Rozdział IV

     Przez jakiś czas szli w ciszy, kilkakrotnie skręcającymi korytarzami. W końcu doszli do większej komnaty, do której prowadziły schody w dół. Przeszli przez jedno pomieszczenie i znaleźli się w drugim, mniejszym.
     
     - Uwaga! – krzyknął nagle Baurus! – To pułapka! Krata jest zamknięta!
     
     W jednej chwili Ostrza otoczyły cesarza ze wszystkich stron, gotowi bronić go za wszelką cenę. I było to słuszne posunięcie, bowiem nagle, nie wiadomo skąd wynurzyło się trzech napastników, w srebrno-czerwonych zbrojach.
     
     Nie dosięgli cesarza. Cetegus nie zdążył nawet dobyć miecza, gdy wszyscy trzej już leżeli na ziemi, a ich przywołana zbroja zamieniała się w czerwoną szatę. Ostrza były elitarną jednostką i właśnie udowodniły, że nieprzypadkowo ich tak nazywano. Ale to nie koniec. Po drugiej stronie korytarza pojawili się następni napastnicy.
     
     - Pilnuj cesarza! – rzucił Baurus w stronę Maria, po czym skoczył ku postaciom w zbrojach, a za nim popędzili dwaj pozostali.
     
     Mario stanął przy władcy, z obnażonym mieczem i uważnie rozejrzał się dokoła. Drgnął, gdy poczuł dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Cesarz ze spokojnym, smutnym uśmiechem patrzył w jego oczy.
     
     - To na nic – odezwał się niespodziewanie. – Nikt nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem. A ja wiem, że nie wyniosę swej głowy z tych podziemi.
     
     - Ależ panie… - spróbował zaoponować Mario. – Zawsze jest nadzieja!
     
     Cesarz pokręcił głową, po czym sięgnął do karku i zdjął złoty łańcuch, który nosił na szyi. Spod szaty wysunął się doczepiony do niego duży, czerwony klejnot, oprawiony w złoto.
     
     - Weź to – wcisnął mu w dłoń. – I pilnuj dobrze. Od tego klejnotu zależy przyszłość Cesarstwa, a może nawet całego świata. Nie może wpaść w ich ręce.
     
     Cetegus bezwiednie chwycił podany mu naszyjnik i pytająco spojrzał w oczy władcy.
     
     - To Amulet Królów – oświadczył cesarz. – Może zawisnąć tylko na szyi prawowitego władcy. Muszę cię o coś prosić.
     
     - Co rozkażesz, panie – wydusił z siebie Mario.
     
     Uriel Septim pochylił się do jego ucha i wyszeptał.
     
     - Znajdź mojego syna Martina. Daj mu to.
     
     - Syna? – wybąkał zdumiony Mario.
     
     - Cesarz też jest tylko człowiekiem – władca uśmiechnął się smutno. – Tak, jest jeszcze jeden Septim, o którym nikt nie wie. Po mojej śmierci stanie się prawowitym cesarzem. Znajdź go i przekaż mu Amulet Królów. On musi dokończyć to, co mnie się nie udało. I już nie uda, bowiem mój czas na świecie dobiega końca.
     
     - Gdzie go znaleźć? – wydukał Mario, odruchowo wsuwając amulet do prowizorycznego plecaka.
     
     - Nie wiem – cesarz pokręcił głową. – Musisz najpierw znaleźć człowieka, imieniem Jauffre. Zapamiętasz?
     
     - Jauffre – powtórzył Mario.
     
     - On będzie wiedział.
     
     Po czym uśmiechnął się życzliwie i ścisnął jego rękę.
     
     - To na pewno ty… Widziałem cię we śnie. Nadciąga katastrofa, a ty zostałeś wybrany, by uratować ludzkość. Już niedługo otworzą się  bramy ognia i zło zaleje ten świat. To ty musisz zamknąć szczęki potwora ciemności.
     
     Mario miał jeszcze wiele pytań, ale nie dane mu było ich zadać, bowiem za jego plecami mignął mu złowrogi cień. Jeden z napastników biegł w ich kierunku. Niewiele się namyślając, ruszył naprzeciwko niemu, z uniesionym mieczem.
     
     Cios, od którego zasłonił się kataną, o mało nie odłupał mu ręki. Poczuł na rękojeści tak silne uderzenie, że sam zdziwił się, że broń nie wypadła mu z dłoni. Nie miałby szans w tej walce, gdyby nie fakt, że dziwacznemu kultyście nie chodziło o niego, tylko o cesarza i usilnie próbował dosięgnąć go mieczem. Mario chwycił katanę w obie ręce i odruchowo, bezmyślnie, ciął w wyciągnięte, uzbrojone ramię. Przywołana w magiczny sposób zbroja, jak się przekonał, skuteczna była tylko do pewnego stopnia. Silny cios ostrym mieczem potrafił ją przebić. Ostra, akavirska katana przecięła ją, jak kawałek drewna i doszła aż do kości, o ile nie jeszcze głębiej. Kultysta ryknął z bólu i próbował zamierzyć się na Maria, ale ranna ręka spowodowała, że ruch ten był niezdarny i powolny. Mario, choć nie należał do dobrych szermierzy, bez większego trudu uniknął ciosu i z całej siły ciął w kark. Napastnik zwalił się bezwładnie u jego stóp, po czym jego zbroja rozwiała się i oczom Maria ukazała się rytualna, czerwona szata. Wygrał swój pierwszy w życiu pojedynek na miecze!
     
     - Nie! – rozległ się nagle przejmujący krzyk za jego plecami.
     
     Odwrócił się gwałtownie, unosząc miecz, ale było już za późno. Krzyk wyrwał się z ust nadbiegającego Baurusa, gdy drugi, nie zauważony przez Maria napastnik, zatopił miecz w sercu cesarza. Ten wywrócił tylko oczami i osunął się na ziemię, w kałuży krwi. Kultysta chciwie sięgnął do szyi cesarza, jakby chciał dostać się do naszyjnika, ale nie zdążył nawet jej dotknąć, gdy miecz Baurusa jednym cięciem zakończył jego żywot, po czym Redgard odrzucił miecz i schylił się do leżącego cesarza.
     
     - Nie… - jęknął znów, chwytając jego głowę w dłonie. – Cesarz nie żyje.
     
     - Zawiodłem… - szepnął Mario z rozpaczą.
     
     - To ja zawiodłem – Baurus ze smutkiem potrząsnął głową. – To ja ślubowałem go chronić, nie ty.
     
     - Gdzie reszta? – spytał Mario.
     
     Baurus nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się wokół.
     
     - Wygląda na to, że tylko my dwaj tu przeżyliśmy – rzekł przez zduszone gardło. – Nie na długo, zapewniam cię. Wszystko stracone. Cesarz nie żyje, a Amulet Królów zniknął.
     
     - Amulet Królów… - powtórzył bezwiednie Mario.
     
     - Insygnium cesarskiej władzy – Redgard z szacunkiem ułożył głowę cesarza na ziemi i powstał na równe nogi. – Amulet o wielkiej mocy. W rękach cesarza, oczywiście. A teraz wpadł w ich ręce. Kimkolwiek oni są, bez amuletu nie uratujemy tego świata. To koniec…
     
     - Amulet… - odezwał się Mario niepewnie, - amulet nie wpadł w ich ręce.
     
     - Hę? – Baurus podniósł na niego badawczy wzrok.
     
     - Jest tutaj – wyciągnął klejnot ze swego woreczka. – Cesarz dał mi go przed śmiercią i kazał strzec. Nie ukradłem, naprawdę! – dodał z przestrachem.
     
     Baurus wpatrywał się w niego uważnie jeszcze przez chwilę, po czym westchnął z wyraźną ulgą.
     
     - Nie oskarżam cię o kradzież – mruknął w końcu. – Ani o żaden inny zły uczynek. Widziałem, jak zasłoniłeś cesarza i próbowałeś go bronić. Zresztą, on ci ufał. Widział coś w tobie. Kto wie, czy właśnie nie ocaliłeś Cesarstwa. I co miałeś zamiar z nim zrobić?
     
     - Cesarz kazał mi dać to swemu synowi, o którym nikt nie wie.
     
     Zdumienie odbiło się na twarzy Redgarda.
     
     - Czyżby istniał jeszcze jeden Septim? – bąknął. – Jeśli to prawda, to wciąż jest nadzieja… Nie mów mi, gdzie go szukać. Nie chcę wiedzieć. Gdyby mnie złapali…
     
     - Sam tego nie wiem – westchnął Mario. – Cesarz kazał mi naleźć człowieka imieniem Jauffre. On podobno będzie wiedział, co robić.
     
     - Jauffre? – Baurus zmrużył oczy.
     
     - Znasz go?
     
     Redgard ostrożnie skinął głową.
     
     - Gdzie go szukać?
     
     - Znajdziesz go w opactwie Weynon – odparł Redgard. – Jest tam mnichem. Wiesz, gdzie to jest?
     
     - Pod Chorrol – Mario skinął głową. – Jestem Coloviańczykiem, znam tamte strony.
     
     Baurus również skinął głową.
     
     - Pod Chorrol – potwierdził. – Niech nie zwiedzie cię jego habit. W rzeczywistości jest arcymistrzem Ostrzy, naszym dowódcą. Spróbuj porozmawiać z nim na osobności. Nie trzeba, żeby was ktoś słyszał.
     
     - Tak zrobię – zapewnił Mario. – Tylko – rozejrzał się niepewnie i wbił wzrok w zamkniętą kratę – jak ja się stąd wydostanę?
     
     - To nie problem – Baurus wzruszył ramionami. – To nie jest jedyne wyjście. Można jeszcze wyjść kanałami.
     
     Grymas na twarzy Maria spowodował u Baurusa lekki uśmiech.
     
     - To nie to, co myślisz. Kanały to podziemna metropolia. Są naprawdę rozbudowane. To cały system szerokich korytarzy, mostów i zasuwanych grodzi. Całkiem wygodne przejście. 
     
     Sięgnął do pasa i wysupłał niepozorny, żelazny klucz z przytroczonej kieszonki. Po czym wsunął go w dłoń Maria.
     
     - Tamte drzwi – wskazał ramieniem. – Często korzystamy z tej drogi, żeby nie rzucać się w oczy. Mało kto o niej wie. Zostaw klucz w zamku. Ja tu jeszcze muszę… posprzątać. Dasz sobie radę. Uważaj tylko na szczury i gobliny. Czasem się tam gnieżdżą.
     
     - Postaram się nie zgubić – szepnął Mario, próbując nie okazać lęku przed podziemnym labiryntem, pełnym szczurów i goblinów.
     
     - Kieruj się takim znakiem – Baurus końcem palca wyrysował na zakurzonym murze nieregularny kształt.– Wszystkie przejścia są oznaczone. Inaczej sami byśmy się w nich pogubili. Ten znak mówi, że dane przejście prowadzi do wyjścia.
     
     - Wyjścia dokąd? – spytał z nadzieją.
     
