Rozdział XLVI

     Górzysty teren nie sprzyjał jeździe konnej. Mario zostawił Vulcana w Chorrol i poczekał aż słońce nieco się obniży. Odpoczywał, zbierając siły. Po zamknięciu Wrót Otchłani mógł liczyć na życzliwość mieszkańców, toteż bez trudu dostał pokój w dobrym wyszynku, płacąc zaledwie połowę normalnej ceny. Na ulicach ludzie oglądali się za nim i komentowali szeptem jego obecność. Jeden ze strażników, patrolujących leniwym krokiem miasto, zatrzymał się na jego widok i zabawnie wybałuszył oczy.

     - To ty… Nie mylę się, prawda? – wyciągnął ku niemu dłoń. – Bohater z Kvatch!

     Mario zażenowany nieco, uścisnął podaną mu rękę.

     - To prawdziwy zaszczyt! – zapewnił go strażnik, tonem głosu, w którym wzruszenie pomieszane było z radością.

     Chcąc uniknąć zbytniego rozgłosu, zamknął się w swoim pokoju i rzucił się na łóżko. Czuł się dobrze, ale nauczony doświadczeniem, że snu nigdy za wiele, zdrzemnął się kilka godzin, oczekując zachodu słońca. Wolał na miejscu być o zmroku, bowiem wrogowi trudniej było go wtedy wypatrzyć, a zaklęte karwasze dawały mu ogromną przewagę. Wstał, gdy słońce na zachodzie zaczerwieniło się. Przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości. Pora ruszać, przed nim daleka droga.

     Piesza wędrówka przez las przywołała wspomnienia. Szedł zamyślony, ale nie na tyle, by nie dostrzegać świata wokół siebie. Przeciwnie, jego podświadomość wciąż rejestrowała otoczenie. Dzięki temu obszedł z daleka dwie wiły i jednego trolla. Chyba trolla – nie widział zbyt dobrze, bo ciemność już zgęstniała, a purpurowa poświata nie pokazywała kształtów zbyt wyraźnie.

     - Ona chyba pokazuje ciepłotę ciała – pomyślał.

     Byłoby to logiczne wytłumaczenie, zwłaszcza że jeśli żywa istota poruszała się, poświata lekko ciągnęła się za nią, jakby pozostawiała ona za sobą cieplejsze powietrze. Przez chwilę Mario był dumny ze swego odkrycia, ale zaraz zrzedła mu mina – rękawice pokazywały także nieumarłych, których ciała były zimne, a także postaci bezcielesne, duchy i inne zjawy. Wzruszył ramionami – nie rozwiąże tej zagadki. Przynajmniej dziś.

     Do północy było jeszcze trochę czasu, gdy stanął pod ruinami zamku. W przeszłości musiała to być potężna twierdza, jednak do dziś zachowały się tylko resztki dwu masywnych wież i trochę pokruszonych murów. Za to złą moc, która otaczała to miejsce, wyczuł od razu.

     Nie była to duchota, towarzysząca otwarciu Wrót Otchłani. To był raczej wszechogarniający niepokój, nie wiadomo skąd się biorący. Mario przyczaił się w cieniu przy murze, okalającym dziedziniec i zaczął uważnie obserwować i nasłuchiwać.

Fragment ruin zamku Sancre Tor

     Pierwsze zaalarmowały go zaklęte rękawice. Poświata pojawiła się po drugiej stronie zawalonej wieży. Po chwili usłyszał charakterystyczne skrzypienie starych kości. Szkielet! Mario cofnął się w jeszcze głębszy cień i nałożył na cięciwę dwemerską strzałę. Poświata poruszała się. Szkielet szedł powoli, zapewne patrolując okolice, jak nakazała mu ciemna siła. Po chwili wynurzył się zza muru. Na ramieniu niósł długi, dwuręczny miecz, chyba elfiej konstrukcji. Szedł wolno, kołysząc się i w charakterystyczny sposób poruszając głową, co przypominało spowolniony chód kury. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy strzała trafiła go w czaszkę.

     Skulił się jak człowiek, który nagle zda sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Podniósł miecz i chwycił go pewnie w obie kościste dłonie. Rozejrzał się uważnie i zasyczał po swojemu. W tym momencie rozpadł się na poszczególne kostki, gdy druga strzała trafiła go między kręgi szyjne. Poświata w oczach Maria jednak nie zgasła, co znaczyło, że wróg jeszcze nie został pokonany. Leżące na ziemi kości poruszyły się nagle i coraz szybciej zaczęły sunąć ku sobie. Po chwili szkielet znów stanął na nogi, jak zmartwychwstały i uważnie zlustrował pustymi oczodołami kępę krzewów po drugiej stronie dziedzińca. Odwrócił się do łucznika tyłem, czego ten nie omieszkał wykorzystać. Dwie szybkie strzały i szkielet rozsypał się ostatecznie. Purpurowa poświata zgasła.

     Mario podszedł do kupki rozsypanych kości i podniósł elfi miecz, oglądając go uważnie. Była to staranie wykonana broń, w doskonałym stanie. Stal bez śladów rdzy, sztych ostry, garda z księżycowego kamienia misternie grawerowana, jedynie oplot na rękojeści zmurszały od starości. Cenny łup. Mario zaniósł go cienia w zaułku muru. Gdy będzie po wszystkim zabierze go sobie stamtąd i sprzeda, albo podaruje jakiemuś wojownikowi. Szkoda marnować taką broń.

     Na dziedzińcu spotkał jeszcze dwa szkielety, których pozbył się w podobny sposób. Ale dwóch następnych przeciwników było o wiele potężniejszych. Były to licze – upiory, powstałe z nieumarłych magów. Bardzo groźni przeciwnicy, zwykle uzbrojeni w magiczne kostury. W dodatku bardzo żywotni i umiejący uzdrawiać się na bieżąco. Całe szczęście, że trzymały straż po przeciwnych stronach kompleksu Sancre Tor. Dwóm naraz nie dałby rady.

     Jednego udało się ustrzelić z łuku, choć wpakować musiał w niego aż sześć strzał. Z drugim poszło gorzej – dostrzegł go i posłał ku niemu strumień błyskawic. Mario zdołał uskoczyć za mur, po czym szybko zdjął jedną z rękawic i nałożył na palec Pierścień Burzy. Rękawica powędrowała a swoje miejsce. Nie było sensu się ukrywać, bowiem purpurowa poświata pojawiła się znacznie bliżej niż poprzednio – licz zmierzał w jego stronę. Mario odłożył łuk i chwycił miecz, po czym odważnie wysunął się ze swej kryjówki.

     Pojedynek nie trwał długo, choć zmierzyć musiał się aż z dwoma przeciwnikami na raz. Licz przywołał bowiem niewyraźną zjawę, lewitującą nad ziemią i uzbrojoną w miecz. Miecz Wampira zadawał jednak bardzo groźne rany, nawet gdyby nie miał na sobie śmiercionośnego ładunku. Ale ten ładunek właśnie odbierał liczowi żywotność i robił to bardzo szybko. Mario zasypał go ciosami, pilnując nieustannie, by przywołany pomocnik nie zdołał go dosięgnąć. Licz nie zdążył się nawet raz uzdrowić, a już poświata, generowana przez zaklęte rękawice zgasła. Zjawa rozwiała się. Mario zwyciężył.

     Cały dotychczasowy łup – dwa miecze i dwie magiczne laski – ukrył w tym samym miejscu. Rozejrzał się jeszcze uważnie, ale jedyna poświata, jaką zauważył, była blada i przeświecała tylko słabo przez mury wieży, w dodatku gdzieś pod ziemią.

Ruiny zamku Sancre Tor

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął Mario, podchodząc do okutych, drewnianych drzwi, pokrytych mchem. – Zwłaszcza ty, Talosie, wybacz, że zakłócam twój spokój.

     Wszedł do podziemi.

     Przez jakiś czas przekradał się po prostu krętymi korytarzami, likwidując z daleka wałęsające się tam szkielety. W pewnym momencie znalazł się na niewysokiej galeryjce, prowadzącej na schody. Tam ujrzał kolejny szkielet i poczęstował go dwiema strzałami. Ale to nie wystarczyło. W dodatku szkielet, uzbrojony w miecz i tarczę, dostrzegł go i ruszył ku niemu. Mario zdążył strzelić jeszcze raz, po czym sięgnął po miecz. Przeciwnik również uniósł miecz do ciosu. I wtedy Mario ze zdumieniem stwierdził, że szkielet trzyma w dłoni akavirską katanę. Broń Ostrzy! Jak to możliwe?

