Rozdział LIII

     Baurus miał pogodny charakter. Choć w akcji był skupiony i chłodny, niczym ostrze jego katany, po służbie lubił się rozluźnić. Dlatego też namówił Maria na wieczorny spacer po mieście. Do hrabiego mieli się udać dopiero nazajutrz rano, a wieczór był pogodny i ciepły.

     - Żeby się kolacja uleżała przed snem – stwierdził Baurus.

     Wyszli na miasto bez zbroi, tylko z nieodłącznymi mieczami u boków. Wiatru prawie nie było. W blasku z rzadka porozmieszczanych, równo palących się zniczy, miasto wyglądało bardzo malowniczo, ze swą specyficzną architekturą, w której wyraźnie wyczuwało się wpływy dunmerskie.

Cheydinhal

     - Dunmerskie? – zdziwił się Mario. – Myślałem, że Dunmerowie w Morrowind budują domy pod ziemią. Stary Myśliwy tak twierdził.

     - To zależy, w jakim rejonie – odrzekł Baurus. – Na południu, gdzie dominuje ród Hlaalu, budują właśnie tak jak tutaj. Drewniany szkielet, a ściany ze specjalnej masy, uzyskiwanej z gliny, wymieszanej z popiołem i jeszcze kilkoma składnikami, o których nie mam pojęcia. Jak wyschnie, to jest twarde jak kamień. Tylko dachy są tu inne, proste, kryte gontem, albo dachówką, a nie kopulaste, chitynowe, bo tu trudno o chitynę w takich ilościach. Domy pod ziemią, to cecha charakterystyczna dla rodu Redoran, którzy żyją bliżej centrum Vvardenfell. Tam regularnie Czerwona Góra obsypuje ich popiołem, więc inaczej by się nie dało żyć. Ciekawa architektura. Na zewnątrz wystaje obła kopuła, coś jak wielka skorupa żółwia, a pod ziemią prawdziwe pałace.

Krucza Skała na wyspie Solstheim (kolonia rodu Redoran). Wystające kopuły zabudowań.

     - Zadziwiające – Mario pokręcił głową.

     - Zadziwiające to są domy na wschodzie, na terenach klanu Telvanni – odparł Baurus. Tam tradycyjnie robi się je z grzybów.

     Zaśmiał się, widząc zdziwioną minę przyjaciela.

     - Nie, nie przesłyszałeś się. Z grzybów! Oczywiście, wspomagane to wszystko jest odpowiednią magią. Oni potrafią sprawić, że grzyb wyrasta wielki jak wieża.Drąży się środek, modeluje piętra, schody, podziemia. Całość jest tak mocna, że żaden huragan nie jest w stanie nic im zaszkodzić. Nic dziwnego, to wszystko zakorzenione w ziemi. Podobno taki grzyb, gdy go odpowiednio spreparować, jest wytrzymalszy od litego drewna.

     – Byłeś kiedyś w Morrowind?

Baurus skinął głową.

     - Służyłem Ostrzom od dzieciaka. Kiedy miałem trzynaście lat, już robiłem za ich łącznika. Kiedyś wysłali mnie ze specjalną pocztą do Balmory, do dowódcy tamtejszego oddziału Ostrzy.

     - Ostrza działają w Morrowind?

     Baurus roześmiał się.

     - Ostrza działają w całym Cesarstwie. I poza nim też…

     Przechodzili właśnie przez pusty, ciemny placyk, gdy nagle zewsząd otoczyła ich zgraja ciemnych postaci. Trudno było poznać, kto to, bowiem zlewali się z cieniem, rzucanym przez otaczające placyk kamienice. Trudno było ich też policzyć w tych ciemnościach. Ale brzęk żelaza świadczył o tym, że są uzbrojeni. Na domiar złego, przed chwilą obaj przechodzili obok jasno oświetlonej kamienicy i oślepieni blaskiem zniczy, w mroku zaułka nie widzieli prawie nic.

     - No – odezwał się jeden z nich. – Wyskakiwać z sakiewek! I bez żadnych numerów!

     Mario i Baurus momentalnie dobyli broni.

     - Ha, widzieliście? – parsknął ten sam głos. – Ptaszyny chcą dziobać! Rzucić mi zaraz to żelastwo, pókim dobry! Nas jest siedmiu a was tylko dwóch!

     - Trzech – rozległ się nagle spokojny głos z zakrytego głębokim cieniem kąta. – Ale to niczego nie zmienia. Nawet we dwóch poradziliby sobie bez trudu.

     Rabusie nie zmienili wprawdzie pozycji, ale ten i ów sapnął na znak zaskoczenia.

     - No, dalej – tajemniczy głos nabrał kpiącej nuty. – Atakujcie. Siedmiu zbirów będzie mniej!

     Chwila ciszy, ale napięcie wciąż rosło.

     - A ty kto? – odezwał się w końcu inny napastnik. – I czego się kryjesz w cieniu?

     W ciemności rozległ się drwiący śmiech.

     - I kto to mówi? – zakpił głos. – Banda drabów, która w ciemnych zaułkach zasadza się na podróżnych! No, ale trafiła kosa na kamień. Tym razem trafiliście na zawodowych wojowników!

