Rozdział LXI

    Lud Cyrodiil jest bitny i odważny. Widać było to w Sali Obrad, gdzie wieczorem zgromadzili się wszyscy senatorowie, którzy byli w stanie przybyć. Kilkoro z nich miało nałożone świeże opatrunki, co świadczyło o tym, że również chwycili za broń. W większości jednak byli to ludzie zbyt starzy, aby samemu bronić miasta. Wpuszczono też wyższych oficerów straży i legionu, a także delegację magów z Tajemnego Uniwersytetu. No i kilkoro Ostrzy, których posadzono na honorowych miejscach. Jauffre, Mario i Baurus siedzieli obok siebie, z nosami na kwintę.

     Większość obecnych, upojona zwycięstwem, uśmiechała się i wesoło gwarzyła, ale kilkoro siedziało na miejscach zasępionych, a nawet ze łzami w oczach. To byli ci, którzy w tej bitwie stracili swych bliskich. A wśród nich wszyscy członkowie Ostrzy, którzy stracili właśnie najważniejszego z mieszkańców Świątyni Władcy Chmur. I, co szczególnie zdziwiło Maria, kanclerz Ocato, choć przecież nie zdążył jeszcze poznać Martina na tyle, by się z nim zaprzyjaźnić.

     A jednak Ocato też nie pałał radością. Przeciwnie, wyglądał, jakby nagle przybyło mu trosk. Otwierając posiedzenie, smutnym głosem obwieścił śmierć cesarza. Pozostali natychmiast spoważnieli. Wszyscy uczcili jego pamięć na stojąco, chwilą milczenia.

     - To bardzo, bardzo zła wiadomość – mówił dalej spokojnym, ale smutnym głosem. – Mieliśmy wszyscy nadzieję nie tylko na zakończenie Kryzysu Otchłani. To bowiem już się stało, choć nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. Kryzys Otchłani przeszedł do historii. Ale drugi problem pozostał. Co tu dużo mówić, cesarstwo nam się rozpada. Kolejne prowincje żądają niepodległości. Mieliśmy nadzieję że osoba nowego cesarza swym autorytetem zjednoczy nasze ziemie na powrót. Tak się nie stanie. W dodatku smoczy ród Septimów wygasł i nie ma komu przekazać praw do tronu.

     - Trzeba wybrać nowego cesarza – odezwał się jeden z senatorów, stary człowiek o długich, siwych, przerzedzonych już mocno włosach. – Ród Septimów wygasł, to prawda, ale nie wierzę, że pośród tylu wysokich rodów – zatoczył ramieniem – nie znajdzie się nikt, kto byłby godny cesarskiej korony.

     - Tak jest! – poparł go inny, siedzący kilka miejsc dalej. – Wielu mężów wyróżniło się choćby i dziś, gdy daedry niespodziewanie nas zaatakowały. Nie stracili głowy, lecz powiedli nas do walki. Jest z kogo wybierać.

     Ocato westchnął.

     - Korona to nie coś, co dostaje się w nagrodę za szlachetne czyny – oznajmił. – Gdyby tak było, teraz, w tej chwili wskazałbym wam tego, komu powinniśmy ją włożyć. Tak się składa, że jest obecny na tej sali. Ale tak stać się nie może. Sama korona nie znaczy nic. Najważniejsze jest bowiem prawo do korony. A kto z nas może powiedzieć, że posiada choćby cząstkę praw?

     Wszyscy obecni zaczęli spoglądać jeden na drugiego. Nie tyle w poszukiwaniu kandydata na cesarza, co po prostu próbując zgadnąć, kogo kanclerz miał na myśli.

     - Co więc Wasza Ekscelencja proponuje? – spytał inny senator.

     Ocato przez chwilę ociągał się z odpowiedzią.

     - Musimy dokładnie prześledzić wszelkie pokrewieństwa z rodziną Septimów – oznajmił w końcu. – To możliwe, że żyje gdzieś jakiś inny, może daleki krewny cesarskiej rodziny. O Martinie Septimie przecież żaden z nas przedtem nie słyszał, a pojawił się jak zbawca. Ale to wymaga szczegółowych studiów, wielu poszukiwań i czasu. I tutaj zwracam się z apelem do delegacji magów. Oni najszybciej znajdą tego, któremu moglibyśmy powierzyć koronę. Zobowiązuję skrybów, aby służyli im pełną pomocą w tych poszukiwaniach.

     Ten wniosek nie wywołał żadnych dyskusji. Magowie bez szemrania przyjęli na siebie ten zaszczytny obowiązek. Żaden z senatorów nie był przeciw. Gdy zakończono i zaprotokołowano głosowanie, głos zabrał ponownie stary senator o długich włosach.

     - Cóż, Wysoka Izbo, nie możemy wybrać nowego cesarza, ale możemy wybrać namiestnika, który go zastąpi, do czasu kiedy nasi uczeni znajdą odpowiedniego kandydata. Wiem, władza namiestnika nie wystarczy, by zjednoczyć na powrót nasze państwo, ale póki co, niech choć obejmie władzę nad administracją. Ktoś musi dopilnować odbudowy, ktoś musi zarządzać gospodarką, ktoś w końcu musi mieć zwierzchność nad legionami. Czy Wasza Ekscelencja może zdradzić imię owej zasłużonej osoby, którą miał na myśli, mówiąc o koronie? Być może to najlepszy kandydat na namiestnika?

     - Nie wydaje mi się – Ocato uśmiechnął się smutno. – Mówiłem o najbardziej zasłużonym, nie o najlepszym. Niestety, innych zdolności wymaga się od bohatera, a innych od namiestnika, który przecież jest nikim innym, jak tylko wysokiego szczebla urzędnikiem. Ale najlepiej niech ten człowiek sam się wypowie. Miałem  na myśli Bohatera z Kvatch, Mariusa Cetegusa.

     Mario drgnął, gdy usłyszał swoje imię. W myślach wciąż przeżywał śmierć Martina i w ogóle nie słuchał ani przemówienia kanclerza, ani dyskusji senatorów. Nie rozumiał, po co wezwano go na tę salę. Miał ochotę rzucić się na łóżko w swej chatce i wypłakać swój żal w poduszkę. Tymczasem ze zdumieniem zorientował się nagle, że wszyscy patrzą na niego, jakby czegoś od niego oczekiwali.

     Z kłopotliwej sytuacji wybawił go Jauffre. 

     - Nasz bohater jest w tej chwili zbyt przybity śmiercią swego przyjaciela Martina Septima, aby był w stanie myśleć przytomnie – odezwał się. – Jego zasługi trudno przecenić i nocy nie starczyłoby, aby je wszystkie wymienić. Zwłaszcza, że Rada Starszych być może słyszała o niektórych, ale tylko niektórych. A było ich dużo, dużo więcej. A jednak zgadzam się z kanclerzem. To jest człowiek czynu. Może stać się ramieniem cesarstwa, ale ono teraz potrzebuje przede wszystkim głowy. Wierzę, że Rada Starszych nagrodzi osoby szczególnie zasłużone, w tym naszego bohatera, ale nie o nagrodę tu chodzi, a o zdolność zarządzania krajem. Nie widzę tu lepszego kandydata, ponad Jego Ekscelencję kanclerza Ocato – skłonił się kanclerzowi. – Udowodnił już, że potrafi poruszać się zręcznie w świecie polityki i gospodarki. Wykazał się przenikliwością i skromnością, bowiem wiadomo wszystkim, że nie rości on sobie żadnych praw do samej korony. Wysuwam więc kandydaturę kanclerza na stanowisko cesarskiego namiestnika…

     Mario znów zapadł w letarg. Nie słuchał ani przemówienia Jauffrego, ani dyskusji, jaka się później wywiązała. Wciąż tłukła się w nim tylko jedna, niesamowicie bolesna myśl.

     Martin nie żyje!

     A jednak wciąż nadzieja nie opuściła jego serca. Martin jako człowiek nie żyje, to prawda. Nie ma już tego mądrego i dobrego człowieka. Już nigdy nie uścisną sobie dłoni, nie usiądą razem przy stole, nie zwilżą ust winem i nie zwierzą się sobie nawzajem ze swych trosk i problemów. Nigdy już nie poprosi go o radę i nie usłyszy jej, wypowiedzianej aksamitnym głosem pełnym dobroci i braterskiej miłości. Ale przecież Martin nie był do końca człowiekiem. Chyba… Tak mu się zdawało. To, co pokazał przed śmiercią, przekonało go, że Martin był wcieleniem boga. Albo czymś w tym rodzaju. Może emanacją boskiej siły, a może nawet był to sam Akatosh, który dla obrony Nirnu przed zakusami Pana Zniszczenia przyjął ludzką postać? Czy to możliwe? Bogowie nie umierają. Więc może i Martin nie umarł, tylko po prostu powrócił do domu? Dokąd? Tego Mario nie wiedział. Nigdy nie był zbyt religijny i o bogach wiedział niewiele. Nie tęsknił zresztą za bogiem. Tęsknił za człowiekiem, swym przyjacielem, Martinem. Za jego przyjaźnią, dobrocią i miłością…

     Nagłe ciepło rozlało się w jego sercu. Miłość! To słowo obudziło w nim inną tęsknotę. Nagle zapragnął znaleźć się w objęciach Falanu…

     Szturchnięcie w ramię wyrwało go z letargu. Baurus potrząsnął nim po raz drugi.

     - Mówią do ciebie! – mruknął mu do ucha.

     Mario rozejrzał się nieco przytomniej. Ze zdziwieniem stwierdził, że Ocato wpatruje się w niego uważnie, jakby czekając na odpowiedź. W sali obrad uczynił się rumor, gdy senatorowie odsuwali swe fotele i wstawali, również patrząc na niego. We wszystkich oczach wyczytał życzliwość i szacunek, ale nie miał pojęcia o co chodzi.

     Jauffre również wstał i pociągnął go za sobą.

     - Widzicie sami, jak mało dba on o zaszczyty – uśmiechnął się arcymistrz. – Ale nie znaczy to, że gardzi waszym pomysłem. Po prostu, myślami wciąż jest przy swoim przyjacielu. Założę się, że nawet nie wie, o co chodzi.

     - A o co chodzi? – spytał, rumieniąc się i garbiąc, jakby chciał schować się sam w sobie.

     Ocato wyszedł zza mównicy i podszedł do niego uroczystym krokiem. Baurus usunął się, dopuszczając kanclerza do jego miejsca. Ocato tymczasem spojrzał mu życzliwie w oczy i chwycił go za ramiona.

     - Rada Starszych – oznajmił uroczystym głosem – jednogłośnie postanowiła przyznać ci tytuł Czempiona Cyrodiil. To niewiele, wiem. Ale mam nadzieję, że przyjmiesz ten tytuł. Tylko tak możemy ci się odwdzięczyć za twoje poświęcenie.

     Mario patrzył na niego oszołomiony. Czempion Cyrodiil był najwyższym zaszczytem, jaki mógł otrzymać obywatel cesarstwa. Był to tytuł niezwykle rzadko nadawany. Trzeba było naprawdę wybitnych zasług, aby go otrzymać. O ile Mario orientował się w historii, do tej pory otrzymało go zaledwie kilka osób. I to z tych, których posągi stały później na pomnikach. Nie wiązał się z tym żaden urząd, ani żadna nagroda pieniężna. Prawodawcy bowiem wyszli z założenia, że jeśli ktoś robi coś bezinteresownie, nie dba o majątek. Był to tylko zaszczyt. Tylko i aż. Bo Czempion Cyrodiil w oczach mieszkańców stołecznej prowincji uchodził za drugą osobę zaraz po cesarzu. Otaczał go kult niemal boski. Gdziekolwiek się zjawiał, poczytywano to za wielki zaszczyt, a każdy mieszkaniec Cyrodiil, gdy tylko udało mu się wyświadczyć Czempionowi jakąś najdrobniejszą choćby przysługę, chwalił się tym na prawo i lewo. Chłopiec stajenny, który przytrzymał mu strzemię czuł się ważniejszy niż masztalerz.

