Rozdział XXVI

      Baurus, tak jak zapowiedział, zjawił się po zmroku. Mario pokazał mu palcem punkt na mapie.

     - Znasz tamte strony? – spytał Redgard.

     - Słabo – odrzekł. – Ale to jezioro pamiętam. Zasadzałem się tam kiedyś na ogra.

     Baurus pokręcił głową.

     - I zgaduję, że go dopadłeś?

     - Nie pojawił się – odparł Mario.

     Parsknęli śmiechem.

     - To wzgórze jest skaliste i strome – Mario pstryknął w mapę. – Na pewno są tam jakieś jaskinie. W takich miejscach zawsze są. Zresztą, skoro był tam ogr… One lubią zamieszkiwać jaskinie.

     - Dość daleko od traktu – mruknął Baurus. – Dobre miejsce na kryjówkę.

     - Zjesz coś? – Mario wskazał na stół.

     - Jestem świeżo po śniadaniu – odparł Baurus. – Nie patrz tak na mnie, spałem cały dzień, więc dla mnie było to śniadanie. Pojadę w nocy. Wyruszam natychmiast. I niestety, muszę wziąć twojego konia, bo swojego nie mam.

     - To jak dostanę się do świątyni? – zaoponował Mario. – Potrzebuję go!

     - Nie potrzebujesz – odparł Redgard. – Do świątyni zdążysz nawet, jeśli musiałbyś się czołgać, bo musisz dać mi czas na dotarcie do Jauffrego i opracowanie jakiegoś planu awaryjnego. Najlepiej wykorzystaj ten czas i udaj się do Cheydinhal. A tam kup sobie jednego z tych słynnych, czarnych koni. Będziesz teraz dużo podróżował, potrzebujesz szybszego wierzchowca.

     - Cheydinhal jest daleko – mruknął Mario, niezadowolony z takiego obrotu sprawy. – Miałem nadzieję, że jutro wieczorem będę na miejscu.

     - Za wcześnie. Dużo za wcześnie. Nie wiem nawet, czy zdołam dotrzeć w tym czasie do Świątymi Władcy Chmur. Nie spiesz się tak. Przecież najpierw ja muszę dotrzeć na miejsce – Baurus pokręcił głową. – Musimy przynajmniej spróbować zorganizować ci dyskretną opiekę. Jeśli się da…

     - Jak dyskretną?

     - Na tyle, że jej nie zauważysz. O ile nie będzie potrzebna… Ale raczej na nią nie licz. Nie da się tak szybko zorganizować niczego skutecznego w nieznanym terenie. Tak czy owak, spróbuję.

     - Toś pocieszył – burknął Mario.

     - W każdym razie, muszę dostarczyć informacje arcymistrzowi, zanim wyruszysz – Baurus puścił jego uwagę mimo uszu. – Dam ci siedem dni. Jeśli po siedmiu dniach nie zjawisz się w Świątyni Władcy Chmur, wysyłamy tam następnego agenta.

     - Nie wiem, ile czasu będę potrzebował – Mario pokręcił głową. – Nie wiem, co tam zastanę.

     - Ale więcej czasu dać ci nie mogę – odrzekł Baurus. – Wróg rośnie w siłę z każdym dniem. Poza tym, przecież fakt, że będzie was dwóch, w niczym ci nie przeszkodzi.

     Uścisnęli sobie ręce. A potem młody Redgard zniknął w ciemności pochmurnej nocy.

*          *          *

     Rankiem Mario obficie zaopatrzył się w prowiant i strzały. W pełnej zbroi wyruszył wprost z dzielnicy handlowej na zewnątrz, gdzie znajdował się most, prowadzący do garnizonu i więzienia, które dobrze pamiętał. Ale zamiast wejść do garnizonowej bramy, tuż przed nią skręcił w prawo i zeskoczył z kamiennej poręczy na miękką trawę. Dalej poszedł na przełaj, w kierunku pofałdowanych brzegów wyspy, na której leżała cesarska stolica.

     Na wschodniej części wyspy znajdował się rozległy półwysep, nie zamieszkany i porośnięty trawą. Z jego brzegów na stały ląd było dość blisko. Brzegi były strome, co stanowiło całkiem niezłe zabezpieczenie przed atakiem z tej strony, ale w drugą stronę można było łatwo przejść, zsuwając się w wodę. Zalew, na którym leżała wyspa, w tym miejscu był najwęższy. Mario był pewien, że zdołałby posłać strzałę na drugi brzeg. Ostrożnie zjechał na siedzeniu nad samą wodę i wysunął nogę przed siebie.

     Nie wiedział, w jaki sposób zadziała magiczny naszyjnik, umożliwiający chodzenie po wodzie. Spodziewał się raczej, że zamoczy stopę. Ku jego zdziwieniu, tafla wody tylko lekko ugięła się pod nim, niby cienka deska, ale jego stopa nie zanurzyła się głębiej. Odważył się oderwać drugą nogę od brzegu i stanął na wodzie. Dziwne uczucie! Kolejny krok i znów to samo. Nie zanurzał się! Naprawdę szedł po wodzie.

     Dziwnie mu się szło. Powierzchnia była śliska i falowała lekko pod nim, przez co miał kłopot z utrzymaniem równowagi. Kilka razy o mało nie wywrócił się. Wciąż utrzymywał się na powierzchni. Mniej więcej w połowie drogi odkrył, że najlepiej jest stawiać duże, powolne kroki. Poruszał się wtedy znacznie szybciej i pewniej, niż gdy próbował biec. Gdy dotarł na przeciwległy brzeg, był mokry od potu. Powitał go z prawdziwą ulgą. I to pomimo faktu, że zaatakowało go kilka krabów błotnych – dużych skorupiaków o mocnych szczypcach. Usiekł je bez wysiłku i zaczął wspinać się na wysoki brzeg. Kilka odnóży oderwał i wsadził do sakwy. Były nie tylko jadalne, ale w pewnych kręgach uchodziły wręcz za rarytas. Upiecze je sobie w żarze ogniska.

     Marsz do Cheydinhal zajął mu dwa dni. Przenocował w przydrożnej gospodzie, których tu na szczęście nie brakowało. Na miejsce dotarł wieczorem. Już z daleka poczuł zapach stadniny. Cheydinhal szczyciło się swą hodowlą koni, najszybszych wierzchowców w całym Tamriel. Wszystkie miały charakterystyczne, czarne ubarwienie, bez żadnej jasnej plamki. Postanowił posłuchać rady Baurusa i sprawić sobie takiego wierzchowca. Ale dopiero jutro. Dziś przebyty pieszo dystans czuł w każdej kości. W dodatku dźwigał na barkach łup, który zdobył na parze rozbójników. Dunmer i Redgardka, oboje w lekkich zbrojach. On w elfiej, ona w mithrilowej. On z łukiem, ona ze szklanym toporem i takąż tarczą. Zaczepili go niedaleko miasta. Najpierw drwinami, potem żądaniem, żeby wyskoczył ze swej zbroi. Oczywiście, nie posłuchał. Redgardka zaatakowała toporem, ale on błyskawicznie dobył miecza i trzasnął ją w głowę. Zdołała zasłonić się tarczą, wiec ostrze nie rozłupało jej czaszki, ale doszło do skóry. Magia miecza zadziałała, na moment owiewając jej ciało czerwoną, złowroga mgiełką. Zatoczyła się. Poprawił. Padła natychmiast, a Mario szybko uskoczył na bok. Dunmer, obawiając się zranić swą towarzyszkę, stał dotąd opodal, z opuszczonym łukiem, ale teraz błyskawicznie go napiął. Unik Maria sprawił, że strzała nawet go nie musnęła. Drugi raz zbój nie zdążył napiąć łuku. Padł tam, gdzie stał.