     Szkielet zaatakował z furią. Mario przyjął cięcie na skośnie ustawioną tarczę, jak uczył go Steffan. Katana ześlizgnęła się po niej, a szkielet sam nadział się na Miecz Wampira. Na człowieka wystarczyłoby aż nadto, ale to nie był człowiek. To był nieumarły! Zaatakował znów, tym razem cięciem znad głowy. Mario odruchowo odbił cios, wciąż przyglądając mu się ze zdumieniem. To nie może być przypadek. To cięcie, to wyprowadzenie ciosu, tak charakterystyczne dla Ostrzy. Kim jest ten szkielet? A raczej, kim był za życia?

     Nie było czasu na rozmyślania. Szkielet spróbował ciosu tarczą, ale Mario cofnął się na czas. Ciężka tarcza pociągnęła kościste ramię za sobą. Teraz! Ostry jak brzytwa sztych daedrycznego miecza rozłupał obie kości przedramienia, jakby to były wykałaczki. Tym razem był to szczęśliwy cios. Człowieka na pewno by nie zabił, ale wyeliminowałby go z walki. Nieumarły był bardziej podatny na ciosy jako takie, bez większego znaczenia, w którą część ciała uderzały. Szkielet rozsypał się, ale jego nieobecność trwała zaledwie kilka chwil. Mario nie zdążył otrzeć potu z czoła, gdy miejsce szkieletu zajęła dziwna postać.

     Wydawało się, że zbudowana jest z błękitnego światła. I w ogóle nie przypominała szkieletu. To był człowiek, w dodatku odziany w zbroję, na widok której Mariusowi zabiło mocniej serce. Duch miał na sobie segmentatę Ostrzy.

     - Nareszcie – wyszeptał duch. – Uwolniłeś mnie… Teraz mogę wreszcie spełnić ostatnie żądanie mego pana…

     - Kim jesteś? – spytał Mario, również szeptem, sam nie wiedząc dlaczego.

     Duch uśmiechnął się. A może tylko mu się zdawało.

     - Byłem Rielusem – odparł nieco głośniej, ale wciąż jego głos przypominał szept. – Lojalnym Ostrzem cesarza Tibera Septima.

     - Słyszałem to imię – Mario skinął głową, oddając honory. – Ja jestem Mario Cetegus, rycerz Ostrzy cesarza Martina Septima. To jest – zawahał się – przyszłego cesarza. Jeszcze nie odbyła się koronacja.

     Duch również skinął głową, a w jego geście widać było szacunek dla brata-rycerza. Przez chwilę przyglądali się sobie z ciekawością, nie pozbawioną respektu.

     - Tiber Septim to dla mnie historia – odezwał się znów Mario. – To bardzo odległe dzieje.

     - Nie wiem, jak dawno umarłem – wyznał duch. – Wydaje mi się, że to wieczność…

     I odetchnął nagle pełna piersią, uśmiechając się radośnie.

     - Co się z tobą stało?

     Duch uczynił gest, jakby chciał chwycić go pod ramię. Odruchowy, ludzki gest, wyrażający poufałość, ale zaniechał, w czas przypominając sobie, że to bezcelowe. Był przecież bezcielesną postacią, co uniemożliwiało wszelki wzajemny dotyk z żywą istotą. Rozłożył ręce w przepraszającym geście. Obaj się roześmiali.

     - Wraz z moim trzema kompanami, zostaliśmy tu przysłani przez cesarza Tibera Septima, żeby dowiedzieć się, jakie zło splugawiło święte katakumby Sancre Tor. Nie wiedzieliśmy, że Król-Cień powstał, by wywrzeć swój pierwszy akt zemsty na swym niegdysiejszym panu.

     - Król-Cień?

     - Tak. To Zurin Arteus. Pokonał nas i spętał swym okrutnym czarem, byśmy po wieki strzegli sprofanowanej kapliczki Tibera Septima.

     - Czy on – Mario zawahał się. – Czy Król-Cień wciąż tam jest?

     Duch zaprzeczył.

     - Odszedł dawno temu. Ale jego zła wola wciąż trwa, nie pozwalając nikomu oddać hołdu Tiberowi Septimowi w jego kapliczce.

     Umilkł i nastała chwila ciszy. Ale potem spojrzał Mariusowi prosto w oczy. Spojrzenie to było zdecydowane i jednocześnie pełne nadziei.

     - Przez niezliczone lata naszej niewoli rozpaczaliśmy nad naszą klęską – szepnął duch. – Wierzę, że możemy odczynić zły czar Króla-Cienia. Ale sam nie dam rady. Potrzebuję pomocy swych kompanów.

     - A oni – Mario znów się zawahał, - oni także są… nieumarli?

     - Ten sam los spotkał całą naszą czwórkę – odparł Rielus. – Przeklęci na wieki… W nieskończoność włóczymy się po tych korytarzach, a zły czar każe nam atakować każdego, w kim nie wyczujemy klątwy Króla-Cienia. Moi towarzysze także przemierzają podziemia, pod postaciami szkieletów. I tak będzie, dopóki ktoś ich nie uwolni.

     - Uwolni… – powtórzył Mario bezwiednie.

     - Zrobisz to, prawda? – szepnął duch. – Zrobisz to dla swych braci-rycerzy? Ja nie mogę, jestem bezcielesny. Mój miecz nie uczyni już krzywdy nikomu na tym świecie. Ale ty? Ty możesz. Słyszę bicie twego serca, wyczuwam ciepło twego ciała. Błagam, uwolnij ich.

     - Zrobię to – zapewnił Mario. – Nie zostawię rycerzy Ostrzy w tym stanie. Ale będę musiał potem zrobić coś, co ci się może nie spodobać – opuścił wzrok.

     - Co takiego?

     - Złe moce zapanowały również nad dzisiejszym światem – westchnął Mario. – Cesarz Martin Septim potrafi być może odczynić to zło, ale potrzebuje do tego niezwykłego artefaktu, jedynego w swoim rodzaju. Dlatego się tu znalazłem. Muszę mu go dostarczyć.

     Duch spojrzał na niego z życzliwością w oczach.

     - Rozkaz cesarza jest święty – odparł. – Ja służyłem Tiberowi, ty Martinowi. Pancerz pierwszego cesarza jest tutaj, bo rozumiem, że o niego ci chodzi. Jeśli ostatni cesarz potrzebuje pancerza pierwszego cesarza, dostanie go.

     Mario odetchnął z ulgą.

     - Ale aby się do niego dostać, trzeba odczynić czar Króla-Cienia – ciągnął Rielus. – Tym bardziej więc trzeba uwolnić moich towarzyszy. Teraz już nie masz wyboru.

     - Zrobiłbym to tak, czy inaczej – zapewnił Mario.

     - Ani przez chwilę w to nie zwątpiłem – odrzekł wzruszony duch i skłonił głowę. – Udaję się teraz dopełnić mych obowiązków wobec Tibera Septima, mego pana. Uwolnij mych braci, a razem może uda nam się zdjąć klątwę Króla-Cienia.

     - Naszych braci – poprawił Mario.

     - Tak, naszych wspólnych braci – uśmiechnął się duch i uniósł dłoń. – Żegnaj…

     Nie zniknął. Tylko odszedł wolnym krokiem, przenikając przez drzwi, nie stanowiące już dla niego żadnej przeszkody.

     Mario postał przez chwilę w miejscu, namyślając się. Wydarzenia, o których opowiedział  mu Rielus, miały miejsce tak dawno temu, że nie dziwił się rozbieżnościom z wersją Jauffrego. Arcymistrz znał jak widać historię nieco wykoślawioną przez wieki, choć w zasadzie nie miało to znaczenia. To nie byli Ostrza, przysłani po latach, by strzec grobu. To stało się jeszcze zażycia Tibera Septima, zatem bardzo dawno temu. Przez tak długi czas, zła moc przeniknęła to miejsce na wskroś. A mimo to, poczuł jakby wszechobecny niepokój ledwo zauważalnie zelżał. Czyżby dzięki uwolnieniu Rielusa? Może uda się w ten sposób osłabić tę moc?

     Zebrał swój ekwipunek i ruszył w stronę drewnianych drzwi. Po namyśle jednak stanął i obejrzał się za siebie. Zardzewiała katana Rielusa wciąż leżała między kośćmi szkieletu, podobnie jak tarcza. Schylił się i podniósł oba przedmioty.

     Oba były niezmiernie stare. To musiał być prawdziwy miecz Rielusa, którego używał jeszcze za życia. Teraz go nie potrzebował, bowiem miał przy sobie jego duchową emanację. Fizyczny miecz został tutaj. Mario ścisnął go w dłoni. Nie uchodzi, żeby akavirska katana, druga dusza wojownika Ostrzy, walała się tu gdzieś, pomieszana ze szczątkami. Ale brać ze sobą? Nie, potrzebuje swobody ruchów. Z szacunkiem odłożył miecz na posadzkę, ale w inne miejsce, w miarę czyste. Jeśli uda mu się jego misja, zaniesie ten miecz do bardziej szacownego miejsca. Na razie niech na niego tutaj czeka.