     - Na zewnątrz, oczywiście – odrzekł Baurus. – Poza mury miasta.
     
     Spojrzał w oczy Maria i cień uśmiechu przemknął mu przez wargi.
     
     - Jak się nazywasz?
     
     - Marius Cetegus – odparł. – Przyjaciele mówią mi Mario.
     
     - Niech będzie Mario – skinął głową. – Ja jestem Baurus. Dziękuję ci za zaopiekowanie się mieczem kapitan Renault. Nie powinien wpaść w obce ręce.
     
     Mario poczuł że się czerwieni. Zrozumiał taktownie wydane polecenie. Wysunął katanę zza pasa i podał ją Baurusowi. Ten ścisnął jego ramię, doceniając ten gest.
     
     - Może przy ciałach tych cudaków znajdziesz coś przydatnego – zatoczył ramieniem wokół. – Na wolności przyda ci się trochę drobiazgów. A gdy już spotkasz Jauffre’go, powiedz mu, że zostaję w mieście.
     
     - Coś jeszcze?
     
     - Tylko tyle. On będzie wiedział, jak się ze mną skontaktować. Spróbuję wyśledzić, o co tu chodzi. Im więcej się dowiemy, tym większe szanse później, gdy dojdzie do… Sam nie wiem czego. W każdym razie, skoro mamy amulet i żyje następca cesarza, wciąż jest jakaś nadzieja.
     
     Uścisnęli sobie ręce.
     
     - Dlaczego ten amulet jest taki ważny? – spytał jeszcze Mario otwierając już drzwi, prowadzące go ciemnych kanałów. – Myślałem, że symbolem władzy jest korona.
     
     - Dobrze myślałeś – uśmiechnął się Redgard. – Jest symbolem właśnie i niczym więcej. Nie ma żadnej mocy. To tylko biżuteria. Co innego to – wskazał dłonią na worek, zawierający amulet. – To naprawdę chroni Cesarstwo. To jest prawdziwe insygnium władzy. Cesarz może być cesarzem bez korony, ale nie bez tego. Więc strzeż tego jak oka w głowie. I nie próbuj go wkładać na szyję. Kto wie, co może się stać, gdy włoży go ktoś, kto nie ma do tego prawa.
     
     - O to możesz być spokojny – odparł Mario. – Nie ośmieliłbym się. Bywaj.
     
     - Bywaj – Baurus podniósł dłoń.
     
     Mario chwycił nie zapaloną pochodnię i zniknął w ciemnym przejściu.

Rozdział III

     Przez chwilę stał bez ruchu. Poczuł nagłe łzy, cisnące mu się do oczu. Być tak blisko wolności i znów ją utracić! Przecież teraz jedyna droga prowadziła z powrotem do celi. Zrezygnowany, usiadł, opierając się plecami o mur. Odruchowo podniósł z ziemi tlącą się pochodnię. Dmuchnął w nią. Ogień znów rozpalił się żywym płomieniem. Zrobiło się jaśniej. Rozjaśniło się też w jego głowie.

     - Oni musieli tu jakoś wejść – pomyślał, zerknąwszy na ciała tajemniczych postaci, w czerwonych szatach. – Może ktoś z nich ma klucz?

     Zaczął badać zwłoki. Z wahaniem dotknął czerwonej szaty postaci, leżącej obok. Jeszcze przed chwilą przecież widział wyraźnie, że napastnik miał na sobie czarno-czerwoną zbroję, a w dłoni krótki, prosty miecz. Teraz po uzbrojeniu nie pozostał nawet ślad. Zdawał sobie sprawę, że musiała tu zostać zaprzęgnięta jakaś magia, zapewne ze Szkoły Przywołania. Spodziewał się, że szata ma jakieś magiczne właściwości. Umarłemu już się na nic nie przyda, ale on mógłby z niej skorzystać. Spotkał go jednak zawód. To była zwykła tkanina, choć dobrego gatunku i zapewne bardzo droga. I wcale nie zaklęta, bowiem tak potężne zaklęcie z pewnością zamanifestowałoby się jakimś magicznym połyskiem, lub nawet wyczuwalnymi wibracjami. Cetegus niezbyt dobrze znał się na magii. Jednak, jak każda żywa istota, miał w sobie porcję many – magicznej energii. Prawie jej nie używał, stąd nie ćwiczona, była słaba, a on niezbyt dobrze się nią posługiwał. W miarę dobrze znał i czasem stosował tylko pomniejsze zaklęcie samouzdrawiania, którym mógł zaleczyć sobie niewielkie rany. Zaleczanie poważniejszych obrażeń wymagało długiego oczekiwania, aż mana mu się zregeneruje i będzie mógł użyć zaklęcia ponownie. Kiedyś jeden mag z Kvatch nauczył go też zaklęcia, zwanego Flarą, ze Szkoły Zniszczenia. Polegało ono na rzuceniu w cel niewielkiej kuli ognia, dobrej do zabicia myszy, ale raczej niczego większego. Używał go więc niezbyt często, głównie do rozpalania ogniska.

     Z westchnieniem podszedł do zwłok jedynego członka Ostrzy, który poległ w tym starciu. Była to ta sama kobieta, która razem z Baurusem przeprowadziła cesarza przez jego celę. Oficer Ostrzy. Cetegus pochylił się nad nią z szacunkiem. Oto prawdziwa oficer! Nie chowa się za plecami żołnierzy, tylko walczy w pierwszej linii i jeśli trzeba, oddaje życie za sprawę. Leżała twarzą do ziemi. Mario delikatnie wsunął dłoń pod hełm i dotknął jej szyi. Nie żyła już. A nawet gdyby żyła, i tak zapewne nie umiałby jej pomóc. Jej prawa dłoń wciąż spoczywała na mieczu. Chwycił go i wyciągnął spod martwego ramienia. Machnął nim kilka razy.

     Świetny! Lekki i sprężysty. Wprawny szermierz mógł dokonać nim niemałego spustoszenia. Długa rękojeść umożliwiała zadawanie ciosów z obu rąk, a lekkość klingi umożliwiała też walkę z jednej. Spojrzał na błyszczącą głownię. Zabrać, czy zostawić? Domyślał się, że tylko pośpiech w ewakuacji cesarza sprawił, iż żaden z Ostrzy nie poszukał i nie zabrał tego miecza ze sobą. To była broń, owiana legendą. Należała do Ostrzy i tylko do Ostrzy. Używanie jej przez kogoś, nie będącego członkiem tej organizacji, było uważane co najmniej za poważne wykroczenie przeciw kodeksowi honorowemu, jeśli nie wręcz za przestępstwo. Każdy członek Ostrzy, widząc ją w obcych rękach, miał prawo zażądać jej zwrotu, a w razie odmowy – zabić.

     - Chyba po nią nie wrócą – pomyślał. – Zresztą, gdy jakiegoś spotkam, udam głupiego i oddam…

     Schylił się po pochwę i delikatnie, jakby bał się że naruszy spokój zmarłej, rozpiął sprzączkę, przypinającą ją do pasa. Już miał wsunąć ostrze do sztywnego, skórzanego pokrowca, gdy przenikliwy pisk za jego plecami kazał mu się natychmiast odwrócić. Niestety, wykonał ten obrót nieco za szybko i zaplątały mu się nogi. Rymnął z hukiem na ziemię, na szczęście nie czyniąc sobie wielkiej krzywdy. Katana jednak wypadła mu z ręki i potoczyła się z brzękiem po kamiennej posadzce.

     - Wojownik, psiakrew! – zaklął w myślach. – Taki ze mnie wojownik…

     Zerwał się błyskawicznie. Wielki szczur wychylił się z dziury w ścianie i stanął w słupku, na tylnych nogach, uważnie węsząc. Dostrzegł Maria i w jego oczach pojawiła się agresja. Mario słyszał o szczurach kanałowych. Były znacznie większe od zwykłego szczura wędrownego. Miały rozmiary niedużego psa i były bardzo agresywne. Zatoczył okrąg pochodnią, by go postraszyć, ale szczur chyba niespecjalnie bał się ognia, bo zbliżał się powoli, ale nieubłaganie, groźnie marszcząc nos i pokazując siekacze, długie jak jego kciuk. Mario, nie odrywając od niego oczu, schylił się i namacał katanę. Z bronią w ręku poczuł się pewniej.

     Atak nastąpił błyskawicznie.

     Szczur, jak wystrzelony z procy, rzucił się w stronę jego gardła. Mario odruchowo zasłonił się mieczem. Szczur trafił w ostrze z taką siłą, że klinga uderzyła Maria w czoło, na szczęście tępą stroną. Jego błąd – trzymał miecz za blisko twarzy. Natychmiast wyciągnął ramię na całą długość. Za to szczur zranił się dotkliwie. Zakwilił boleśnie, ale ponowił atak. Tym razem Mario trzymał miecz mocno. Szczur sam rozpłatał sobie brzuch w starciu z ostrą jak brzytwa klingą. Upadł u jego stóp i zdezorientowany zaczął brodzić we własnych wnętrznościach. Mario, choć jako myśliwy przywykły do widoku zwierzęcej krwi, wzdrygnął się na ten widok. Zamachnął się i zadał mu cios litości, odcinając głowę od tułowia. Bezgłowe ciało znieruchomiało. Tylko łapki drgały mu jeszcze przez chwilę.

     Cetegus podszedł z ciekawością do dziury w murze, z której wypełzł szczur. Wyskrobały ją wielkie szczury kanałowe, więc jej rozmiary były na tyle duże, że ktoś tak szczupły jak on pewnie zdołałby się przez nią przecisnąć. Przyświecił pochodnią. Po drugiej stronie znajdował się naturalny chodnik, coś jakby ciąg jaskiń, prowadzący – niewykluczone – na zewnątrz. Niewiele się namyślając, wpełzł przez szczurzą dziurę i znalazł się w jaskini. Ku swemu zdziwieniu, pierwszą rzeczą, jaką zauważył były ludzkie zasuszone szczątki, a przy nich łuk i na pół zmurszały kołczan z kilkunastoma strzałami. Uśmiechnął się sam do siebie. Zabrał go, oczywiście. Tą bronią potrafił się posługiwać jak mało kto. Poczuł się więc pewniej. Łuk miał pordzewiałe, żelazne okucia, a ponieważ cięciwa już od jakiegoś czasu była stale napięta, odkształciła go nieco, przez co stracił na sile. No i aż prosił się o nową cięciwę, ale póki co stara musiała wystarczyć. Dalej znalazł kolejny szkielet, a przy nim nieźle zachowany pas z przytroczoną pochwą, w której tkwił krótki, żelazny miecz. Broń nie była zbyt poręczna, w dodatku klingę pokrywały wżery. Ale zabrał ją również. Nigdy nie wiadomo, co może mu się przydać.

     Krocząc dalej, napotkał jeszcze kilka agresywnych szczurów. Rzuciły się na niego, ale zdołał się przed nimi obronić – kilka cięć miecza i trzy truchła zasłały polepę. Dalej jednak posuwał się coraz ostrożniej, z łukiem w dłoni. Zawsze to lepiej ustrzelić napastnika z daleka.