     Wszyscy stali jak skamieniali. Nikt nie wykonał najmniejszego ruchu, wliczając to obu wojowników Ostrzy. Mario myślał intensywnie, jak znaleźć wyjście z sytuacji. Przez chwilę pożałował, że nie ma zaklętych rękawic, które wyraźnie pokazałyby mu napastników, ale szybko przestał sobie tym zaprzątać głowę. Wyciszył myśli. Postanowił błysnąć w stronę napastników czarem flary, by nieprzygotowanych oślepić, a samemu lepiej zorientować się w sytuacji. Teraz jedyne, co go rozpraszało, to świadomość, że skądś zna ten tajemniczy głos.

     - Wynosić się stąd, ale już! – głos stał się nagle ostry. – Macie na to pięć sekund!

     - Ha! – roześmiał się pierwszy rabuś. – Ale…

     - Cztery!

     - Hej, przecież…

     - Trzy!

     - Dwie!

     - Spadamy – szepnął pierwszy i rozległ się tylko tupot stup i odgłosy bezładnej ucieczki.

     Po chwili zostali sami.

     Mario wbił wzrok w ciemny kąt, skąd dobywał się głos. Coś się tam poruszyło i nagle od ciemnej ściany oderwała się równie ciemna, wysoka postać.

     - Wybaczcie – głos złagodniał. – Niegościnnie was przywitało to miasto.

     - Kimkolwiek jesteś, dziękujemy za pomoc – odezwał się Baurus. – Trudno się fechtować w takich ciemnościach.

    - Zawsze może się zdarzyć nieszczęśliwy wypadek – zgodziła się tajemnicza postać. – W ciemnościach łatwo posiekać swego. Ale i tak byłem pewien, że dalibyście radę.

     - Skąd wiesz? – spytał Baurus. – Znasz nas?

     - Ciebie nie znam – w głosie nieznajomego można było wyczuć uśmiech. – Ale twego przyjaciela już miałem zaszczyt spotkać. Mniemam wiec, że jesteś równie świetnym wojownikiem.

     - Kim jesteś? – spytał Mario. – Nic nie widzę w tych ciemnościach.

     - Więc wyjdźmy z tego zawszonego miejsca – roześmiał się nieznajomy.

     I skierował się ku jaśniejącemu prostokątowi sionki między dwoma domami.

     Jeszcze na dobre nie wyszli z cienia, a Mario roześmiał się sam do siebie.

     - Naprawdę, jesteś ostatnią osobą, jakiej spodziewałbym się w takim miejscu!

     Wicehrabia Farwil Indarys – on to bowiem był – odwrócił się i wyszczerzył zęby.

     - Obserwowałem tych rabusiów i widziałem, dokąd weszli – oznajmił. – Miałem zamiar ich trochę poszczerbić, ale gdy wy weszliście im w łapy, bałem się, by w ciemnościach nie drasnąć któregoś z was.

     Chwycił Maria za ramiona i uściskał serdecznie. Mario odwzajemnił uścisk.

     - Mnie też miło cię widzieć – rzekł z uśmiechem. – Właściwie, to przyjechałem ze sprawą do ciebie, chociaż wypada wspomnieć o niej twojemu ojcu. To mój przyjaciel, Baurus – rycerze wymienili uścisk dłoni. – A to wicehrabia Farwil Indarys.

     - Słyszałem o tobie – Baurus pokiwał głową. – Należysz do zakonu Rycerzy Ciernia.

     - Podobnie jak twój przyjaciel – odparł Farwil. – Ale choć nasz zakon nie śmie się równać z waszym, może wam chociaż zaofiarować gościnę. Mam nadzieję, że nie odmówicie.

     - Zatrzymaliśmy się w gospodzie Most – odrzekł Mario.

     - I po co? –Farwil przewrócił oczami. – Przecież Loża Rycerzy Ciernia jest też twoim domem. Jesteś jednym z nas. Zawsze możesz się tam zatrzymać. Nasze kwatery są wygodniejsze i lepiej wyposażone niż w gospodzie. Kuchnia może nie jest lepsza, ale piwniczka nie ma sobie równych. W dodatku, nasza siedziba leży na uboczu i tak jest dyskretniej.

     - Nie pomyślałem o tym – roześmiał się Mario. – Zawsze wydawało mi się, że jestem tylko honorowym członkiem zakonu, a nie chcę nadużywać uprzejmości. No i nie jestem sam.

     - Honorowym – Farwil wydął dolną wargę. – Honor to uczyniłeś nam, przyjmując medalion Rycerza Ciernia. A twoi przyjaciele są naszymi – skinął głową w stronę Baurusa. – To jak, zaszczycicie nas swoją obecnością w Loży? Dam znać komuś, żeby przeniósł wasze rzeczy. Zwilżymy gardło, porozmawiamy, pokłócimy się o politykę, jak to rycerze. No i załatwimy twoją sprawę.

     - Takiemu zaproszeniu nie można odmówić – uśmiechnął się Baurus. – Mnie w to graj.

     - Mnie też – zawtórował mu Mario.

     Gawędząc i żartując skierowali się do bramy miasta. Ponieważ było już ciemno, bramę zamknięto. Farwil podziękował strażnikowi za jej otwarcie garścią złotych monet. A wkrótce znaleźli się w malowniczym zameczku pod murami miasta, który był siedzibą Rycerzy Ciernia.