     Mario zatrzymał sobie zieloną, szklaną tarczę Redgardki i skórzane buty Dunmera, misternie opancerzone szklanymi płytami. Resztę sprzedał w kuźni. Gdyby jeszcze zdobył hełm, miałby kompletną szklaną zbroję. Tu jednak nie chciał niczego zmieniać. Zaklęty, elfi hełm był po prostu bezcenny i nieraz ratował mu życie.

     Rano kupił konia.

     - Do wyścigów? – właściciel stajni, również Dunmer, wyszczerzył zęby. – Czy dla lepszej prezentacji własnej osoby?

     - Do szybkiego przenoszenia się z miejsca na miejsce – odrzekł Mario.

      Dunmer uniósł brwi.

     - To lepiej idź do innej stadniny – uśmiechnął się. – Potrzebujesz konia wytrzymałego, a nie szybkiego. Najlepsze pod tym względem są srokacze z Leyaviin. Nasze czempiony to nie podróżne szkapy. To tak, jakbyś kupił sobie aksamitną szatę i wkładał ją do przerzucania gnoju w stajni. My tu hodujemy konie wyścigowe.

     - Leyaviin jest daleko – burknął Mario. – A ja konia potrzebuję dziś. Chyba coś możesz mi zaoferować?

     Dunmer podrapał się po nosie.

     - No cóż, jeśli nie zależy ci na rekordach prędkości, ani na prezentacji…  Mamy tu kilka bardziej wytrzymałych i odpornych na trudy podróży. Problem w tym, że nie są tak piękne jak te pierwszego sortu, no i minimalnie ustępują w rączości naszym czempionom. Coś za coś.

     - Odpowiada mi to.

     Dunmer pokiwał głową.

     - Chodź za mną. Chyba mam coś dla ciebie.

     Ruszyli w stronę jednego z paśników. Stało tam kilka koni. Dunmer odepchnął je delikatnie, klepiąc po zadach, aż stanął przed rosłym ogierem, leniwie przeżuwającym wiązkę siana.

     - Polecam tego – wskazał na niego głową. – Jest nie do zajeżdżenia. Potrafi gnać cwałem od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Młody i silny. Trochę jeszcze narowisty, jako to młody, ale za to pogodnego charakteru.

     - Co to znaczy?

     - Jak, co to znaczy? – Dunmer wzruszył ramionami. – Koń jak człowiek, ma charakter. Niektóre bywają złośliwe, gryzą, podjeżdżają pod nisko wiszące gałęzie, albo stają dęba, przechodząc brodem. Inne są zwyczajnie leniwe, a bywają też agresywne. Ten jest miły i przyjacielski, choć przyznaję miewa czasami głupie pomysły. Dobrze go traktuj, to ci się odwdzięczy. W Cheydinhal pucharu na nim nie zdobędziesz, chyba że w biegu na wytrzymałość, ale wszędzie indziej będziesz niezwyciężony. Tak, tak, wiem – uniósł ręce. – Nie kupujesz go dla wyścigów. Mówię tak tylko po to, żeby uzmysłowić ci jego zalety.

     - Podoba mi się – odrzekł Mario, z zachwytem spoglądając na piękne zwierzę. – Można go wypróbować?

     - Oczywiście – uśmiechnął się Dunmer. – Zaraz każę go osiodłać. Chodź, wybierz sobie siodło, to doliczę do ceny. Zgaduję, że ktoś, kogo stać na czempiona z Cheydinhal, nie będzie się targował o uprząż. Siodło, jak rozumiem, chcesz podróżne, nie wyścigowe.

     Koń rzeczywiście był znakomity. I wysoki. Mario z niemałym trudem wspiął się na jego grzbiet. Ogier początkowo był niespokojny, z trudem dało się go utrzymać w miejscu. Za to gdy popuścił cugli, nie trzeba było go popędzać. Puścił się od razu cwałem wzdłuż ogrodzenia i dopiero na końcu zahamował tak gwałtownie, że Mario o mało nie wyleciał z siodła. Przegalopował kilka rund po korralu. Było to dość ekstremalne i niesamowite przeżycie, zaprawione poważną obawą o całość własnego karku. Koń zdawał się mieć niespożyte pokłady energii.

     - Musi się przyzwyczaić do nowej ręki – Dunmer poklepał czule czarną szyję ogiera. – Nie bój się, będzie ci posłuszny. Ma na imię Vulcan, ale mówimy na niego Włóczykij. Właściwie oba imiona do niego pasują.

     - Dlaczego?

     - Vulcan, bo ma niespożyte pokłady energii. A Włóczykij, bo nauczono go, żeby tu wracał – roześmiał się Dunmer. – Nawet z najdalszych zakątków Cyrodiil znajdzie drogę do domu. Dam ci radę – zniżył głos.

     - Słucham…

     - Nigdy go nie pętaj – rzekł mu koniuszy. – Dopóki nie grozi mu niebezpieczeństwo, będzie na ciebie cierpliwie czekał tam, gdzie go zostawisz. Ale jeśli coś go zaatakuje, ucieknie i wróci tutaj. Tu go zawsze znajdziesz, gdy niespodziewanie zniknie.

     - Nie potrzebuję konia w Cheydinhal, gdy jestem na przykład w Anvil – Mario pokręcił głową. – Potrzebuję go na miejscu.

     - Ale w razie ataku niedźwiedzia, wybór masz tylko między wybebeszonym koniem w Anvil, a żywym koniem do odbioru w Cheydinhal – Dunmer wzruszył ramionami. – Zapewniam cię, że tak jest lepiej. Niejeden nasz klient już się o tym przekonał. Wszystkie tak próbujemy wytresować, ale nie wszystkie są dość pojętne. Ten jest, spryciarz – poklepał go znowu. – Zobaczysz, będzie dobrym przyjacielem. Ach, byłbym zapomniał. Bardzo lubi marchewkę. Jeśli będziesz chciał go czymś przekupić, to najlepiej daj mu kilka. Za marchewkę zrobi wszystko.

     Pięć tysięcy septimów za konia to była bardzo wysoka cena. Niedawno kupił dom w stolicy, płacąc zaledwie dwa tysiące, miał więc porównanie. Ale nie skąpił. Wiedział, że nie ma co oszczędzać. W końcu, nie był to byle wałach, tylko rasowy sprinter z Cheydinhal. W dodatku piękny. Był cały czarny, bez najmniejszej jasnej plamki. Wysoki na nogach i smukły. Szyję nosił charakterystycznie wygiętą w kabłąk, jak wszystkie zwierzęta z tej stadniny. Był też psotnikiem. Już na początku próbował złapać go za rękawicę. Dostał nią w nos i chyba się obraził, bo usunął się w kąt i tylko gniewnie prychał. Na dźwięk swego imienia podszedł jednak posłusznie do nowego właściciela.

     Mario dosiadł go i kilkakrotnie przejechał się po trakcie. Koń był dobrze ujeżdżony, ale wyraźnie nie lubił nerwowych ruchów. Trzeba było go traktować ze spokojem.

     - Chyba się zrozumiemy – mruknął Mario, gdy wracali do stajni.

     Zostawił go na razie w stadninie i ruszył pieszo. Do świątyni Dagona trudno było dostać się konno. Trzeba było poruszać się bezdrożami, nieraz przedzierając się przez leśną gęstwinę. Zbliżało się południe, gdy dotarł wreszcie nad jezioro. Na jego północnym brzegu stała stroma skała, jednak wzdłuż zbocza leżała droga, wiodąca w górę, na kształt rampy, prowadząca mniej więcej do połowy jej wysokości. Tam właśnie odkrył zamknięte drewnianymi drzwiami wejście do jaskini.