     Idąc coraz dalej, napotykał na coraz więcej skarbów. Potrzaskane skrzynie z jakimiś narzędziami, zmurszały worek z ziarnem, na pół zjedzonym przez szczury, kilka ludzkich szkieletów, zapewne śmiałków, którzy dawno temu zapuścili się w te jaskinie i zostali w niej na zawsze. Przy każdym z nich znajdował coś cennego. A to nóż, a to skórzany pas, a to kilka strzał. Znalazł nawet lekko pordzewiałą, żelazną zbroję. Nie wziął jej jednak, stwierdzając, że jest zbyt ciężka, aby się nią obarczać. W dodatku poruszanie się w niej powodowałoby hałas, a tego chciał uniknąć. Za to  dalej natknął się na kilka rozlatujących się skrzyń. W jednej znalazł kilka złotych septimów, w innej kilka strzał, nieźle zachowanych, w jeszcze innej płócienny woreczek z jakimś cynowym kielichem i małym zwojem szarego, lnianego płótna, a obok kawałek sznurka. Z woreczka i sznurka zrobił sobie prowizoryczny plecak. Postanowił wszelkie znalezione skarby zabierać ze sobą. Sprzeda je za parę groszy jakiemuś kupcowi i kupi sobie za to coś do jedzenia.Może nawet starczy na jakieś skromne ubranie… Posili się, nabierze nieco sił. Potem upoluje sobie coś konkretnego. Znów się posili. I wyruszy przed siebie, ku następnej przygodzie. Losu banity, jak sądził, nie musiał się już obawiać. W końcu, sam cesarz oznajmił mu, że jest wolny.

     Łuna, migocząca na ścianach sprawiła, że zatrzymał się w pół kroku. Czym prędzej rzucił swoją pochodnię na ziemię i zadeptał. W lewej dłoni wciąż trzymał łuk. Nałożył strzałę i zaczął się skradać. A to potrafił robić doskonale. Nieraz udało mu się podejść niczego nie podejrzewające stadko jeleni. Choć nie polował na nie, często zakradał się w pobliże chmary, tylko po to, aby na nie popatrzeć. Skoro tak czujne i płochliwe zwierzęta jak jelenie dawały mu się podejść, co za problem zrobić to samo z człowiekiem, czy innym stworem?

     Ostrożnie stawiał stopy, obute w rozlatujące się, płócienne łapcie, podbite od spodu skórą. Podświadomie, instynktownie wyczuwał moment, w którym mógł się poruszyć, a w którym należało zastygnąć w bezruchu. Trzymał się ciemnej strony korytarza. W absolutnej ciszy usłyszał cichy dźwięk palącej się głowni i coś jeszcze, jakby chrapliwy oddech. Delikatnie pociągnął nosem. Bardzo delikatnie, część powietrza wciągając nosem, część ustami. Ten sposób pozwalał na wyczucie nawet najsłabszego zapachu.

     To był goblin. Jeszcze go nie widział, ale już wyczuł ten charakterystyczny, ziemisty zapach jego ciała. Goblina zresztą trudno było nie wyczuć. Poczuł, jak na rękach stawiają mu się włosy. Miał dwa wyjścia – wycofać się cichcem, albo zastrzelić, póki tamten nie spodziewał się ataku. Musi położyć go jednym strzałem, bo może nie mieć okazji oddać drugiego. Te agresywne stwory miały doskonały wzrok, przystosowany do ciemności. Były też bardzo zwinne i szybkie, a także nad podziw silne, gdy weźmie się pod uwagę ich wychudzone sylwetki. Tworzyły prymitywną, plemienną cywilizację. Bez wątpienia były rozumne, ale nie na tyle, by nauczyć się współżycia z ludźmi. Zresztą, jak tu nawiązać z nimi kontakt? Spotkanie od wieków przeżywał tylko ten, kto pierwszy zauważył przeciwnika. I obie strony w zasadzie tylko się broniły. Ot, ironia losu!

     Wolno napiął łuk. Wychylił się lekko zza ściany. Stwór stał tam, bokiem do niego, wpatrując się we wnętrze jakiejś skrzynki. Nie było mowy o ominięciu go – korytarz był w tym miejscu za wąski. Delikatnie zwolnił cięciwę.

     Strzała uderzyła bezbłędnie – w samo ucho. Przeszła na wylot przez czaszkę, powalając go na ziemię, ale o dziwo, goblin wciąż żył. Czym prędzej nałożył więc drugą strzałę i władował mu prosto w oko. Tego nie przeżyje żaden stwór.

     Przekroczył martwe ciało i ostrożnie wychylił się zza następnego zakrętu. Ciemno. Wrócił więc do zwłok, podniósł wciąż tlącą się pochodnię goblina i zajrzał do skrzyni. Musiała zostać tu przytargana całkiem niedawno. Znalazł w niej jakieś szmaty, ale było tam też kilkanaście strzał, sakiewka z dwudziestoma kilkoma septimami i jakiś oszlifowany kamień, zapewne szlachetny. Uradowany wcisnął strzały do kołczana, resztę wrzucił do swego worka i ruszył dalej.

     Dość długo szedł ciemnymi tunelami. Raz trafił na goblińską osadę, gdzie paliło się ognisko i przebywały aż trzy osobniki, w tym szaman, uzbrojony w magiczny kostur. Nie miał wyjścia – musiał walczyć. Zlikwidował cichcem najpierw jednego, potem drugiego. Wystarczyło po jednej strzale. Na szamana zajął lepszą pozycję – za naturalnym filarem, za którym mógł się w razie czego skryć.

     Szaman, na szczęście, nie usłyszał ani uderzeń strzał, ani przewracających się ciał swych towarzyszy. Siedział na drewnianym stołku, oparty o ścianę i zdawał się drzemać. Był to stary już osobnik i zapewne nie najlepiej słyszał. Wyglądał tak niezdarnie, że w pierwszej chwili Mario poczuł litość. Może dałoby się go jakoś ominąć? Zerknął na korytarz, czerniejący po drugiej stronie. Walały się tam jakieś rupiecie, jakieś potrzaskane deski i bogowie wiedzą, co jeszcze. Pokręcił głową i zmienił zdanie. To nie był człowiek, to był goblin. Nawet stary, miał znacznie lepszy słuch niż człowiek w jego wieku. Mógł się obudzić w każdej chwili. Najgorsze, że nie wiedział, jakim czarem naładowany został kostur. Jeśli odbierał magiczną siłę, to pół biedy i tak jej nie używał. Ale jeśli paraliżował przeciwnika? Albo raził piorunami? W dodatku, goblińscy szamani zwykle znali magię Przywołania. Mógłby przywołać sobie jakiegoś groźnego pomocnika, na przykład kościotrupa, uzbrojonego w miecz i tarczę.Miałby zostawiać sobie takiego wroga za plecami? Za duże ryzyko.

     - Przykro mi – szepnął bezgłośnie, zwalniając cięciwę.

     Stary goblin nawet nie wiedział, kiedy umarł. Strzała w czoło oznaczała natychmiastową śmierć.

     W obozowisku goblinów znalazł trochę żywności. Wiedział, że stwory te żywiły się głównie mięsem szczurów, którego nie miał zamiaru dotykać. Kilka zapasionych sztuk kotłowało się nawet w głębokim dole, najwyraźniej prowizorycznym kojcu, a nad ogniskiem przypalał się właśnie inny, wypatroszony i odarty ze skóry. Ale w stojącej obok skrzynce leżało kilka jabłek, dwie główki sałaty i bochenek czerstwego chleba, a także kilka butelek taniego wina. Wszystko to zapewne pochodziło z kradzieży, bowiem żyjące pod ziemią gobliny nie potrafiły uprawiać ziemi, ani wypiekać chleba. Ta żywność z pewnością przeznaczona była dla szczurów. Chciwie chwycił jabłko i pożarł je w mgnieniu oka. Potem wyciągnął miecz i ukroił sobie pajdę chleba. Przeżuwając twarde pieczywo, zaczął rozglądać się po pieczarze. Znalazł trochę strzał, żelazny sztylet i sfatygowaną, skórzaną tarczę. No i najważniejsze – kostur szamana. Wyglądał nieciekawie, jak rozgałęziony u góry kijek, ale i tak postanowił go wypróbować.

     Strzał z kostura nie był łatwą sztuką. Ta magiczna rzecz nie miała żadnego spustu, czy innego przycisku. Trzeba było uczynić to samą silą woli. Mario próbował kiedyś tej sztuki i wiedział, co trzeba zrobić, aczkolwiek brakowało mu wprawy. Skierował główkę laski w stronę, z której przyszedł. Uspokoił oddech i wyobraził sobie, że z każdym oddechem energia magiczna przepływa przez ręce do główki kostura. Koniec laski zajarzył się bladym, błękitnym światełkiem. Jeszcze jeden wdech – poczuł mrowienie w dłoniach – i wydech, tym razem bardziej energiczny. Poczuł, jakby lekkie wibracje przebiegły mu po rękach i nagle główka kostura strzeliła oślepiającą błyskawicą, która z głośnym trzaskiem uderzyła w kamienną ścianę.

     Upuścił laskę i zacisnął powieki. Gdy je na powrót otworzył, był tak oślepiony, że niczego nie widział. Zrugał sam siebie za tę lekkomyślność, ale kostur podniósł. Był dla niego bezużyteczny, bowiem w walce trudno o skupienie i koncentrację, a ta była niezbędna do oddania strzału. Nie miał wprawy i nie znał zbyt dobrze technik kierowania przepływem many. Ale może go sprzedać jakiemuś kupcowi. Za coś takiego na pewno dostanie kilkaset septimów. Magiczne laski były bardzo cenne. W Cesarskim Mieście był nawet kupiec, który się w nich specjalizował. Mario nie znał go, ale nieraz przechodził obok jego sklepu. Pamiętał szyld, drewniane drzwi i schodki, prowadzące na wysoki parter jasnoszarej kamienicy.

     Podjadł jeszcze trochę, czekając, aż wróci mu widzenie. Popił kilkoma łykami wina – nie za dużo, tylko tyle, by trochę się pokrzepić. Wkrótce też krew zaczęła w nim krążyć intensywniej i poczuł się znacznie lepiej. Zapakował swoje skromne skarby i ruszył dalej.