Loża Rycerzy Ciernia pod Cheydinhal

     Zameczek był niemal pusty – zajmowało go chwilowo tylko dwóch rycerzy. W piątkę zatem zasiedli do wieczerzy. Polano wina i piwa do posiłku. Rozwiązały się języki i humory. I Mario w pewnym momencie uświadomił sobie, że Farwil potrafi być przemiłym towarzyszem. W niczym nie przypominał tego narwanego młodzika z Otchłani. Wydał mu się o wiele dojrzalszy i bardziej zrównoważony.

     Powiedział mu o tym. Farwil roześmiał się i tryknął swym pucharem w kielich Maria.

     - Rozmowa z ojcem uświadomiła mi, jak wiele brakuje mi do bohatera – rzekł pogodnie, ale zaraz spoważniał. – No i śmierć moich towarzyszy w Otchłani odcisnęła na mnie swoje piętno – westchnął. – A i ja żyję tylko dzięki tobie. Tego nie da się zapomnieć.

     Przez chwilę był poważny, ale zaraz odpędził smutki.

     - Ale dziś nie pora na smutne myśli – odrzekł, nalewając wszystkim wina. – Dziś się weselmy. Za spotkanie! Piję zdrowie rycerzy Ostrzy, którzy zaszczycili nas swą obecnością

     - Zdrowie Rycerzy Ciernia! – odparł Baurus, wznosząc kielich.

     Pięć pucharów zderzyło się ze sobą, wydając brzęk i rozlewając nieco rubinowego trunku.

     - A teraz, pogadajmy o twojej sprawie – zaproponował Farwil.

     Mario zrobił tajemniczą minę.

     - Mam – zająknął się. – Właściwie to nasz arcymistrz ma do ciebie prośbę.

     - Cokolwiek to jest, uważaj sprawę za załatwioną – zapewnił go Farwil wesołym tonem. – Podasz jakieś szczegóły?

     Przez chwilę, półgłosem, jakby ktoś miał ich tu podsłuchać, obaj wyłuszczali pozostałym prośbę Jauffrego.

     - Tylko tyle? – jeden z Rycerzy Ciernia uniósł brwi. – Nieważne. Każda przysługa, nawet drobna, wyświadczona Ostrzom to dla nas zaszczyt.

     - Zatem, za powodzenie naszej wspólnej sprawy – Farwil znów wzniósł puchar.

     Mario po latach często wspominał ten wieczór. Wtedy właśnie uświadomił sobie, że w całym kraju ma wielu oddanych przyjaciół. I jego serce, zalała nagle fala radości.

*          *          *

     Ponieważ wróg i tak doskonale już wiedział o obecności Martina w Świątyni Władcy Chmur, nie było sensu się kryć i czekać do nocy w Brumie. Wjechali do świątyni za dnia. Jauffre i Cyrus przechadzali się po dziedzińcu, rozmawiając o czymś półgłosem. Gdy ich ujrzeli, przystanęli w wyczekującej pozie.

     - Sprawa załatwiona – poinformował Mario. – Rycerze Ciernia chętnie nam pomogą. Od wczoraj rozpoczęli patrole na szlaku.

     - Byłem pewien, że się zgodzą – uśmiechnął się Jauffre. – Znam starego Indarysa, a młody nie może się aż tak bardzo od niego różnić. Martin też jest prawie gotowy. Do wieczora się wyrobi.

     - Co zatem robimy? – spytał Baurus.

     - Musimy się naradzić – odrzekł arcymistrz. – Zaraz będzie obiad, a potem zbieramy się wszyscy w Wielkiej Sali. Ustalimy, jak wyrwać Camoranowi Naszyjnik Królów.

     Mario i Baurus po podróży przez góry byli głodni i zmarznięci, więc wiadomość o obiedzie przyjęli z radością. Czym prędzej udali się do łaźni, by zmyć z siebie zapach końskiego potu. Wkrótce czyści, przebrani w świeże ubrania i wściekle głodni pojawili się w Wielkiej Sali.

     I od razu przystanęli zdziwieni. Takiego widoku się nie spodziewali.

     Spod kominka usunięto ławy i zrobiono miejsce na magiczny krąg. Miejsce to nadawało się idealnie, bowiem istniał tam już krąg z kamienia, tyle że z magią nic wspólnego nie miał. Był to kawałek zwykłej, kamiennej posadzki, w kształcie koła, o średnicy kilku kroków – pozostałość po palenisku, które dawno temu zastąpiono kominkiem. Ponieważ leżał równo z podłogą i nikt się o niego nie potykał, zostawiono go, jako swoisty element dekoracji. Tym razem lśniły na nim jakieś magiczne runy, a dodatkowo, na wysokości ludzkiej głowy lewitowały tam dwa przedmioty: Wielki Kamień Pieczęci i Wielki Kamień Welkynd. Oba artefakty otaczała magiczna poświata. Lewitując, wibrowały jednostajnie, wydając ciche buczenie.

     - O! – zdołał tylko wykrztusić z siebie Mario.

     - Nie  żadne O, tylko portal do Gaiar Alata – zaśmiał się Jauffre.