     Mario zmieszany, wymamrotał podziękowania. Zbyt cicho, aby ktokolwiek w sali mógł go usłyszeć, poza tymi, którzy stali najbliżej. Ocato objął go ramieniem i wznosząc drugie ramię, w górę, zawołał.

     - Niech żyje Czempion Cyrodiil!

     Cała sala głośno powtórzyła ten wiwat. 

*          *          *

     - Więc zostajesz?

     Mario skinął głową, z wysiłkiem odrywając wzrok od alabastrowo białego posągu smoka, by zerknąć na Jauffrego, stojącego obok.

     - Jeśli mogę – odezwał się. – Tylko na jakiś czas…

     Jauffre uśmiechnął się ciepło.

     - Wszyscy potrzebujemy czasu, żeby dojść do siebie. Należy ci się wypoczynek. Udzielam ci bezterminowego urlopu. Zgłosisz się na służbę, gdy poczujesz, że już czas. A jeśli nie poczujesz – dodał ciepłym głosem – nic się nie stanie. Ale pamiętaj, że tam zawsze jest dla ciebie miejsce. Wciąż służymy cesarstwu. Martin chciałby tego. I wciąż masz tam wielu przyjaciół.

     - Kiedyś wrócę – szepnął Mario. – Ale jeszcze nie teraz. Dziękuję ci.

     Milczeli przez chwilę, wpatrując się w biały posąg, który kiedyś był Martinem.

     - Ocato prosił, żeby ci coś przekazać – odezwał się znowu Jauffre. – Wejdź w wolnej chwili do garnizonu, do zbrojowni konkretnie. Zwyczaj wymaga, by Czempion Cyrodiil otrzymał paradną zbroję, ufundowaną przez cesarstwo. Zbrojmistrz chciałby wziąć miarę.

     - Zbroję?

     Jauffre skinął głową.

     - To stary zwyczaj – odezwał się. – I wizytówka. Gdziekolwiek się w niej pojawisz, wszyscy zorientowani będą ci służyć pomocą. A skoro już mowa o rzeczach przyziemnych… Twój żołd wciąż ci się należy i będzie odkładany do szkatuły w Świątyni Władcy Chmur. Wiem, jesteś dość bogaty, teraz nie potrzebujesz tych pieniędzy, ale sam rozumiesz, źródło twoich dochodów się wyczerpało, a każdy majątek z czasem topnieje.

     Mario westchnął. Jauffre miał rację. Źródłem jego dochodów była Otchłań. To stamtąd znosił do Mundus drogą broń i pancerze. Teraz, gdy bramy Otchłani zamknęły się bezpowrotnie, skończyły się jego wypady do tego wymiaru.

     - Tak – mruknął. – Już na daedry nie zapoluję.

     - Pewnie jeszcze jakąś napotkasz – Jauffre wzruszył ramionami. – Nie mogłeś być wszędzie i na pewno wszystkich bram nie pozamykałeś. Pewnie jeszcze napotkasz jakiegoś błąkającego się potwora. No, na nas już czas!

     Mario znów westchnął przeciągle. Nagle, niespodziewanie dla siebie samego, zatęsknił za Otchłanią. Chciał znów poczuć duszny zapach domeny zła, zmierzyć się z daedrą, poczuć radość zwycięstwa po pokonaniu kolejnej remory. Znów skradać się we wnętrzu wieży, znów zręcznie omijać pułapki i znów złapać gorący jeszcze Kamień Pieczęci. I ten dreszcz emocji, gdy wieża zaczynała się rozpadać… Tak, wtedy czuł, że jego życie ma jakiś sens, jakiś jasno określony cel. Teraz wszystko to znikło.

     Uścisnął podaną mu prawicę.

     - Odprowadzę cię do bramy – oznajmił.

     Jauffre, skinąwszy mu głową, odwrócił się i wyszedł z świątyni. Ostrza powracały do swojej siedziby, podobnie jak całe miasto powoli wracało do swych codziennych spraw. Zaczęły się remonty budynków i ulic, zniszczonych przez daedry. Tylko jeden obiekt miał zostać w takim stanie, w jakim się znajdował. Właśnie ten, Świątynia Akatosha, w której stał skamieniały awatar smoka. Nie dałoby się naprawić sklepienia bez uszkodzenia posągu, a nikt nie chciał, by tak się stało. Odtąd świątynia już na zawsze miała pozostać bez dachu. Ważniejszy był pomnik, stworzony przez Martina. Stworzony z siebie samego.

     Mario postał jeszcze trochę przy pomniku.

     - Będę cię tu odwiedzał, bracie – szepnął, dotykając dłonią zimnego kamienia.

     Po czym odwrócił się i wolnym krokiem wyszedł z świątyni, dołączając do oczekującego go arcymistrza. Przez dłuższą chwilę kroczyli obok siebie w milczeniu. W końcu przerwał je Jauffre.

     - Przekonałeś się w końcu do Ocato?

     Mario roześmiał się, pomimo niewesołego nastroju. Przez ostatnie dni wszyscy trzej pomagali ogarnąć kanclerzowi powojenny chaos i miał okazję poznać go lepiej. Mario w końcu przekonał się, że kanclerz jest osobą bystrą, silną i zdecydowaną, ale przy tym sprawiedliwą i mało dbającą o własny interes. Całą duszą oddany był cesarstwu, co Mario wywnioskował bardziej z podejmowanych przez niego decyzji, niż z ciepłych słów, których ten mu nie szczędził.

     Któregoś dnia Mario odważył się zadać mu pytanie, jak wyobraża sobie sprawowanie funkcji namiestnika. Ten spojrzał na niego zdziwiony.

     - Jak to, jak? – wzruszył ramionami. – Tak jak dotychczas. Nic się nie zmieni. Cesarstwo opiera się na prawie boskim, którego nie mam zamiaru łamać. Prawo to podstawa istnienia państwa.

     - I nie korci cię, aby nagiąć je do swoich interesów?

     Ocato z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Wciąż nie możesz mi darować, że odmówiłem w sprawie Brumy?

     Mario uśmiechnął się przepraszająco.

     - Nie, Ekscelencjo. Wiem już, że to było słuszne posunięcie. Pytam, bo teraz ty jesteś pierwszą osobą w państwie. Niemal cesarzem, tylko bez korony.

     - Nigdy nie będę cesarzem – zaprzeczył. – Nie mam i nigdy nie będę miał cesarskiej władzy, zresztą wcale jej nie pragnę, bo to niezwykle ciężkie brzemię. O wszystkim decyduje Rada, a ja jestem tylko jej przewodniczącym. Mój głos liczy się tak samo, jak głos pozostałych. Mogę naprowadzić, podpowiedzieć, doradzić, wypowiedzieć swoje zdanie. Ale decyzja i tak należy do Rady, tak jak niegdyś należała do cesarza. Uwierz mi – dodał innym tonem – Władza to ciężar. Wielki ciężar. Podobno ty nie chciałeś nawet tej cząstki władzy, jaką daje stopień oficerski. Dlaczego dziwisz się że uciekam przed koroną?

     - Bo ja wątpiłem w swoje umiejętności w tej dziedzinie – odrzekł Mario. – I nadal w nie wątpię. A ty… Ty radzisz sobie znakomicie. Myślę, że poradziłbyś sobie na tronie.

     Ocato zdecydowanie potrząsnął głową.

     - Trzeba być kimś więcej niż tylko urzędnikiem, by sprawować cesarską władzę – odparł. – Bo cesarz musi umieć podejmować decyzje znacznie cięższej wagi, które nieraz na całe życie potrafią obciążyć ludzkie sumienie. Ja bym nie umiał. Są pewne granice władzy, których nie chcę przekraczać.

     Mario pokręcił głową.

     - Nie znam się na polityce, ani nie znam tylu głów Wysokich Rodów, co ty. Ale gdy patrzę wokół, wydaje mi się, że ze wszystkich ludzi w stolicy, ty byłbyś najlepszym cesarzem. Gdybym mógł decydować, poparłbym cię.

     - Chciałbyś tego? – zdziwił się Ocato. – Zawsze sądziłem, że właśnie w tobie mam najbardziej zagorzałego przeciwnika.

     - Miałeś – odparł Mario ze smutkiem. – Dopóki żył Martin. Teraz, gdy go zabrakło, wszystko się zmieniło.

     - Taaak… - westchnął Ocato. – Teraz wszystko się zmieniło. Ale prawo nadal obowiązuje. A ja nie mam prawa do korony, więc żaden z dziewięciu bogów nie pobłogosławiłby mojego uzurpatorstwa i nie pomógłby mi w tym. A wierz mi, bez boskiej pomocy, długo bym na tronie nie posiedział. Tym miejscem targają tak potężne siły, że tylko wola bogów może kogoś utrzymać na tronie. Ty też nie dokonałbyś tylu bohaterskich czynów, gdyby bogowie odwrócili się od ciebie. Czy nie miałeś czasem wrażenia, że udało ci się coś, co praktycznie nie miało prawa się udać?

     - Wiele razy – przyznał Mario. – Dopisywało mi niesamowite szczęście.

     - To nie szczęście – Ocato pokręcił głową. – To boska pomoc. To świadczy też o tym, jak ważna była dla nich twoja misja, bo oni rzadko mieszają się do naszych spraw, które zwykle wydają się im błahe i nieistotne.

     - Daedry też mi pomogły – mruknął. – Zwłaszcza Meridia.

     - Nie wszystkie daedry są złe – uśmiechnął się Ocato. – Wiem, że pomogłeś Meridii, a ona ci się odwdzięczyła. Jeśli mogę ci coś poradzić, spróbuj zapewnić sobie też opiekę Azury. W jej życzliwość chyba nie wątpisz? Zastanowiłbym się też nad Malacathem. Może niezbyt miły, ale sprawiedliwy. Przyda ci się każda pomoc.

     - Już nie – westchnął Mario. – Moja misja się skończyła. Wrota Otchłani pozamykane, Kryzys Otchłani skończył się…

     - Kryzys dopiero nadciąga – westchnął Ocato. – Uwierz mi, nadciąga czas bardzo niespokojny. Wyleje się jeszcze wiele zła, choć już nie z Otchłani, a po prostu z ludzkich serc. Człowiek tak szlachetny jak ty, nie będzie patrzył na zło obojętnie, nie wierzę w to. Za to wierzę w ciebie.

     Dziś Mario, krocząc obok Jauffrego, przypomniał sobie te słowa. I przez chwilę zrobiło mu się wstyd. Jest żołnierzem. Oficerem nawet. A jednak pozwala na to, by jego własny ból wziął górę nad obowiązkiem, z którego nikt go nie zwolnił. Cesarz nie żyje, ale cesarstwo istnieje nadal.

     - Mistrzu – odezwał się bezwiednie. – Wciąż jestem na twoje rozkazy. Jeśli uważasz, że powinienem wrócić z tobą, powiedz tylko słowo, a wrócę. Może nawet tak będzie lepiej…

     Jauffre zwrócił ku niemu swą łysiejącą głowę.

     - Wiem o tym – zapewnił. – Wiedziałem już w chwili, w której przyjmowałem cię do naszego zakonu. I teraz wydaję ci rozkaz: odpocząć! Jedź do swej ukochanej. Czeka na ciebie. Należy jej się trochę radości. Odwiedź kaplicę Azury, jak chciałeś. Ochłoń, uspokój myśli. A gdy to się stanie, wróć. Do nas, albo może od razu do Anvil.

     - Anvil? – zdumiał się Mario. – Dlaczego do Anvil?

     - Bo dzieje się tam coś niedobrego – odparł Jauffre, trąc czoło. – Spustoszono świątynię i wszystko wskazuje na to, że maczały w tym palce jakieś ciemne siły.

Anvil - świątynia Dibelli

     - Daedry?

     Jauffre potrząsnął głową i rozłożył ręce.