     Miejsce było dobrze wybrane. Mało prawdopodobne, by dostrzegł je ktoś, kto nie wiedział, gdzie szukać. Z daleka niewidoczne, ukryte za skalną ścianą, w naturalnej szczelinie. Pociągnął za skobel. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Kilka razy odetchnął głęboko i wszedł do środka.

Świątynia Dagona

     Wewnątrz było chłodno i ciemno, ale na ścianach odbijała się łuna pochodni, a w powietrzu czuć było lekki zapach tlącej się oliwy. Znalazł się w naturalnym korytarzu, który po chwili skręcał w prawo i rozszerzał się w rozległą jaskinię, o wysokim sklepieniu. Płonął w niej kaganiec, oświetlając purpurową flagę z symbolami Mitycznego Brzasku, zawieszoną na ścianie. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy dobrze trafił, w tym miejscu rozwiewały się one całkowicie. Pod flagą znajdowały się inne drzwi, masywne i solidne. A przed nimi stała postać w purpurowej szacie z kapturem, zapewne pełniąc straż.

      Mario zerknął na nią uważnie. Był to wysoki, szczupły mężczyzna. Nie miał przy sobie broni, ale to nie miało znaczenia. Mario doskonale pamiętał, że członkowie tej sekty nie muszą nosić przy sobie broni. Opanowali bowiem sztukę jej przywoływania.

     Niepewnym krokiem wszedł do jaskini. Postać w kapturze skinęła mu głową.

     - Brzask nadchodzi – odezwała się dźwięcznym głosem.

     Mario zrozumiał, że to hasło. Czytał „Komentarze” i choć niewiele z nich rozumiał, zapamiętał je, podobnie jak odzew.

     - Pozdrówmy nowy dzień – odrzekł.

     Strażnik rozpogodził twarz.

     - Witaj, bracie – odezwał się. – Godzina jest późna, ale Mistrz wciąż potrzebuje chętnych rąk. Możesz przejść do świątyni – otworzył drzwi, wiodące do kolejnego korytarza, oświetlonego mdłymi płomykami kilku kaganków. – Harrow zabierze cię do Mistrza, na twoją inicjację wstąpienia pomiędzy sługi Lorda Dagona.

     W jego głosie brzmiała dziwna radość, jakby zdradzał mu jakąś ekscytującą tajemnicę.

     - Nie zwlekaj – popędził go. – Czas przygotowań prawie się skończył. Nadchodzi czas Oczyszczenia. Harrow czeka w środku. Nie powinieneś marudzić tutaj.

     Mario w myślach podziękował Dziewięciu Bogom. Strażnik wziął go najwyraźniej za jednego ze świeżo zwerbowanych kandydatów. Z wahaniem przeszedł przez wykuty w ścianie otwór. Drzwi zamknęły się za nim. Strażnik, jak widać, sumiennie pełnił swoje obowiązki. Rozejrzał się uważnie, ale nie zobaczył niczego godnego uwagi. Ot, zwykły chodnik, częściowo naturalny, częściowo wykuty w skale. Zapewne kiedyś była to jakaś kopalnia. Skręcał łagodnym łukiem w prawo, skąd zza zakrętu biła jasna łuna jakiegoś większego kagańca. Poszedł w tamtą stronę, ostrożnie stawiając nogi na żwirowatym podłożu. Naprzeciwko niemu wyszła postać w długiej szacie.

     - Jestem Harrow, opiekun świątyni Dagona.

     Mario patrzył na niego pod światło, toteż dostrzegał jedynie ciemne zarysy sylwetki. Zauważył, że Harrow jest mniej więcej jego wzrostu i raczej szczupłej budowy. Długie włosy nosił zaczesane do tyłu. Po bokach sterczały mu szpiczaste, elfie uszy. Dunmer, albo Bosmer… W ręce niósł jakieś zawiniątko.

     - Mam na imię Marius – odparł i skinął głową.

     Horrow przyglądał mu się przez chwilę.

     - Krocząc ścieżką Brzasku, ukrytą w pismach Mistrza, Mankara Camorana, osiągnąłeś miejsce pomiędzy wybrańcami. Przybyłeś w samą porę – Mario wyczuł uśmiech w jego głosie. – Może spotkać cię wielki honor. Przybył Mistrz. Możesz zostać przyjętym do zakonu przez samego Mistrza.

     Mario nie musiał udawać zdziwienia. Według tego, co mówiła mu Tar-Meena, Mankar Camoran żył ponad dwieście lat temu. Jak to możliwe, że był obecny w tej świątyni? Czyżby te słowa o raju, wyczytane w jego księdze, zawierały część prawdy? Czy Camoran nie umarł, tylko żył nadal w jakiejś części Otchłani? Do tej pory uważał to za zmyśloną doktrynę, mającą zachęcić nowych ludzi do wstępowania w szeregi zakonu. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Mankar Camoran osobiście przebywał między nimi. To by tłumaczyło fanatyzm członków sekty. Oni nie musieli wierzyć w raj. Oni o nim wiedzieli! Może niektórzy nawet w nim byli…

     - Jako członek Zakonu Mitycznego Brzasku, otrzymasz wszystko, co będzie ci potrzebne, dzięki hojności Mistrza. Nie potrzebujesz tej broni, ani zbroi. Daj mi swój sprzęt i wdziej ten habit.

     Przy tych słowach podał mu purpurową szatę z symbolami zakonu.

Wnętrze świątyni Dagona

     Mario zawahał się. Nie chciał pozbywać się broni. Przez moment zastanawiał się, czy nie dobyć miecza i nie zdzielić elfa w głowę, po czym zakraść się do ciemnych korytarzy, jak to czynił w Otchłani. Ale poniechał tego zamiaru. Wiedział, że przynajmniej w dowództwie tej organizacji nie ma głupców. Na spotkanie z nieznajomym nikt nie wysłałby nowicjusza. Ta organizacja była zbyt liczna, aby nie zdarzyły się w przeszłości podobne przypadki. Zapewne ów Harrow spodziewał się takiego obrotu sprawy i odpowiednio się zabezpieczył. Mario nie wiedział tylko, w jaki sposób. Może był doświadczonym wojownikiem, potrafiącym doskonale walczyć wręcz? A może potężnym magiem, zdolnym zniszczyć go w jednej chwili? W każdym razie, nieznajomy nie spuszczał go z oczu, przygotowany na jakiś fałszywy ruch, gdyby tylko taki się pojawił. Nie, trzeba najpierw uśpić jego czujność.

     Odpiął pas. Harrow wskazał mu worek, leżący pod ścianą. Umieścił Miecz Wampira w tym worku. Za nim powędrowała tarcza, łuk i kołczan pełen strzał. Sięgnął do zapięcia na ramieniu.

     Chwilę trwało, zanim wyswobodził się ze zbroi. Do worka powędrował też przytroczony do pasa elfi hełm, zaklęty Wykryciem Życia. Gdy wciągnął na siebie habit i wzuł skórzane sandały, stanął wyprostowany i spojrzał pytająco na swego przewodnika. Ten skinął głową i chwycił wór z jego ekwipunkiem. Musiał być bardzo silny, bowiem nie było widać po nim żadnego wysiłku.

     - Bardzo dobrze – odezwał się znów. – Idź za mną. Zabiorę cię do świątyni.

     Odwrócił się do niego plecami.

     - Teraz! – pomyślał Mario.

     Ale nie uczynił żadnego ruchu. Po pierwsze, był bezbronny. Nie miał jak zaatakować przewodnika, chyba że gołymi rękami. Po drugie, Harrow nadal spodziewał się ataku i był w jakiś sposób nań przygotowany. Może uruchomił jakieś niewidoczne zaklęcie ochronne? Poza tym, prowadził go do miejsca, w które i tak chciał dotrzeć. Czy nie lepiej zrobić to w sposób nie wzbudzający podejrzeń?