     Odwrócił się i pchnął na wpół spróchniałe skrzydło drzwi. Krótki korytarz zaprowadził go do jasno oświetlonego miejsca. Było to coś w rodzaju podziemnej rotundy, w której ścianach zatknięto dziwne pochodnie. Paliły się jasnozielonym światłem, dziwnym, nieziemskim, a przy tym całkowicie zimnym, czego Mario nie omieszkał sprawdzić.

     - Widać, nie tylko dla ludzi czas się tu zatrzymał – mruknął sam do siebie. – Dla pochodni również…

Sancre Tor. Podziemna rotunda

     Centrum stanowił okrągły placyk, z którego prowadziły schody w dół. Poniżej znajdowały się zamknięte na głucho drzwi, które nawet nie drgnęły pod naciskiem ramion, jakby zrobiono je z kamienia. Domyślił się, że zamknięte są magicznym sposobem. Dookoła natomiast biegła galeryjka, od których odchodziło kilka korytarzy. Skierował się na chybił-trafił do pierwszego z nich. Znów dotarł do drzwi, ale te na szczęście dały się otworzyć. Korytarz prowadził do podziemi. Mario zrozumiał, że znalazł się w więzieniu, o czym świadczyły zardzewiałe resztki krat.

     Zjawa, która pojawiła się na końcu korytarza, pod przegradzającą przejście kratą, w pierwszej chwili przypominała licza. Tak jak on, lewitowała nad kamienną posadzką. Odziana była w szarą, długą szatę, wiszącą w strzępach, a w dłoni trzymała miecz. Mario skrył się w cieniu i sięgnął po łuk. Nałożył  strzałę ze srebrnym grotem. Poczekał aż zjawa wychyli się zza filaru i posłał ją prosto w środek tułowia. Rozległ się jęk, jakby starca, a postać zaczęła się uważnie rozglądać. Nie miała jednak szans na dostrzeżenie swego zabójcy. Ukryty w cieniu, z Pierścieniem Khajitów na palcu, Mario był zupełnie niewidoczny. Cztery strzały wystarczyły, by ze zjawy wytoczyły się kłęby ektoplazmy, zaś szare łachmany opadły na dół. Rozległ się brzęk upadającego miecza. Mario wyszedł z cienia i podszedł do zmurszałych szczątków szaty. Obok leżał elfi miecz. Ciekawe, widać miejsce to obfitowało w elfią broń! Miecz był całkiem niezły. Mario postąpił z nim jak z kataną Rielusa – zostawił go w widocznym miejscu, by w drodze powrotnej łatwo go znaleźć, po czym skierował wzrok na kratę. Z pewnością dała się jakoś podnieść. Gdzieś tu musi być kołowrót, trzeba tylko poszukać.

     Kołowrotu nie było, była za to dźwignia. Gdy Mario poruszył nią z niemałym trudem, usłyszał chrobot podnoszącej się kraty. Nie zwlekając, udał się w głąb korytarza. A ten był nie tylko kręty, ale jeszcze podzielony schodami, raz prowadzącymi w dół, innym razem w górę. Potem jednak już tylko w dół, aż doprowadził go do zaciemnionej galerii.

     Był tam. W kącie stał kolejny szkielet, dzierżący w dłoniach uzbrojenie Ostrzy. Stał nieruchomo, jakby drzemał na stojąco. Mario napiął łuk.

     Aby go dopaść, szkielet musiał przebiec dość krętą drogę po schodach, w dodatku wciąż odkryty. To sprawiło, że Mario zdołał naszpikować go strzałami jeszcze zanim ten do niego dobiegł. Grzechot rozsypujących się kości i głośny brzęk miecza i tarczy o podłoże zlały się w jedną całość. Po chwili przed nim stał duch, odziany w świetlistą segmentatę i z kataną u boku. Spojrzał na Maria z wdzięcznością.

     - Znam cię – szepnął. – To tobie udało się mnie uwolnić.

     - Jestem Marius Cetegus, rycerz Ostrzy Martina Septima – Mario skłonił się lekko. – Kim jesteś?

     - Jestem Valdemar – odparł duch. – Rycerz Ostrzy cesarza Tibera Septima. Witaj, bracie.

     - Rielus prosił mnie, żebym cię uwolnił.

     - Prosił cię? – duch otworzył szeroko oczy. – Czy to znaczy, że jego już uwolniłeś?

     Mario uśmiechnął się skromnie.

     - Tak, jest już wolny – odparł. – Udał się do swoich obowiązków… czymkolwiek one są.  Zostało jeszcze dwóch do uwolnienia.

     - Dwóch – powtórzył duch. – Alain i Casnar. Proszę, uwolnij ich! Razem być może oczyścimy to miejsce z plugawego zła, jakie się tu zalęgło.

     Mario zapewnił go, że zrobi wszystko, aby uwolnić pozostałych. Duch uśmiechnął się z wdzięcznością i odszedł, podobnie jak Rielus, na pozór, nagle zapominając o swym wybawcy. Ale Mario wiedział, że duch i tak w niczym nie mógłby mu pomóc. Spenetrował jeszcze korytarze, ale nie znalazł niczego ciekawego. Zabrał tylko miecz Valdemara i wrócił do rotundy. Tam ułożył oręż na posadzce i zagłębił się w kolejny chodnik.

     Tym razem szybko znalazł kolejnego rycerza. Szkielet wprawdzie zdołał go dojść, ale tych kilka strzał, jakie Mario wpakował mu w międzyczasie, tak go osłabiły, że wystarczyło jedno cięcie, by ciemna siła, trzymająca kości w kupie, uleciała. Tym razem, uratowany nie od razu zorientował się w rzeczywistości. Teraźniejszość wciąż jeszcze mieszała mu się z przeszłością.

     - Co z Alainem? – spytał duch, głosem pełnym bólu. -  I z Valdermarem? Rielus padł w dolnej komnacie… Zostaliśmy rozdzieleni. Mgła nas oślepia!...

     Trwało to jednak krótko. Po chwili duch odetchnął głęboko kilka razy i przytomniejszym wzrokiem rozejrzał się wokół.

     - Nie – szepnął. – To był tylko sen. Teraz już nie śpię… Muszę wypełnić przysięgę wobec cesarza, zanim spocznę… Kim jesteś mój wybawicielu? – zwrócił się do Maria – Nosisz zbroję inną niż moja, ale wyczuwam w tobie brata-rycerza.

     - Jestem Ostrzem cesarza Martina Septima – odparł Mario. – Mam na imię Marius, a ty jesteś Casnar, prawda?

     - Znasz mnie?

     - Nie, ale znam imiona waszej czwórki – uśmiechnął się Mario. – Wymieniłeś pozostałe.

     - No, tak – duch uśmiechnął się i w ludzkim odruchu dotknął czoła, jak ktoś, kto zorientował się, że palnął głupstwo. – Czy spotkałeś moich towarzyszy?

     - Rielus i Valdemar są już wolni – odparł Mario. – Został mi jeszcze jeden z was.

     - Alain zdaje się utknął we wschodniej części – odrzekł Casnar. – Ale nic nie wiem na pewno. W tym rozgardiaszu rozdzielono nas. A potem pojawiła się mgła…

     Na wiele się ta informacja nie zdała. W podziemiach Mario nie miał pojęcia, z której strony znajduje się wschód. Pożegnał więc ducha i zawrócił do rotundy, nie zapominając o zabraniu leżącej na posadzce katany.

     Aby uwolnić Alaina, musiał w ostatnim korytarzu skrzyżować miecze ze jego szkieletem. Walka była trudna, ale szkielet nie był tak szybki jak żywy człowiek. Gdyby Alain żył, Mario zapewne musiałby mu ulec już w pierwszym starciu. Udało mu się jednak pokonać nieumarłego, choć łatwo mu to nie przyszło.

     Duch Alaina zareagował zupełnie inaczej niż pozostałe. Spojrzał na niego groźnie i zdecydowanym tonem zagrzmiał.

     - Odstąp w imieniu Tibera Septima i Ostrzy! – uniósł świetlistą dłoń, w geście zatrzymującego strażnika. – Sprzeciwiasz mi się na własne ryzyko.

     Mario schował broń i przedstawił się. Alain jednak mentalnie jeszcze nie do końca się obudził. Wciąż tkwił w przeszłości. Minęła dłuższa chwila, zanim spojrzał przytomniej. Jednak gdy dowiedział się o uwolnieniu swych towarzyszy, jego wzrok nabrał przyjaznego wyrazu.

     Polecił, by Mario poszedł za nim. Wkrótce znaleźli się w rotundzie. Alain, choć był duchem, pchnął drzwi, które otworzyły się z chrobotem. Zeszli do kaplicy.