     - Nie wiemy. A dobrze byłoby się dowiedzieć. Mam tam kilku ludzi, więc trzymam rękę na pulsie. Zareaguję, gdy wydarzy się coś więcej. Ale i tak zamierzałem cię tam wysłać, gdy już dojdziesz do siebie. Trzeba powęszyć i to dyskretnie. Bardzo dyskretnie, żeby nie spłoszyć kogoś, kto może coś wiedzieć. Daedry wydają się oczywistą odpowiedzią, a ty masz z nimi największe doświadczenie z nas wszystkich. Oczywiście, pewności nie mamy. W zasadzie nic nie wiemy. Tyle tylko, że któryś z kapłanów znalazł jakiś magiczny ślad, nie pochodzący z naszego świata. Może to mieć coś wspólnego ze sprawą, ale może to też być zwykły przypadek. Czy to daedry? Być może. Ale jeśli już, to raczej nie słudzy Dagona. Ślad podobno pochodził z Mroźnej Przystani. To inna płaszczyzna Otchłani.

     - Któż więc?

     Jauffre znów wzruszył ramionami. Przeszedł przez główną bramę miasta i zbliżył się do oczekującego go oddziału Ostrzy. Jena stała na przedzie, trzymając za uzdę konia, na którym arcymistrz przybył do stolicy.

     - Jak mówiłem, nie wiemy – odrzekł Jauffre, chwytając wierzchowca za uzdę i poklepując go po szyi. – To zresztą nie muszą być niczyi słudzy, a już na pewno nie Dagona. Moi śledczy, po konsultacji z najróżniejszymi kultystami zasugerowali, że Mroźna Przystań wskazuje na Meridię, a to jest już bardzo dziwne.

     - Meridia? – Mario aż przystanął. – A dlaczego Meridia miałaby szkodzić ludziom?

     - Nie mówię o samej Meridii, tylko o tym, że ślad prawdopodobnie pochodził z jej dziedziny. Wątpię, by ona sama miała z tym wspólnego coś więcej. Chyba, że w świątyni odbywały się jakieś zakazane obrzędy.

     - Nekromancja?

     Jauffre znów się uśmiechnął.

     - Nie wiem, trzeba to sprawdzić. Jesteś jej wybrańcem. Jeśli ona ma z tym coś wspólnego, tobie najprędzej uda się to dostrzec.

     Dosiadł konia i skinął mu głową.

     - Ale jak mówiłem, to nic pilnego – uśmiechnął się ciepło. – Ruszysz, gdy poczujesz się gotów. Kilka tygodni nie zrobi nam różnicy.

     Uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Mario zasalutował. Odpowiedział na kilka pozdrowień. Baurus uścisnął mu dłoń. Cyrus pomachał z daleka. Jena mrugnęła do niego na poły zalotnie, na poły życzliwie.

     A potem oddział skierował się na most. Mario patrzył jak się oddalają i poczuł się strasznie samotny. Wiedział już, że najpóźniej jutro opuści stolicę i wyruszy na zachód. Do Skingrad.

     Do Falanu!

     A stamtąd było blisko do Anvil…

Anvil

*          *          *

     - Nie za wcześnie zlecasz mu kolejną misję? – Cyrus zbliżył swego konia do wierzchowca arcymistrza. – Chłopak jest załamany. Potrzebuje czasu na dojście do siebie.

     - Wiem co robię – odrzekł Jauffre. – Dostał tyle czasu ile będzie mu potrzebne. Ale nie wykorzysta go, zobaczysz. Ciekawość mu nie pozwoli. Zasiałem ziarno, które wkrótce wykiełkuje. To niespokojny duch, nie usiedzi długo na miejscu.

     Cyrus pokręcił głową.

     - No tak, ale czy nie należało zaczekać, aż znów będzie sobą.

     Jauffre roześmiał się.

     - Właśnie wtedy stanie się sobą – odparł. – Trzeba czymś zająć jego myśli. Uwierz mi, najprędzej dojdzie do siebie, gdy zacznie węszyć w Anvil. Na smutek najlepszym lekarstwem jest działanie. I to takie działanie, które wymaga myślenia.

     Cyrus wydawał się nieprzekonany.

     - W ramionach swojej ukochanej szybko o tej sprawie zapomni.

     Jauffre spojrzał na niego rozbawiony.

     - Uwierz mi – zniżył głos. – On już o tym myśli!

     I uśmiechnął się sam do siebie.

     Oddział Ostrzy powoli znikał między drzewami.



KONIEC

28.10.2021


Rozdział LX

     I wtedy stała się rzecz straszna.

     Oto niebo pociemniało jak w środku burzliwej nocy, by następnie poczerwienieć krwistą łuną. Rozległo się rozsadzające czaszkę dudnienie, potem potężny grzmot, rozlegający się echem, błądzącym między budynkami. I oto w mieście, niedaleko muru, prowadzącego do dzielnicy świątynnej ukazała się straszna postać, otoczona płomieniem.

     Mario po latach nie umiał sobie przypomnieć, jak ona dokładnie wyglądała. Na szczęście dla potomnych, a na nieszczęście do obrońców stolicy, ujrzeli ją wszyscy. Gdy później oglądał obraz, na którym uwieczniono ten moment, dziwił się niepomiernie, że nie stracił wtedy przytomności. Pamiętał bowiem jedynie paniczny strach, jaki go ogarnął.

     Postać była gigantyczna. Mur, okalający dzielnicę, sięgał jej zaledwie do połowy uda. Z sylwetki przypominała dremorę miała taką samą, okrutną twarz, wyszczerzone zęby, ostre jak u drapieżnika, przepełnione nienawiścią błyszczące oczy, a na głowie krótkie rogi, przypominające kozie. Jednak zamiast dwu, potwór miał aż cztery ręce. W jednej z nich dzierżył coś, co wyglądało jak ogromny, dwusieczny topór o fantazyjnym kształcie.

     Potwór wyprostował się, podniósł głowę i zaryczał. Straszny to był ryk, mrożący serca wszystkich obrońców. Nawet Mario zdołał wyszeptać jedynie jedno słowo.

     - Dagon…

     

Mehrunes Dagon w Cesarskim Mieście

     Ale w tej chwili Martin pociągnął go za rękę i wciągnął do wnętrza świątyni.

     - Bracie – odezwał się Martin tonem na poły uroczystym, na poły nerwowym, sięgając do szyi i szarpiąc się z łańcuchem, na którym wisiał Amulet Królów. – Tyle rzeczy jeszcze chciałem ci powiedzieć, ale nie będzie mi dane. Dziękuję ci… - Amulet w końcu dał się zdjąć. – Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie uczyniłeś! Ale przede wszystkim, za twą przyjaźń. Byłeś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem w życiu. A teraz żegnaj!

     Mario słuchał tej przemowy, w ogóle jej nie rozumiejąc. Trudno było mu się na niej skupić, bowiem wciąż ze strachem nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz, gdzie rozlegały się złowrogie kroki zbliżającego się do świątyni Mehrunesa Dagona. Drżała od nich ziemia. Mimo grubych murów, dobiegł go ryk potwornego władcy.

     W tym momencie budynek zadrżał, rozległ się huk i ze sklepienia świątyni posypały się kamienie. Chwilę później następny wstrząs i sklepienie świątyni runęło, odsłaniając czerwieniejące złowrogą łuną niebo. Biały był wzbił się w powietrze, na chwilę przesłaniając widok. Mario stał jak sparaliżowany, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Wydawało mu się, że sklepienie runęło prosto na Martina. Chciał rzucić się w jego stronę, ale jednocześnie strach nie pozwalał mu nawet na poruszenie ręką. Stał więc w miejscu, przerażonym wzrokiem śledząc rozgrywającą się przed nim scenę. Pył opadł nieco i ujrzał, że Martin wciąż stoi tam gdzie stał. Tylko pył pokrył jego ciemnofioletowy płaszcz i trudno było go dostrzec.

     W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się sklepienie, ukazała się głowa Mehrunesa Dagona. Straszliwy pan zniszczenia dojrzał Martina, stojącego z dumnie podniesioną głową i Amuletem Królów w dłoniach. Wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu i wydał z siebie odgłos, który mógł być wszystkim – rykiem wściekłości, okrzykiem zadowolenia, a nawet czymś w rodzaju szyderczego śmiechu.

     I w tym momencie stało się coś niesamowitego.

     Martin uniósł dłoń z Amuletem Królów, po czym krzyknął.

     - Za cesarstwo!

     I z ogromną siłą rzucił amuletem o kamienną posadzkę, a ten strzaskał się na setki kawałków, które rozsypały się po całej świątyni.

     Mario ze zdumieniem zerknął na podskakujące wokół czerwone iskierki, które jeszcze przed okamgnieniem były wielkim klejnotem, a potem znów na Martina.

     Ale Martina już nie było.

     Zamiast niego, w świątyni stała ogromna, dorównująca wzrostem Dagonowi, ognista postać. Postać wyglądała, jakby utkano ją z ognia. Nie miała stałego kształtu, lecz chwiejnie poruszała się jak płomień na wietrze. Miała długą szyję, jak u łabędzia, wielką, uzębioną paszczę, zionącą ogniem, nogi zakończone szponami, a zamiast rąk rozłożyła ogromne, błoniaste skrzydła.

     Smok!

      Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, że ród Septimów wywodził się od smoka, w tej chwili pozbył się ich na zawsze. W świątyni ukazał się bowiem niezbity dowód smoczej krwi cesarza – ognisty awatar Akatosha, smoczego Boga Czasu, najważniejszego z bóstw. Smok dumnym i wdzięcznym ruchem wyprostował swą łabędzią szyję, otworzył paszczę i zaryczał, a jednocześnie z jego paszczy wydobył się jasnożółty, gorący płomień, uderzając Mehrunesa Dagona w twarz.

     Nie brzmiał jak straszliwy ryk Pana Ciemności. Bardziej przypominał krzyk orła. Dumny, dostojny, potężny krzyk władcy przestworzy.

     Smok poruszył skrzydłami raz i drugi, znów wzniecając tumany pyłu. Mario musiał przymknąć powieki, a gdy je na powrót otworzył, smok nie stał już w świątyni, lecz unosił się ponad nią, wpatrzony w zaskoczone oblicze Dagona. Krzyk rozległ się po raz drugi i gorący płomień znów uderzył w twarz wroga, przybyłego z Otchłani.

     Ryk bólu, wydobywający się z paszczy Dagona, znów zmroził krew Maria i sparaliżował go na chwilę. Ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Nie mógł już wziąć udziału w tej walce. Sięgnęła ona wyższego poziomu. Oto bowiem boski awatar samego Akatosha starł się z księciem daedr, Władcą Zniszczenia.

     - To Martin? – wydyszał z szeroko otwartymi oczami Baurus, nie wiadomo kiedy dołączywszy do przyjaciela. – Więc to prawda… On jest wcieleniem boga!...

     Mario nie odpowiedział, z zaschniętym z emocji gardłem śledząc rozgrywającą się nad nim walkę. Dagon rzucał się jak w ukropie, próbując uniknąć płomieni, które jak widać raniły nawet jego. Gdy tylko smok znalazł się bliżej, machał swym złowieszczo wyglądającym toporem, ale oślepiony płomieniem, nie potrafił ugodzić w zwinnie krążącego wokół niego przeciwnika. Smok raził go ogniem, co chwilę uderzał w niego szponami i gryzł ostrymi zębami, wyszarpując kawałki mięśni i natychmiast się oddalając. Wokół wszystko było zbryzgane ciemną posoką, wydobywającą się z ciała Dagona. Smok tymczasem na chwilę wzniósł się nieco wyżej i odleciał nieco dalej, by zatoczyć krąg i nabrać rozpędu. Uderzył ze zdwojoną siłą. Wydawało się, że uderzy go głową, ale w ostatniej chwili wykręcił zwinny manewr i zadał potężny cios szponami w pierś przeciwnika, wyrywając mu kawał ciała. Ten zachwiał się i wypuścił broń z ręki. Tymczasem Martin zaatakował znów. Szczęki smoka zacisnęły się na twarzy Mehrunesa Dagona, który wydał z siebie niewyraźny ryk bólu i rękami chwycił smoka za szyję. Smok jednak zdołał jeszcze przedtem poprawić chwyt i złapać go zębami za kark. To starcie zdawało się trwać w nieskończoność. Dagon próbował skręcić smokowi szyję, ten zaś zaciskał szczęki coraz mocniej na jego karku, jednocześnie wbijając mu się szponami w pierś i chwytając za żebra. Czteroręki olbrzym rzucał się we wszystkie strony, obryzgując całą okolicę ciemną posoką. Próbował strząsnąć z siebie przeciwnika, ale ten wydawał się być całkowicie niewrażliwy na jego wysiłki. Zamknął ogniste oczy, jak przy wielkim wysiłku i zacisnął szczęki jeszcze mocniej.