     Szedł więc posłusznie za nim, cały czas szukając w myślach sposobu na odzyskanie broni. Ale nic nie mógł wymyślić. Tymczasem przewodnik prowadził go systemem oświetlonych korytarzy i komnat. Co jakiś czas napotykali inną postać w purpurowym habicie, pozdrawiając się słowami „Brzask nadchodzi”. W kocu Harrow skręcił do drzwi, wiodących do wielkiej i wysoko sklepionej jaskini. Usłyszał za plecami trzask ryglowanego zamka i szczęk klucza. Widać, pilnowali tego miejsca. Rozejrzał się z zaciekawieniem. Paliło się tu niewiele świateł, za to ludzkie ręce na samym środku wykuły coś w rodzaju trybuny, wysokiej na wzrost człowieka. Ta była jasno oświetlona sporym zniczem. Znajdowała się nieco poniżej wejścia. Za nią stał monumentalny, kamienny posąg Mehrunesa Dagona. Brzegi jaskini miały kształt kamiennego, naturalnego tarasu, dość rozległego, okalającego całe pomieszczenie. W środku dno jaskini gwałtownie uskakiwało, tworząc plac, mniej więcej dwie wysokości człowieka niżej. Trybuna znajdowała się na jego środku. By się do niej zbliżyć, trzeba było zejść na dół schodami, wykutymi w skale. Czekał tam spory tłum, a wszyscy ubrani byli w purpurowe habity. Na ich twarzach, wpatrzonych w trybunę, malowała się euforia.

     Podążył wzrokiem za ich spojrzeniami.

     Na trybunie stały dwie osoby. Jakaś młoda kobieta w czerwonym habicie, z magiczną laską zawieszoną na plecach i Altmer w wyróżniającej się spośród tłumu niebieskiej szacie. To jego przemowa wywoływała tę euforię. Dziewczyna, stojąca za nim, bardzo do niego podobna z twarzy, zapewne córka, lub siostra, stanowiła zdaje się jego osobistą ochronę. Tłum wpatrywał się w niego z zachwytem. Mario, idąc w tamtą stronę również nie mógł oderwać od niego oczu. Ale z zupełnie innej przyczyny. Na szyi Altmera, intensywną czerwienią błyszczał Amulet Królów.

     - Smoczy tron jest pusty – przemawiał Altmer w niebieskiej szacie. – A my mamy Amulet Królów! Chwała niech będzie dla naszych braci i sióstr! Wielka będzie nagroda w Raju!

     - Chwała niech będzie! – zajęczał tłum z zachwytem.

     - Słuchajcie teraz słów Lorda Dagona!

     Euforyczny jęk przeszedł przez komnatę. Wszyscy tu wyglądali na zahipnotyzowanych. Na wszystkich twarzach malowało się całkowite uwielbienie dla mówcy. I Mario zrozumiał, że ci ludzie nie cofną się przed niczym, byle tylko zasłużyć sobie na jedno łaskawe spojrzenie swego mistrza.

     - A więc to jest Mankar Camoran – pomyślał.

     Zaczął zastanawiać się, czy gdyby nagle zerwał się i wbiegł na schody, prowadzące na trybunę zdołałby zerwać z jego szyi Amulet Królów i zbiec z nim bezpiecznie. Szanse swoje jednak ocenił jako zerowe. Musiałby najpierw przepchnąć się przez tłum, a potem przebiec obok dziewczyny, stanowiącej jego ochronę. No i samego Camorana też nie można było lekceważyć. Nie miał broni, ale Mario nie wątpił że ów samozwańczy mistrz sprawnie włada magią, w dodatku pochodzącą od samego Mehrunesa Dagona. Inaczej nie zdołałby stworzyć tak fanatycznie oddanej mu organizacji. Poza tym, przecież drzwi do wyjścia zostały zamknięte, a on nie miał czym ich otworzyć, pomijając już fakt, że nie miałby na to czasu.

     W myślach zabrzmiały mu słowa Jauffrego o konieczności skutecznego działania. „Dramatyczne gesty zostaw aktorom na scenie – prychał arcymistrz. – Co nam po twoim bohaterstwie, jak nie wykonasz zadania?”.

     Poskromił więc swoją chęć, samemu zresztą oceniając, że to głupi pomysł. 

     Tymczasem Mankar Camoran podniósł z piedestału grubą, oprawioną w skórę księgę. Mario dostrzegł daedryczne znaki na okładce i zrobiło mu się gorąco. Domyślił się, że to słynne „Misterium Xarxes”. A więc istnieje…Istnieje naprawdę! Tylko czy to prawdziwa księga pióra Mehrunesa Dagona? Owo źródło wielkiej, diabolicznej mocy?

Trybuna świątyni Dagona

     Mistrz powiódł wzrokiem po wiernych i zaczął czytać.

     - „Kiedy znów zejdę na ziemię, wierni spośród nas otrzymają nagrodę i zostaną ustanowieni ponad wszystkich śmiertelników na zawsze. Co do reszty, słabi powinni zostać odsiani, nieśmiali powinni zostać porzuceni, potężni powinni drżeć u mych stóp i modlić się o łaskę!”.

     Podniósł głowę i hipnotycznym wzrokiem powiódł po zgromadzonych.

     - Tak mówi Lord Dagon! – wyrecytował z euforią tłum. – Chwała niech będzie!

     Mankar Camoran odłożył z szacunkiem księgę na miejsce.

     - Wasza nagroda, bracia i siostry! – zawołał. – Czas oczyszczenia się zbliża!

     Pochylił się i pozdrowił tłum gestem wyciągniętej dłoni. Jęk zachwytu przetoczył się po grocie.

     - Teraz udaję się do Raju – oznajmił z uśmiechem. – Powrócę z Lordem Dagonem, podczas nadejścia Brzasku.

     Tłum oszalał. Ten i ów padał na kolana i wznosił ręce w dziękczynnym geście. Inni uderzali w szloch, jeszcze inni w histeryczny śmiech. Mario spoglądał na nich ze zdziwieniem. Nie rozumiał, co takiego niezwykłego było w słowach Camorana, że mogło doprowadzić tłum do takiej histerii. Czyżby oni wszyscy przyjmowali jakieś narkotyki?

     Powoli zaczął przysuwać się w stronę trybuny. Jeszcze nie wiedział, co zrobi, ale zdawał sobie sprawę, że tak czy inaczej musi znaleźć się jak najbliżej Camorana. Nie zdążył jednak. Oto bowiem Altmer nakreślił w powietrzu jakiś znak i na trybunie ukazał się złocisty portal.

     - Ucieka mi! – pomyślał Mario.

      I zaczął rozpychać się gwałtowniej.

     Nie zdążył. Mankar Camoran uniósł dłoń w pożegnalnym geście i wkroczył do portalu, który natychmiast znikł. Amulet Królów znów przepadł. Mario zacisnął zęby w bezsilnej złości.

      - Nie obawiaj się – rozległ się przy nim głos Horrowa i jego ręka ścisnęła go za ramię. – Mistrz powróci w dniu Oczyszczenia. Jeszcze zdążysz uzyskać jego błogosławieństwo. I tak jesteś szczęściarzem, że twoja inicjacja odbędzie się zaraz po jego wizycie.

      Mario rozluźnił szczękościsk. Jego gwałtowne ruchy, w celu zbliżenia się do Camorana, zostały zrozumiane jako chęć uściśnięcia ręki Mistrza. Na razie chyba nikt jeszcze nie odkrył jego prawdziwych zamiarów. Zerknął na Horrowa. Ten uśmiechał się przyjaźnie. Pewnie euforia udzieliła się również jemu. Tylko w czym miałoby mu to pomóc?