     Sanktuarium było wykonane w prostym, norskim stylu, bez zbędnych ornamentów. Wypełniało je coś, co Mario początkowo wziął za zieloną mgłę, ale gdy próbował przez nią przejść, zatrzymała go, dodatkowo pozbawiając go oddechu. Czym prędzej się wycofał. Trzej pozostali rycerze pojawili się nagle w komnacie. Nastąpiła krótka wymiana pozdrowień, po czym czterej rycerze zajęli miejsca przed piedestałem, ledwo prześwitującym przez zielony dym.

Sancre Tor. Sanktuarium

     Rytuał nie był skomplikowany. Cała czwórka przyklękła na lewe kolano i pochyliła głowy. Valdemar zaintonował pieśń bez słów. Pozostali podjęli spokojną melodię.

     Mario wsłuchiwał się w dziwne pienie. Rycerze w zasadzie nie śpiewali, tylko nucili przez nos, ale mimo to poczuł, jak ogarnia go wielkie wzruszenie, jakby opuściło go jakieś straszne zmartwienie.

      Zielona mgła zaczęła rzednieć. Rycerze zanucili nieco głośniej. Nie trwało długo, aż mgła rozwiała się zupełnie. Rycerze umilkli.

     - Dopełniło się – odezwał się Alain.

     - Spełniliśmy nasz ostatni obowiązek – uśmiechnął się Valdemar. – Możemy teraz przejść w Eterius bez wstydu.

     Wszyscy czterej obrócili się w stronę Maria i wyciągnęli miecze. Zasalutowali mu z szacunkiem. Mario również odpowiedział salutem.

     - Żegnaj – szepnął Valdemar.

     I nagle rycerze rozwiali się, jakby nigdy ich tu nie było.

     Mario otarł łzę, cisnącą mu się do oczu. Widok ten mocno go wzruszył, sam nie wiedział dlaczego. Oto spotkał dawnych bohaterów, a oni uznali go za jednego ze swoich. I jakby było tego mało, przed nim, na piedestale, leżał legendarny kirys samego Tibera Septima, twórcy cesarstwa Tamriel, który po śmierci stał się bogiem Talosem i dołączył do pozostałych ośmiu bóstw. Mario przyklęknął na chwilę przed artefaktem, oddając część bogu. Wyciągnął ręce po spatynowany kirys, ale zawahał się i cofnął je. Nie wiedział, co robić. Dzierżył już w dłoniach daedryczny artefakt nie z tego świata, ale to było coś innego. To była własność boga. Nie daedrycznego książątka, ale boga, jednego z dziewięciu najpotężniejszych bytów, jakie istniały. A przy tym bytów przychylnych ludziom i to właśnie przesądziło o tym, że w końcu chwycił zmatowiały półpancerz i uniósł go z piedestału.

     Nic się nie wydarzyło. Nie uderzył w niego grom, nie zawalił się strop, ani nawet nie poczuł żadnego przepływu boskiej energii. Zupełnie, jakby trzymał w rękach zwykły kawałek blachy. W dodatku mocno zakurzony i pokryty szarozielonym nalotem, przez który ledwo było widać misterny grawerunek, kiedyś zapewne bardzo piękny.

     - I to ma uratować świat? – pomyślał zawiedziony.

     Wzruszył ramionami. Nie jego w tym głowa. On musi jedynie dostarczyć artefakt do świątyni. Troskliwie zawinął rozsypujący się kirys w przygotowane wcześniej płótno. Już miał odejść, gdy jego wzrok padł na pusty piedestał. I wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

     Gdy opuszczał kaplicę, na piedestale leżały cztery akavirskie katany. Cztery ostrza czterech szlachetnych rycerzy, którzy pozostali wierni swemu cesarzowi nawet po swej tragicznej śmierci.


Rozdział XLV

     Do Świątyni Władcy Chmur zajechał krótko po północy. Vulcan, jak zwykle, gnał jak oszalały, więc całą drogę pokonał w ciągu jednego dnia. Martina nie było w Wielkiej Sali, był za to Steffan, który powitał go przyjaźnie i czym prędzej polecił dyżurnemu, by przyniósł coś do jedzenia. Mario ciężko zwalił się na ławę, czując, że po długiej jeździe boli go każdy mięsień.

     - Ten koń mnie wykończy – mruknął, kładąc hełm obok siebie. – Pędzi jak zwariowany. Mistrz śpi?

     - Śpi – potwierdził Steffan. – Najpierw wygnał cesarza do łóżka, a potem sam się położył – dodał, szczerząc zęby. – Obu im się należało. Pracowali bez wytchnienia. Ale chyba do czegoś doszli, bo humory mieli doskonałe. A twoja misja? Udała się?

     - I tak, i nie – westchnął ciężko. – Pomoc nadejdzie, ale nie taka, jakiej się spodziewałem. Wszystkie miasta przyślą żołnierzy, nawet Kvatch.

     - Kvatch?

     Mario skinął głową.

     - Niewielu ich będzie, wiadomo, ale też przybędą. Wszyscy hrabiowie wysyłają tylu żołnierzy, ilu mogą. Tylko jeden władca mi odmówił.

     - Domyślam się, że kanclerz.

     - Kanclerz – potwierdził Mario, podnosząc na niego wzrok. – Skąd wiesz?

     - Jauffre to przewidział – Steffan pokiwał głową. – Jutro sam ci to wytłumaczy. A teraz, cóż, posil się, wykąp i odpocznij. Pogadamy jak się wyśpisz.

     Kuchnia i łaźnia w świątyni były czynne bez przerwy. Agenci Ostrzy przybywali i wybywali o każdej porze dnia i nocy i nie sposób było przewidzieć, kiedy będą potrzebne. Toteż zawsze któryś z żołnierzy pełnił dyżur. Mario zjadł spóźnioną kolację i z przyjemnością zanurzył się w gorącej wodzie, nalanej do dębowej wanny. Gdy już w sypialni położył się na miękkiej macie, humor nieco mu się poprawił.

     - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – pomyślał. – Tu też jest mój dom.

     A po chwili spał już snem sprawiedliwego i śmiertelnie zmęczonego.

     Rankiem czyjaś ciepła dłoń dotknęła jego czoła. Otworzył oczy.

     - Martin!

     - Jak dobrze, że już jesteś – Martin ścisnął go za ramię. – Jakby kamień spadł mi z serca.

     Mario podniósł się na łokciu.

     - Też się cieszę, że cię widzę – rzekł radośnie. – Ale nie mam dobrych nowin – dodał zaraz żałosnym głosem. – Ocato nie przyśle legionu do Brumy.

      - Nie zaskoczyło nas to – Martin uśmiechnął się uspakajająco. – Jauffre był pewien, że tak właśnie zrobi. Ale najlepiej niech sam ci to wytłumaczy. 

     Przez chwilę przyglądał mu się z ulgą, po czym roześmiał się w głos i dał mu solidnego kuksańca.

     - Nie wyobrażasz sobie, skurczybyku, jak się cieszę, że wróciłeś!

     Mario też się roześmiał, ale zaraz skrzywił się z bólu. Kuksaniec trafił go prosto w obolały mięsień.

     Nie minęło wiele czasu, gdy znów usiedli w trójkę w Wielkiej Sali. Po chwili Jauffre przywołał także Steffana i Baurusa, który również orientował się w temacie. Najpierw Mario pokrótce zreferował przebieg i wyniki swojej misji, nie zapominając o pochwałach dla kapitana Savliana Matiusa, ani o swych podejrzeniach w stosunku do kanclerza.

Wielka Sala w Świątyni Władcy Chmur. To tu odbywały się wszystkie opisane narady


     - Myślę, że kapitana możemy wynagrodzić za bohaterską postawę – odezwał się Jauffre. – Co myślisz, Martinie, można mu nadać tytuł hrabiowski i powierzyć Kvatch na stałe?

     - To nie takie proste – Martin potrząsnął głową. – Wprawdzie hrabia Godwine nie żyje, ale najpierw trzeba sprawdzić, czy nie miał jakichś spadkobierców, którzy mogliby podważyć tę nominację. Tak czy inaczej, na pewno zasłużył na wysoką nagrodę. Nie tylko bohaterstwem, ale przede wszystkim poświęceniem dla miasta i wzięciem na swoje barki trudu jego odbudowy. Nie tak, to w inny sposób, ale na pewno go wynagrodzimy.

     - A co do Ocato, to zapewniam cię, że się mylisz – odezwał się znów Jauffre. – On wie, że jeśli uda nam się wygrać pod Brumą, Mehrunes Dagon będzie musiał zaatakować stolicę. Jeśli zniszczy świątynię, nie będzie gdzie rozpalić Smoczych Ogni. To tam rozegra się ostateczna bitwa. Słusznie, że nie chce uszczuplić garnizonu miasta.