     Co jakiś czas napotykał na leżące na ziemi strzały z żelaznymi grotami. Niektóre połamane, albo z poobrywanymi piórkami, ale zdarzały się też całe. Te pracowicie zbierał. Zapewne jakiś śmiałek, prawdopodobnie niejeden, spróbował tu zapolować na gobliny. Może to nawet był ten, którego szkielet znalazł w jaskini? Na koniec napotkał jeszcze jednego dziwnego przeciwnika. Oto po jaskini błąkał się… zombi. Na pól zgniłe, ludzkie ciało, ożywione magicznym sposobem, zapewne dość dawno temu, wciąż błądziło pod podziemiach. Widok był makabryczny. Cetegus, jak każdy normalny człowiek, brzydził się nekromancją. Nie wiedział, czy zombi coś czuje, wiedział jednak, że można je zabić, bo to nie pierwszy nieumarły, jakiego w swym życiu napotkał. Kilkakrotnie w przeszłości zapuszczał się do ayleidzkich podziemi, jakie pozostały po białych pałacach, niegdyś gęsto rozsianych po całym Cyrodiil. Czasem schodził tam w poszukiwaniu kamieni Welkynd, albo znacznie rzadszych klejnotów, zwanych Varla – święcących w ciemnościach magicznych kryształów, jakie czasem można było tam znaleźć, a które osiągały dość wysokie ceny. Widział tam niejeden chodzący po podziemiach szkielet, albo błąkające się na pół rozłożone ludzkie ciało, bez głowy, czy ręki. Wiedział też, że można je uciszyć strzałą, choć raczej nie jedną, mieczem, albo zaklęciem ze Szkoły Zniszczenia. Po prostu, bronią. Przy czym, nieważne było, w co się trafiło. Organy nieumarłych i tak były już w strzępach. Żywego wroga uśmierciłby strzałą w głowę, w szyję, lub w serce, ale tutaj należało po prostu strzelać i trafiać. Najlepiej w korpus, bo najłatwiej trafić. Każda strzała, czy każdy cios odbierały nieumarłemu jakąś część żywotności. W jaki sposób to działało, nie miał pojęcia. Z pewnością nie grot, ani nie ostrze zabijało nieumarłego. Może w ten sposób koncentrowała się wola wojownika i to ona powodowała zniszczenie magicznej siły? Nieważne. Ważne, że można było to zrobić.

     Zombi po pierwszej strzale zatrzymał się, jakby zdziwiony. Przekręcił głowę z pustymi oczodołami w lewo i w prawo, zupełnie jak żywy, rozglądający się wokół człowiek, ale nie dostrzegł ukrytego w cieniu strzelca. Druga strzała zachwiała nim. Zrobił kilka niepewnych kroków, potem zawrócił zdezorientowany. Trzecia strzała rzuciła nim o ścianę, od której odbił się jak pijany. Czwarta rozłożyła go na ziemi. Delikatna, ledwo dostrzegalna poświata, otaczająca martwe ciało, znikła. Ciemna moc została wygnana. Tym razem nie była zbyt silna. Zapewne nekromanta, który ożywił te zwłoki, sam już nie żył. Często bowiem ta siła regenerowała się, gdy zombi wciąż znajdował się w polu działania nekromantów. Wtedy to był naprawdę trudny i ciężki do uśmiercenia przeciwnik. Kiedyś musiał wpakować w takiego cały kołczan strzał, a i tak nie dał mu rady – musiał uciekać z podziemi jak niepyszny.

     Cetegus otarł czoło i ruszył dalej, w kierunku niewyraźnego światła, jakie dostrzegał w oddali. Szedł coraz szybciej, aż doszedł do miejsca, w którym jaskinia znów stykała się z podziemnymi korytarzami, wykonanymi rękami człowieka. I znów natknął się na pobojowisko. Na posadzce leżało kilka ciał, w długich czerwonych szatach. Następni napastnicy…

     - Widziałeś więźnia? – rozległ się słaby głos, po którym rozpoznał cesarza.

     - Nie… - brzmiała odpowiedź

     Głos należał chyba do Baurusa.

     - Myślisz, że poszedł za nami?

     - Nie wiem, panie.

     Na pewno Baurus!

     - Wiem, że poszedł – odrzekł cesarz i chyba w jego głosie brzmiał uśmiech.

     Ośmielony tym wysunął się z cienia. 

     - Znowu ten więzień! – warknął Baurus na jego widok.

     Mario rozejrzał się po oświetlonym kagańcami korytarzu i wzruszył ramionami.

     - Nie szukałem was – mruknął dość głośno. – Idę swoją drogą. Skąd miałem wiedzieć, że znowu się na was napatoczę?

     Ale na Regdardzie nie zrobiło to wrażenia.

     - Zabić go! – krzyknął do żołnierza, stojącego najbliżej. – On może być jednym z nich!

     - Nie! – cesarz władczym gestem uniósł dłoń i zatrzymał żołnierza, który już zmierzał w stronę więźnia. – On nie jest jednym z nich!

     Spojrzał na Maria niemal z czułością.

     - On może nam pomóc – oświadczył niespodziewanie. – On musi nam pomóc!

     Baurus wydawał się być niezdecydowany. Ponownie jednak usłuchał rozkazu.

     - Jak sobie życzysz, panie.

     Cesarz spojrzał na Maria uważnie.

     - Podejdź bliżej – rzekł. – Wolałbym nie krzyczeć.

     Cetegus posłusznie zbliżył się do władcy, pilnując, by trzymać łuk opuszczony. Czuł, że cesarz z niewiadomych powodów uznaje go za przyjaciela, ale bał się Ostrzy, o których wiele słyszał, a jeszcze niedawno widział ich w akcji. I wiedział, że powinien się ich bać.

     - Oni nie rozumieją, dlaczego ci ufam – odezwał się Uriel Septim, na tyle głośno, że słyszeli go także pozostali. – Jak mogę im to wyjaśnić? Oni nie widzieli tego, co ja widziałem. Czy znasz Dziewięciu Bogów?

     Mario spąsowiał. Nigdy nie był człowiekiem religijnym, a do bogów podchodził raczej obojętnie. Uważał, że jest zbyt mało znaczącą postacią, by którykolwiek bóg mógł się nim zainteresować. Zła nikomu nie czynił, ludziom, kiedy mógł, pomagał… Nie miał sobie nic do zarzucenia. Po co miałby się przejmować bóstwami? Nie odważył się jednak wyjawić tego przed cesarzem.

     - Dziewiątka chroni nas i prowadzi – odrzekł, przypominając sobie w czas słowa pewnego mnicha ze Skingrad.

     - I zsyła wizje – odrzekł cesarz. – Widziałem przyszłość. Straszną przyszłość. Widziałem Otchłań.

     Mario zadrżał. Czyżby te sny, które dręczyły go od jakiegoś czasu, były wizją, przysłaną przez bogów?

     - I wiem coś jeszcze – cesarz spojrzał mu w oczy. – Ty też to widziałeś. Wiem to, bo tam byłeś. Obaj bierzemy udział w tej szalonej grze. Ale mój czas się kończy, a twój zaczyna. Musisz ponieść swoje przeznaczenie, jakie wyznaczyli ci bogowie. Również wtedy, a może właśnie wtedy, gdy mnie już zabraknie.

     Kilkoro Ostrzy słuchało tej przemowy ze zdziwieniem, ale nie większym od zdumienia samego Mariusa. Baurus zmarszczył brwi i spojrzał na niego badawczo.

     - Musimy trzymać się razem – odezwał się znów cesarz. – Przez tę krótką chwilę, jaką nam dano.

     Władca porozumiał się wzrokiem z młodym Redgardem. Ten przymknął powieki, jakby w oszczędnym geście potwierdzenia.

     - No dobrze, chodź z nami – machnął ręką. – Zabezpieczaj nam tyły.

     I nie czekając na odpowiedź, ruszył przodem. Oprócz niego było z nimi jeszcze dwóch innych członków Ostrzy. Jeden szedł tuż za nim, potem cesarz, drugi za cesarzem. Mario zajął miejsce na końcu, nie bardzo wiedząc, co ma robić. O tyle było lepiej, że mógł korzystać ze światła, jakie nieśli pozostali i mieć ręce wolne. Chwycił więc łuk i nałożył strzałę na cięciwę. W razie czego zdąży wystrzelić choć raz, a potem odrzuci łuk i sięgnie po miecz.

Rozdział II

     Nigdy nie zapomni tego dnia. Był późny ranek, o ile zdołał się zorientować po barwie światła za oknem, gdy usłyszał hałas. Niewyraźny, bowiem grube, kamienne mury skutecznie tłumiły wszelkie dźwięki. Podniósł głowę, nasłuchując uważnie. Być może usłyszałby więcej, gdyby nie Dunmer z celi obok, który swoim zwyczajem rozpoczął kolejną orację. Mimo to, pomiędzy słowami zdołał wyłapać kilka odgłosów, jakby bitwy, albo jakiejś innej awantury. Nie trwało to zresztą długo. Wkrótce odgłosy ucichły, ale za to rozległ się szczęk zamka. Na korytarzu pojawiła się niewyraźna łuna, pochodząca najwyraźniej od kilku pochodni.

     Dunmer, widząc to, roześmiał się w głos.

     - Słyszysz? Idą tu! Idą po ciebie, Cyrodiilu, idą po ciebie! Szczęśliwej drogi na szafot!

     Istotnie, wyraźnie słyszał zbliżające się kroki. Nie widział nikogo, ale wytrenowane w leśnej ciszy, wyczulone na dźwięki uszy powiedziały mu, że idą trzy osoby. Dwie z nich miało podkute buty, trzecia miękkie pantofle.

     Czyżby dwóch strażników i sędzia? A może kapłan, chcący mu udzielić ostatniego błogosławieństwa?

     Z trudem przełknął ślinę i poczuł, że pocą mu się dłonie. Mimowolne słuchanie bzdurzenia sąsiada z celi wydało teraz plon. Słowa, które ten od dłuższego czasu sączył mu do ucha, niby jad, wywołały w nim paniczny lęk. Powstał z pryczy i przybliżył twarz do kraty. Nie był jednak zdolny do wykonania żadnego innego ruchu. Skamieniał, z rękami zaciśniętymi na żelaznych prętach. Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe.

     - Baurus, zamknij tamte drzwi! – rozległ się kobiecy głos, tonem przywykłym do rozkazywania.

     Szczęk żelaza świadczył, że rozkaz wykonano. Nie wróżyło to dobrze. Światło pochodni przybliżyło się, podobnie jak odgłos kroków. Stawało się coraz jaśniejsze, aż Cetegus musiał przymrużyć przywykłe do mroku oczy. Na schodach pojawiły się trzy postacie, dwie zakute w zbroje i z mieczami u boków. Ale jego uwagę przykuła trzecia. Był to stary człowiek, o długich, siwych włosach, ubrany w bogatą, purpurową szatę. Ani chybi jakiś wielmoża. Z pewnością nie kapłan. I nie sędzia. Pospiesznie zlustrował opancerzonych żołnierzy. Ze zdziwieniem stwierdził, że to nie strażnicy. Ci mieli na sobie zupełnie inne zbroje. Zamiast płytowych kirysów, nosili ozdobne i misternie wykonane segmentaty, ozdobione złotymi nitami, zapewne bardzo drogie. Nie strażnicy, również nie legioniści, których uzbrojenie widział nie raz. Kto to może być?