      Błysk przytomności rozjaśnił jego umysł. Zerknął na trybunę. Zza kamiennego piedestału wystawał róg księgi, pozostawionej przez Camorana. Zapomniał? A może zostawił celowo? Tak czy inaczej, musi ją zdobyć. Jeśli to rzeczywiście „Misterium Xarxes”, może zdradzi jakiś słaby punkt Mehrunesa Dagona? W każdym razie, na pewno pozbawi sektę części jej mocy. Wyobraźnia podsunęła mu obraz, w którym Mankar Camoran zjawia się w Świątyni Władcy Chmur, aby odebrać swą księgę, a przygotowane na to Ostrza roznoszą go na mieczach i odzyskują Amulet Królów. To mogłoby się udać!

      Tymczasem Horrow wszedł na połowę schodów, prowadzących na trybunę i pociągnął go za sobą. Gestem poprosił o spokój.

      - Mamy nowego brata – zawołał. – Który pragnie związać się z sługami Lorda Dagona!

      Tłum, który już zaczynał rzednąć, na powrót zgromadził się wokół trybuny.

      - Nie możesz stąd wyjść, dopóki nie dokończymy twojej inicjacji – zwrócił się do Maria. – Po to przecież odbyłeś tę niełatwą drogę, prawda? Pan Dagon czeka na swój czerwony trunek. Zaspokój jego pragnienie.

      Mario zadrżał. Zrozumiał bowiem od razu, czym jest ów czerwony trunek. To krew, nie może to być nic innego! Tylko czyja? Czyżby jego?

      Dziewczyna z kosturem podeszła do niego i wyciągnęła do niego dłoń. Chwycił ją ostrożnie, a ona delikatnie wciągnęła go na trybunę. Teraz dopiero zauważył, że za mównicą znajduje się kamienne łoże, na którym leżał związany i zakneblowany Argonianin, ze strachem w oczach. Czyżby miał zostać złożony w ofierze? Nie zdziwiłoby go to.

      - Przybyłeś tu, by poświęcić się służbie Lordowi Dagonowi – odezwała się dziewczyna dźwięcznym i melodyjnym głosem. – Ten pakt musi zostać przypieczętowany czerwonym trunkiem. Krwią wrogów Lorda Dagona.

      Wyciągnęła dłoń i wskazała na piedestał. Obok księgi leżał srebrny, rytualny sztylet. Spojrzała mu w oczy. On też przyjrzał jej się uważnie. Miała na głowie kaptur, ale i tak jej twarz i pukiel włosów były widoczne. Twarz miała regularne i szlachetne rysy. Poruszała się z wdziękiem, a głos miała aksamitny i ciepły. Jak to możliwe, żeby taka piękna istota oddała się służbie wcielonemu złu?

      Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. Zauważyła jego spojrzenie i zapewne świadoma była własnej urody. Nie pierwszy raz musiała znaleźć się w takiej sytuacji.

      - Podnieś sztylet – zachęciła go ponętnym półszeptem. – I ofiaruj Lordowi Dagonowi ofiarę czerwonego trunku, jako zastaw twej własnej krwi, która w końcu będzie jego…

      Mario zadrżał i spojrzał na Argonianina. Ten patrzył na niego z przerażeniem. Przerażenie to udzieliło się i jemu. Nie miał pojęcia, co ma robić. Przecież nie może zamordować bezbronnej ofiary! Przez głowę zaczęły przelatywać mu gorączkowe myśli. Co robić? Przeciąć mu więzy i rzucić się w tłum? Odpada. Nie ma innej broni, poza nędznym sztyletem, a członkowie Mitycznego Brzasku w każdej chwili mogli przywołać broń i swoje czerwono-czarne zbroje. Było ich zbyt wielu, by liczyć na cień szansy, nawet gdyby nie umieli przywoływać z Otchłani swego uzbrojenia. Nie, to na nic. Może wiec chwycić księgę i pędem stąd wybiec? Był młody, silny i zwinny, może by się udało?

      Potrząsnął głową. Wyjście było zamknięte, o czym doskonale pamiętał. Poza tym, szybki i zwinny był tylko dopóki miał na sobie odpowiednie ubranie. Luźne, latające na stopach sandały i długa szata o szerokich połach to nienajlepszy strój do biegania i skakania. A tu jeszcze trzeba przeciskać się przez gęsty tłum. Może więc wmieszać się w ten tłum? Wszyscy tam mają czerwone habity, takie same jak jego. Może wykorzysta zamieszanie i skryje się gdzieś? Przymknął oczy. Ten plan też był na nic. Przecież jasnym było, że przy jednym jego fałszywym ruchu, tłum w habitach zmieni się w oddział, odziany w zbroje. Żeby chociaż miał przy sobie swą broń… Drżącą ręką sięgnął po sztylet. Ścisnął go w dłoniach, czując jak bardzo są spocone. Ciężko dysząc odwrócił się do ofiary. Spojrzenie w oczy Argonianina przypłacił ogromnym wysiłkiem.

      - Lord Dagon pragnie czerwonego trunku – zachęciła go dziewczyna łagodnym tonem. – Zaspokój jego pragnienie.

      - Nigdy nie zabiłem bezbronnego – szepnął. – Nie potrafię.

      Spodziewał się zmiany na jej twarzy. Może gniewu, może zawodu, może niecierpliwości. Ale ona tylko uśmiechnęła się wyrozumiale. Członkowie zakonu rzadko kiedy rekrutowali się z wojowników, przyzwyczajonych do widoku krwi. To zwykle byli prości ludzie, rolnicy, rzemieślnicy, pasterze. Zapewne nie pierwszy raz kandydat się wahał. Przywykła do takich sytuacji.

      - To wróg naszego pana – szepnęła. – Podły wróg Lorda Dagona. Nie odczuwaj litości. Uszczęśliwisz w ten sposób naszego pana. A przecież tylko to się liczy, prawda?

      Sapnął nerwowo. Zacisnął oczy, by nie pociekły mu z nich łzy. Oto musiał uczynić najpodlejszą rzecz w swoim życiu. Zabijał, pewnie że zabijał. Najpierw zwierzęta dla ich skór i mięsa, potem rozbójników, którzy chcieli zabić jego, w końcu daedry, wałęsające się po Otchłani. Ale to nie było takie samo zabójstwo. To nie była walka, ani polowanie. To było morderstwo!

      - Nie da się inaczej? – spytał drżącym głosem. – Gdyby go rozwiązać i dać mu do ręki broń? Jestem wojownikiem, zabiłbym go w walce, jak obyczaj każe.

      - Stare obyczaje nie są już ważne – głos dziewczyny stwardniał. – Nadchodzi nowa era. Czas silnych i oddanych służbie Lorda Dagona. Jego wrogowie nie zasługują na żadne względy. To istoty bez cienia honoru, puste i bezmyślne jak zwierzęta. Nie zwlekaj.

      Wiedział już, że nie ma wyjścia. Chwycił sztylet. Chwycił go pewnie, ostrzem do przodu. Nie jak ktoś niedoświadczony, kto wbijał sztylet z rozmachu. Chwycił go jak ktoś, kto zamierza wykonać pchnięcie. Przyłożył go do drżącej piersi Argonianina. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Oczy kata i ofiary. Argonianin chyba przeszedł już granicę przerażenia. Spoglądał na niego z rozpaczą, ale i spokojem, jakby pogodził się ze swym losem. Mario wiedział, że widok tych oczu zostanie mu w pamięci na zawsze. Będzie mu się śnił każdej nocy i do końca życia nie da mu spokoju.

      I wiedział że musi to zrobić.

      - Wybacz mi – szepnął.

      Pchnął gwałtownie. Znał się na anatomii. Wiedział, gdzie trzeba wbić ostrze, by śmierć przyszła natychmiast. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić – sprawić, by nie cierpiał niepotrzebnie. Oczy Argonianina zaszły mgłą. Jeden gwałtowny, nerwowy wdech i… Jego skrwawiona pierś opadła. Powietrze uszło z niej wraz z życiem.