     - Policzmy, na ilu żołnierzy możemy liczyć – zaproponował Stefffan. – Wprawdzie nie wiemy, ilu dokładnie przyślą, ale możemy to w przybliżeniu oszacować.

     Przez jakiś czas karta papieru pokrywała się różnymi liczbami, na zmianę skreślanymi i dopisywanymi. Potem zapadła cisza, którą przerwał dopiero Jauffre.

     - Nie jest źle – mruknął. – Nawet jeśli nasze szacunki są przesadzone, powinno wystarczyć do utrzymania daedr przy bramach Otchłani.

     - Nie wiemy, jakie siły rzuci Dagon – Steffan zmarszczył brwi. – Może wystarczyć, ale może też okazać się o wiele za mało.

     - Ale nie chodzi o to, żeby te siły zniszczyć – zaoponował Jauffre. – Tylko o to, żeby je zatrzymać na czas, potrzebny do zamknięcia bramy. Zniszczyć ich nie jesteśmy w stanie. Gdy się otworzą, kilku śmiałków musi się przekraść do Otchłani i zamknąć te bramy. Przynajmniej część z nich, co zredukuje liczbę wrogów pod Brumą. Jeśli otworzą się inne, jest przynajmniej szansa, że zdołamy się uporać z jedną grupą, zanim zaatakuje nas następna.

     Tak czy owak, mieli plan, a to już wiele. W każdym razie, wystarczająco wiele, aby coś na kształt otuchy wślizgnęło się im do serc. Mario i Baurus wymienili spojrzenia. Redgard mrugnął zawadiacko.

     - A nasz przyjaciel zna nowiny? – spytał Baurus.

     - Nie zna – odrzekł Martin. – I dobrze że mi przypomniałeś, bo właściwie po to się tu zebraliśmy. Musisz wiedzieć, że udało mi się rozszyfrować drugi przedmiot, potrzebny do otwarcia portalu.

     - Do raju Camorana?

     Martin skinął głową.

     - Drugi przedmiot stanowi przeciwieństwo pierwszego – ciągnął. –To krew bóstwa.

     - Bóstwa? – Mario otworzył szeroko oczy.

     - Właśnie – Martin skinął głową. – Tak, wiem, brzmi to niedorzecznie, dlatego długo nie mogłem tego rozszyfrować. W przeciwieństwie do daedrycznych książąt, bogowie nie mają artefaktów i nie pojawiają się osobiście w naszym świecie. Dlatego zdobycie krwi boga wydaje się niemożliwe. I przyznaję, sam nie dałbym rady. To Jauffre wpadł na właściwy pomysł.

     - Chyba trzeba być członkiem Ostrzy, by pokojarzyć te fakty – uśmiechnął się arcymistrz.

     - Ale gdy mnie uświadomiłeś, wydało mi się to oczywiste – odrzekł Martin. – No, pomyśl – zwrócił się do Maria. – O jakiego boga może chodzić?

      - Nie wiem – bąknął Mario.

     - A co stanowi tradycja Ostrzy? – podpowiedział milczący dotąd Baurus. – Po co powstał nasz zakon?

     - Żeby chronić cesarza… – odrzekł Mario, po czym ukrył twarz w dłoniach. – Oczywiście! Talos! Tiber Septim! Był człowiekiem, zanim został bogiem!

     - Tę tajemnicę pamiętają tylko Ostrza – potwierdził Martin. – No i niektórzy pasjonaci historii. Dla innych Talos jest po prostu jednym z dziewięciu bóstw. Wśród Ostrzy każdy arcymistrz przekazuje swemu następcy tajemnicę Tibera Septima.

     - Rozumiesz więc, o co chodzi? – spytał Jauffre. – Musisz zdobyć artefakt, który należał do cesarza Tibera Septima.

     - A istnieje coś takiego? – zdumiał się Mario. – On przecież żył wieki temu!

     - Istnieje – odpowiedzieli jednocześnie Jauffre i Baurus.

     - To jedna z misji Ostrzy – dodał Jauffre. – Niestety, z pewnych względów porzucona dawno temu. Otóż, zachowała się jego zbroja. Ostrza miały jej strzec jako świętości. Ale nie do końca im się to udało.

     Jauffre dał znak dyżurnemu, by napełnił ich kubki winem.

     - Są rzeczy, o których łatwiej mówi się przy kielichu – mruknął, a głośniej dodał. – Pancerz Tibera Septima do dziś znajduje się w jego kaplicy, ukrytej pod ruinami zamku Sancre Tor. Przez wieki miejsce to było uważane za święte, a Ostrza strzegły go równie troskliwie co cesarskich komnat. Ale dawno temu wydarzyło się tam coś bardzo złego. Jakaś ciemna siła zawładnęła tym miejscem. Od lat nikt nie powrócił stamtąd żywy. W końcu wszelkich wypraw poniechano.

     - A co się tam dzieje? – spytał Mario.

     - Nie wiem na pewno – Jauffre potarł swą łysinę. – Nie znam dokładnie tej historii. Katakumby świątyni Tibera Septima zostały zapieczętowane przez pierwszego Wielkiego Mistrza Ostrzy. Czterech najlepszych żołnierzy Ostrzy zostało tam wysłanych, by wyśledzili zło i zwalczyli je. Wyruszyli wiele lat temu, zanim my pojawiliśmy się na świecie, ale każdy z nas zna i pamięta ich imiona: Alain, Valdemar, Rielus i Casnar. Nigdy nie wrócili. Po nich już żaden z nas tam nie zawędrował. Ostrza uznały, że nie ma sensu tracić ludzi dla czegoś, co prawdopodobnie jest jeszcze bardziej bezpieczne niż przedtem.

     - Nie rozumiem – bąknął Mario nieśmiało.

     - Kiedyś miejsca strzegły Ostrza – uśmiechnął się Jauffre. – Teraz strzeże go ciemna siła, która się tam zadomowiła. Nikt nie ma dostępu do kaplicy. Pancerz jest tam więc bezpieczny. Choć przyznaję, nie jest to sytuacja tak zupełnie po naszej myśli– westchnął przeciągle. – Mimo to, nie zmieniałbym jej, gdybym nie musiał. Teraz nie mamy wyboru. Ktoś musi się tam udać. Temu właśnie ma służyć nasza narada. Musimy ustalić, kto pójdzie i kogo weźmie ze sobą.

     Spojrzał na Maria i opuścił wzrok, jakby poczuł się zażenowany.

     - Proponuję ciebie – szepnął – bo dałeś już wiele dowodów swoich talentów.

     - Pójdę – Mario skinął głową.

     - Byłem tego pewien – odparł Jauffre, ale w jego głosie nie było tryumfu. – Ale nie mam zamiaru posyłać cię na pewną śmierć. Musi nas iść więcej. Też mam ochotę się tam wybrać, ale skoro powierzam ci to zadanie, sam dobierzesz sobie towarzyszy. Wybieraj – zatoczył ręką wokół. – Oprócz Martina, oczywiście… Ale wszystkie Ostrza są na twoje rozkazy.

     - Pójdę z nim – zapewnił Baurus. – Nie pierwszy raz przyjdzie nam działać razem.

     - Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko…

     - Pójdę sam – uciął twardo Mario.

     Powiódł wzrokiem po pozostałych.

     - Nie, nie jestem szalony – uśmiechnął się. – Nikt stamtąd nie wrócił, bo zapewne został dostrzeżony. A mnie nikt nie zobaczy. To moja specjalność.

     - Szaleństwo – bąknął Martin.

     - Głupota – burknął Baurus. – Ktoś musi pilnować twoich pleców!

     Mario zdecydowanie pokręcił głową.

     - W Otchłani nikt nie patrzy mi na plecy. I dobrze, ktoś mógłby wypatrzyć tego patrzącego i zdradzić moją pozycję. Nie, przyjacielu – uścisnął rękę Baurusa. – Doceniam twoją postawę, ale naprawdę wolę działać sam. Ufam ci całkowicie, ale po prostu wiem, w czym jestem dobry i jak to najlepiej wykorzystać.

     - Mówiłem? – odezwał się Martin zasępionym tonem. – Mówiłem? Wiedziałem, że tak będzie!

     - Zawiedziony jestem, ale nie zaskoczony – burknął Baurus. – Cholerny samotnik! Kiedyś przepadniesz bez wieści i nawet nie będzie miał kto zamknąć ci oczu.