     

Martin Septim pod postacią smoka

     Olbrzym zachwiał się na nogach. Widać było, że goni resztką sił. Spróbował jeszcze rozpaczliwym ruchem uderzyć ciałem smoka o sterczące kikuty filarów, podtrzymujących niegdyś sklepienie świątyni, ale w tym momencie rozległo się głośne chrupnięcie. Olbrzym znieruchomiał z nienaturalnie przekrzywioną głową. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym zaczął się jednocześnie powoli przewracać i rozwiewać. Znikł, zanim jego cielsko dotknęło bruku. Został odesłany do Otchłani.

     - Wygrał!...

     Miało to brzmieć jak okrzyk tryumfu, ale zaschnięte gardło sprawiło, że Mario wydobył z siebie tylko ochrypnięty szept.

     - Martinie… - rozległ się głos Baurusa, który wyciągnął ku niemu rękę w geście najwyższego szacunku. – Wasza Wysokość… Mój panie i cesarzu!

     Smok wydał z siebie głębokie westchnienie. Rozejrzał się obolałym wzrokiem wokół, po czym uderzył skrzydłami i przeniósł się nad świątynię. Wylądował delikatnie na posadzce i skierował swą szlachetną głowę ku dwójce przyjaciół. Mario również wyciągnął ku niemu ręce. Sam nie wiedział, co chce przez to wyrazić. Podziw, szacunek, uwielbienie i najprawdziwszą braterską miłość. Smok odpowiedział mu spojrzeniem.

     Sztywne, gadzie szczęki nie skrzywią się w uśmiechu. Smoczy awatar również tego nie potrafił. Ale spojrzeniem umiał przekazać wszystko. W jego ognistych oczach obaj przyjaciele wyczytali bezgraniczną miłość i ciepło. A także coś jeszcze. Mario poczuł, jak coś gorącego wypływa mu z oczu i niekontrolowanym strumieniem ścieka po policzkach. Zrozumiał, że w tym pełnym uczuć spojrzeniu tkwiło też coś niepomiernie smutnego i nieodwołalnego. To było pożegnanie.

     Smok znów krzyknął, ale tym razem był to okrzyk pełen bólu. I rzeczywiście, zaczął zachowywać się, jakby owładnął nim ból nie do zniesienia. Rozłożył skrzydła i nagłym ruchem odgiął głowę w tył, jakby ktoś wbił mu śmiertelne ostrze w plecy.

     I tak już pozostał. Znieruchomiał w przedśmiertnym spazmie. Ogarniający go płomień rozwiał się nagle. W świątyni nie było już płonącego boskiego awataru. Zamiast niego stał monumentalny, śnieżnobiały posąg smoka. Posąg, który nie miał nic wspólnego z łagodnym i promieniującym wokół dobrocią Martinem. Ten posąg wyrażał jedynie nieopisany ból. Ludzka natura Martina objawiła się w jego ostatniej chwili. Jeszcze przed okamgnieniem był awatarem najpotężniejszego z bogów, ale wewnątrz duszy wciąż pozostał człowiekiem, prostym wychowankiem rolników, kapłanem z Kvatch, ze wszystkimi ludzkimi słabościami. I w ostatniej swej chwili, jedynym co czuł był paraliżujący ból śmierci.

     

Skamieniały smok w świątyni

     Śmierci…

     Mario nie umiał się opanować. Nieprzytomnie podszedł do białego posągu. Był zbyt wielki, aby mógł dosięgnąć choćby jego skrzydła. Przycisnął zalaną łzami twarz do stygnącego szponu i zaszlochał.

     - Martinie… - zdołał tylko wyszeptać.

     Stojący za nim Baurus również ocierał łzy. Mimo to zdołał pochylić się nad przyjacielem i ścisnął jego ramiona, próbując dodać mu otuchy.

     - Krótko mu służyłem – wyszeptał. – Za krótko. Ale i tak jestem dumny z tego, że mogłem służyć takiemu cesarzowi.

     W takiej właśnie pozie zastał ich Ocato, gdy zdyszany i zbryzgany posoką daedr wpadł do świątyni. W prawej ręce trzymał swój kostur, w lewej długi sztylet, zapewne podniesiony z placu boju, po jakimś poległym żołnierzu. Krwawił z kilku niewielkich ran, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi. Oczy błyszczały mu radością.

     - Zwycięstwo! – zawołał od progu. – Pokonaliśmy ich! Wrota Otchłani zamknęły się. Żołnierze właśnie dorzynają niedobitki daedr!...

     Urwał i szybkim spojrzeniem omiótł świątynię i nagle wzrok jego znieruchomiał na białym posągu. 

     - Gdzie cesarz? – zapytał nagle zaniepokojony. – Gdzie cesarz Martin Septim? Gdzie nasz pan!?

     Baurus spojrzał na niego smutnym wzrokiem.

     - Nie żyje – szepnął.

     Ocato potrząsnął nieprzytomnie głową i postawił kilka kroków w kierunku posągu.

     - Jak to… Nie żyje? Gdzie jest? Może nie jest za późno? Może da się go uratować?

     Mario wstał powoli i otarł oczy. Poczuł się nagle strasznie zmęczony.

     - Oto i on – szepnął, dotykając z szacunkiem kamiennego szponu. – Zamienił się w smoka.

     Ocato, wciąż nie dowierzając, wolnym krokiem zbliżył się do posągu i dotknął go z nabożną czcią. Powoli zaczynał rozumieć.

     - Widziałem ognistego smoka – odezwał się drżącym głosem. – Widziałem jego walkę z Mehrunesem Dagonem. Widziałem jego zwycięstwo… Ale nie wiedziałem, że to cesarz… Myślałem… Myślałem, że przyzwał na pomoc swego boskiego przodka, Akatosha. Myślałem, że wciąż jest tutaj z wami…

     Opuścił głowę i wolno, z niedowierzaniem nią pokręcił. Po czym dotknął ręką czoła i zamknął oczy. Gdy je otworzył, miał w nich łzy.

     - To nie tak miało być – szepnął. – Razem mieliśmy świętować to zwycięstwo. Jesteś pewien, że to on?

     Mario ze smutkiem skinął głową.

     - Był ognistym smokiem, jak mówiłeś – powiedział ze ściśniętym gardłem. Ale po walce skamieniał. Nie wiem, dlaczego. Ale wiedział… Wiedział, że przypłaci to życiem. Inaczej nie żegnałby się ze mną…

     Spod jego powiek znów trysnęły łzy. Ale już się ich nie wstydził. Nie musiał. Oczy szkliły się każdemu, kto wszedł do świątyni. Pojawili się Jauffre i Cyrus, a także kilkoro innych Ostrzy. Każdy z nich z niedowierzaniem spoglądał na wygiętą z bólu postać kamiennego smoka, który przed chwilą jeszcze błyszczał płomieniem, a jeszcze wcześniej był jednym z nich – mieszkańcem Świątyni Władcy Chmur.

     Długo stali bez ruchu, z opuszczonymi głowami, jakby wciąż mieli nadzieję, że posąg na powrót ożyje i przybierze ludzką postać. Tę postać, którą tak bardzo ukochali.

     Ale nic takiego nie nastąpiło. Ocato ocknął się pierwszy. Podniósł głowę i szepnął ze smutkiem.

     - Proszę was wszystkich do Sali Obrad. Tam zastanowimy się, co dalej.

     Wychodząc, odwrócił się jeszcze ku posągowi i z szacunkiem schylił głowę.

     - Cesarz nie żyje – odezwał się. – Ale umierając dał nam przyszłość. I o tę przyszłość musimy się teraz zatroszczyć.

Rozdział LIX

     Gdy znalazł się na Zielonej Drodze, obejrzał się za siebie. Martin kroczył kilkadziesiąt kroków za nim, w towarzystwie Jauffrego i Baurusa. Uśmiechnął się sam do siebie i wkroczył na szeroką, wybrukowaną jasnym kamieniem promenadę wokół pałacu. Pod bramą ujrzał szpaler żołnierzy. Nie w blaszanych, pozłacanych kirysach Straży Pałacowej, jak to zwykle bywało. Ci żołnierze mieli na sobie oksydowane segmentaty Ostrzy. Cyrus i jego oddział przejęli już straż pod zamkiem. Zgodnie z prawem, jak zapewniał Jauffre. Bowiem zarówno cesarza, jak i następcę tronu od zawsze chroniły Ostrza, mając nadrzędną funkcję nad wszystkimi pozostałymi formacjami.

Pałac Cesarza. Widoczny strażnik ze Straży Pałacowej, co można poznać po złoconej zbroi.

     Dwaj żołnierze, stojący bezpośrednio przed bramą, na jego widok zasalutowali i rozstąpili się na boki. Jeden z nich otworzył przed nim okutą, dębową bramę. Ogarnął go chłód pałacowych korytarzy i półmrok, rozświetlany jedynie przez zawieszone na ścianach lampy oliwne. Wejście do Sali Obrad stało otworem. Po bokach straż pełnili dwaj żołnierze, tym razem ze Straży Pałacowej, co oznaczało, że oficjalnie władzę wciąż sprawują kanclerz i Rada Starszych. Mario wkroczył do ogromnej Sali Obrad, w której pod jednym z filarów, w oficjalnej, długiej szacie o kolorze złamanej czerwieni, wyprostowany i gotowy na przyjęcie gościa stał kanclerz.

Sala Obrad. Samotna postać pod filarem to kanclerz Ocato.

     Ocato nie miał koło siebie żadnego strażnika, co Mario przyjął ze zdziwieniem. Był w sali zupełnie sam. Jej ogrom sprawiał, że wydawał się jeszcze mniejszy i jeszcze bardziej samotny. Stał wsparty na długiej, prostej lasce, która stanowiła insygnium jego władzy, a także broń, co Mario poznał po ledwo dostrzegalnej, magicznej iluminacji, jaką opalizował kostur. Ocato widać nie potrzebował straży. Pochodząc z uzdolnionego magicznie plemienia Altmerów, zapewne potrafił skutecznie obronić się sam. Jego twarz była spokojna, jakby spodziewał się, co teraz się wydarzy i był na tę okoliczność dokładnie przygotowany.

     Jak poinstruował go Jauffre, Mario stanął dwa kroki przez nim i zasalutował. Ocato skinął mu uprzejmie głową i nie przedłużając niepotrzebnie kłopotliwej chwili, odezwał się spokojnym, dźwięcznym głosem.

     - Witaj, Bohaterze z Kvatch. To zaszczyt gościć cię na tej sali. Czy przynosisz wieści, jakich Rada oczekuje?

     - Witaj, Ekscelencjo – odrzekł Mario, nieco mniej pewnym głosem, niż chciał. – Przynoszę wieści, o następcy tronu, Martinie Septimie, synu Jego Cesarskiej Mości Uriela Septima VII.

     - Czy przybył do miasta?

     - Tak, Ekscelencjo – odrzekł Mario. – I właśnie zmierza do Pałacu Cesarza, aby spotkać się z Radą Starszych i przedstawić jej swoje prawa do tronu.

     - Jego prawa do tronu zostały już rozpatrzone przez Radę Starszych – uśmiechnął się Ocato. – Jestem tu po to, by oznajmić mu, co postanowiła Rada.

     Skinął mu głową, uznając rozmowę za zakończoną. Mario niepewnie usunął się na bok i tak jak chciał Jauffre, stanął bokiem do kanclerza, oczekując wejścia Martina. Nie potrafił jednak zachować się całkowicie obojętnie. Zamiast patrzeć wprost przed siebie, gdy tylko kątem oka zauważył ruch, odwrócił głowę w stronę wejścia.