      Mario zatoczył się i byłby upadł, gdyby dziewczyna nie przytrzymała go za ramię. Ale nogi drżały mu tak, że musiał usiąść.

      - Dobra robota – dziewczyna ścisnęła go za ramię. – Pokonałeś swoją słabość. Zrobiłeś to.

      Przyklęknęła przy nim i spojrzała mu w oczy z taką serdecznością, że aż zadrżał. Kim ona jest? Ohydny demon w powłoce bóstwa…

      - Jesteś teraz członkiem zakonu Mitycznego Brzasku – oznajmiła uroczystym tonem. – Jednym z wybranych. Twoje życie należy do Lorda Dagona.

      Pomogła mu wstać. Starał się na nią nie patrzeć. Nienawidził jej, a jednocześnie czuł, że poddaje się jej urokowi. Zamiast tego próbował przywołać przed oczy inne twarze, bardziej życzliwe, jak Irene z Cesarskiego Miasta, Falanu ze Skingrad, czy nawet Maelony, pięknej Redgardki z Anvil, chociaż ta ostatnia była zamężna. Na szczęście Horrow wszedł na trybunę i stanął przy nim.

      - Zajmę się nim, pani – skinął głową do dziewczyny.

Trybuna ŚwiątyniDagona

     Ta odwzajemniła gest i wolnym, falującym krokiem zeszła po schodach, mieszając się z rzedniejącym tłumem. Ludzie zaczęli wychodzić ze świątyni. Mario zauważył, że wejścia były dwa, to którym wszedł i drugie w rogu, za schodami po lewej stronie. Ludzi szli wolno, bez pośpiechu, jakby opuszczali widownię teatru po skończonym przedstawieniu. I wtedy właśnie, mimo gorączki w umyśle, Mario wpadł na pomysł.

      Opuścił wzrok, aby Horrow nie dostrzegł błysku w jego oczach. Pomysł dał mu zastrzyk adrenaliny. Poczuł przypływ sił, ale nadal udawał słabość. Poczekał, aż tłum nieco zrzednie. W obawie, by Horrow nie powiódł go razem z nim, w miejsce gdzie znów będzie tłoczno, postanowił zająć go rozmową. Najlepiej zadawać mu dużo pytań. Byle zostać tu jak najdłużej. Przy okazji, przecież zdobędzie jakieś informacje. Informacja to skuteczna broń…

      - Pierwszy raz zabiłem bezbronnego – wyznał szeptem. – Wiem, że trzeba, ale czuję się z tym okropnie.

      - Wielu tak się czuje – pocieszył go Horrow. – Nie przejmuj się, to przechodzi. Postąpiłeś słusznie.

      - Co teraz?

      - Teraz? – Horrow rozłożył ramiona, jakby chciał go uściskać. – Witaj, bracie. Teraz jesteś jednym z wybranych.

      Sprowadził go ze schodów, w zacienione miejsce. Mario dostrzegł kątem oka leżący opodal tobół z jego ekwipunkiem. Zatoczył się więc znów i udał, że musi się oprzeć o ścianę. Nieznacznie przysunął się do tobołka.

      - Wybacz, jeszcze nie doszedłem do sił – westchnął. – To było przytłaczające przeżycie.

      - Przyzwyczaj się – Horrow pokiwał głową. – Mamy wielu wrogów. Decydująca bitwa wciąż jeszcze przed nami.

      - Więc to był sam mistrz, Mankar Camoran… – szepnął Mario. – Niesamowite.

      - Prawda? – Horrow uśmiechnął się. – Mistrz zna sekretne zamiary Lorda Dagona. Rozmawia z nim i naucza nas z jego świętej księgi, „Misterium Xarxes” – wskazał głową na piedestał. – Jesteś niewątpliwie szczęściarzem, że słyszałeś kazanie Mistrza podczas swojej inicjacji.

      - Dlaczego ją tu zostawił? – spytał. – Czy po to, żebyśmy sami też mogli ją studiować?

      - O, nie! – Horrow potrząsnął głową. – Zwykły śmiertelnik nie mógłby bezkarnie spojrzeć na te święte karty. Do tego trzeba zdolności Mistrza. Lord Dagon napisał ją własną ręką i dał ją Mistrzowi jako znak jego łaski. Nikt oprócz Mistrza nie może jej dotknąć, ani z niej czytać. Było już kilku, co próbowali. Żaden tego nie przeżył. Niech będą przeklęci! Dlatego księga jest tu całkowicie bezpieczna. Obcy nie mają tu wstępu, a nikt z nas jej nie dotknie. Jedynie sam Mistrz. Czasem, rzadko się tu zjawia. Miałeś wielkie szczęście, że słyszałeś czytanie Mistrza z jej poświęconych stron. Nieczęsto się to zdarza.

      - A dokąd on się udał?

      Horrow spojrzał na niego z wyrzutem.

      - Jak to, dokąd? Do Gaiar Alata! Raju, który stworzył dla nas w Otchłani. Wszyscy udamy się tam po śmierci. Dlatego nie obawiamy się jej. Ba, wielu jej pragnie. Jeśli kogoś z nas spotka śmierć, podczas służby dla naszego pana, tam właśnie się uda. To cudowne miejsce, piękne, spokojne, bez bólu, zmartwień. Szczęśliwe… Każdy z nas ma tam przygotowane miejsce. Spotka go szczęście, nawet jeśli nie doczeka czasu Oczyszczenia.

      - Czas Oczyszczenia – powtórzył Mario. – Kiedy on nadejdzie?

      - Jest bardzo blisko, nie martw się – uspokoił go Horrow. – Czekamy tylko na słowo Mistrza, zanim otworzymy bramy do Otchłani. Kiedy Lord Dagon we własnej osobie zstąpi na ziemię, nasze zwycięstwo będzie całkowite. Będzie rządzić całym Tamriel i przywróci Mityczny Wiek.

      - Raj – westchnął Mario. – Gdyby można było dostać się tam choć na chwilę…

      - Tak to nie działa – roześmiał się Horrow. – Ale po śmierci w służbie Lorda Dagona, miejsce masz w nim zapewnione. Tylko Mistrz może tam wchodzić i wychodzić z niego, kiedy zechce.

      - Nie ma żadnego sposobu, żeby się tam dostać?

      - Tylko śmierć w służbie Lorda Dagona może cię tam zaprowadzić.

      Świątynia opustoszała.

      - Możesz już iść? – Horrow przyjacielsko położył mu dłoń na ramieniu.

      To był naprawdę szybki cios. Sztylet wbił się w pierś Horrowa po samą rękojeść. Mario władował w ten cios całą swoją wściekłość. Za zabójstwo cesarza, za napad na opactwo Weynon, ale przede wszystkim za to, że zmuszono go do zabicia bezbronnej ofiary. Oczy Horrowa o mało nie wyszły z orbit. Otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, ale już nie zdołał. W kącikach ust pojawiły się krwawe pęcherzyki. Zwiotczał i osunął się na ziemię. Mario zostawił sztylet w ciele. Drżącymi rękami sięgnął do tobołka. Chwycił go i cichcem pobiegł za trybunę, gdzie było ciemno i mógł przebrać się, nie śledzony przez nikogo. Po chwili zaciągnął tam także ciało Horrowa.

      - Taka służba – starał się gorączkowo uspokoić w myślach własne sumienie. – Baurus miał rację, nie ucieknę przed tym…

      Ale gdy w pośpiechu wciągał na siebie zbroję, drżały mu kolana. Morderca, oto kim się stał! Do tego doprowadziła go ta chora sekta. Oto w przeciągu zaledwie kilku chwil, dwukrotnie dopuścił się morderstwa bezbronnej istoty. Może i Horrow nie był do końca bezbronny, ale atakując z całkowitego zaskoczenia i tak nie dał mu szans. Horrow zasługiwał na śmierć, bez dwóch zdań, ale to zadanie dla kata. Wojownik tak nie zabija.