     Nagły błysk przytomności przywrócił mu zdolność myślenia. Aż go zatchnęło. To przecież Ostrza! Przyboczna gwardia cesarza. Oczywiście, wystarczyło zerknąć na miecze u ich boków. Akavirskie katany – któż, poza Ostrzami, używał takiej broni? Choć sama organizacja była tajna, ta informacja przedarła się jakoś przez mur tajemnicy. Ostrza stały się legendą, która zaczęła żyć własnym życiem. Legendą o elitarnych, świetnie wyszkolonych i specjalnie wyselekcjonowanych żołnierzach, z zakrzywionymi, jednosiecznymi mieczami. Każdy chłopiec chciał kiedyś być jednym z Ostrzy. On również, jako dziecko, brał w ręce zakrzywiony kijek i udawał jednego z nich. Wyobrażał siebie, że Stary Myśliwy to cesarz, a on broni go przed potworami. Stary śmiał się wtedy tak serdecznie… A teraz widzi ich, widzi ich na własne oczy!

     Postać idąca przodem była kobietą, co rozpoznał bardziej po ruchach, niż sylwetce, okrytej przez zbroję. Cetegus nie znał struktury tej organizacji, ale nie miał wątpliwości, że ta kobieta pełniła funkcję dowódcy, może oficera – jeśli w tej specyficznej formacji w ogóle istnieli oficerowie. Starzec, idący za nią, miał twarz, przepełnioną smutkiem.

     - Moi synowe nie żyją, prawda? – szepnął z rozpaczą.

     - Nie wiemy tego, panie – odparła kobieta w zbroi. – Wiemy tylko, że ich napadnięto.

     - Nie, oni nie żyją – westchnął starzec, a w jego oczach błysnęły łzy. – Wiem to…

     - Tędy, panie – odrzekła kobieta, wskazując opancerzoną dłonią celę Cetegusa.

     I wtedy go dostrzegła. W jej oczach odbiło się najpierw zaskoczenie, potem wściekłość.

     - Co to znaczy? – syknęła. – Ta cela miała pozostać pusta!

     Idący za nimi żołnierz, zbliżył się do krat i przyświecił sobie pochodnią, która oświetliła też jego twarz. Ku swemu zdziwieniu, Cetegus ujrzał oblicze młodego Redgarda, niemal swego równolatka. I natychmiast poczuł wobec niego respekt. Kim on musiał być, że w tak młodym wieku został jednym z najbardziej zaufanych ludzi cesarza? Członkowie Ostrzy musieli być nie tylko sprawni jako wojownicy, ale przede wszystkim odznaczać się inteligencją i pomysłowością. Oni nie czekali na rozkazy – sami musieli nieraz podejmować decyzje. To przecież byli sami wybierani, najlepsi z najlepszych.

     Redgard tymczasem wzruszył niepewnie ramionami, co można było dostrzec pomimo pancerza.

     - Pewnie niedopatrzenie, albo zwykła pomyłka straży – mruknął.

     Kobieta nie traciła czasu na rozważania.

     - Hej, więźniu! – zawołała tonem tak ostrym, że Cetegus aż się skrzywił. – Odejdź od krat! Nie zawahamy się ciebie zabić, jeśli wykonasz fałszywy ruch!

     Zdziwiony Cetegus puścił kraty i odruchowo cofnął się o krok. Powoli wypuścił z płuc powietrze. Jeszcze nogi mu drżały, ale już dotarło do niego, że to nie on jest tu celem, a żołnierze wcale nie mają zamiaru go skrzywdzić, o ile sam nie da im ku temu powodu. Śmierć jeszcze nie nadeszła. Jeszcze nie teraz.

     Redgard zabrzęczał pękiem kluczy.

     - Stań pod oknem – rzucił w stronę Maria.

     Ten posłusznie wykonał polecenie.

     - Nie ruszaj się, a nikomu nic się nie stanie – dodał żołnierz, nieco łagodniejszym tonem.

     Zgrzytnął zamek. Krata otworzyła się z cichym skrzypieniem. Kobieta weszła pierwsza. Rzuciła niechętne spojrzenie w stronę Cetegusa, kładąc dłoń na rękojeści katany. W odpowiedzi, ten wolno uniósł ręce nad głowę, rozwierając dłonie, by pokazać, że są puste i znieruchomiał w tej pozycji. Wojowniczka Ostrzy wpatrywała się w niego jeszcze przez krótką chwilę, po czym wyciągnęła dłoń w stronę wnęki w ścianie. Cetegus nie widział, co tam zrobiła, ale musiała wcisnąć jakiś kamień, uruchamiając ukryty zamek. Pchnęła mur, najpierw ręką, potem, gdy nie przyniosło to skutku, uderzyła w niego barkiem, aż zachrzęściły stalowe płytki segmentaty. Mur ustąpił z cichym skrzypieniem. Ku zdumieniu Cetegusa, wnęka okazała się być ukrytą bramą. Skrzydło tajemnych drzwi było podzielone wzdłuż linii kamiennych cegieł i zapewne dlatego nie dostrzegł, że mur w tym miejscu nie stanowi jednolitej całości. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na więźnia, kobieta znikła w ciemnym otworze. Redgard, zwany Baurusem, wkroczył do celi i stanął między nim, a tajemnym przejściem, gestem zachęcając starca, by wszedł do celi. Gdy ten znalazł się wewnątrz, Baurus stanął bokiem, trzymając jedną dłonią pochodnię przy twarzy Cetegusa, drugą rękę położył na rękojeści katany. W ten sposób skutecznie odgrodził więźnia od tajemniczego wielmoży. Mario czuł na twarzy gorąco, bijące od rozpalonej pochodni, czuł zapach palących się szmat, smoły i drzazg, Miał dziwną pewność, że gdyby w tym momencie choć drgnął, żołnierz bez wahania wbiłby mu smolną, płonącą głownię prosto w oko. Ledwo śmiał oddychać.

     Starzec tymczasem skierował się ku otworowi we wnęce, ale rzucił jeszcze ciekawe spojrzenie na jasno oświetloną twarz Maria. Zdumienie odbiło się na jego pooranej zmarszczkami twarzy. Zatrzymał się w pół kroku, wpatrując się w więźnia.

     - Ja cię znam! – wyszeptał.

     Dotknął dłonią czoła, jakby chciał sobie coś przypomnieć.

     - Znam twoją twarz. Widziałem cię w moich snach… Niech ci się przyjrzę.

     Nie zważając na gest gwardzisty, odsunął go i podszedł w stronę okna. Przyjrzał się więźniowi uważnie. Ten odwzajemnił mu się tym samym, ale choć miał pewność, że tego człowieka nigdy przedtem nie spotkał, jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma.

     - O co chodzi?  – odważył się zapytać.

     Grymas bólu przebiegł przez twarz starca.

     - Mordercy zabili moich synów – szepnął. – A ja będę następny. Moje Ostrza próbują mnie ewakuować, a droga wiedzie przez twoją celę.

     - Kim jesteś? – spytał Mario, choć zaczął się już tego domyślać.

     - Jestem Uriel Septim - odparł starzec. – Jestem twoim cesarzem.

     Cesarz!... No tak, widział tę twarz nieraz. Wybito ją przecież na złotych monetach. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego, że w celi odwiedzi go cesarz. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Czuł, że powinien się pokłonić, może nawet uklęknąć, ale widząc rękę Redgarda na rękojeści miecza, bał się wykonać jakikolwiek ruch. 

     - Marius Cetegus – odrzekł odruchowo, przez ściśnięte gardło. – I jestem… jestem…

     Nagły przypływ żalu sprawił, że opuścił dłonie, nie zważając na ostrzegawczy gest Baurusa.

     - Dlaczego tu jestem? – wybuchnął tonem takiego żalu, że przestał już zważać na cokolwiek. – Dlaczego jestem w więzieniu?

     W oczach starca pojawiła się iskra współczucia. I zrozumienia. Współczucia dla jego niedoli, a zrozumienia, ponieważ pojął, że więzień ten nie wiedział nawet, za jaką winę spotyka go ten los.

     - Nie wiem – odparł cesarz spokojnym, kojącym głosem. – Któż zna wolę Dziewięciu Bogów? Ale to ich dzieło. Oni to uczynili, zapewne po to, byśmy mogli się spotkać.

     - Spotkać?...

     - Kto wie, jakie mają wobec ciebie plany. Widziałem cię w snach. Tak, to ty, poznaję cię. To przeznaczenie, nic innego. Jesteś częścią tej historii, czy tego chcesz, czy nie. To co zrobiłeś, czy nie, jest nieważne. Nie z tego powodu zostaniesz zapamiętany.

     - Co powinienem uczynić? – szepnął Mario przejęty głosem władcy.

     - Znajdziesz swoją ścieżkę – cesarz uśmiechnął się smutno. – Będą na niej krew i cierpienie… Zostaw go – zwrócił się do żołnierza Ostrzy. – Ten człowiek nie uczynił i nie uczyni niczego złego. Od tej chwili jest wolny.

     Żołnierz z wahaniem usłuchał rozkazu, odstępując o krok, ale nie zdejmując prawej dłoni z rękojeści miecza.

     - Popatrz, to twój szczęśliwy dzień – prychnął w stronę więźnia, po czym zwrócił się do władcy. – Nie ma czasu, panie. – Trzeba uchodzić. Oni zaraz mogą się tu zjawić.

     Cesarz znów uśmiechnął się smutno i skinął więźniowi głową, po czym schylił się i zniknął w ciemnym otworze. Żołnierz rzucił czujne spojrzenie w stronę Maria, ale widząc, że ten wciąż stoi nieruchomo, podążył za swoim panem.

     Przez chwilę nic się nie działo. Cetegus potrząsnął głową. Czy to stało się naprawdę? Czy może umysł zaczyna mu już płatać figle? Słyszał historie o więźniach, którzy w zamknięciu dostawali obłędu, a potem widzieli i słyszeli rzeczy nie istniejące. Ostrożnie, jakby obawiając się strasznej prawdy, zrobił krok do przodu i zerknął na wnękę w swej celi. Ujrzał część ściany odchyloną do wewnątrz. W ciemnym otworze jaśniała łuna oddalającej się pochodni. Mario zbliżył się i z wahaniem wyciągnął dłoń ku wyjściu. Jego ręka natrafiła na pustkę. To nie przywidzenie. To naprawdę było przejście.

     Jednego był pewien – cesarz uciekał. To bez wątpienia była ewakuacja. Przed kim? Kto mógł zagrażać potężnemu Urielowi Septimowi? I ta wzmianka o jego synach, którzy mieli jakoby już nie żyć… Któż się ośmielił podnieść rękę na tego, kto nosił na głowie koronę Tamriel? Musiał to być ktoś niewiarygodnie potężny. Na tyle potężny, że jego imię musi być powszechnie znane. Ale nikt nie przychodził mu do głowy.