     Martin prezentował się skromnie i godnie. Wszedł wolnym krokiem, z głową podniesioną, ale bez cienia pychy. Przeciwnie, z oczu patrzyła mu właściwa jego naturze łagodność i dobroć, ale również spora doza onieśmielenia. Trudno mu się dziwić, pierwszy raz w życiu gościł nie tylko w cesarskim pałacu, ale w ogóle w stolicy. Wszystko wokół zdumiewało go i przytłaczało swym bogactwem i rozmachem, choć bardzo nie chciał dać tego po sobie poznać. Jego oczy zdawały się chwilami mówić: „Co ja, zwyczajny wieśniak, wychowany na gospodarstwie, robię w cesarskim pałacu?”. Ale tak jak zapanował kiedyś nad hedonistycznymi pokusami kultu Sanguine, tak i teraz panował nad sobą z prawdziwie monarszą wielkością.

     W ciemnym, aksamitnym płaszczu prezentował się bardzo dostojnie. Amulet Królów, zawieszony na jego szyi, zdawał się świecić swoim własnym blaskiem, dodając mu jeszcze dostojeństwa. Mario poczuł nagłą chęć, aby skłonić przed nim głowę, a nawet przyklęknąć. Opanował się jednak, wiedząc, że taka manifestacja jeszcze przed koronacją byłaby źle odebrana. Poza tym, był przecież oficerem Ostrzy. Ostrza nie klękali przed cesarzem, oddając mu jedynie honory na sposób wojskowy.

     Martin zbliżył się do kanclerza na odległość trzech kroków, po czym pierwszy skłonił głowę. Wciąż bowiem był jedynie niekoronowanym następcą tronu i oficjalną władzę w państwie nadal sprawował kanclerz. Ten natomiast odkłonił się lekko, ale z szacunkiem, zgodnie z protokołem.

     - Witam w cesarskim pałacu – odezwał się Ocato. – Jestem Ocato, Wysoki Kanclerz Rady Starszych.

     - Jestem Martin Septim, najmłodszy syn Jego Wysokości Uriela Septima VII.

     - Wiem, kim jesteś – uśmiechnął się Ocato. – A nawet gdybym nie wiedział, dostrzegłbym aurę, która cię otacza.

     Przez chwilę milczał, przyglądając mu się uważnie.

     - Rada Starszych – odezwał się znów – zdecydowała już o twoim dziedzictwie. Choć nie mieliśmy okazji się spotkać, wiem o tobie bardzo wiele. Prowadzę bowiem bogatą korespondencję ze wszystkimi hrabstwami w kraju i nie tylko.

     A potem, z widocznym wzruszeniem, przyklęknął na jedno kolano, opuszczając głowę.

     - Bądź pozdrowiony, cesarzu Martinie Septimie!

     Mario nie wierzył własnym uszom. Spodziewał się chłodnego przyjęcia, długich negocjacji, gorących sporów, może nawet przelewu krwi, a tu sam kanclerz, bez żadnych ceregieli uznaje Martina za prawowitego cesarza! Spodziewał się kłopotów – a tu okazuje się, że żadnych kłopotów nie będzie. Poszło jak z płatka!

     Fala gorąca ogarnęła jego ciało. Miał ochotę krzyczeć z radości. Pohamował się oczywiście, ale z nagłym przypływem sympatii spojrzał na kanclerza, a potem przeniósł wzrok na Jauffrego.

     - Miałeś rację, mistrzu – powiedział mu oczami. – Wybacz, że zwątpiłem.

     Martin tymczasem podszedł do kanclerza i pochylił się nad nim, chwytając go za ramiona. Pociągnął go lekko w górę, skłaniając do powstania na nogi. Ocato powstał i uśmiechnął się. Ciepło się uśmiechnął, co nie uszło uwadze Maria.

     - Ekscelencjo – odezwał się Martin. – Nie wiem, jak mam wyrazić swą wdzięczność za tak ciepłe przyjęcie. I za oszczędzenie nam wszystkim czasu, który mógł zostać nieodwołalnie zmarnowany.

     - Dobrze powiedziałeś, Wasza Wysokość – odparł Ocato. – Czas jest tym, czego nie mamy, więc Rada Starszych postanowiła zaoszczędzić go, jak sam powiedziałeś, nam wszystkim. Koronacja zwykle jest wielkim świętem, uroczystością, przeprowadzaną z ogromnym rozmachem i wymagającą  wielu przygotowań i zwyczajowych obrzędów. Jednak na to właśnie czasu nie mamy. Czy zgodzisz się, panie, aby ograniczyć ceremonię do niezbędnego minimum?

     - Ależ, oczekuję tego! – Martin uniósł brwi, po czym swoim zwyczajem zaczął wolno przechadzać się po sali, poufale objąwszy kanclerza ramieniem. – Chciałbym objąć tron niezwłocznie, jeśli to możliwe. Nie dla władzy, której wcale nie pragnę, ale po to, by jak najprędzej zamknąć barierę między Mundus i Otchłanią.

     - Jest jednak kilka obrzędów, które trzeba spełnić, aby wszystko odbyło się zgodnie z prawem – Ocato rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Najważniejsze już załatwiliśmy. Mówię o decyzji Rady. Wprawdzie debata powinna odbyć się w twojej, panie, obecności, ale na to drobne odstępstwo możemy sobie pozwolić, pod warunkiem, że przed koronacją zostaniesz przedstawiony Radzie. Ponieważ nikt z nas nie wiedział, kiedy zawitasz do stolicy, sala jak widzisz świeci pustkami. Potrzeba trochę czasu, by ich wszystkich zwołać. Zaraz roześlę do nich gońców z odpowiednim wezwaniem. Do zachodu słońca wszyscy powinni się zjawić. Następnie udamy się procesją do świątyni, gdzie przy świadkach poprosisz o boskie błogosławieństwo. Nie wątpię, że zostanie ci udzielone. Potem dopiero udamy się do sali tronowej, gdzie odbędzie się obrzęd właściwej koronacji. A potem, już tylko z delegacją kilku członków Rady i kilkoma towarzyszącymi ci osobami, które sam wybierzesz, powrócisz do świątyni i rozpalisz Smocze Ognie.

     - I wtedy?...

     Ocato spojrzał na niego wzruszony.

     - I wtedy, panie, wszystkie bramy Otchłani natychmiast się zamkną i już nigdy więcej żadna daedra nie przedostanie się do naszego świata. Wystarczy jedynie wytępić te, które już się w nim znalazły, bo nie wątpię, że gdzieś tam, w głuszy, wciąż tkwią pootwierane portale, wokół których wałęsają się potwory rodem z Otchłani. Bez wsparcia swego pana będą jednak łatwym przeciwnikiem i żołnierze sobie z nimi poradzą. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, zapraszam cię, panie, oraz twych przyjaciół – skłonił się lekko Jauffremu – do mego gabinetu, gdzie przejrzymy, podpiszemy i roześlemy wszelkie niezbędne dokumenty, które pozwoliłem sobie zawczasu przygotować.

     I przy tych słowach zapraszającym gestem wskazał Martinowi kierunek. Martin zerknął w stronę Ostrzy i mrugnąwszy im łobuzersko, ruchem głowy przywołał ich do siebie.

     - Idziemy? – spytał żartobliwie.

     - Skoro Ekscelencja prosi – uśmiechnął się Jauffre. – Mario i Baurus będą nam towarzyszyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

     - Oczywiście – uśmiechnął się Ocato. – Baurusa znam z dawnych lat, a i Bohatera z Kvatch miałem już zaszczyt poznać. Będzie mi bardzo miło ich gościć.

     - W takim razie, chodźmy – Jauffre skinął głową. – Miejmy to już za sobą. Szkoda, że nie ma tu Steffana. Nie znoszę papierów…

     I roześmiawszy się cicho, cała piątka ruszyła ku drzwiom.

     Ale nie zdążyła do nich dojść!

    Strażnicy pałacowi, w błyszczących, pozłacanych kirysach, stojący przed Salą Obrad, odruchowo chwycili za broń, na widok biegnącego ku nim żołnierza, chrzęszczącego oksydowaną segmentatą. Poznawszy jednak dowódcę oddziału Ostrzy, trzymającego wartę na zewnątrz, przepuścili go, po czym spojrzeli po sobie zdziwieni i zajrzeli przez otwarte drzwi do sali, niepewni tego, co powinni byli uczynić. Żołnierz szybko rozwiał ich wątpliwości.

Korytarz w cesarskim pałacu.

     - Daedry! – zawołał na cały głos.

     Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.

     - Na dziedzińcu! – dodał szybko. – Bramy pootwierały się pod pałacem!

     Mario poczuł, jak oblewa go zimny pot. A więc jednak! Nie będzie szczęśliwego zakończenia Kryzysu Otchłani. Pomimo osłabienia własnej armii, Mehrunes Dagon zdecydował się na atak. Wiedział przecież, że po rozpaleniu Smoczych Ogni będzie to niemożliwe, więc postawił wszystko na jedną kartę i choć słabszy niż kiedykolwiek, zaatakował teraz.

     Jauffre sapnął tylko ze złością.

     - Mario, Baurus, chronicie cesarza i kanclerza! – zawołał. – Reszta za mną!

     I rzucił się pędem w kierunku drzwi. Strażnicy podążyli za nim. Jauffre znów udowodnił, że nie po znajomości został arcymistrzem. Nikt nie zakwestionował jego dowództwa, choć teoretycznie nie miał władzy nad strażą pałacową. W jednej chwili sala opustoszała. Jauffre zabrał ze sobą również strażników, pełniących wartę przed salą. Czterej, którzy pozostali wewnątrz, usłyszeli odgłosy walki, gdy na chwilę wybiegający uchylili bramę pałacu.

     Mario spojrzał na Baurusa, potem na Martina, potem znów na Baurusa.

     - Będziemy tu tak stać bezczynnie? – spytał nerwowym głosem.

     - Rozkaz – burknął Baurus. – Ochraniamy ich.

     - Jego – odparł Ocato, wskazując na Martina. – Ja ochrony nie potrzebuję. Sam będę go chronił.

     - Jest tu inne wyjście? – spytał Martin.

     - Jest – odparł Baurus. – Przez więzienie można dostać się do kanałów. A potem na zewnątrz, poza mury…

     Martin niecierpliwie potrząsnął głową.

     - Chodzi mi o wyjście z pałacu – odparł. – Żeby dostać się do świątyni.

     - Przecież nie rozpalisz Smoczych Ogni – Mario spojrzał na przyjaciela ze smutkiem. – Nie objąłeś jeszcze tronu.

     Ocato nie podzielał jego obaw.

     - Masz jakiś pomysł, panie? – w oczach kanclerza błysnęła nadzieja.

     Martin skinął głową.

     - Musicie mi tylko pomóc dostać się do świątyni – szepnął konfidencjonalnie. – I to szybko!

     Ocato spojrzał na niego z przestrachem.

     - W takim razie, jedynie głównym wyjściem – rzekł zrezygnowany. – Ale na to ci nie pozwolę. To zbyt niebezpieczne.

     - Nie bardziej, niż czekanie na śmierć w tej pułapce – burknął Martin. – Idziemy!

     I zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, Martin rzucił się ku drzwiom. Pozostali, nie mając innego wyjścia, podążyli za nim. Gdy dobiegli do bramy, oniemieli ze zgrozy. Nawet Martin zatrzymał się skonfundowany.

     Na okrężnej promenadzie szalała bitwa. Kilka bram Otchłani płonęło w pobliżu, co jakiś czas wypluwając z siebie jakiegoś potwora. Połączone siły Straży Miejskiej i Ostrzy bezskutecznie próbowały powstrzymać siły wroga, składające się głównie z dremor. Mario dostrzegł Jauffrego, całego zbryzganego posoką, próbującego opanować chaos, ale w ogólnym zgiełku nikt nie słyszał wykrzykiwanych przez niego rozkazów. Na bruku leżało kilkadziesiąt trupów, głównie daedr. Legioniści z garnizonu dopiero nadbiegali z odsieczą.

     Wybiegli z bramy, postępując za Martinem. Mario i Baurus z wyciągniętymi mieczami. Ocato – ze swym kosturem, który dzierżył w tej chwili, jakby była to włócznia. Od razu ich zauważono.