     - Portal? – Mario podszedł do kręgu i zrobił zdumioną minę. – Ja… Nie widzę tu żadnego portalu.

     - Bo jeszcze nie jest otwarty – odrzekł Martin, wyłaniając się z cienia za filarem. – Jeśli mamy wroga zaskoczyć, muszę go otworzyć w ostatniej chwili i tylko na moment. Ot, tyle, żeby się przez niego przedostać. Potem portal się zamknie.

     Mario miał jeszcze wiele pytań, ale postanowił zaczekać. Martin z pewnością udzieli mu dokładniejszych wyjaśnień. Tak też się stało. Gdy już zjedli i podano kubki z gorącymi napojami, Jauffre powrócił do tematu.

     - Taaak – zaczął zamyślony, trąc swoją łysinę. – Teraz musimy się zastanowić, co dalej.

     Przez chwilę wszyscy milczeli, aż wreszcie Jauffre podniósł wzrok i oznajmił.

     - Po pierwsze, musimy zdecydować, czy wchodzimy tam całym oddziałem, czy wysyłamy tylko nieliczną grupę – odezwał się. – Martin nigdzie nie idzie i tu nie dam się przekonać. Cesarz nie pójdzie prosto w łapy Mankara Camorana, choćbym miał go zakuć w dyby. To jest Świątynia Władcy Chmur i ja tu dowodzę, koniec, kropka!

     - Jak raz się zgadzam – westchnął Martin. – Tam akurat wiele nie zdziałam. Nie wiemy nawet, czego się spodziewać, a co dopiero stworzyć jakiś rozsądny plan.

     - No, to jedno z głowy – Jauffre skinął głową. – Mów teraz, czego się dowiedziałeś o Gaiar Alata.

     Martin potrząsnął głową.

     - Tyle co nic – oznajmił. – Ma to być miejsce, do którego trafiają po śmierci ci wszyscy, którzy zginęli w służbie Mehrunesa Dagona. Ale wiem o nim tylko tyle, ile sam Camoran o nim powiedział. A wcale nie musiał mówić prawdy. Nikt poza nim jeszcze stamtąd nie wrócił. On sam opisuje to jako wielki, piękny ogród, w którym ludzie żyją szczęśliwie, bez trosk i zmartwień. Są tam nieśmiertelni, nie starzeją się i czas płynie tam zupełnie inaczej. A gdy dopełni się przeznaczenie, powrócą do tego świata, by, jak się wyraził, dzielić chwałę z Lordem Dagonem. Jednak nikt nie jest w stanie sprawdzić, ile w tym prawdy. Równie dobrze może to być po prostu jeden z obszarów Otchłani.

     - Czyli wielka niewiadoma – mruknął Steffan. – W zasadzie nic nie wiemy.

     - Wiemy, że on tam jest – odparł Mario. – Mankar Camoran.

     Martin w zamyśleniu pokręcił głową.

     - Tego, niestety, też nie wiemy – odrzekł. – Wiemy tylko tyle, że udaje się do tego miejsca. Możliwe, że tylko przez nie przechodzi do jakiegoś innego świata.

     - No, ale to znaczy, że tam jest przejście do miejsca, do którego się udaje – Baurus upił miętowego naparu. – Może trzeba poszukać na miejscu.

     Mario uśmiechnął się.

     - Czyli jedyny rozsądny plan, to udać się tam, sprawdzić to, wrócić i naradzić się jeszcze raz – spojrzał w oczy Jauffrego. – A tak się składa, że mam największe doświadczenie w wałęsaniu się po ziemiach Otchłani.

     Ku jego zdziwieniu zarówno Martin, jak i Jauffre pokręcili głowami.

     - Problem w tym, że nie tak prosto wrócić – oznajmił Jauffre. – Portal zamknie się za tobą. Jedynie śmierć Camorana może pozwolić ci wrócić. Czy tak, Martinie?

     Martin skinął głową.

     - To podobnie jak z Bramą Otchłani – odezwał się. – Tym, co trzyma ją na miejscu, jest kamień pieczęci. To taki rodzaj kotwicy, utrzymującej portal. W przypadku Gaiar Alata, taką kotwicą jest, no cóż, osoba Mankara Camorana. Trzeba go po prostu zabić, a wrócisz do naszego świata. Prawdopodobnie…

     - Byłeś tego pewien – Steffan podniósł na niego oczy.

     - Byłem – przyznał Martin. – Dopóki rozważałem to w teorii, jakbym rozwiązywał szkolne, algebraiczne zadanie, byłem pewien. Wszystko by mi się zgadzało. Mankar Camoran działa dość schematycznie, stosując sprawdzone mechanizmy. Ale może się zdarzyć, że po ostatnich wydarzeniach postanowił coś zmienić. Nie jest przecież głupcem. Może okazać się sprytniejszy, niż sądzimy.

     - Trzeba być dobrej myśli – odrzekł Mario po chwili milczenia. – Ryzyko jest zawsze. A my i tak nie mamy innego wyjścia.

     - Nie mamy – westchnął Jauffre. – I dlatego tak ciężko mi cię o to prosić. Jako dowódca, uważam, że pakowanie całego oddziału na zupełnie nierozpoznany teren, to szaleństwo. Dlatego posyłam tylko ciebie. Ufam w twoje umiejętności. Ale gdyby okazało się, że posłałem cię na śmierć…

     - Jestem żołnierzem – odrzekł Mario głosem, który miał zabrzmieć twardo, ale zadrżał lekko. – Wszyscy jesteśmy. Taka to już nasza dola. Czy portal można otworzyć wielokrotnie?