     Znów zerknął na otwarte przejście. Podreptał chwilę po celi, tam i z powrotem, po czym stanął bezradnie w miejscu. Jak to powiedział cesarz? Przeznaczenie, wola bogów… Po co? No cóż, skoro bogowie otwierają mu bramę, to chyba nie po to, by nadal tkwił w celi, czekając na spotkanie z katowskim toporem. Kiedy indziej nawet by się nie namyślał, tylko czym prędzej zanurkowałby w ciemny otwór. Czekałby go potem los banity, ale to nie stanowiło dla niego wielkiego problemu. Musiałby zdarzyć się cud, aby go odnaleziono. Przeniósłby się na południe, do Bravil, albo jeszcze dalej, do Leyaviin, gdzie nikt go nie znał. Teraz jednak bał się Ostrzy. W ich oczach dostrzegł wyraźnie, że są w stanie zabić go jednym cięciem, jeśli tylko wyda im się, iż zagraża bezpieczeństwu władcy. Czy jeśli podąży za nimi, nie uznają go za zagrożenie? Mogą go nawet w ciemności nie rozpoznać.

     - Poznają cię po zapachu – mruknął sam do siebie.

     Zdawał sobie sprawę, jak bardzo musi cuchnąć. Marzył o tym, by zanurzyć się w jeziorze i zmyć z siebie cały brud, smród i utopić wszystkie pasożyty, które zalęgły się w jego ubraniu i włosach. Nie wiedział, co czeka go za tym przejściem, ale był na tyle bystry, by domyślić się, że władcy z pewnością nie prowadzono do ciemnej celi, jak ta. To było wyjście na zewnątrz. Do lasu, do jezior, do zielonych wzgórz. Do słońca, deszczu, świeżego powietrza…

     Pochylił głowę i zniknął w mrocznym tunelu.

     Najpierw otoczyła go ciemność, jednak już po chwili zdołał dostrzec niewyraźną grę świateł odległych kagańców, w której błyszczały krawędzie ścian. Znalazł się w jakimś krętym korytarzu. Powoli, po omacku zaczął przesuwać się w stronę światła, ale po chwili przystanął i pokręcił głową. Wrócił do tajemnego przejścia i spróbował zamknąć kamienne drzwi. Przyszło mu bowiem do głowy, że ewentualny pościg, nie znalazłszy otwartego przejścia, jeśli tylko o nim nie wie, stanie w miejscu na dość długo, aby i on, i cesarz zdążyli opuścić więzienie. Czuł się zobowiązany do pomocy głowie państwa. No i coś w rodzaju nieuregulowanego długu wobec niego. W końcu, jakby nie patrzeć, tylko jemu zawdzięczał fakt, że otworzyła się przed nim jakaś inna brama, oprócz tej, która prowadziła na szafot.

     Uśmiechnął się sam do siebie. Kogo on chce oszukać? Oczywiście, cesarz był ważny, ale chodziło mu głównie o własną skórę. Ktoś, kto był na tyle zuchwały, by podnieść rękę na Uriela Septima, przed nim nawet się nie zatrzyma. Zmiecie go z drogi jak śmieć. Dlatego lepiej nie mieć nikogo za plecami.

     Niestety, skrzydło kamiennych drzwi – rzeczywiście były kamienne, co zdołał zauważyć – w jakiś sposób zablokowało się w otwartym położeniu i nie dawało się zamknąć. Próbował kilka razy, najpierw na siłę, naciskając na nie barkiem, potem sposobem, naciskając losowo wybrane kamienie, ale nie zdołał odkryć tego właściwego. W końcu porzucił swój zamiar i zrezygnowany zagłębił się w ciemny korytarz.

     Dalej było w miarę jasno. Ostrza, zapewne w trosce o całość cesarskich nóg, pozapalały z rzadka rozmieszczone pochodnie i kagańce. Nie rozjaśniło to korytarza w jakiś znaczący sposób, ale przywykłe do ciemności oczy Cetegusa, a także wytrenowany w ciemnym lesie krok myśliwego, bezbłędnie wyczuwający pod nogami wszelkie nierówności, pozwalały mu się poruszać w miarę szybko.

     Nagły hałas zaskoczył go. Z przodu rozległy się dźwięki jakiejś awantury. Usłyszał wyraźne odgłosy walki. Zasadzka! Rzucił się naprzód na tyle szybko, na ile pozwalały na to ciemności. Znalazł się w sporej komnacie, której sufit podparto kilkoma filarami. Tu było jasno. Musieli tam czekać inni żołnierze Ostrzy, bowiem było ich więcej. I byli też napastnicy. Kilka dziwacznych postaci, w czerwono-srebrnych zbrojach, wyglądających jakby wykuto je z mieszaniny ognia i kryształków lodu. A może to tylko gra świateł… Cetegus stanął oszołomiony. Czuł podświadomie, że powinien wspomóc cesarską gwardię, ale nie mógł włączyć się do walki, był bowiem bezbronny. Mógł tylko bezradnie stać i przyglądać się, jak walczą Ostrza. Gwardia cesarza szybko rozprawiła się z napastnikami, jednak jeden z nich zdołał dosięgnąć mieczem znajomą oficer, która padła na ziemię. Nastąpiła teraz błyskawiczna kontra innego członka Ostrzy, zamigotał zakrzywiony miecz i z hukiem spadł na głowę dziwacznej postaci, której zbroja… rozwiała się nagle jak dym. Na ziemię osunęła się postać w czerwonej, długiej szacie. O co tu chodzi? Cetegus rozejrzał się uważnie. Wszyscy napastnicy byli już martwi. Ich zbroje poznikały. Każdy z nich miał na sobie jedynie czerwoną szatę, przypominającą liturgiczny strój jakiegoś kapłana.

     - Wszystko w porządku, panie? – głos Baurusa odbił się echem pośród kamiennych ścian. – Droga jest już czysta.

     - Kapitan Renault? – spytał cesarz, stojący pod filarem.

     - Nie żyje – szepnął Baurus, kręcąc głową. – Przykro mi, panie. Musimy iść dalej. Jak oni…

     Nie dokończył, bowiem zaciekawiony Mario zrobił krok naprzód i wtedy został dostrzeżony.

     - Stój, więźniu! – ostra komenda Baurusa osadziła go w miejscu. – On może być z nimi w zmowie…

     Baurus ruszył ku niemu. Był szybki. Naprawdę szybki! Cetegus odruchowo skulił się i zamknął oczy. Za chwilę zakrwawiona katana rozpłata mu głowę…

     - Stój! – rozległ się głos cesarza. – On nie ma z nimi nic wspólnego.

     Baurus zatrzymał się w pół kroku, z podniesioną do ciosu kataną. Obrzucił więźnia nieufnym spojrzeniem.

     - Zostaw go – odezwał się znów cesarz, tym razem spokojniej. – On naprawdę nie jest jednym z nich. Wiem to. Po prostu…

     Po czym zwrócił oczy na Maria.

     - On jeszcze odegra rolę w tej historii – dodał ciszej. – Jeszcze odkryje swoje przeznaczenie.

     Młody Redgard wydawał się nie być przekonany, ale posłusznie usłuchał rozkazu.

     - Zostań tu – rzucił w jego stronę. – Nie waż się iść za nami.

     Po chwili wszyscy znikli za ciężkimi, okutymi drzwiami. Mario usłyszał szczęk ryglowanego zamka. Droga była zamknięta.

Rozdział I

     Jak to się stało, że Marius Cetegus znalazł się w więzieniu Cesarskiego Miasta, nie wiedział nikt. Włącznie z nim samym. Po prostu, któregoś ranka, z potwornym bólem głowy obudził się z koszmarnego snu, tylko po to, by ze zdumieniem stwierdzić, że rzeczywistość wcale nie rysowała się w weselszych kolorach. Jego ostatnie wspomnienie, to słoneczny ranek na Złotej Drodze – zachodnim trakcie, rozciągniętym od stolicy, aż do Anvil, urokliwego, portowego miasta na zachodnim wybrzeżu. Maszerował dziarsko na wschód, w stronę Skingrad, nucąc pod nosem jakąś modną melodyjkę. Dalej w pamięci miał czarną dziurę. Nie pamiętał, ani jak się tu znalazł, ale też nie mógł sobie przypomnieć żadnych niezwykłych okoliczności, które wróżyłyby mu taki koniec. Nie pamiętał, by brał udział w jakiejś awanturze, był też pewien, że niczego nie ukradł, bo nie miał takiego zwyczaju. Stary Myśliwy, który go wychował, mocno wbił mu do głowy pewne żelazne zasady. Przesiąkł nimi za młodu i stały się one jego naturą. A jedna z tych zasad brzmiała: „Swojego pilnuj dobrze, a po cudze nie sięgaj, bo dostaniesz po łapach”.

     Po łapach… Dlaczego stary nigdy nie mówił „ręka”? Zawsze łapa. Chyba za dużo przebywał wśród zwierząt.

     Ból, rozsadzający czaszkę, zamroczył go na chwilę. Poczekał, aż fala bólu przejdzie. Ten ból i guz na potylicy tłumaczyły zanik pamięci, ale nic a nic nie przybliżały go do odpowiedzi, za jaki grzech trafił do celi, między grubą kratę, z kutego żelaza, a jeszcze grubszy mur, z kilku warstw ciężkich, granitowych bloków.

     I  nic na to nie mógł poradzić. A gdyby wiedział, mógłby? Pewnie nie.

     Znał prawo. No, powiedzmy, orientował się w nim. Wiedział mniej więcej, co wolno, czego nie wolno. Znał też sporo opowieści, również o więźniach, więc zdawał sobie sprawę z faktu, że skoro już tu trafił, nie wydostanie się stąd tak łatwo. Oby w ogóle… Z aresztu można było wyjść. Wyjaśnić pomyłkę, czasem zapłacić jakąś grzywnę i odzyskać wolność. Ale z więzienia? Nie wrzuca się nikogo do więzienia bez powodu. Pewnie znalazł się tu przez pomyłkę gamoniowatego strażnika, albo nadgorliwego sędziego. Nie miało to jednak znaczenia. Każdy więzień twierdził, że trafił tu przez pomyłkę. Nikt tu na takie słowa nie zwracał najmniejszej uwagi.

     Westchnął cicho. Bardzo cicho, aby nie usłyszał go złośliwy Dunmer z celi naprzeciwko. Nie znosił tego elfa. Od samego początku jego główną rozrywką były drwiny. Oczywiście z niego, bo nikogo innego tu chyba nie było. Przynajmniej on nikogo nie słyszał. Nawet szczury nie odwiedzały tego miejsca. Bo i czego miałyby tu szukać?

     - A cóż to? – pytał Dunmer, udając zdziwienie. – Cesarski w cesarskim więzieniu? No proszę! Cesarscy zabrali się wreszcie za swoich!