      Wspiął się jeszcze na trybunę. Z wahaniem przyłożył dłoń do szyi Argonianina. Niestety, cios był śmiertelny. Jaszczur nie żył. Jego zamglone oczy spoglądały w dal, z niemym pytaniem: „dlaczego?”. Mario poczuł, że obraz mu się rozmazuje. Coś jakby chwyciło go za gardło, a po chwili poczuł, że łzy spływają mu po policzkach.

      - Jeśli będzie trzeba, też oddam za to życie – szepnął, choć przez ściśnięte gardło ledwo mógł mówić. – A wtedy może spotkamy się po tamtej stronie. I wtedy rzucę ci się do kolan i będę błagał cię o wybaczenie… Ale jeśli nie wybaczysz, zrozumiem… Wtedy na wieczność zostanę twoim sługą.

      Wyciągnął dłoń i zamknął powieki ofiary. Teraz Argonianin wyglądał jakby spał. Gdyby nie ta ciemna plama na piersi…

      Stał przez chwilę nad jego ciałem, jakby bał się odejść. Niewesołe myśli przelatywały mu przez głowę. Nie dość, że zabił bezbronną ofiarę, to jeszcze nie wykonał zadania. Camoran z amuletem uciekł do swojego Raju i nie wiadomo było nawet, gdzie go szukać, ani jak się tam dostać. Czekanie na jego przyjście też nie miało sensu. Nie wiadomo przecież, kiedy i gdzie się zjawi. Jedyne, co może zrobić, to ukraść ich księgę. Może ich to trochę osłabi. Może zawarta w niej moc da się jakoś skierować przeciwko jej autorowi. A może uda się przy jej pomocy przywołać Mankara Camorana, żeby odebrać mu amulet? Nie wiedział. Ale może magowie będą wiedzieć. Może Tar-Meena. A może Martin? Przecież tyle wie o daedrycznych kultach…

      Księgę zawinął w tobołek, w którym przed chwilą znajdował się jego ekwipunek. Ale z chwilą, gdy zszedł z trybuny, ziemia zaczęła drżeć. Filary, podtrzymujące sklepienie zaczęły się rozpadać. Tuż obok niego upadła wielka, kamienna ręka posągu. Rzeźba zaczeła się chwiać. Musiało to mieć jakiś związek z ukradzioną księgą, co do tego nie miał wątpliwości. Była w jakiś magiczny sposób powiązana z tym miejscem. Szybko, musi się stąd wydostać! Już słyszał jakiś krzyk. Za chwilę będzie tu pełno ludzi.

      Popędził na dół i skręcił na schody. Posąg za jego plecami zawalił się zupełnie, zasnuwając wnętrze jaskini gęstym pyłem. Rumor był taki, jakby rozstępowała się ziemia. Po omacku podbiegł do schodów i przyczaił się w ciemnym kącie. Czym prędzej przygotował łuk i nałożył strzałę. Cicho, trzymając się cienia, zaczął wchodzić na kamienne stopnie. Wspiął się na nie zwinnie jak kot. I wtedy z korytarza wyszła ku niemu wzburzona postać, w czerwonym habicie.

      Nie czekał, aż przywoła swoją magiczną zbroję. Przeszył jej gardło na wylot. Natychmiast nałożył następną strzałę, bo słyszał kolejne kroki. Druga postać – i ta sama historia. Szybko podbiegł do korytarza, przeskakując zwłoki. Zajrzał do środka.

      To nie był ten korytarz, którym tu przyszedł. Znajdował się po przeciwnej stronie groty. Ten był jasno oświetlony, przynajmniej u wylotu. Ostrożnie, mrużąc oczy przed blaskiem znicza, zagłębił się w kręty tunel.

      Sam nie pamiętał dokładnie jak wydostał się ze świątyni. Przeszedł przez cały ciąg jaskiń i korytarzy. W niektórych byli wyznawcy. Jeśli mógł ich ominąć niepostrzeżenie, robił to. Jeśli nie – likwidował ich. Bez cienia współczucia. Nie potrafił się do niego zmusić. Gdy wreszcie znalazł się na zewnątrz, był cały zlany potem. Dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku, ale nie czuł zmęczenia, choć na dworze była już noc. Szybkim, choć wciąż cichym krokiem opuścił złowrogie miejsce. Jeszcze nie zaczęło świtać, gdy znalazł się pod bramą Cheydinhal. I tam się zawahał. Wchodzić do miasta, czy też niezwłocznie wskoczyć na konia i ruszyć w kierunku Brumy? Zaczął już odczuwać zmęczenie, ale do najbliższej gospody spokojnie da radę dojechać. Im prędzej, tym lepiej.


Rozdział XXV

     W Cesarskim Mieście zjawił się późnym popołudniem. Przebrał się w swej chatce, chwycił w dłoń zdobyty ostatnio kamień pieczęci i w świetle czerwonego, zachodzącego słońca udał się na uniwersytet. Tar-Meena już na niego czekała.

     - Zabrałam kopie pierwszych dwóch tomów od moich kolegów – oznajmiła. – I spędziłam trochę czasu na ich studiowaniu.

     Zmarszczyła nos, co zapewne u Argonian było odpowiednikiem uśmiechu.

     - Mankar Camoran z pewnością jest fascynującym pisarzem – dodała. – Niewątpliwie szalonym, ale fascynującym. Ale chyba udało mi się wyjaśnić zagadkę, która cię dręczyła.

     - O świątyni Dagona? – ożywił się Mario.

     - Jeszcze nie – uniosła dłoń. – Na to potrzebuję jeszcze trochę czasu. Jeśli moje podejrzenia są słuszne, jutro o tej porze będę już coś wiedzieć. Muszę bowiem przestudiować jeszcze dwa pozostałe tomy. Ale chyba wpadłam na trop.

     Dała mu znak, by przysunął się bliżej.

     - Dręczyło cię to, że nic nie rozumiesz z treści, prawda? – szepnęła. – Że inni, wcale nie mądrzejsi od ciebie, potrafią odgadnąć wskazówki, a ty nie. Otóż, chyba wiem, dlaczego. Jesteś zbyt prostolinijny, nie potrafisz kroczyć ścieżką kłamstw i manipulacji. Dlatego wskazówek szukałeś w treści, a one zdaje się są zupełnie gdzie indziej.

     - Gdzie?...

     - W druku – odparła tajemniczym tonem. – W szacie graficznej. W inicjałach, rozpoczynających każdy paragraf. Być może tego właśnie wymaga Mehrunes Dagon…

     - Nie rozumiem.

     - On nie potrzebuje osób prawych i kroczących jasną ścieżką. On ściąga ku sobie tych, którzy szukają dróg na skróty. Tych, którym nie podoba się świat porządku i harmonii. Tych, którzy w każdym słowie, czy geście, doszukują się spisku. Tych, którzy na wszystko, co widzimy, patrzą inaczej. Tych, których nie stać nawet na wysiłek dokładnego wczytania się w słowa Camorana, bo tylko tacy rozwiążą tę zagadkę.

     Widząc jego zagubienie, życzliwie uścisnęła mu dłoń.

     - Przyjdź jutro – powiedziała. – Coś mi się wydaje, że jutro zagadka zostanie rozwiązana.

     Zapytał jeszcze o kamień pieczęci. Tak jak przypuszczał, miał on nałożone na siebie zaklęcie ognia. Broń, zaklęta tym kamieniem, zadawała dodatkowe obrażenia od ognia. Jeśli zaś nałożyć je na część pancerza, albo element biżuterii, na przykład naszyjnik, częściowo chronił on noszącego przed takowymi obrażeniami. Mario podziękował i wyszedł zamyślony. Nie wiedział, czy to zaklęcie kiedykolwiek mu się przyda, ale i tak zaklnie sobie jeden ze znalezionych pierścieni. Kto wie, co go w życiu czeka.