     Martin przełknął swój napar z palonego zboża.

     - Nie wiem – odrzekł. – I chyba wiem, o czym myślisz…

     - Już to rozważaliśmy – mruknął Steffan.

     Mario popatrzył na nich rozbawiony.

     - Przecież nie wiecie, o co mi chodzi!

     - Chodzi ci o to, żeby po określonym czasie znów otworzyć portal, żebyś mógł wrócić ze zwiadów – odrzekł Jauffre. – Ale to może okazać się niemożliwe.

     - Nie wiem, co stanie się z tymi artefaktami – Martin wskazał na lewitujące nad kręgiem przedmioty. – Pewności nie mam, ale prawdopodobnie znikną. Po prostu, rozwieją się, jak kamienie duszy. Drugi raz, nie mając tych przedmiotów, nie otworzę portalu. To droga bez powrotu. A raczej z powrotem, ale okrężną drogą.

    - I tą okrężną drogą jest śmierć Camorana – Mario przygryzł wargę.

     Milczał przez chwilę ze wzrokiem wbitym w wibrujące artefakty. Przypomniał sobie Miscarcand i bitwę między szkieletami i goblinami, a potem niespodziewane pojawienie się licza, gdy zgarnął już z piedestału Wielki Kamień Welkynd. Cisza przedłużała się, aż w końcu ją przerwał.

     - Skoro mus, to nie ma na co czekać – oznajmił nieoczekiwanie. – Udam się tam tak czy tak.

     - Przyjmuję – burknął Jauffre. – Ale nie teraz.

     - Każda chwila jest ważna – zaoponował Mario.

     - Jeszcze ważniejsze jest wykonanie zadania – Jauffre potrząsnął głową. – A żeby je wykonać, musisz być wypoczęty i skupiony. Dopiero co wróciłeś z podróży. Toteż teraz udajesz się na spoczynek, czy chcesz, czy nie chcesz. Do raju wyślemy cię jutro z rana.

     Mario skinął głową. Nie czuł zmęczenia, ale wiedział, że nie ma co się kłócić z arcymistrzem. Żeby nie iść od razu spać, a raczej przekręcać się z boku na bok w oczekiwaniu snu, poprosił o jeszcze jeden kubek gorącego wywaru.

     - Zbożowy – spytał dyżurny?

     - Nie – odparł Mario. – Ziołowy. Z melisy.

     Po czym powiódł wzrokiem po pozostałych.

     - Żeby w ogóle zasnąć – mruknął.


Rozdział LII

    Otoczyła go cisza. Tu było już po bitwie. Musiała być krwawa, bowiem śnieg był zdeptany i poplamiony purpurą. Walały się tu porzucone w nieładzie truchła daedr. Poległych ludzi właśnie znoszono w jedno miejsce. Rozejrzał się z przestrachem, ale zaraz odetchnął, gdy ujrzał Martina, klęczącego przy rannym strażniku i posyłającego mu porcję magii uzdrawiania. Na chwilę z cesarza na powrót przedzierzgnął się w dobrotliwego mnicha, a Mario mógłby przysiąc, że przyjaciel dopiero teraz czuje się pewnie.

     Zdjął hełm, otarł czoło, po czym zsunął rękawice i zerwał z palca Pierścień Khajitów. Natychmiast go dostrzeżono. Jauffre i Steffan podbiegli ku niemu. Obaj zbryzgani byli posoką daedr, ale chyba cali. Mario uśmiechnął się słabo, ale obolałe nogi na chwilę odmówiły mu posłuszeństwa. Potknął się i wielki kamień pieczęci wysunął mu się z rąk, by potoczyć ku nadbiegającym, niby piłka rzucona na ziemię po skończonej grze.

     Jauffre spojrzał na toczący się ku niemu przedmiot. Spojrzał zwężonymi oczami, jakby wciąż jeszcze znajdował się pod wpływem bojowego szału. Odetchnął głęboko raz i drugi. I skinął głową. Przymknął na chwilę powieki i skinął głową po raz drugi… Potem nią pokręcił, jakby z niedowierzaniem. A potem schował miecz do pochwy i zaczął bić brawo. Patrzył prosto w jego oczy z podziwem i dumą. Steffan dołączył do niego w tym wariackim rytuale. Po chwili wszyscy Ostrza, zdolni chodzić o własnych siłach, otoczyli go, w milczeniu klaszcząc w ręce. Dziwny był ten hołd – milczący, jednocześnie radosny z powodu zwycięstwa i poważny, bo odbywał się nad ciałami poległych.

     - Udało ci się, skurczybyku! – Baurus był bardziej wylewny i zwyczajnie rzucił mu się na szyję, o mało go nie przewracając. – Udało ci się jak cholera!

     Mario odwzajemnił uścisk przyjaciela.

     - Żyjesz – uśmiechnął się z ulgą, ale zaraz spoważniał. – Wielu zginęło?