     - Też mi się to nie podoba – odrzekł Jauffre. – Ale nie mogę zapomnieć o jednej z zasad, według której działają Ostrza. Ten, który ma wykonać zadanie, sam decyduje, w jaki sposób je wykona. Zgadzam się, choć przyznaję, że z ciężkim sercem. Baurus, ty jesteś szermierzem, więc patrzysz na to okiem szermierza. Walczysz w starciu i dobrze, gdy ktoś pilnuje ci tyłów. Ale on jest łucznikiem. Myśliwym, niewidocznym zabójcą, atakującym z ukrycia, z zaskoczenia. Może to właśnie on ma rację.

     - Ta metoda sprawdziła się już tak wiele razy – dodał Mario. – Wybacz, Baurus, kiedy indziej. Będzie to dla mnie zaszczyt. Na przykład, w bitwie pod Brumą, która niechybnie nas czeka.

     - Zapomnij – mruknął Redgard. – W bitwie będę chronił cesarza, nie ciebie.

     - Cesarz nie weźmie udziału w bitwie – Mario wykrzywił usta.

     Martin spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem, po czym uśmiechnął się tajemniczo sam do siebie.


Rozdział XLIV

     Czekali do północy. Mniej więcej. Nikt czasu nie liczył. I wszystkich zaskoczyła nagła ciemność, gdy Wrota Otchłani nagle zgasły. Wszyscy zamrugali oczami. Noc była wyjątkowo ciemna, bowiem niebo zasnuło się ciężkimi chmurami. Tylko nieliczni dostrzegli drobną postać w zielonej zbroi, która pojawiła się w miejscu wrót, ale za to w ciszy, która nagle zapadła, wszyscy usłyszeli brzęk żelastwa, jakie uderzyło tam o ziemię. Dźwięk nad wodą rozchodzi się daleko, toteż w nocnej ciszy zabrzmiało to bardzo głośno, jakby oddział pancernych przygotowywał się do walki. Dłonie mocniej zacisnęły się na rękojeściach mieczy i łęczyskach łuków.

     - Nie strzelajcie! – rozległ się zmęczony głos. – To tylko ja… Pomóżcie…

     Strażnicy spojrzeli po sobie.

     - Człowiek… - bąknął niepewnie jeden z nich.

     - Naprzód – kapitan skinął głową w stronę grupki, trzymającą straż w pobliżu mostu. – Ale trzymać broń w pogotowiu.

     Broń jednak nie była potrzebna. W świetle księżyca ujrzeli bowiem postać w zielonej, szklanej zbroi, a wokół niego niewielki stos zdobytej w Otchłani broni.

     Mario wyglądał strasznie, cały zbryzgany ciemną posoką.

     - Jesteś ranny?

     Zaprzeczył. Ale widać było, że ledwo stoi na nogach. Oddychał ciężko, ale płytko, tak jak ktoś potwornie zmęczony, komu brakuje sił nawet na oddech.

     - Zabierzcie to – wskazał dłonią. – Sam nie udźwignę…

     Strażnicy skwapliwie zebrali broń. Było tam kilka mieczy, ciężka tarcza i kompletna, daedryczna zbroja, zdarta z dremory Markynaz. Mario miał ponadto dwa magiczne kostury, przewieszone przez ramię. Bowiem każdy z nich miał ozdobny sznur, do tego właśnie służący. Gdy grupka zbliżyła się do bramy, hrabia Caro nie wytrzymał i szybkim krokiem wyszedł im naprzeciw. Wraz z nim ruszyli pozostali.

     - Zbawco! – zawołał, wyciągając ręce ku słaniającemu się na nogach rycerzowi. – Ocaliłeś miasto! Nie wiem, jak mogę ci wyrazić swoją wdzięczność!

     Choć Mario cały był ochlapany krwią i zaschniętym błotem, hrabia porwał go w ramiona i uścisnął czule, nie zważając, że brudzi przy tym swą bogatą szatę.

     - Rycerzu, proś o co tylko chcesz – zapewnił go z wdzięcznością bijącą z twarzy. – Dam ci wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.

     Mario uśmiechnął się lekko i głosem na tyle mocnym, na ile umiał z siebie wydobyć, wysapał.

     - Wasza Wysokość, proszę o pomoc dla Brumy.

*          *          *

Zamek w Leyawiin.

     W przeciwieństwie do Bravil, Leyawiin było bardzo malowniczym miastem. Szerokie, brukowane ulice, ładnie zbudowane i dobrze utrzymane kamienice świadczyły o gospodarskim talencie hrabiego Caro. Pod murem, oddzielającym zamek od miasta, znalazło się też kilka malowniczych stawów, porośniętych nenufarami, których zdaje się jedyną funkcją była ozdoba miasta. Mieszkańcy nie snuli się bez celu jak w Bravil, przeciwnie, każdy z nich wydawał się wiedzieć, dokąd i po co idzie. Wprawdzie żebrak znajdzie się w każdym mieście, zatem i tu nie mogło go zabraknąć, ale pozostali mieszkańcy wydawali się dobrze odżywieni, pełni energii. I było tu czysto. Choć gród leżał nad samym zalewem, nie było tu czuć szlamu, ani odoru psujących się ryb. Nawet na przystani. Wielu było tu przybyszów z innych prowincji, głównie Argonian, ze względu na bliskość do granicy z Czarnymi Mokradłami, ale dało się zauważyć także Khajitów, Orsimerów i oczywiście Bosmerów, których w Cyrodiil zawsze było wielu, bez względu na miejsce.

Leyawiin

     W drodze powrotnej do Bravil, znów napotkał tego dreugha. Pamiętał mniej więcej, gdzie spotkał go poprzednim razem, więc ściągnął wodze i próbował podejść go cichcem. Ale się nie dało. Stwór usłyszał go, albo zauważył w inny sposób. Wychylił się zza kępy krzaków i pogonił za nim, jednak o wiele za wolno. Mario stwierdził, że zdołałby mu umknąć nawet gdyby biegł na piechotę. Tym bardziej mógł konno. Jednak co chwilę powstrzymywał konia, chcąc przyjrzeć się dokładniej. Co stwór zbliżał się na odległość kilkunastu kroków, uderzał Vulcana piętami i koń odskakiwał błyskawicznie o kilkadziesiąt kroków. I tak kilkakrotnie.

     Stwór, jak już poprzednio zauważył, był nieco wyższy od człowieka. Chodził na czterech odnóżach, przypominających owadzie i czynił to podobnie, jak robią to modliszki – z wyprostowanym tułowiem. Przednie odnóża wyrastały mu z górnej części tułowia, gdzie u człowieka znajdują się barki i również trochę przypominały ludzkie ramiona, tylko pokryte były chityną i kończyły się nie dłońmi, a szczypcami, podobnymi do krabich. Głowę miał proporcjonalną do reszty ciała i nie sposób było odgadnąć, czy jest bardziej owadzia, czy bardziej gadzia. Niby miała żuwaczki po bokach, ale gdy stwór otworzył niewielką paszczę i zasyczał groźnie, w świetle słońca błysnęły w niej zęby. Po bokach sterczały mu ni to uszy, ni to rogi. Jedna para oczu, niewielkich, bardzo jasnych i błyszczących, choć proporcjami przypominała ludzkie, nie miała w sobie nic ludzkiego. Z pleców wystawały mu dwie inne, trudne do nazwania kończyny, coś jak długie, cienkie czułki, tyle że nie znajdowały się na głowie, jak u owada. Przypominały trochę zredukowane i porośnięte chityną skrzydła.

     Stwór miał kolor przydymionej purpury, jedynie brzuch świecił bielą, a zachodzące na siebie chitynowe płyty przypominały trochę układ mięśni u człowieka. Poza tym jednak dreugh nie miał w sobie nic z humanoida.

     Mario przez chwilę pomyślał, czy nie byłoby przydatne, by ustrzelić stwora i zbadać go dokładnie, ale poniechał tego zamiaru. Spieszył się, a poza tym, od kiedy Mityczny Brzask zmusił go, by złożyć w ofierze Argonianina, czuł przemożną niechęć do zabijania, o ile nie było ono koniecznością.

     A tutaj z pewnością nie było.

     Przyjrzawszy mu się na tyle dokładnie, na ile było to możliwe, Mario odwrócił głowę i popuścił wodze koniowi. Vulcan nie potrzebował innej zachęty. Już po chwili gnał przed siebie, jakby gonił go nie jeden powolny dreugh, ale całe stado szybkonogich i bardzo głodnych wilków.