     Dremora Markynaz z rykiem rzucił się ku nim, unosząc dwuręczny brzeszczot do ciosu. Błyskawica, wypuszczona z kostura Ocato zatrzymała go na chwilę i oszołomiła, czego nie omieszkali wykorzystać Baurus i Mario, jednocześnie zadając dwa potężne cięcia, które posłało dremorę na bruk.

     - Gdzie świątynia? – Martin złapał kanclerza za ramię. – Ja nie znam miasta! Straciłem orientację.

     - Przechodziliśmy obok niej – Mario odwrócił się do przyjaciela.

     - Prowadź…

     Baurus lekko popchnął cesarza, skłaniając go do pójścia w lewo. Pozostali ruszyli za nimi.

     - Tamta brama – Ocato wskazał lewą dłonią bramę do dzielnicy świątynnej, jednocześnie wypuszczając błyskawicę w kierunku nadbiegającego gada.

     Błyskawica oszołomiła potwora, który zatoczył się jak pijany. Ocato, chwytając kostur w obie ręce, trzasnął go drugim końcem raz i drugi. Baurus cięciem z półobrotu zakończył jego żywot. Ocato bezceremonialnie pociągnął Martina za sobą.

     Baurus trochę zmarudził, bowiem rzucił się na niego sapiący ciężko daedrot, jednak już po chwili zwinny wojownik rozprawił się z potworem i podążył za przyjaciółmi, ochraniając ich tyły. Kilkakrotnie jeszcze musieli zmierzyć się z atakującymi ich daedrami, zanim dotarli do bramy. Ocato krwawił już z rozciętego ramienia, ale nie zwracał na to żadnej uwagi. Dzielnica świątynna również grzmiała odgłosami walki, ale daedr było tu znacznie mniej. Za to spod pałacu kilka dremor ruszyło ku bramie.

     - Pędźcie! – zawołał Ocarto. – Ja ich tu zatrzymam!

     - Nie dasz rady sam! – odparł Baurus, stając obok niego. – No, na co czekacie!? – zwrócił się z wyrzutem do Maria i Martina.

     Mario na pół przytomnie pociągnął Martina za sobą. Pobiegł w kierunku znajdującej się w środku dzielnicy rotundy, co chwilę upewniając się, że Martin podąża za nim. Widząc zabiegającego mu drogę Xivilai, zanurkował pod jego ramię, uzbrojone w dwuostrzowy topór i z całej siły pchnął go mieczem pod pachę. Ryk potwora stłumiła wypuszczona przez Martina błyskawica. Oszołomiła ona dremorę, jednocześnie Miecz Wampira wyssał z niego sporą porcję siły. Mario poprawił cięciem w brzuch. A gdy dremora zgiął się wpół, potężnym cięciem, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewał, odciął mu głowę. Nie patrzył jednak na turlający się po bruku makabryczny kształt, gdyż natychmiast starł się z następnym.

     Tu wspomógł go nadbiegający Baurus.

     - Zostaw go, pędź! – warknął Redgard, zwinnie unikając ciosu topora i tnąc głęboko w pierś. Mario pociągnął Martina za sobą. Dysząc pobiegli do świątyni.


Rozdział LVIII

    Słońce znikło już za górami. Tylko czerwona łuna rozświetlała niebo, gdy czterej konni kolejno wysunęli się z bramy i wkroczyli na ścieżkę, wiodącą do Świątyni Władcy Chmur. Poruszali się wolno, jako że ścieżka była wąska i kręta, gdzieniegdzie zalegająca już w cieniu, w dodatku wiodła w dół, co mocno obciążało przednie nogi wierzchowców. Konie szły posłusznie, jeden za drugim. Tylko jeden z nich, idący na samym przedzie potężny, kary ogier zdawał się nie podzielać opinii jeźdźców, ani swych ziomków i wyraźnie miał ochotę puścić się w dół galopem. Dosiadający go jeździec, w lekkiej, zielonej zbroi, nie pozwalał jednak na szaleńczy bieg na złamanie karku. Dopiero, gdy znaleźli się na dole, na nieco równiejszym terenie, popuścił cugli, pozwalając karoszowi przyspieszyć i oddalić się nieco od towarzyszy. Nietrudno było domyślić się, że będzie pełnił on rolę zwiadowcy.

     Ciemność wokół zaczęła gęstnieć. Zaklęte rękawice pokazywały mu z rzadka w oddali niewielkie światełka. Rozpoznawał je już całkiem dobrze, po kształcie, sposobie poruszania się, czy intensywności świecenia. Najczęściej pochodziły od mniejszych drapieżników, szukających żeru. Czar, nałożony na rękawice, był bowiem, co Mario już dawno zauważył, starannie przemyślany i nie ukazywał drobnych stworzeń, których światełka mogłyby spowodować chaos. Został stworzony z myślą o wojowniku, a nie obserwatorze przyrody. Jeśli jakieś żywe stworzenie było wielkości lisa, poświata pojawiała się w oku obserwatora, ale mniejsze stworzenia ukazywały się tylko wtedy, gdy znajdowały się bardzo blisko, albo było ich bardzo dużo. Małe nie ukazywały się w ogóle, chyba że w dużej liczbie. Pojedynczy owad, nawet duży, nie był widoczny, ale rój owadów dawał się zauważyć w postaci delikatnej, migocącej mgiełki. Osoby i duże zwierzęta dawały zupełnie inną poświatę, wyraźnie jaśniejszą w centrum, gdzie znajdowało się serce, która za poruszającym się obiektem ciągnęła się jak dym, albo para.

     Mario nie wiedział, na jakiej zasadzie działał ten czar. Zrazu wydawało mu się, że pokazuje on ciepło ciała. Jednak rękawice ukazywały mu również stworzenia zimnokrwiste, również przywołane, a nawet nieumarłych, których szczątki były zupełnie zimne. W końcu uznał, że to jakaś życiowa energia, emanująca z postaci żywych, bądź magicznie ożywionych i przestał o tym myśleć.

     Pozostali jeźdźcy poruszali się gęsiego. Na przodzie Baurus, obserwujący uważnie okolice, gotowy do ruszenia na odsiecz zwiadowcy, gdyby zaszła taka potrzeba. Za nim Martin, Jauffre na końcu, zabezpieczając tyły. Wszyscy trzej mieli na sobie kompletne zbroje Ostrzy, włącznie z hełmami. I wszyscy mieli na plecach przytroczone skórzane, nabijane ćwiekami pochwy, w których tkwiły długie, dwuręczne miecze.

     Ostrza używały dwóch rodzajów miecza. Na co dzień była to katana, zwyczajowo w pochwie zatkniętej za pas. Jednakże gdy Ostrza wyruszały w bój, zwykle zabierały dłuższe, dwuręczne wersje swoich szabel, które nosiło się na plecach. Była to straszna broń w rękach doświadczonego wojownika. A zarówno Baurus, jak i Jauffre potrafili się nią biegle posługiwać. Jedynie Martin, choć potrafił się fechtować, wciąż był daleki od mistrzostwa we władaniu tą bronią. Otrzymał ją jednak na wszelki wypadek, a także by do końca upodobnić się do Ostrzy. W stalowej segmentacie i hełmie trudno było go odróżnić od pozostałych żołnierzy.

Jeden z wąwozów w górach Jerral, przez który prowadzi szlak z Brumy do Cesarskiego miasta

     Wkrótce znaleźli się w wąwozie. Droga wciąż łagodnie opadała, zdecydowano się na przyspieszenie podróży. Mario pognał przed siebie, wciąż uważnie rozglądając się na boki. Ale podróż przebiegała spokojnie. Raz tylko ujrzał poświatę ogra, nieco w bok od ścieżki. Na wszelki wypadek, aby stworowi nie przyszło do głowy zaatakowanie postępującej za nim trójki jeźdźców, postanowił go zlikwidować, na co wystarczyło kilka strzał. Dalej droga przebiegała spokojnie. Połowa nocy minęła. gdy wynurzyli się z lasu i wkroczyli na obwodnicę, obiegającą całe jezioro Rumare dookoła.

     Rytmiczny szum, dobiegający z przodu, wywołał uśmiechy na ich twarzach. Ani chybi, maszerował przed nimi oddział wojska. Jakiego wojska, nietrudno było się domyślić – Ostrza, zdążające do stolicy.

     - Już niedaleko – uśmiechnął się Mario, poczekawszy aż towarzysze dołączą do niego. – Cyrus jest tuż przed nami.

     - Nie zrobili postoju na noc? – zdziwił się Martin. – Jak dojdą będą wykończeni.

     - Spokojnie, Cyrus wie co robi – zapewnił go Jauffre. – Zna wytrzymałość swoich ludzi i na pewno pomyślał o zaplanowaniu odpoczynku.

     Ruszyli przed siebie. Wkrótce Mario ujrzał purpurową poświatę maszerujących żołnierzy. Popędził konia. Zauważył, że żołnierze w tyle przystanęli i zajęli pozycje po obu stronach drogi. Zapewne usłyszeli stukot kopyt po kamiennej drodze

     - Swój! – zawołał. – Mario Cetegus!

     Oddział przystanął, a Cyrus stanął na poboczu i uniósł dłoń.

     - Wszystko w porządku? – spytał.

     - W jak najlepszym – zapewnił go Mario. – Pewien człowiek jedynie martwi się o wasz wypoczynek.

     Cyrus roześmiał się.

     - Za tym wzgórzem jest wioska – wskazał przed siebie. – Tam staniemy. Będziemy w stolicy jutro tuż przed południem.

     - Przekażę mu to – Mario również się zaśmiał, oglądając się za siebie, gdzie majaczyły już sylwetki trzech jeźdźców, kłusujących w ich stronę. – Ale pewnie spyta was o to sam. Na mnie czas. Do zobaczenia!

Prawdopodobne miejsce postoju Cyrusa i Ostrzy. Widoczne pierwsze zabudowania wspomnianej wioski

     Ruszył przed siebie, co Vulcan przyjął z radością, od razu przechodząc w galop.

     Niebo na wschodzie zaczynało już jaśnieć, gdy kopyta Vulcana zadzwoniły na moście, prowadzącym do Cesarskiego Miasta. Mario wstrzymał konia i poczekał na pozostałych. W czwórkę przejechali przez most i wspiąwszy się na stromiznę pod główna bramą i skręcili w lewo do stajni. Tam zostawili konie i skierowali się w stronę bramy. Jak ustalili wcześniej, udali się do dzielnicy portowej, gdzie Mario otworzył przed nimi drzwi swojej chatki. Wszyscy weszli do środka.

Most, prowadzący do Cesarskiego Miasta

     - Mamy czas do południa – odezwał się Jauffre. – Wtedy ściągnie tu Cyrus. Gdy Ostrza otoczą pałac, Martin uda się do środka.

     - To wygląda na obleganie pałacu, a nie ochronę – mruknął Mario, zamykając starannie drzwi. – Argument przeciwko Ocato?

     - Coś ty się tak przyczepił do nieszczęsnego Ocato? – Jauffre zdjął hełm i potarł łysinę. – Tu chodzi o to, żeby dać odpór daedrom, które mogłyby zaatakować pałac. Zaatakują, tego jestem pewien. Postaramy się ich uprzedzić.

     Mario nie odpowiedział, choć było widać, że słowa Jauffrego go nie przekonały. Zaczął mocować się z rzemieniami zbroi. Pozostali wzajemnie, sobie pomagając, również je zdjęli.

     - Kto ma ochotę na kąpiel, zapraszam do jeziora – ziewnął Mario. – Ale ja chyba dopiero jak się wyśpię. Mam tu kilka der, jakoś się pomieścimy – dodał, otwierając skrzynię.

     - Cesarzowi odstąpimy łoże – uśmiechnął się Jauffre. – Wygląda na solidne i wygodne.

     - W łożu śpi najstarszy – Martin pokręcił głową. – Zbyt wiele zależy od twojej kondycji. Co najwyżej, możesz mi się trochę posunąć, to zmieścimy się obaj.