     - Wielu, niewielu – westchnął Redgard. – Zawsze ginie zbyt wielu. Z Ostrzy tylko dwóch, ale strażników ponad dwudziestu. No i Burd, między innymi…

     - Burd?

     - Niestety – Baurus pokręcił głową. – Szkoda chłopa. Lubiłem go. Ty, zdaje się, też.

     Mario rozejrzał się z niepokojem. Bramy Otchłani zniknęły, ale opodal ujrzał znaną już sobie piekielną machinę z Otchłani.

     - Kto zamknął bramy?

     - Same znikły – odparł Baurus, chwytając go za ramię i lekko ciągnąc w stronę Jauffrego. – Razem z Wielką Bramą. A to coś pojawiło się nagle, nie wiadomo skąd – wskazał na stojącą niedaleko tajemniczą machinę z Otchłani.

Tajemnicza machina z Otchłani

     Gdy leżała na ziemi, opuszczona i z unieruchomionym świdrem, wydawała się niegroźna. Mimo to Mario zadrżał. Nie chciałby jej ujrzeć w działaniu.

    Mario miał jeszcze wiele pytań, ale musiały one poczekać, bowiem stanął właśnie przed obliczem arcymistrza, do którego dołączył również Martin. Steffan schylił się po wielki kamień pieczęci. Wszyscy spoglądali na niego z uznaniem i jakąś dziwną czułością. Jauffre wyciągnął zza pazuchy jakiś dokument, opatrzony jego pieczęcią.

     - Trzymaj – rzucił krótko. – I nie wykręcaj się. Po prostu musisz to przyjąć. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej.

     - Co to? – spytał Mario, zerkając na podany mu rulon.

     - To jest oficerska nominacja – odparł Jauffre. – Od teraz jesteś porucznikiem, czy to ci się podoba, czy nie. Po prostu inaczej być nie może.

     - Ale…

     - Służba! – rzucił Jauffre z udawanym gniewem. – Zrozum człowieku, że teraz nie będziesz musiał prosić o pomoc. Możesz wydać rozkaz. I to każdemu, z wyjątkiem hrabiów, generałów i legatów. Porucznik Ostrzy znaczy więcej niż kapitan straży, czy centurion Legionu. Więc?

     - Służba – szepnął wzruszony Mario. – Ku chwale Cesarstwa – dodał przepisową formułę.

     Martin po prostu uścisnął mu dłoń, choć w jego oczach widać było, że miał ochotę wyściskać go z wielkiej radości. Nie chciał jednak przy wszystkich okazywać swoich prawdziwych uczuć. 

     - Gratuluję, bracie – szepnął tylko.

     Rozpoczęły się teraz ogólne gratulacje i poklepywanie. Choć poniesiono straty, nie da się ukryć, że bitwa pod Brumą zakończyła się całkowitym zwycięstwem, którego świadomość rozpierała pierś, mimo żalu po stracie towarzyszy. Wszyscy czuli radosne podniecenie i nawet widok poległych, ułożonych równo wzdłuż traktu, skąd miały ich zabrać furmanki, nie popsuł radosnych nastrojów.

     - Będą o tym pisać pieśni – oznajmił strażnik w opończy, niegdyś żółtej, teraz ciemnej od posoki daedr. – O bitwie pod Brumą, o bohaterskim cesarzu, o Bohaterze z Kvatch… - urwał wzruszony, wycierając łzę. -  I o dzielnym kapitanie straży, który oddał życie, broniąc swego miasta.

     - Chwała jego imieniu! – odpowiedziało u kilka głosów.

     - Jeśli mogę o coś prosić – rzekł nieśmiało Mario.

     - O wszystko – odparł zdziwiony Martin. – Ty w tej chwili możesz prosić nawet o rękę hrabianki!

     Mario uśmiechnął się na te słowa. Hrabianka Brumy miała dopiero dwanaście lat.

     - Nie, chodzi o coś innego… Co może wam się wydać dziwne.

     Spojrzeli na niego pytająco.

     - Wiecie – zająknął się. – Nie pałam miłością do daedr, ale… Dremory. Oni są jednak istotami rozumnymi. Walczyli jak żołnierze…

     - To wrogowie! – odezwał się strażnik, przysłuchujący się rozmowie. – W dodatku okrutni.

     - Wrogowie – Mario skinął głową. – Ale już pokonani. Niegroźni. Nieżywi. Chciałbym ich pochować jak żołnierzy.

     Wszyscy unieśli brwi w wielkim zdziwieniu.

     - Oczywiście, nie w krypcie! – dodał szybko. – Tutaj, na polu walki.

     - Oni zrobiliby to samo z nami? – warknął strażnik.

     - Nie wiem – Mario pokręcił głową. – Pewnie nie. Ale my nie jesteśmy dremorami. Postępujmy jak ludzie. Jak żołnierze… Zostawić ich niedźwiedziom na pożarcie… No, nie wiem, jakoś się nie godzi.

     - Ma rację – burknął Baurus. – Jeszcze się niedźwiedzie potrują…

     Wszyscy spojrzeli pytająco na Martina. Ten zaś spojrzał na Maria z braterską czułością.

     - Bohater z Kvatch udowodnił właśnie, że ma nie tylko sprawne ramię i tęgą głowę – odezwał się uroczystym tonem. – Ma jeszcze wielkie serce.