     Dunmer musiał być świeżym przybyszem z Morrowind, bo najwyraźniej nie rozumiał panujących tu praw, ani zwyczajów. Tutaj rasa nie miała większego znaczenia. Choć niemal cały kontynent Tamriel znajdował się pod panowaniem Cesarstwa, Cesarskimi potocznie zwano wyłącznie Cyrodiilijczyków, rdzennych mieszkańców stołecznej prowincji, niewysokich brunetów, o śniadej cerze. Cyrodiil było chyba najbardziej kosmopolityczną częścią Cesarstwa, zamieszkałą przez wszystkie znane rasy humanoidów. Większość stanowili ludzie, wśród których, oprócz Cesarskich, można było spotkać również Bretonów, Nordów czy Redgardów. Ale mieszkało tu także sporo elfów i to najróżniejszych ras. Oprócz Dunmerów, częstym widokiem był Bosmer lub Orsimer, nieco rzadszym Altmer, czasami przybysz z Summerset, lub znacznie częściej miejscowy, będący potomkiem władających ongi tymi ziemiami Ayleidów. Nie brakowało i zwierzoludzi, jak nazywał ich Stary Myśliwy. Gdzieniegdzie można było dostrzec koci pysk Khajita, przybysza z pustynnego Elsweyr, tuż za południowo-zachodnią granicą. Im dalej na południe, tym częściej można było spotkać Argonianina, dwunożnego, humanoidalnego gada, rodem z Czarnych Mokradeł. Cyrodiil przyciągało obcych. Było zasobne, a ludzie tutaj traktowali ich w miarę życzliwie. W Cyrodiil ludzie przez wieki nauczyli się współżyć z innymi rasami na pokojowej stopie. Od dawna nie było tu ras lepszych, ani gorszych. Pod względem prawnym, a po latach już i obyczajowym, panowała całkowita równość, czego najwyraźniej nie mógł pojąć Dunmer z celi naprzeciw. Najprawdopodobniej dopiero co przybył z zacofanego cywilizacyjnie Morrowind, gdzie wciąż jeszcze istniały niewolnictwo i segregacja rasowa.

     - Cesarscy z pewnością przygotowali coś specjalnego dla swojego ziomka – zarechotał. – Bo że tutaj zginiesz, to pewna! Zginiesz tu, Cyrodiilu, zginiesz! I nie ochroni cię twoja ciemna czuprynka!

     Widać, przekonany był, że sam trafił do więzienia wyłącznie z powodu swej szarej skóry, jak to zapewne było praktykowane w jego ojczyźnie. W Morrowind niepodzielnie panowali Dunmerowie, pogardzając obcymi. Argonian i Khajitów w ogóle nie uważali za istoty rozumne, traktując ich jak zwierzęta i wykorzystując jako niewolniczą siłę roboczą. Ludźmi zwykle gardzili, Orsimerów uważali za tępych osiłków, Bosmerów za złodziei. Jedynie Altmerów traktowali z jako-takim szacunkiem, bardziej jednak wynikającym z respektu, jakim darzy się silnego przeciwnika. Do Cesarskich, stacjonujących w rozsianych z rzadka po ich krainie fortach, szczególnie nie czuli zaufania. Nazywali ich pogardliwie Cyrodiilami. Fakt, mieli powody. Cesarscy nie zawsze pamiętali, że są tam gośćmi. W Morrowind niewolnictwo było usankcjonowane prawem i obyczajem. Tkwiło w umysłach Dunmerów tak głęboko, że Cesarstwo, chcąc zachować prowincję w swych granicach, zmuszone było to uszanować. Ale posiadanie niewolników było też na tyle sprzeczne z cesarskim sposobem myślenia, że legioniści, stacjonujący w Morrowind, powszechnie ukrywali zbiegów i pomagali im w ucieczce do bardziej przyjaznych prowincji. Skala zjawiska była tak duża, że nie dało się tego ukryć przed miejscowymi. Stąd niechęć i nieufność Dunmerów do Cesarskich była w tym narodzie powszechna i traktowano ich poniekąd jak okupantów.

     Ale świat nie kończył się na Morrowind. Dunmerowie, zamieszkujący inne prowincje, gdzie niewolnictwo zniesiono już dawno, potrafili łatwo wtopić się w miejscową ludność. Cetegus znał osobiście kilka sympatycznych postaci tej rasy. Choćby Varen Morvayn, właściciel kuźni i sklepu z bronią w Anvil. Zawsze zaopatrywał się u niego w strzały i sprzedawał skóry upolowanych zwierząt. Porządny i uczciwy gość, w dodatku o pogodnym charakterze. Marius lubił przesiadywać u niego i słuchać jego opowieści. A czasem po prostu usiąść w kącie i przysłuchiwać się rozmowom z klientami, zagłuszanymi przez uderzenia kowalskiego młota za przepierzeniem. Lubił atmosferę tego miejsca, mimo dymu i zapachu rozgrzanego żelaza. Bo to była atmosfera niesamowitego spokoju, który potrafił mu się udzielić. Tam, u tego Dunmera naprawdę odpoczywał. Albo Falanu Hlaalu, alchemiczka ze Skingrad. Bardzo miła elfka, w dodatku nawet ładna, choć oczywiście, na specyficzny, dunmerski sposób. W każdym razie, jemu się podobała. Zwłaszcza, że nosiła długie włosy, zakrywające jej spiczaste, elfie uszy. W półmroku apteki, gdzie trudniej było dostrzec szarą barwę jej skóry i czerwone oczy, gdy się uśmiechała, wyglądała tak ślicznie, że mógłby gapić się na nią choćby i cały dzień.Szczególnie lubił te rozkoszne dołeczki w jej policzkach. Ludzie gadali o niej, że to jakaś dunmerska arystokratka, która nie mogąc znieść cywilizacyjnego zacofania swej rodziny, opuściła Morrowind i osiadła w Cyrodiil, biorąc swój los we własne ręce. I coś musiało w tym być. Miała w sobie jakąś królewską aurę, choć nikomu nie okazywała wyższości. To z jej powodu zaczął zbierać zioła i sprzedawać miejskim zielarzom. Dziwnym trafem, niemal zawsze sprzedawał je w Skingrad. A i Falanu zdawała się lubić urodziwego, wesołego chłopca. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczy?

     Złośliwy Dunmer z celi naprzeciwko umilkł wreszcie i zaniósł się kaszlem. Teraz Marius, czy też Mario, jak nazywali go przyjaciele, będzie miał trochę spokoju. Założył ręce za głowę i wyciągnął się na trzeszczącej pryczy. Spróbował, swoim zwyczajem, znaleźć jakiś jasny punkt w swej niewesołej sytuacji, ale przyszło mu to z ogromnym trudem.

     - Nie jest tak źle – pomyślał z goryczą. – Ja przynajmniej mam okno…

     Tuż pod sklepieniem jaśniało małe, zakratowane okienko. Zbyt wysoko, by się do niego wspiąć. Ale przynajmniej wiedział, kiedy jest dzień, a kiedy noc, choć do niczego tej wiedzy nie mógł wykorzystać. Znajdowało się od wschodniej strony. Czasem, gdy nie spał rankiem, co zdarzało się bardzo często, obserwował jasne promienie, błądzące po jego celi. Zaczynały swą wędrówkę na ścianie, przy której stała jego prycza, ale wysoko, pod sklepieniem. Potem kwadratowe światełko wędrowało coraz niżej i coraz bardziej w stronę drugiej strony ciasnego pomieszczenia. Prześlizgiwało się po kratach, podświetlając je jaskrawym kolorem, jakby chciało mu przypomnieć o jego smutny położeniu. A potem robiło się coraz węższe i węższe, aż znikało, ledwo musnąwszy przeciwległą ścianę celi.

     Westchnął cicho. Do tej pory prowadził tryb życia myśliwego i włóczęgi. Nie miał nawet domu, całe życie spędzając na wędrówce. Nocował gdzie bądź. Czasem w gospodzie, czasem przydrożnej karczmie, innym razem w naprędce skleconym z gałęzi szałasie, albo jakiejś pustej jaskini. W ostateczności na drzewie, przywiązany pasem do konara. Przywykły do swobody, ruchu i świeżego powietrza, bardzo źle znosił uwięzienie. Najgorsze, że nie wiedział, jak długo będzie tu gnił. Może przez resztę życia. Ale jak długo ono jeszcze będzie trwało? Czy naprawdę został skazany na śmierć?
Znów cicho westchnął. Nie chciał umierać, jak każdy. I choć nie pamiętał wydarzeń z czasu bezpośrednio przed uwięzieniem, nie sądził, by zasłużył sobie na śmierć. Był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem i w miarę uczciwym obywatelem.

     Gdy znacznie później opowiadał o tym swemu przyjacielowi, Martinowi, ten wybuchnął serdecznym śmiechem, po czym skwitował to jednym zdaniem.

     - Człowiek, który tak się skrada i tak strzela z łuku, nie może mieć czystego sumienia!

     Obaj zaczęli wtedy rechotać, jak para sztubaków na lekcji kaligrafii, ale coś było na rzeczy. Jakby nie patrzeć, jego kłusownictwo było nielegalnym procederem. Nieszkodliwym, ale nielegalnym. I to pomimo tego, że Mario nawet jako kłusownik nie czynił wielkiej szkody, a często wręcz pomagał okolicznej ludności swym łowieckim talentem. Nie polował na przykład na jelenie, bo zbyt kochał te łagodne stworzenia. Jego zdobyczami były głównie dziki i niedźwiedzie, a i na te ostatnie zasadzał się raczej rzadko. Czasem trafił się górski lew, albo wilk, a raz udało mu się ustrzelić ogra.

     Ogry były już wtedy bardzo rzadkie, ale przez to niemniej groźne. Ich niezrozumiała nienawiść do ludzi sprawiała, że każdy, kogo dostrzegł ogr, jeśli nie był dość szybki, musiał żegnać się z życiem. W dodatku było to stworzenie tak silne i żywotne, że trudno było je uśmiercić. Tylko szaleniec mógł wybrać się na takie polowanie. Ale Marius Cetegus nie był szalony. Bywał odważny, nawet zuchwały, ale nie szalony. Zdobył się na to, na wielką prośbę mieszkańców pewnej coloviańskiej wioski, wśród których stwór budził zrozumiały strach, zamieszkując lasy zbyt blisko ludzkich osad. Zabrał się za to metodycznie i rozsądnie. Tropił go przez tydzień, aż znalazł ścieżkę, którą zwykle ogr wychodził na polowanie. Wspiął się na wielki, stromy głaz i czekał. Gdy tylko szary potwór pojawił się w gęstwinie, przeszył go strzałą. Ogr zaryczał z bólu i zaczął rozglądać się za swym przeciwnikiem. Wtedy władował mu drugą i trzecią strzałę, aż wreszcie potwór go dostrzegł. Ciężki i niezbyt zwinny, nie zdołał wspiąć się na głaz, skąd Mario raził go strzałami, bezpieczny niby w jakiejś fortecy. Wynik tego nierównego pojedynku mógł być tylko jeden. W oczach wieśniaków urósł wtedy do rangi bohatera. Zawsze mógł odtąd liczyć na ich życzliwość. Fakt, interesu na nim nie zrobił. Z ubitego ogra nie było żadnego pożytku. Jedynie jego zęby stanowiły jakąś wartość, jako składnik alchemiczny. Sprzedał je, oczywiście, w Skingrad, w aptece Falanu, rumieniąc się z dumy, że mógł jej czymś zaimponować. Za otrzymane pieniądze kupił sobie pęk dobrych strzał z żelaznymi grotami.