     Jauffre już miał zaprotestować, ale Martin uspokoił go łagodnym uściskiem w ramię.

     - Ale śpię od skraja – zaznaczył arcymistrz. – Żeby cię w razie czego osłonić.

     - Przecież nikt nie wie, gdzie jestem – mruknął Martin sennym głosem. – To był świetny pomysł z tą chatką… Nawet wart nie trzeba wystawiać.

     Mario i Baurus ulokowali się na derkach i tobołkach na podłodze. Przesunęli stół pod drzwi, tworząc dodatkowe zabezpieczenie, po czym położyli się Mario pod regałem, Baurus przy drzwiach, pod stołem. Nie mieli zbroi, ale broń trzymali pod ręką.

     - Daj mi kuksańca, jakbym chrapał – ziewnął jeszcze Martin.

     Odpowiedziało mu tylko niewyraźne mruknięcie.

     Wkrótce wszyscy czterej zapadli w sen. W małych okienkach pojawił się blask świtu.

*          *          *

     Mario spał głęboko, ale obudził się w samą porę, gdy światło słoneczne, wpadające przez okienko, przesunęło się ku krawędzi i znikło. Niezawodny znak, że do południa pozostało niewiele czasu. Wstał i obudził Baurusa. Razem odsunęli stół, starając się nie budzić pozostałych, ale Jauffre spał czujnie i natychmiast otworzył oczy. Wstał ostrożnie i z czułością spojrzał na śpiącego Martina. Było w tym spojrzeniu tyle troski, że mogłoby się wydawać, iż to ojciec patrzy na ukochanego syna.

     Martin spał jeszcze. Nie był wojownikiem i nie przywykł do trudów dalekich podróży. Jego organizm nie zregenerował jeszcze swych sił. Spał na wznak, posapując z cicha, z jedną ręką wsuniętą pod głowę. Druga dłoń spoczywała na piersi, przykrywając Amulet Królów, jakby Martin nawet przez sen obawiał się, że ktoś może spróbować mu go ukraść.

     Mario cichaczem wymknął się z chatki i popędził do portu, gdzie stało kilka kramów z żywnością. Będąc gospodarzem, czuł się też zobowiązany do poczęstowania swych gości spóźnionym śniadaniem. Gdy wrócił, niosąc kilka wędzonych ryb, bochenek chleba i garniec piwa, Zastał całą trójkę, zażywającą kąpieli w jeziorze.

Wnętrze chatki, która w czasach Kryzysu Otchłani była własnością Mariusa Cetegusa

     Śniadanie zjedli szybko, bez zbędnej celebracji. Po czym Jauffre rozpakował swój podróżny tobół.

     - Cesarski płaszcz? – zdziwił się Mario.

     - Co w tym dziwnego? – Jauffre wzruszył ramionami. – Cesarz powinien wystąpić w cesarskim stroju, to chyba jasne.

     - Ale skąd go masz? – Mario pokręcił głową. – Przecież on przepadł, gdy…

     Urwał, bowiem wspomnienie śmierci Uriela Septima sprawiło, że coś chwyciło go za gardło.

     - To tylko taki sam płaszcz – odrzekł Jauffre. – Nie ten sam. No, Wasza Wysokość, chyba nadszedł czas, byś go włożył.

     Martin nie zwlekał. Milcząc, wciągnął na siebie ozdobne szaty, przygotowane mu przez arcymistrza. Od jakiegoś czasu już się nie odzywał, zatopiony w myślach. Pionowa zmarszczka między brwiami świadczyła o skupieniu i powadze. Nawet bez cesarskiego stroju miał teraz w sobie coś, po czym niechybnie można było poznać monarchę.

     Gdy zapiął złotą sprzączkę i wysunął na wierzch Amulet Królów, trzej pozostali odruchowo schylili głowy. Dopiero wtedy się odezwał.

     - Ranicie mnie tym gestem – westchnął. – Myślałem, że mam w was przyjaciół, a wy zachowujecie się jak sługi.

     - Jesteśmy jednymi i drugimi – oznajmił Jauffre.

     - Albo jednymi, albo drugimi – Martin potrząsnął głową. – Przyjaciele są sobie równi. Zawsze i wszędzie. Proszę, jeśli już tak bardzo chcecie, dworską etykietę zachowajcie na oficjalne spotkania. Gdy jesteśmy sami, nie dawajcie mi do zrozumienia, że nie jestem jednym z was.

     Jauffre uśmiechnął się i ze wzruszeniem chwycił go za ramiona i lekko nim potrząsnął.

     - Będziesz znakomitym cesarzem – oznajmił. – Wiem to.

     Po czym spojrzał na Maria.

     - Proponuję, aby to Bohater z Kvatch zawiadomił kanclerza o przybyciu cesarza – uśmiechnął się. – Zdaje się, że marzy o tej chwili. Żeby nie skłamać, ja też chciałbym, aby sam przekonał się, jaki Ocato jest naprawdę.

     Mario skrzywił nos. Jego nieufność do kanclerza nie zmieniła się ani na jotę.

     - Zrobię to – oznajmił. – I lepiej dla niego, żeby przyjął to do wiadomości.

     - Do polityki to już się nie wtrącaj – odrzekł Jauffre. – Ale włóż swą szklaną zbroję, która zdążyła już obrosnąć legendą. Niech wszyscy wiedzą, z kim mają do czynienia. A teraz pozwól, że wprowadzę cię w kilka szczegółów dworskiej etykiety. Wejdziesz po wojskowemu i staniesz dwa kroki przed kanclerzem, nie bliżej. Nie klękaj przed nim, ani się nie kłaniaj w pas, ale oddaj mu honory na sposób wojskowy. Nie odzywaj się, dopóki on się nie odezwie pierwszy. Wtedy dopiero zawiadomisz Ocato, że przybył Martin Septim, syn Uriela Septima, aby przejąć swoje dziedzictwo. Pamiętaj, nie nazywaj Martina cesarzem, bo jeszcze nim nie jest. To ważne. Nazywaj go tylko synem cesarza. Chyba, że chcesz się narazić na kanclerską ripostę, a uwierz mi, potrafi jej użyć. Do kanclerza zwracaj się tak jak należy, Wasza Ekscelencjo. Gdy my wejdziemy, odsuniesz się na lewą stronę i staniesz bokiem zarówno do kanclerza i cesarza. To ważny gest, oznaczający twoją neutralność.

     - Moje co? – prychnął Mario. – Neutralność to ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy.

     - Neutralność oznacza, że uszanujesz decyzję Rady. Pamiętaj, nie jesteś stroną w sporze, jeśli takowy będzie miał miejsce. To bardzo ważne. Aby rozpalić Smocze Ognie, Martin musi objąć tron zgodnie z prawem, i nikt nie może odnieść wrażenia, że miały miejsce jakieś siłowe naciski, czy wręcz zamach stanu. Baurus, ty staniesz po lewej stronie Martina, dwa kroki za nim. Wszyscy zrozumieją ten gest. To oznacza, że stanowisz osobistą ochronę osoby cesarza i w razie czego masz prawo dobyć broni. Zresztą, sam najlepiej wiesz. Pełniłeś służbę u Uriela Septima. Ja stanę po jego prawej ręce. I pamiętajcie obaj, że od tej chwili sprawa zaczyna się rozgrywać na poziomie prawa, a nie siły. Obaj musicie zaakceptować decyzję Rady, jakakolwiek będzie. Swoich racji Martin będzie musiał bronić na drodze negocjacji. Więc żadnego fałszywego ruchu, a najlepiej nie odzywajcie się w ogóle. Chyba, że ktoś was o coś zapyta.

     Powiódł wzrokiem po wszystkich i uśmiechnął się.

     - Zrozumieli?

     - Tak jest – odpowiedzieli Mario i Baurus.

     - Wiem, pytam pro forma! – roześmiał się. – No to, do roboty.

Świątynia

     Nie minął kwadrans, gdy Mario w pełnym rynsztunku wyszedł z chatki i skierował się w stronę portu, gdzie znajdowało się przejście do miasta. Prowadził do niego tunel, wydrążony we wzgórzu dopiero pod samym murem zmieniający się w brukowaną drogę. Kroczył nią już wiele razy, nie potrafiłby tego nawet zliczyć. Strażnicy przy bramie znali go już. Wielu pozdrawiało go przyjaznym gestem. Odpowiadał skinieniem głowy i uśmiechem. Przeszedłszy przez bramę, znalazł się w dzielnicy świątynnej. Rzucił okiem na wysklepioną rotundę, Świątyni Jedynego, w której wkrótce miały zapłonąć Smocze Ognie, rozpalone przez nowego cesarza, definitywnie kończąc Kryzys Otchłani. Minął ją i skierował się do centrum, gdzie za kolejną bramą w wysokim murze znajdował się pałac cesarza.


Rozdział LVII

    Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem. Z kręgu znikły nie tylko wrota Otchłani, ale też jej filary i tajemnicze znaki. Pozostały ślady sadzy, jakby naprawdę rozpalono tu ognisko, choć przedtem miejsce to lśniło jasną szarością dokładnie wyszorowanego kamienia.

     - Jesteś! – usłyszał znajomy głos.

     Baurus przypadł do niego i przyjrzał mu się uważnie.

     - Jesteś cały?

     Mario oszołomiony skinął tylko głową i zachwiał się. Poczuł nagle takie znużenie, że byłby upadł, gdyby przyjaciel nie podtrzymał go i nie posadził na ławie.

     - Masz to?

     Mario uśmiechnął się słabo i rozwarł dłoń. Na jego rękawicy lśnił rubinową czerwienią Amulet Królów. Widząc to, Baurus wydał z siebie dziwny jęk. Brzmiało to, jakby chciał krzyknąć z radości, ale w czas się pohamował.

     - Jeszcze bym wszystkich pobudził – zaśmiał się radośnie.

     Mario zdezorientowany rozejrzał się na boki.

     - Gdzie są wszyscy?

     Baurus wzruszył ramionami.

     - Śpią – odparł. – Nie było cię tak długo, że wszyscy poszli spać. Tylko Jena została na posterunku, na wypadek gdybyś wrócił. Zmieniłem ją jakąś godzinę temu.

     - A teraz? – spytał Mario. – Jaką mamy porę?

     - Przedświt – odrzekł Baurus i wyszczerzył zęby. – Ciężko było?

     - Nie ciężej niż w Otchłani – odrzekł zmęczonym głosem.

     Baurus podstawił mu drewniany kubek i napełnił go rozcieńczonym winem. Mario z wdzięcznością wychylił go do dna, oblizując spieczone wargi. Poczuł nagle opadające go znużenie.

     - Może zdrzemniesz się trochę? – spytał Redgard. – Gdy człowiek jest tak znużony, godzinka snu działa cuda.

     - Tak, masz słuszność – westchnął Mario. – Ale co będzie jak cesarz, albo mistrz o mnie spyta?

     Baurus przekrzywił głowę w figlarnym uśmiechu.

     - Sądzisz, że nie zrozumieją?

     Mario uśmiechnął się. Położył Amulet Królów na ławie.

     - Nie odstępuj go ani na krok – skinął głową przyjacielowi. – Drugi raz mogę nie mieć siły, by go znów zdobywać.

     - Śpij spokojnie – Baurus wyszczerzył zęby i ułożył równo amulet na ławie. – O, łańcuch zerwany. Ale to nic, zaraz naprawię…

     Istotnie, Baurus wsunął wyrwane ogniwko i zamiast poszukać jakiegoś narzędzia, chwycił łańcuch między zęby i dogiął złote oczko.

     - No, teraz jest w porządku – roześmiał się, wycierając klejnot o rękaw.

     Mario pokręcił głową z niedowierzaniem, ale nie miał siły, by oponować. Wolnym krokiem powlókł się w stronę drzwi, prowadzących do sypialni.

Wojowniczka Jena na warcie przed wejściem do Świątyni Władcy Chmur


*          *          *

     Mario przespał kilka godzin, zanim się obudził. Późnym przedpołudniem umyty i przebrany wszedł do Wielkiej Sali. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ja dopiero Martin.

     - Wróciłeś.

