta, potem coraz wyraźniejsza. W końcu zaszumiała, jakby utworzył się w niej przeciąg. W niczym nie przypominała ognistej Bramy Otchłani. Raczej przyjazny portal, wybudowany na ludzką modłę, z kamiennych bloków, ułożonych na kształt bramy do jakiegoś zamku. Jej wnętrze również nie błyszczało ogniem, lecz wyglądało jak zmarszczona tafla wody, łagodnie przelewająca się z jednej strony na drugą.

     - Gdy tylko znajdziesz ostatniego z nich, przywiodę cię z powrotem – zapewnił daedryczny książę.

     Mario chwycił łuk i nasunął na palec Pierścień Khajitów. Odważnie wstąpił w półprzezroczystą taflę.  I momentalnie znalazł się w znanym sobie miejscu.

     To była wyspa na morzu lawy. Nie ta, na której już kiedyś się znalazł, po przekroczeniu Bramy Otchłani, ale podobna. Górzysta, sucha i wydała się niewielka. Nie było tu żadnej wieży, tylko resztki innych zabudowań. Jakieś zawalone mosty, szczątki murów, kilka strażniczych „latarni”, o których pamiętał, że ciskają ogniste kule. I jakiś daedrot, wałęsający się w oddali, zbyt daleko jednak, by potwór mógł go dostrzec. Zwłaszcza teraz, gdy był przezroczysty jak zjawa nie z tego świata. Odetchnął głęboko i zaczął zwyczajną wędrówkę po Otchłani, jakich odbył już wiele.

     Dunmera znalazł szybko. Stał nieruchomo na brzegu skały, nad roztopioną wokół lawą i wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. On za to dostrzegł Maria dopiero wtedy, gdy ten stanął przed nim i zdjął pierścień z palca. Przestraszył się, gdy nagle zmaterializowała się przed nim dziwna postać, w zielonej zbroi. W sumie, nic dziwnego, normalna reakcja…

     - Nie bój się – zapewnił go Mario. – Przysyła mnie twój pan.

     - Mój pan? – spytał zaskoczony?

     - Peryite – uśmiechnął się Mario. – Nic się nie bój. Podaj mi rękę, a znajdziesz się znów w Mundus.

     - Czy to możliwe? – jęknął Dunmer. – Niczego bardziej nie pragnę.

     - Przekonajmy się – Mario wyciągnął dłoń.

     Dunmer z wahaniem podał mu swoją. Ale gdy tylko wymienili lekki uścisk, na jego obliczu odmalowały się zdumienie i zaskoczenie i nagła radość. Oczy rozszerzyły mu się, jakby zobaczył coś niesamowitego.

     - Panie mój – szepnął z uwielbieniem.

     I zniknął. Tak po prostu. Był – nie ma. Pozostało po nim tylko kilka śladów, jakie zdołał wydeptać w ubitej ziemi. Gdyby nie one, Mario mógłby przysiąc, że miał przed chwilą przywidzenie.

     - Szybki jest pan Peryite – mruknął, uśmiechając się pod nosem.

     Ale zrobiło mu się miło i poczuł sympatię do daedrycznego księcia. Nie mógł być całkiem zły, skoro troszczył się o swoich wyznawców. Nie zapomniał o nich, nie machnął ręką na ich niedolę. Mario przez całe życie bał się daedr, uważając je za wcielone zło. W większości przypadków, nie bez powodu. Ale teraz z nadzieją odkrywał, że nie wszystkie z nich były do gruntu złe. No, bo o co prosił go tym razem daedryczny książę? O ratunek dla kilkorga ludzi – nic więcej. To było coś, co mógł zrobić nie tylko bez wyrzutów sumienia, ale wręcz ze szczerą radością.

     - Dobra, poszukajmy następnego – mruknął, nasuwając Pierścień Khajitów na palec.

     Wyspa nie była wielka. Obszedł ją w mniej niż pół dnia. Czasami musiał likwidować z daleka jakieś daedry, które stały mu na drodze, jednak ani razu nie poczuł się zagrożony. Dzięki magicznemu pierścieniowi, był niedostrzegalny. Znalazł szybko kolejnych wyznawców i powtórzyła się ta sama historia, co poprzednio. Portalu też nie musiał szukać. Peryite, jakby wciąż nad nim czuwając, zmaterializował go tuż obok miejsca, z którego zabrał swego ostatniego wyznawcę. Wystarczył przejść kilka kroków. Rozległ się szum, jakby wodospadu i… Mario znalazł się tuż pod pomnikiem, otoczony grupką kultystów, tym razem żywych i poruszających się o własnych siłach. I bardzo, ale to bardzo szczęśliwych.

     Peryite nagrodził go sowicie. Dar, jaki od niego otrzymał, był równie wspaniały jak Pierścień Khajitów, choć nieco bardziej okazały. Był to legendarny Łamacz Czarów – gruba tarcza, przypominająca nieco hoplon dwemerskiego piechura, jaki widział kiedyś u Varnado, zbrojmistrza z Cesarskiego Miasta. Podobnie jak tamta, ta miała kształt nieregularnego owalu, w złotym, nieco przydymionym kolorze i pokryto ją delikatnymi, geometrycznymi ornamentami. Ale przede wszystkim błyszczała silnym zaklęciem. Odbijała bowiem nie tylko ciosy miecza, czy topora, ale również częściowo ataki magią zniszczenia, przed czym ulec musiał nawet najlepszy puklerz. Przy czym nieważne było zaklęcie, jakim noszący tę tarczę został zaatakowany – odbijała wszystkie. I błyskawice, i płomienie, i mroźną burzę… Znów Mario poczuł żal, że będzie musiał rozstać się z czymś takim, ale później, już w drodze, zmienił zdanie. Łamacz Czarów był tarczą niemal doskonałą, to prawda, ale miał jedną wadę – był ciężki. Z pewnością bardzo przydatny dla ciężkozbrojnego piechura, uzbrojonego w topór lub włócznię, ale zupełnie nieporęczny w przypadku lekko opancerzonego wojownika, który w dodatku nad miecz przekładał łuk. Nie, nie ma się co mazać, trzeba tę tarczę oddać Martinowi. Peryite chyba się nie obrazi. Przecież zrobi to również po to, by ochronić jego wyznawców przed zagładą ze strony okrutnego Mehrunesa Dagona.

    Wyjechał na trakt i po krótkim namyśle skręcił w lewo, do Leyawiin. Wiedział, że oddala się od celu podróży, ale musiał wypocząć. Zaczynało się ściemniać, a okolica nie wyglądała na bezpieczną. Vulcan ruszył z kopyta. Biegł równym traktem, jak zwariowany, ale i tak minęła prawie połowa nocy, zanim dotarli do miasta. Mario przekazał stajennemu wodze, wraz z kilkoma monetami i przekroczył bramę miasta, również wciskając kilka septimów strażnikowi, pytając przy okazji o nocleg. Dotarł do wskazanej gospody, prowadzonej przez parę Argonian, bez zbędnych słów wynajął pokoik, zrzucił skorupy prosto na podłogę i padł na łóżko jak nieżywy.