*          *          *

     Była już noc, gdy stanął przed drzwiami swojej chatki w Cesarskim Mieście. Z uczuciem ulgi wsunął klucz do zamka i otworzył drzwi. Poczuł zapach swojego domu. Wszedł do środka i sięgnął po kaganiec, który zawsze stał na kredensie, po lewej stronie od drzwi. Skrzesał ognia i z zadowoleniem stwierdził, że nic się tu nie zmieniło od czasu jego ostatniej wizyty w stolicy. Trochę więcej kurzu i pajęczyn, poza tym nic. Z ulgą zaczął rozpinać paski, mocujące jego zbroję i pozwolił jej z hukiem upaść na podłogę. Gdy uwolnił się od broni i skorup, po krótkie walce z sobą samym, pokonał pokusę, by rzucić się na łóżko i zasnąć. Mimo późnej pory, zmusił się do kąpieli w jeziorze. Musiał, bowiem cuchnął potem, nie tylko swoim, ale przede wszystkim końskim. A po kąpieli odeszła go senność, za to poczuł głód. Otworzył kredens ale poza resztką zaschniętego chleba, nie znalazł w nim nic. Nie ma rady, musi z jedzeniem poczekać do rana. Położył się więc i spróbował zasnąć. Udało mu się szybciej niż przypuszczał.

     Rankiem, głodny jak wilki, udał się do gospody w Elfich Ogrodach. Dopiero po śniadaniu nieco niepewnym krokiem skierował się do centralnej dzielnicy, gdzie mieścił się cesarski zamek. Ale nic nie wskórał. Strażnicy oznajmili mu, że kanclerz jest zajęty i nie przyjmuje nikogo.

Cesarskie Miasto - pałac cesarza

     - Mam dla niego wiadomość – oznajmił Mario.

     - Możesz ją przekazać dowódcy straży.

     Mario pokręcił głową. Wiedział, że prośba o pomoc dla Brumy wyda się wszystkim do tego stopnia absurdalna, że najprawdopodobniej w ogóle nie dotrze do uszu kanclerza. Musiał ją przekazać osobiście. W dodatku Jauffre zdradził mu, w jaki sposób ma go do siebie przekonać, przynajmniej na tyle, by kanclerz uwierzył w prawdziwość jego słów.

     Myślał przez chwilę, po czym poprosił, by go zaprowadzono do dowódcy straży. Powiedziono go kilkoma przyciemnionymi korytarzami, w których panował przyjemny chłód. Wreszcie stanął przed oficerem w bogato zdobionym kirysie, z cesarskim smokiem, wygrawerowanym misternie na napierśniku.

     - Mam wiadomość do kanclerza – oświadczył.

     Oficer skinął głową.

     - Od kogo?

     Mario westchnął.

     - Tego nie wolno mi powiedzieć nikomu, poza nim samym.

     Strażnik spojrzał na niego drwiąco.

     - Ale gdy ją przekażę, kanclerz domyśli się od kogo ona jest – dodał pospiesznie. – Ta osoba kazała mi spytać kanclerza, ile septimów był dłużny cesarzowi po walce Maximusa Sarato z Erikiem-Mroźne Oko.

     - Co takiego? – strażnik spojrzał groźniej. – Co to za bzdury?

     - Po prostu mu to powtórz.

     - Ani myślę! – oburzył się strażnik. – Mam zawracać kanclerzowi głowę jakimiś głupstwami?

     Mario zacisnął zęby.

     - A nie przyszło ci do głowy, że to jest hasło? – wycedził, czując, że wzbiera w nim złość. – Po prostu mu to powtórz. I tylko jemu!

     Strażnik spojrzał na niego spode brwi.

     - Jeśli to jakiś głupi żart – pogroził mu palcem – moi ludzie znajdą cię wszędzie.

     - Nie będą musieli – odparł Mario. – Zjawię się tu jutro o tej samej porze.

     Obrócił się na pięcie i skierował do wyjścia, pozostawiając oficera z otwartą gębą.

     Przez cały dzień odpoczywał i zbierał siły. Najpierw pospacerował po Arboretum, wyciszając się wewnętrznie. Potem odwiedził Arenę, gdzie kilku gladiatorów trenowało walkę na miecze. Przyglądał im się jakiś czas i stwierdził z żalem, że pomimo treningu, jakiego udzielili mu Steffan z Baurusem, w walce na arenie uległby każdemu z nich. Byli szybcy i niesamowicie zręczni.

Cesarskie Miasto. Arboretum

     Posiedział tak do południa, aż zaczął męczyć go upał. Udał się więc do gospody na lekką przekąskę, a potem powłóczył się trochę po sklepach. Kupił sobie srebrny lichtarz i kilka świec, co sprawiło, że jego chatka od razu nabrała szlachetniejszego wyglądu. Nie zapomniał o czymś do jedzenia na kolację, a także o nowej koszuli. Wieczorem znów powłóczył się po Arboretum, wsłuchując się w kwilenie ptaków, śmiech bawiących się dzieci i rozmowy mieszczan, których problemy krążyły bardzo daleko od Kryzysu Otchłani. Poszedł spać wcześnie, by rankiem obudzić się na czas.

      Następnego dnia, jeszcze przed śniadaniem, udał się do cesarskiego zamku. Tym razem nie musiał o nic prosić. Strażnik, gdy tylko go dostrzegł, przywołał go ruchem ręki.

     - Mam rozkaz zaprowadzić cię do dowódcy – oznajmił. – I to bez zwłoki. Racz panie podążać za mną.

     I po niedługim czasie znaleźli się w tym samym korytarzu co wczoraj. Mario szedł za strażnikiem, niepewnie kręcąc głową. Sposób, jaki podpowiedział mu Jauffre, wydał mu się nagle naiwny i naciągany. Czyżby dowódca straży wściekł się na niego?

Pałac cesarza - wnętrze

     Jego obawy były jednak płonne. Oficer nie zostałby dowódcą straży, gdyby nie miał dość oleju w głowie, by powtórzyć kanclerzowi pytanie, choć wydawało mu się ono bez sensu. Czekał na niego w komnacie i gdy Mario wszedł, natychmiast wstał z ławy, na znak szacunku.

     - Wybacz panie, że nie domyśliłem się, z jak ważną sprawą przychodzisz – odezwał się na powitanie. – Kanclerz oczekuje cię.

     Mario odetchnął z ulgą. Posłusznie podążył za strażnikiem do urzędowych komnat. W pewnym momencie strażnik otworzył mu bogato zdobione drzwi gestem zaprosił go do środka. Mario wszedł, rozglądając się uważnie.

     Fantazyjnie rzeźbione i ozdobione błyszczącymi okuciami  drzwi sugerowały, że w komnacie ujrzy równie wspaniały przepych. Tymczasem wydała mu się ona urządzona bardzo skromnie, wręcz surowo, jeśli porównać ją choćby do pałacowych korytarzy. Układem pomieszczenia i umeblowaniem przypominała skryptorium opactwa Weynon, choć wyposażenie miała nieco bogatsze, jak przystało na cesarski pałac. Regałów było tu trochę więcej, były też solidniej wykonane i wykończone, aczkolwiek bez zbędnych dodatków. Tylko biurko pod oknem robiło wrażenie, jakby wykonujący je rzemieślnik miał świadomość, iż będzie ono częścią wyposażenia cesarskiego pałacu. Było ogromne, ciężkie, wykonane z ciemnego gatunku drewna, a gruby, masywny blat miał na obrzeżu fantazyjną plecionkę i inkrustację z masy perłowej. Przy drzwiach straż pełnił ciężkozbrojny legionista, a w głębi stał ktoś, kto mógł być kamerdynerem, bądź gońcem.

     Za biurkiem siedział niemłody już Altmer, w długiej, bogato haftowanej szacie, o barwie złamanej czerwieni. Miał krótkie, zaczesane do tyłu jasne włosy, odsłaniające wysokie czoło. Jego duże, elfie, skośne oczy patrzyły rozumnie i przenikliwie. Gładkie, jakby kobiece dłonie o długich palcach spoczywały nieruchomo na biurku, w geście oczekiwania.

     Mario nie miał wielkiego pojęcia o dworskiej etykiecie. Wiedział jednak, że kanclerz jest drugą osobą w państwie, zaraz po cesarzu. Czym prędzej zdjął więc hełm i trzymając go w dłoni, skłonił się z szacunkiem.

     Ocato lekko skłonił głowę i spojrzał na strażnika, a potem na kamerdynera.

      - Zostawcie nas samych!

     Musieli być przyzwyczajeni do takich poleceń, bowiem bez szemrania obaj zniknęli za drzwiami. Kanclerz tymczasem lustrował Maria wzrokiem i wydawało się, że przenika go na wylot.

     - Zatem, przyniosłeś mi zagadkę – odezwał się po chwili. – Zagadkę, na którą odpowiedź znały tylko trzy osoby.

     Wstał zza biurka i podszedł bliżej, wciąż wpatrując się w jego oczy.

     - Jedna z tych osób nie żyje – rzekł cicho. – Drugą jestem ja. A zatem rozwiązanie powierzyła ci trzecia. I ta właśnie osoba przysyła cię do mnie – pokiwał głową. – Naturalnie, jeśli sam znasz odpowiedź…

     Zamiast odpowiedzi, Mario wysunął zza pasa mały mieszek, brzęczący złotymi monetami i wyciągnął dłoń w kierunku kanclerza. Ten chwycił go powolnym ruchem i zważył w dłoni.