     Brzmiało to bardziej jak westchnienie ulgi niż stwierdzenie oczywistego faktu.

     - Czy to znaczy… - Martin zająknął się.

     Mario skinął głową.

     - Mancar Camoran nie żyje.

     Westchnienie ulgi zaszumiało w sali.

     - Poległ…

     Martin skierował wzrok na stół, na którym wciąż leżał Amulet Królów, jakby prawowity właściciel obawiał się go tknąć. Mario, niewiele się namyślając, zgarnął klejnot i przyklękając przed Martinem, podał mu go na wyciągniętej dłoni.

     - Proszę – skłonił głowę. – Amulet Królów należy do ciebie.

     Martin nie uczynił żadnego ruchu.

     - Należy do mnie? – szepnął z niedowierzaniem. – Tak twierdzicie… Ty i Jauffre…

     Westchnął, jak przed wielkim wysiłkiem, po czym sięgnął dłonią po klejnot. Chwycił za złoty łańcuch i przysunął go sobie do oczu. Wpadające przez okno światło odbiło się od ogromnego rubinu i czerwonym błyskiem odbiło się w jego źrenicach.

     - Jeśli to prawda… Jeśli cesarz rzeczywiście był moim ojcem, będę w stanie go włożyć. Tylko potomkowie Septimów mogą nosić Amulet Królów.

     Nadal jednak nie uczynił żadnego ruchu. I Mario wiedział, dlaczego. Bał się, że to wszystko okaże się pomyłką, że amulet zsunie się z jego szyi. A wtedy cała nadzieja przepadnie. Wtedy nie będzie już żadnego planu, ani żadnej możliwości pokonania okrutnego daedrycznego księcia. Tylko cesarz z linii Septimów może rozpalić Smocze Ognie i odgrodzić świat od Otchłani. Jakim cudem zrobił to Mankar Camoran, nikt nie wiedział, ale z pewnością nie była to jego zasługa, lecz Mehrunesa Dagona. Teraz najważniejszą kwestią było, czy amulet zawiśnie na szyi Martina.

     Wszyscy o tym wiedzieli. I Martin też wiedział, że jest ostatnią nadzieją wolnego świata. I bał się, że w tym momencie ta nadzieja zniknie.

     Mario ciepło uśmiechnął się więc do przyjaciela i szepnął.

     - Włóż go, Martinie. Włóż go, nie zwlekaj.

     Wyprostował się i uroczystym głosem rzekł.

     - Włóż go, Wasza Wysokość!

     Martin spojrzał na niego z mieszaniną nadziei i lęku. Nie trzeba było bystrości, żeby zauważyć jak ciężko oddycha. Stojący przy nim Mario widział wyraźnie pulsującą żyłkę na jego skroni. A jednak Martin przemógł się. Naszyjnik powędrował w górę. Złoty łańcuch opasał na chwilę jego kasztanowe włosy i zsunął się na kark. Amulet Królów zawisł na szyi Martina. Ogromny rubin błysnął w świetle kagańców, jakby nagle dostał dodatkowej energii.

     I nic się nie stało. Naszyjnik nie zsunął się z szyi Martina, złoty łańcuch nie pękł, rubin nie wyleciał ze złotej oprawy… Nie stało się nic, co świadczyłoby o tym, że Amulet Królów zawisł na niewłaściwym karku. Jeśli ktokolwiek potrzebował jeszcze dowodu na cesarską krew, płynącą w żyłach Martina, właśnie go dostał.

     Przez Wielką Salę przebiegł szmer. A po chwili rozległ się chrzęst zbroi, gdy wszyscy, jak na komendę, przyklękli zwyczajem Ostrzy na lewe kolano, jak zwykli to czynić oddając część bogom.

     Martin stał pośrodku, oszołomiony tą przedziwną sytuacją. Ostrza zwyczajowo nie klękały przed cesarzem, bowiem członkowie organizacji musieli w każdej chwili być gotowi do jego obrony. Tylko oni mogli, a nawet musieli nosić broń w jego obecności. Tym razem jednak udzieliła im się powaga chwili, jeszcze bardziej onieśmielając Martina. Jeszcze do niego nie dotarło, że oto właśnie udowodnił swe prawa do tronu. Udowodnił je przede wszystkim samemu sobie, bo to on był tym, który najbardziej w nie wątpił. On, wychowanek prostych rolników, stworzony do łopaty, wideł i radła, jeszcze niedawno pomagający ojcu przerzucać koński gnój, teraz został władcą całego Tamriel.

     Nastała cisza. Cisza przedłużała się, bo nikt nie wiedział, co należy teraz uczynić. Ostrza czekały na znak cesarza, pozwalający im wstać, ale do Martina nie docierało jeszcze, że to on powinien przerwać tę ciszę. Stał jak posąg, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w Amulet Królów, błyszczący na jego piersi. Dopiero Mario, łamiąc wszelkie zasady, odważył się odezwać.

     - Widzisz? – rzekł cicho, ale tak, by wszyscy słyszeli, co w ogólnej ciszy nie było trudne. – Jesteś synem Uriela Septima.

     - Jestem… - szepnął Martin, podnosząc wzrok.

     I teraz dopiero zorientował się, na co czekają Ostrza. Uczynił niepewny ruch dłonią.

     - Wstańcie, przyjaciele – głos lekko mu się załamał ze wzruszenia. – Wstańcie. Przecież jesteście Ostrzami. Nikt z was nie musi przede mną klękać.

     Chrzęst zbroi znów rozległ się w sali. Ostrza powstały i wbiły w swego władcę oczekujący wzrok. Czekali na jego słowa, ale on nie wiedział, co ma powiedzieć. W końcu uśmiechnął się lekko.

     - Jestem synem Uriela Septima – zaczął niepewnie, po czym dodał żartobliwym tonem, zabawnie zadzierając nos. – Nie potrzebowałem amuletu żeby  tym wiedzieć! Cały czas wiedziałem!

     Rozległ się serdeczny śmiech, jakby ze wszystkich obecnych opadło nagle napięcie. Jauffre, choć miał ochotę uściskać Martina, stanął przy nim i wyprostowawszy się, zawołał.

     - Ave cesarz Martin Septim!

     - Ave! – odpowiedział mu ogłuszający krzyk z kilkudziesięciu gardeł.

     Martin aż przycisnął dłonie do uszu. W zamkniętej sali, o znakomitej akustyce, okrzyk ten zabrzmiał jak eksplozja. Odczekał chwilę, aż ustanie dzwonienie w jego uszach, po czym uniósł dłoń i pokręcił lekko głową.

     - Jeszcze nie – odezwał się. – Jeszcze nie jestem cesarzem. Dopóki nie rozpalimy na nowo Smoczych Ogni, bramy Otchłani pozostaną otwarte, a inwazja Mehrunesa Dagona będzie trwała. Dlatego dziś jeszcze wyruszymy do stolicy, spotkać się z kanclerzem Ocato, który oczekuje nas w cesarskim pałacu.

     Na wspomnienie kanclerza, Mario nie potrafił ukryć nieprzyjemnego grymasu. Pamiętał odmowę Ocato, gdy prosił go o pomoc dla Brumy. Pamiętał słowa hrabiego Indarysa, które zasiały w nim zwątpienie.

     - Po co się z nim spotykać? – mruknął niezadowolony. – Masz na szyi Amulet Królów. Czego więcej potrzeba?

     Martin uśmiechnął się łagodnie.

     - Kanclerz Ocato przewodzi Radzie Starszych – odparł. – Rada sprawuje rządy pod nieobecność cesarza. Musimy uwzględnić ich władzę. Rada musi potwierdzić moje prawa do tronu, zanim zostanę koronowany. Do tego czasu nie jestem cesarzem.

     Mario potrząsnął nerwowo głową i zacisnął zęby. Nie uszło to uwadze Martina.

     - Nie przejmuj się – rzekł swym łagodnym, aksamitnym głosem. – Nie spodziewam się żadnych sprzeciwów ze strony Rady Starszych.

     - Rada Starszych – prychnął Mario. – Gdzie była, gdy cesarz walczył z daedrami?

     Jauffre pokręcił stanowczo głową.

     - Martin ma rację – oświadczył pewnym tonem. – Ogłoszenie się cesarzem to delikatna sprawa. I wiem czego się obawiasz. Niepotrzebnie.

     - Czyżby?

     Jauffre poufale położył mu dłoń na ramieniu.

     - Myślisz, że Rada Starszych składa się z idiotów? – uśmiechnął się. – Myślisz, że oni nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji?

     - No, nie bardzo jakoś widzę, żeby coś zdziałali…

     - Rada sprawuje władzę – odrzekł cierpliwie arcymistrz. – Jest teraz naszą oficjalną zwierzchnością. Ostrza to nie tylko ochrona cesarza, to również wywiad. Dostają od nas regularne raporty. Nie bój się, wiedzą co w trawie piszczy. I uwierz mi, będą zachwyceni, mając następcę do ukoronowania. Oni też boją się o stolicę. Jeśli to cię nie przekonuje, to uwierz chociaż w to, że drżą o własną skórę i swoje majątki.

     Mario uśmiechnął się.

     - To chyba jedyne, co może mnie przekonać.

     Ale Jauffre nie uśmiechnął się.

     - Sytuacja jest poważna – oświadczył. – Nie tylko ze względu na Kryzys Otchłani, którego nie potrafili zażegnać. Jest o wiele gorzej. Cesarstwo się rozpada. Prowincje nie chcą być zależne od słabego cesarstwa, pragną niepodległości. Tylko osoba cesarza jest w stanie zjednoczyć je na powrót, a i to zapewne nie wszystkie. Dlatego Rada marzy wręcz o rozpaleniu Smoczych Ogni i zakończeniu Kryzysu Otchłani, właśnie po to, by zająć się innym kryzysem, który już puka do drzwi. Nie, nie spodziewam się kłopotów z ich strony, ale to nie powód do radości. Wszyscy chcemy koronować Martina i wszyscy wiemy, że trzeba to zrobić szybko.

     Zwrócił się do pozostałych.

     - Za dwie godziny wyruszacie do stolicy – oświadczył. – W świątyni zostaje tylko szkieletowa załoga, pod dowództwem Steffana.

     - Służba! – odrzekł kapitan.

     - Reszta w pełnym rynsztunku niech zamelduje się na placu, gotowa do wymarszu. Wyruszacie pierwsi. Cyrus obejmuje dowództwo.

     - A ty, Mistrzu? – spytał Mario.

     Jauffre uśmiechnął się zawadiacko.

     - A my, to jest Martin, Baurus, ty i ja, wyruszymy wieczorem i pojedziemy w nocy. Konno!

     Mario otworzył szeroko oczy?

     - Tylko w czwórkę?

     Jauffre skinął głową.

     - Tak bezpieczniej – odrzekł. – Cały oddział przemaszeruje przez niebezpieczne wąwozy. Jeśli będzie gdzieś jakaś zasadzka, odkryją ją pierwsi. A my prześlizgniemy się za nimi. Z twoimi zdolnościami i zaklętymi przedmiotami, ominiemy wszelkie niebezpieczeństwa.

     - A oni? – spytał Mario. – Przecież zostaną zaatakowani!

     Jauffre zmarszczył brwi.

     - Synu, to są Ostrza! – rzekł tonem przygany. – Są za sprytni, żeby wejść w zasadzkę. Czy sądzisz, że w przededniu decydującej, bitwy narażałbym elitarny oddział na zniszczenie? W stolicy będziemy potrzebowali każdego żołnierza. Tam spodziewam się uderzenia Dagona. Chyba że…

     - Że?

     - Chyba, że zdążymy uwinąć się przed jego uderzeniem – Jauffre skinął głową. – Na to właśnie liczę. Dopóki w szeregach wroga panuje chaos, spowodowany śmiercią Camorana, mamy przewagę. Jeśli uporamy się szybko z koronacją, bez zbędnych ceremonii, Martin Rozpali Smocze Ognie i…

     - I to koniec!

     Jauffre pokiwał głową.

     - Koniec, ale… - westchnął przeciągle – w tym wszystkim wciąż jest za dużo „jeśli”…