     Znów westchnął. Wspomnienie na chwilę przeniosło go do malowniczego lasu, na północy Colovii. Teraz znów dotarła do niego świadomość, gdzie jest, sam nie wiedząc, dlaczego. W sumie, gdy bezustannie się nad tym zastanawiał, nie mając w końcu nic innego do roboty, nieodmiennie dochodził do wniosku, że nikt nie miał powodu, by źle mu życzyć. Może jakiś wiejski junak, zazdrosny o jego powodzenie u dziewcząt, ale taki ktoś nie miałby wystarczających wpływów, by umieścić go w więzieniu. Nikt inny nie przychodził mu na myśl. Nikogo nie skrzywdził, nikogo nie okradł, nawet nie przypominał sobie, by komukolwiek powiedział jakieś złe słowo. Dla ludzi był raczej dobroczyńcą. Jego miękkie serce nie potrafiło odmówić, gdy zrozpaczony człowiek w potrzebie prosił go o coś. Gdy mógł, pomagał. Gdy wchodził do jakiejkolwiek ludzkiej osady, zwykle witały go przyjazne uśmiechy. No i przecież miał ogromny wpływ na cyrodiilijską gospodarkę! Dzięki niemu, w okolicznych gospodach pojawiły się niedrogie steki z dziczyzny, a w niejednym domu – puszysty dywan z niedźwiedziej skóry. A co ważniejsze, zachodni trakt stał się w miarę bezpieczny, co doceniali nawet strażnicy. Niejeden na jego widok odwracał głowę, byle tylko nie dojrzeć pęku skór, przytroczonych do jego ramienia. Ale zwykle nawet nie musiał tego robić, bo przecież każdemu wolno bronić się przed dzikimi zwierzętami. A on wyspecjalizował się w drapieżnikach i innych agresywnych stworzeniach, których pogłowie, od kiedy nauczył się skradać i strzelać, zauważalnie spadło. Miał na rozkładzie nawet cztery leśne trolle, ustrzelone podczas jednej z nielicznych wędrówek na południe. Dobrze świadczyło to o jego strzeleckich zdolnościach. Troll bowiem posiadał magiczną właściwość niezwykle szybkiego zaleczania ran. Strzały więc musiały być nie tylko celne, ale i następować po sobie szybko jeden po drugim, aby potwór nie zdążył się zregenerować. Upolowany troll zawsze wyglądał jak poduszka do szpilek, naszpikowana strzałami – ale ważne, że nie żył. Poza satysfakcją i wdzięcznością autochtonów, nie było zresztą z niego żadnego pożytku. Mięso trolla było cuchnące i całkowicie niejadalne, skóra zbyt mocno przyrośnięta do mięśni, by dała się oddzielić, w dodatku miękka i rozłażąca się pod zbyt silnym naciskiem. Alchemicy używali jedynie jego łoju, ale ceny tego specyfiku nie zachęcały do podejmowania związanego z polowaniem ryzyka. Dlatego też polował na nie jedynie na prośbę mieszkańców jakiejś wioski, obawiających się groźnego stwora. I nigdy niczego za to nie chciał. Nie przyjmował zapłaty. Jedynie poczęstunek, albo kąt do spania na jedną noc. Takie zasady wpoił mu Stary Myśliwy: póki jesteś silny, bronić słabych, bo inaczej nikt nie obroni ciebie, gdy sam utracisz siły.

     Nie, to niemożliwe! Żaden normalny sędzia nie skazałby go na śmierć, ani wieloletnie gnicie w więzieniu, za taką działalność, choćby i nielegalną.  Co najwyżej na niewielką grzywnę, którą szybko odbiłby sobie przy najbliższej okazji. Ostatecznie na kilkudniową, przymusową pracę przy naprawie jakiegoś mostu, czy bramy. A i to jedynie wtedy, gdyby sędzia wstał lewą nogą.

     Dlaczego więc znalazł się właśnie tutaj? I o jakim sędzim myślał? Nie pamiętał żadnego procesu, a trudno mu było sobie wyobrazić, aby tak długo był nieprzytomny. Z pewnością wtrącono go tu bez żadnej rozprawy. Dlaczego? Za co? Czyżby oskarżono go o przestępstwa, które popełnił ktoś inny? To, niestety, było możliwe.

     - To było przeznaczenie – powiedział mu później Martin. – A może wola bogów?

     - A może durny strażnik – podpowiadał zwykle Mario, co nieodmiennie budziło śmiech jego przyjaciela. – Albo jakiś nadgorliwy urzędnik?

     Otworzył oczy. Sklepienie wysoko nad nim zdawało się ginąć w mroku. Z okienka biegła wąska smuga światła, oświetlając żelazne kraty i załamując się na kamiennej ścianie. Jeszcze bardziej go to zdołowało. Najgorsze były ten bezruch i ta bezczynność. Jedynym zajęciem tutaj był sen. Ale i on nie przynosił ukojenia. Od jakiegoś czasu niemal każdej nocy przeżywał koszmary. Zwykle śniła mu się budząca strach budowla, wyglądająca jak brama, zbudowana z czarno-czerwonych pazurów jakiegoś gigantycznego drapieżnika, wewnątrz wypełniona ogniem. Choć bardzo chciał od niej uciec, jakaś siła pchała go do środka, prosto w ogień. A gdy już w nią wszedł, nieodmiennie przenosił się do jakiejś strasznej, kamienistej krainy, położonej nad morzem roztopionej lawy. Cuchnące opary dobywały się z każdej szczeliny w ziemi. Gdzieniegdzie stały dziwne budowle, o drapieżnej i odrażającej architekturze, najczęściej jednak spotykał tylko ich ruiny. Z wyjątkiem wież. Zawsze stała tam co najmniej jedna wieża, czasem niższa, czasem sięgająca zaognionego nieba, czasem kilka wież obok siebie. Wszystkie one zbudowane były na planie graniastosłupa i na każdym rogu miały zwieńczenia na kształt pazurów, co nadawało im wygląd drapieżny i skrajnie nieprzyjazny. Łaziły między nimi jakieś stwory, do których strach był podejść. Wielkie, dwunożne gady, o wydłużonych pyskach, pełnych klocowatych zębów, albo humanoidalni siłacze, o pustych, okrutnych oczach, czasem z krótkimi rogami na głowie, a przynajmniej czymś, co wyglądało jak rogi, uzbrojeni w długie miecze i topory. Można było też spotkać atronacha – rodzaj pomniejszej daedry, nieodłącznie złączonej z jakimś żywiołem, najczęściej ognia, lub burzy. Raz ujrzał ogromnego pająka, który zamiast głowy miał kobiecy korpus z głową i rękami. A gdy już taki potwór go zauważył, rzucał się do ataku i wtedy na szczęście Mario zwykle budził się z krzykiem lub zduszonym jękiem. Nie wiedział, co to za miejsce, ale nie miał wątpliwości, że to musi być jakaś szczególnie nieprzyjazna część Otchłani.

     - Wzywa mnie – pomyślał, ze spotniałym czołem. – Tak pewnie wygląda śmierć.

     Otchłań, jeśli wierzyć magom i uczonym, nie była wcale jednolitym światem. Każde daedryczne książątko miało w niej własny wymiar. Vaermina na przykład zamieszkała Bagnisko – nieprzyjazne królestwo, z którego zsyłała na śmiertelników koszmarne wizje. Hermaeus Mora natomiast panował w Apokryfie, gigantycznej bibliotece, w której gromadził wiedzę całego świata. Ta kraina nie przypominała jednak żadnej z nich. Nie wiedział, która daedra go zamieszkuje. Wiedział jedynie, że nie należy ona do żadnej z tych uznanych za nie do końca złe, jak Azura, Meridia, czy Malacath. To zdecydowanie było królestwo którejś z tych najgorszych. Tylko której? Może to Molag Bal, król gwałtu i przemocy? A może panował tam Sheogorath, pan szaleństwa? Niby sam w sobie nie był zły, ale przecież tylko szaleniec może dopuścić do takiego spustoszenia we własnym królestwie…

     Szczęk kraty wyrwał go z zamyślenia. Światło pochodni rozjaśniło mrok korytarza. Mario nie odwrócił jednak głowy. Po odgłosie kroków poznał, że to tylko strażnik robi obchód. Wbrew drwinom Dunmera, jeszcze nie przyszli, by dobrać mu się do skóry.

     Poczuł, że znów na kark występują mu kropelki potu. Czy naprawdę czeka go katowski topór? Niby nie zrobił nic, aby zasłużyć na taką karę. Ale z drugiej strony, dziki na które polował, też nic złego mu nie zrobiły. Potrzebował ich mięsa – po prostu. Miał nadzieję, że jego śmierć też jest komuś potrzebna. Lżej byłoby mu umierać, mając świadomość, że nie oddaje swego życia za darmo. Niczego to nie zmieni, ale przynajmniej będzie w tym jakiś akt sprawiedliwości: nieraz był myśliwym, teraz będzie ofiarą. Ta całkowita niewiedza wprawiała go w jeszcze większe przygnębienie. Skazaniec ma prawo do ostatniego słowa. Wtedy spyta, za jaką zbrodnię oddaje życie. Może mu powiedzą, a może nie. I tak niczego to nie zmieni.

     Początkowo liczył dni. Nie miał jednak czym sobie zaznaczać ich upływu, więc szybko stracił rachubę czasu. Któregoś dnia uznał, że mimo podłego jedzenia, musi zacząć ćwiczyć, bo inaczej nawet na szafot trzeba będzie go zanieść – a tego nie chciał. W ostatnią drogę chciał wyruszyć z godnością. Miał nadzieję, że starczy mu odwagi. Postanowienie przyszło w ostatniej chwili – mięśnie i kości stężały mu tak, że z trudem schylił się, dotykając dłońmi kamiennej posadzki.

     - O, szykujesz się na ostatnią drogę! – zarechotał Dunmer. – Brawo! Pozdrów ode mnie mistrza małodobrego, gdy już złożysz swoją cesarską głowę na pniu!

     Zignorował go, jak zawsze. Miał nadzieję, że jego brak reakcji zniechęci w końcu nieżyczliwego sąsiada, ale ten miał, jak widać, niewyczerpalne pokłady złośliwości. Dawał im wyraz przy każdej gimnastyce, jakiej Mario zaczął się teraz oddawać codziennie, prowokując złośliwego Dunmera do nowej porcji wyzwisk.

     Nie wiedział, jak długo przesiedział w celi. Wydawało mu się, że trwało to kilka miesięcy, ale równie dobrze mógł to być rok, albo jedynie kilka tygodni. Zupełnie stracił rachubę czasu. I skończyło się to w tak samo niespodziewany sposób, jak jego uwięzienie.

C.D.N.