     - To ty mnie tego nauczyłeś – odrzekł Mario. – Pamiętasz zbója pod Skingrad?

     Martin uniósł tylko brwi, jakby nie umiał sobie przypomnieć. Jauffre tymczasem zwołał oficerów i przekazał im prośbę bohatera z Kvatch.

     - Ich broń i zbroje możecie zabrać, ale ciała pochowajcie w zbiorowej mogile – polecił. – Tak jak chcielibyście, aby wrogowie postąpili z wami.

     Szmer zdziwienia przeszedł przez żołnierzy, ale arcymistrz Ostrzy cieszył się wśród nich takim szacunkiem, że nikt nie próbował nawet protestować. Posłano do miasta po kilofy i łopaty.

     - Co teraz? – spytał inny strażnik.

     - Teraz? – Jauffre podrapał się po brodzie. – Cóż, wypełniliście swój obowiązek. Wracajcie do miasta. Odpocznijcie, wyleczcie swe rany. Napijcie się za zdrowie cesarza, za pamięć kapitana Burda i pozostałych towarzyszy. Na rachunek Ostrzy, nie zapomnijcie o tym wspomnieć. Wkrótce wyruszymy do stolicy. A my – zwrócił się do Ostrzy. – Wracamy do  Świątyni Władcy Chmur. Mamy kolejną misję do spełnienia.

     - Jaka misję? – spytał Mario?

     - Jak to jaką? – Jauffre wzruszył ramionami. – Portal do raju Camorana! Zapomniałeś?

     - A, o to chodzi… Nie, nie zapomniałem.

     - Nie może być! – zaoponował jeden z Nordów. – Walczyliśmy ramię w ramię. Jesteśmy teraz braćmi krwi! Mus wznieść kielich w podzięce Talosowi za zwycięstwo. I musimy to zrobić razem.

     - Być nie może – Jauffre przepraszająco rozłożył ręce. – Właśnie po to, by to zwycięstwo wykorzystać. Musimy zrobić coś jeszcze.

     - Pozwól im – mruknął Mario, na tyle cicho, by usłyszeli tylko Jauffre i Martin. – Dziś niech świętują. Nic się nie stanie, jeśli ściągną do świątyni jutro.

     Jauffre spojrzał na niego spode brwi, ale po chwili przeniósł pytające spojrzenie na Martina.

     - Będą ci potrzebni?

     - Dziś nie – Martin wzruszył ramionami. – Ale dziś i tak nie wyślę nikogo do raju Camorana. Potrzebuję trochę czasu na rytuał, a wszystkim nam należy się odpoczynek. Wracam do świątyni, ale oni mogą zostać.

     Jauffre zgrzytnął zębami.

     - Dyscyplina mi się przez was rozleci – mruknął.

     Ale zgodził się, by ci, co zechcą, zostali na noc w Brumie. Z wyjątkiem niewielkiego oddziału do transportu rannych i ochrony cesarza.

     Mario postanowił dołączyć do oddziału wracającego do świątyni. Ale zanim to zrobił, podszedł jeszcze wraz z innymi do tajemniczej machiny. Wciąż była ciepła, a jej rozżarzony czubek wciąż promieniował gorącem, choć ostygł już na tyle, że nie świecił na biało, a zaledwie na pomarańczowo. Mario nie wiedział, w jaki sposób to miało działać, ale nie żałował, że się nie dowiedział.

     - Słyszałem, że należą ci się gratulacje – usłyszał znajomy głos.

     Odwrócił się. Carius uśmiechał się, ale jego oczy pozostały smutne.

     - Ty pewnie też awansujesz – odrzekł Mario, ściskając jego dłoń. – Ktoś musi zastąpić Burda.

     Carius westchnął tylko.

     - Nie cieszy, gdy w taki sposób – mruknął. – Burd był kimś więcej niż dowódcą. Będzie go brakowało. Wszystkim będzie go brakowało, nie tylko mnie.

     Mario powiódł wzrokiem dookoła.

     - Wojna – szepnął. – Przeklęta wojna…

     Carius pokiwał smutno głową.

     - Zróbmy wszystko, żeby ją szybko zakończyć.

*          *          *

     W Świątyni Władcy Chmur od rana można było usłyszeć gorączkowy szum. Zwykle panowała tu cisza, sprzyjająca kontemplacji, ale dziś wszyscy czuli się dziwnie pobudzeni. Przygotowanie rytuału, mającego otworzyć portal do Raju Camorana szło pełną parą, a i tak miało zakończyć się dopiero za kilka dni.

     - To dość skomplikowany obrządek – uśmiechał się Martin, jakby przepraszał wszystkich obecnych.

     Jauffre nalegał, aby cesarz odpoczął choć jeden dzień, ale Martin nie chciał o tym słyszeć.

     - Jak wszystko będzie gotowe – upierał się.

     - Ale przecież ledwo stoisz na nogach! – jęczał arcymistrz. – Pod Brumą o mało cię nie zasieczono. Nie wyleczyłeś nawet własnych ran.

     - Są powierzchowne – Martin wzruszył ramionami. – Draśnięcia, już dawno zaleczone.

     -  Chociaż opiekę nad rannymi powierz komuś innemu. Ty już jesteś wykończony, a przecież czeka cię najważniejsze zadanie!