     - Znam odpowiedź, Ekscelencjo – odparł Mario. – To nie ty, ale cesarz tobie winien był dwadzieścia septimów. I nie zdążył ci ich wręczyć. Więc proszę, przyjmij te.

     Ocato zmarszczył brwi i wyciągnął ku niemu dłoń z sakiewką.

     - Nie ty byłeś mi je winien, lecz cesarz.

     Mario nie wykonał żadnego ruchu. Przez chwilę trwała niezręczna cisza.

     - A więc to prawda – szepnął kanclerz. – Te pieniądze pochodzą od… cesarza…

     Opuścił głowę i w zamyśleniu zrobił kilka kroków po wzorzystym dywanie.

     - Czyli żyje jeszcze ktoś, kto może włożyć na głowę cesarską koronę – zakrył usta wskazującym palcem. – A przynajmniej mojemu przyjacielowi z opactwa Weynon tak się wydaje.

     - Panie – odezwał się Mario – nie zostałem upoważniony do udzielania jakichkolwiek informacji.

     Ocato uśmiechnął się w zadumie.

     - Nie musisz – odparł. – Widzę więcej niż się domyślasz i domyślam się więcej niż ty widzisz. I rozumiem, że nie przybyłeś tu po to, by przekazać mi tę wiadomość.

     - Nie, panie. Przybywam z poselstwem od arcymistrza  Ostrzy. Jest zmuszony prosić cię o pomoc.

     - Słucham – zachęcił go kanclerz. – Jakąż to prośbę ma do mnie Jauffre?

     - Chodzi o pomoc dla Brumy.

     - Pomoc?

     - Pomoc wojskową. Mamy wszelkie powody, by przypuszczać, że wróg chce zniszczyć Brumę, tak jak zniszczył Kvatch. I prawdopodobnie uderzy wkrótce.

     Ocato pokiwał głową w zamyśleniu.

     - Skoro Jauffre tak twierdzi – mruknął – to może być prawda. On rzadko myli się w swych przewidywaniach.

     Milczał przez chwilę ze wzrokiem wbitym we wzorzysty dywan, po czym skierował jasne, elfie oczy na swego rozmówcę.

     - Jak duży jest garnizon w Brumie? – spytał.

     - Niewielki – Mario potrząsnął głową. – Wprawdzie inne miasta zaoferowały pomoc i ściąga ona do Brumy, ale to wciąż może nie wystarczyć.

     Ocato westchnął przeciągle.

     - Będzie musiało – szepnął.

     Zamknął oczy i potrząsnął głową, jakby właśnie usłyszał o wielkim nieszczęściu. Po chwili powoli podniósł wzrok na Maria.

     - Będzie musiało wystarczyć – powtórzył.

     Mario z niedowierzaniem otworzył szeroko oczy.

     - Jak to, Ekscelencjo – wybąkał. – Odmawiasz?

     - Nie mam wyjścia – odparł Ocato. – Nie mogę zostawić stolicy bez obrony. A obawiam się, że nawet tutejsze siły okażą się zbyt szczupłe.

     Mario poczuł, jakby grunt usuwał mu się spod stóp.

     - Panie – zawołał z rozpaczą. – To konieczność! Jeśli Bruma padnie, przepadnie wszelka nadzieja! Tu nie chodzi tylko o miasto…

     Ocato przerwał mu ruchem ręki.

     - Zamilcz! – uciął twardo, by po chwili dodać łagodniejszym tonem. – Zamilknij, zanim powiesz za dużo. Wróg nie śpi i szpiegów ma wszędzie.

     Podszedł do niego i zniżył głos.

     - Domyślam się, dlaczego to takie ważne. Powiedziałeś mi o wiele więcej niż zamierzałeś. Ale nie bój się, ja nie jestem twoim wrogiem, ani wrogiem tego, kto cię przysyła. I zdaję sobie sprawę, że jeśli Bruma padnie, trzeba będzie porzucić wszelką nadzieję. Bruma paść nie może i obaj o tym wiemy.

     - Więc? – Mario z trudem przełknął ślinę. – Więc dlaczego?...

     - Bitwa o Brumę to tylko jeden z etapów tej wojny – westchnął kanclerz. – Jeśli ją przegramy, to koniec. Bardzo zły koniec… Ale jeśli ją wygramy, to niczego nie zakończy. To będzie zaledwie początek ostatecznego starcia. Decydująca bitwa wcale nie rozegra się w górach. Ona odbędzie się tu – wskazał na kamienną posadzkę komnaty. – I to tylko wtedy, gdy zdołacie obronić Brumę. Więc nie macie wyjścia, musicie wygrać tę bitwę.

     - Skąd wiesz? – wyszeptał Mario oszołomiony? – Skąd wiesz, co zrobi wróg? Przecież tego nie jest w stanie przewidzieć nikt.

     Kanclerz uśmiechnął się lekko.

     - Wysłannikiem Jauffrego może być tylko ktoś myślący – odparł. – Zgaduję, że emocje i zmęczenie zaciemniają teraz twój umysł. Ale gdy tylko odzyskasz spokój, sam to odgadniesz. I przyznasz mi rację, że nie mogę postąpić inaczej. Ani jeden żołnierz nie opuści Cesarskiego Miasta.

     - Czy to twoja ostateczna odpowiedź? – Mario wyprostował się i wbił wzrok w regał, stojący na wprost jego oczu.

     Kanclerz znów westchnął. Zrozumiał że w ten sposób ów rycerz, przysłany przez arcymistrza okazuje posłuszeństwo rozkazom, ale najchętniej skręciłby mu kark. Nić porozumienia między nimi, o ile w ogóle istniała, została zerwana i stosunki między nimi stały się zimne i czysto służbowe. Dalsza rozmowa nie miała sensu.

     - Tak, to moja ostateczna odpowiedź – odparł bez gniewu. – Zanieś ją swemu arcymistrzowi. I dodaj, że pomimo braku pomocy ze stolicy, nie wolno mu dopuścić do upadku Brumy. To jest rozkaz.

     - Rozkaz – powtórzył Mario z goryczą. – Nie wiem, czy zdołamy go wypełnić, ale zapewniam cię, że zginiemy próbując. Przed obliczem bogów staniemy z czystym sumieniem.

     - Nie wątpię – odparł kanclerz szeptem. – Dziękuję ci, możesz odejść.

     Mario wyszedł z pałacu oszołomiony.

     A więc jednak to prawda! Kanclerz nie pomoże Martinowi. Nie obroni go przed Mehrunesem Dagonem! Poczuł, że serce zaczyna mu łomotać w piersi. Oto spełniły się jego najgorsze obawy. Kanclerz chce zagarnąć cesarską koronę dla siebie. To oczywiste – bo jakiż mógłby mieć powód? Mario szedł zataczając się jak pijany, w głowie szumiało mu, jakby wypił co najmniej kwartę wina. Prawie nie widząc na oczy, przeszedł przez bramę, nawet nie wiedząc do której dzielnicy ona prowadzi. Dopiero po chwili, gdy przekroczył kilka ulic, zorientował się, że jest w Elfich Ogrodach i stoi na wprost drzwi do karczmy Luthera Broada. Nie namyślając się, wszedł do środka i zajął wysoki stołek przy kontuarze.

Cesarskie Miasto - dzielnica mieszkalna Elfie Ogrody

     - Co podać?

     - Coś mocnego – wysapał, nie patrząc na szynkarza. – Obojętnie co.

     Rzucił na stół kilka złotych monet. Natychmiast pojawiła się przed nim szklaneczka wypełniona złocistą, coloviańską brandy. Wypił duszkiem. I jakby na przekór swemu przeznaczeniu, napitek otrzeźwił go.

     - Muszę tę wiadomość przekazać Jauffremu – pomyślał. – Jak najszybciej!

     I zerwał się ze stołka.

     Ale zapach, dochodzący z kuchni nieznośnie drażnił podniebienie. Poczuł nagle głód. Nic dziwnego, nic jeszcze dziś nie jadł. Z wahaniem wrócił na swój stołek.

     - I podaj, proszę, co tam masz ciepłego – odezwał się do szynkarza nieco spokojniejszym tonem. – Cokolwiek to jest, byle szybko.

     Smakowitym kąskiem była miska ryżu, pomieszanego z gotowanymi ziarnami kukurydzy i posiekanym, podsmażanym kurczakiem. Smakowało to wybornie i musiał się zmusić, by nie poprosić o repetę. Zamiast tego kupił dwie bułki z serem, zapakowane do papierowej torby. Nie minęło pół godziny, a podkowy Vulcana zastukały na kamiennym moście.