     - Jak im się polepszy – ucinał Martin.

     - To chociaż pozwól sobie pomóc…

     Ale Martin przymykał tylko zmęczone oczy, z sińcami pod oczami i z łagodnym uśmiechem potrząsał głową.

     - Nie możecie mi pomóc – odpowiadał. – Tylko ja mam tu doświadczenie z daedrycznymi artefaktami. Muszę to zrobić sam.

     Jauffre kręcił swą łysiejąca głową, próbując odpędzić od siebie troskę. Choć przecież sam nie siedział bezczynnie. W Wielkiej Sali zorganizował coś w rodzaju sztabu, który miał przygotować plan przedarcia się do Cesarskiego Miasta.

     - Może, że nie będzie potrzebny – stwierdził. – Na miejscu wroga, zaatakowałbym bezpośrednio w stolicy, a nie na trakcie. Zwłaszcza, że teraz będzie tędy przechodzić wiele oddziałów. Garnizony poszczególnych hrabstw zaczną opuszczać Brumę i wszystkie mają się zebrać w Cesarskim Mieście. Będzie ruch, jak w czasie jarmarku. Wróg nie wie, w którym z nich będzie znajdował się Martin. My sami tego jeszcze nie wiemy, więc…

     - Próbuję wczuć się w rolę daedr – mruknął Steffan. – I wiesz co? Ja mimo wszystko zaatakowałbym na szlaku. Droga do centrum wiedzie przez wąwozy. Idealne miejsce na zasadzkę. Tam łatwiej zabić cesarza, niż zdobywając miasto. Wystarczy obrzucić wąwóz strzałami, głazami, czy pniami drzew.

W górach Jerall znajduje się sporo miejsc nadających się na zasadzki

     - Ale wróg wie, że się tego spodziewamy – Jauffre potrząsnął głową. – Wie, że będziemy przodem wysyłać zwiadowców i to nie traktem, a dookoła niego. Takiej zasadzki nie da się ukryć. Może, mając do dyspozycji wyszkolone wojsko. Ale oni mają tylko armię fanatycznych amatorów i na pół dzikie daedry, nie będą ryzykować. Poza tym, wróg musi być absolutnie pewien, że uśmiercił cesarza. Obrzucanie głazami nie wystarczy, cesarz przecież mógłby przeżyć.

     - To i tak łatwiej niż zdobywanie miasta.

     - Wróg wcale nie będzie go zdobywał – Jauffre potrząsnął głową. – Nie musi. Stolica to teraz jedyne miasto bez boskiej, ochronnej bariery. Świątynia jest nieczynna, nie palą się w niej Smocze Ognie. Nie roztacza swego błogosławionego pola. A to znaczy, tak przynajmniej twierdzi Martin i ja mu wierzę, że wróg może otworzyć bramę Otchłani w samym środku miasta. I zrobi to, gdy tylko będzie pewien, że Martin tam dotarł.

     - Zatem?

     Jauffre oparł się rękami o mapę.

     - Tak czy owak, musimy zabezpieczyć przemarsz – mruknął. – To co mówisz, jest mało prawdopodobne, ale możliwe. Przygotujemy się więc i na taką ewentualność.

Szlak cesarski w górach Jerall

     Przesunął wzrokiem po mapie.

     - Przypomnij mi, gdzie leży ich sanktuarium.

     Mario wskazał brzeg jeziora Arrius.

     - Blisko Cheydinhal – mruknął Jauffre. – Mówiłeś, że Andel Indarys nam sprzyja?

     Mario skinął głową.

     - Wszyscy władcy nam przecież sprzyjają – zdziwił się Steffan. – Każdy przysłał pomoc…

     Mario potrząsnął głową.

     - Przysłali pomoc dla Brumy – odrzekł. – Ale Andel Indarys jako jedyny jednoznacznie zadeklarował się po stronie Martina.

     - Skąd on o nim wie? – obruszył się Baurus. – To miała być najgłębiej strzeżona tajemnica!

     - Nie ode mnie – Mario wzruszył ramionami. – Ale wiedział. Nie ufał za to kanclerzowi.

     - Więc na pewno nie odmówi nam pomocy – Jauffre pokiwał głową. – Nie chcemy zresztą niczego wielkiego. Wystarczy kilku ludzi, żeby dyskretnie patrolowali szlak. Ale muszą to być ludzie zaufani, którym można powierzyć tajemnicę Martina.

     - Bractwo Rycerzy Ciernia – podsunął Mario. – Jeśli to ja ich poproszę… Przyjęli mnie do swego grona.

     - Poza tym, stary Indarys jest ci wdzięczny za uratowanie syna – uśmiechnął się Jauffre. – Jeśli ty tego nie załatwisz, to nikomu się to nie uda.

     Mario roześmiał się. Nareszcie może coś zrobić! Bezczynne oczekiwanie na rezultat prac Martina wbijało go w przygnębienie.

     - Dam ci list do hrabiego – oświadczył Jauffre. – I weź kogoś ze sobą. Wróg już za dobrze cię zna. Możesz spodziewać się ataku.

     - Pojadę z nim – oświadczył Baurus. – Wycieczka dobrze mi zrobi.

     Jauffre skinął głową.