Tajemny Uniwersytet

     Most, łączący miasto z uniwersytetem, prowadził prosto do Arboretum. Baurus stał w cieniu wielkiego platanu, w pobliżu bramy, prowadzącej do Centrum.

     - Na razie nic, ale jest na tropie – szepnął Mario, zwalniając, ale się nie zatrzymując. – Jutro o tej samej porze.

     Baurus ledwo dostrzegalnie skinął głową. Mario przeszedł mimo i skierował się do innej bramy, prowadzącej do dzielnicy świątynnej, gdzie znajdowało się wyjście do portu. Nie minęło wiele czasu, a zapalał świecę w swojej chatce. Rozpalił też niewielki ogień w kominku, bo zerwał się zimny wiatr znad gór Jerral i w chatce było chłodno. Zjadł spóźnioną kolację i położył się na łóżku, ale nie mógł zasnąć.

     - Muszę kupić sobie kilka książek – myślał. – Właśnie na takie wieczory.

     Postanowił zaopatrzyć się w podręczniki do nauki walki wręcz. Phintias z pewnością będzie miał coś na ten temat. Może będzie też coś o magii zniszczenia, której mógłby używać w walce? Albo o magii przywracania, leczącej rany. Przydałoby się też w wolnych chwilach zająć alchemią. Do tej pory kupował potrzebne mu mikstury. Ale może gdyby nauczył się je wytwarzać sam, uniezależniłby się od alchemików i ich nieregularnych dostaw. Wiedział dobrze, kogo o to zapyta. Ale na to przyjdzie czas. Kiedyś tam, gdy upora się z tym zadaniem.

     Pierwszy krok, to znaleźć się w tajemnej świątyni. A tam trzeba znaleźć Amulet Królów, o ile tam właśnie się znajdował. Mario przypuszczał, że taki artefakt będzie znajdował się w specjalnym miejscu. Albo na ołtarzu, albo w jakimś skarbcu.

     Ale co zrobi, jeśli okaże się, że go tam nie ma? Będzie musiał za wszelką cenę dowiedzieć się, gdzie on jest. Jak? Nie miał pojęcia. Ale nie wiedział, jak wygląda świątynia Dagona, ani kogo tam spotka. Za wcześnie, by planować cokolwiek. Trzeba będzie improwizować. Westchnał ciężko. Prawdę mówił Jauffre, gdy wspominał o obowiązkach, jakie go czekają. Nie czekać na rozkaz, na instrukcję, na sugestię. Trzeba myśleć samemu.

     Zasnął w końcu i spał dość długo, znacznie dłużej niż zamierzał. Zanim wstał, wykąpał się w jeziorze i zjadł śniadanie, prawie minęło południe. Wolnym krokiem udał się do miasta, by kupić trochę żywności i szpulkę mocnych nici, bowiem zauważył, że rozpruł mu się szew w wyściółce zbroi. Dopiero późnym popołudniem udał się na uniwersytet, a i tak na Tar-Meenę musiał trochę poczekać.

    Zjawiła się w końcu, z tajemniczą miną.

    - Jest jak myślałam – kiwnęła głową. – Znalazłam wskazówkę, ukrytą między kartami. Zagadka wcale nie była trudna. Usiądź obok mnie i popatrz – wskazała mu ozdobny inicjał. – Ważna jest pierwsza litera każdego paragrafu. Czytane razem, zawierają wiadomość. Masz coś do pisania?

     Zaprzeczył.

     - Tak myślałam – podała mu papierowy brulion i ołowiany sztyfcik. – Zapisz to sobie. Ukryta wiadomość brzmi: „Zielona Droga Cesarza, gdzie wieża dotyka południowego słońca”.

     Wolno zapisał sobie podyktowane przez Argoniankę zdanie. A potem spojrzał na nią uważnie.

     - I to ma być wskazówka? – jęknął. – To w dalszym ciągu jakiś bełkot.

     Ale Tar-Meena zdecydowanie zaprzeczyła.

     - To jasna wskazówka – odparła. – Znasz Zieloną Drogę Cesarza?

     - Brzmi jak tytuł księgi…

     - To pas zieleni wokół pałacu – odrzekła Tar-Meena zniecierpliwionym tonem. – I jednocześnie nekropolia. Tam trzeba szukać. Zapewne chodzi o jakiś grobowiec.

     - Świątynia Dagona miałaby się mieścić tuż obok pałacu cesarza? – Mario nie dowierzał własnym uszom. – W grobowcu na Zielonej Drodze Cesarza?

     - Raczej nie chodzi o świątynię – Tar-Meena pokręciła głową. – Tam nie byłoby dość miejsca. Zapewne znajdziesz jedynie kolejną wskazówkę. Na twoim miejscu rozejrzałabym się tam, póki jest widno. I wiesz co? Sama chętnie to zobaczę.

     Czuł się dziwnie, gdy kroczył obok niej, w drodze do pałacu cesarza. Po drodze minęli włóczącego się po Arboretum Baurusa, z którym Mario wymienił tylko spojrzenie. Znaleźli się w samym centrum Cesarskiego Miasta.

     Pałac cesarza był ogromny i stał w samym środku miasta, zbudowanego na planie koła. Otaczała go szeroka, okrągła promenada, wybrukowana jasnym kamieniem. Dalej był niski murek, a za nim, aż do muru, oddzielającego centralną dzielnicę od pozostałych, ciągnął się pas zieleni, na którym znajdowały się groby osób, szczególnie zasłużonych dla Cesarstwa.

     Tar-Meena rozejrzała się uważnie.

     - Musimy tylko znaleźć właściwy grób…

     Mario panicznie rozejrzał się na boki.

     - Ale jak? – westchnął. – Przecież tu są ich tysiące! Jak odgadniemy, który to?

     - Przypomnij sobie, jak brzmiała wskazówka – zamruczała. – „Gdzie wieża dotyka południowego słońca”. Pewnie chodzi o cień Wieży z Białego Złota. Południowe słońce… W południe cień wieży jest na północy. Więc pewnie będzie to w tamtej części tej nekropolii.

     Tar-Meena była jeszcze sprawna, ale już nie tak sprawna jak kiedyś. Minęło trochę czasu, zanim przeszli do następnej części. Za to właściwy grobowiec znaleźli bardzo szybko. I to wcale nie w północnej części dzielnicy. Przechodzili właśnie obok bramy do pałacu, gdzie straż trzymało dwóch legionistów, gdy Argonianka zerknęła w lewo i zatrzymała się gwałtownie.

     - Czekaj – zasapała. – Coś mi przyszło do głowy.

     - Co takiego?

     - Zmyliła mnie ta wzmianka o południowym słońcu – mruknęła bardziej do siebie niż do niego. – Możliwe, że dotyczy tylko pory dnia… Tak, to by się zgadzało… Tu, przy głównej alei, znajduje się grobowiec księcia Camarrila, a na nim jest mapa całej prowincji. Gdzie łatwiej pokazać miejsce niż na mapie? I jest coś jeszcze. Jest słońce. A ściślej, symbol południowego słońca. Może chodzić właśnie o to.

     Nie czekając na jego reakcję, ruszyła w tamtą stronę. Poszedł za nią i wkrótce znaleźli się w cieniu zewnętrznego muru, przy pokaźnym, sześciokątnym grobowcu.

Cesarskie Miasto. Grobowiec księcia Camarrila

     - Spójrz tylko – Tar-Meena wskazała ręką. – To mapa Cyrodiil.

     Mario zerknął na ścianę grobowca. Rzeczywiście, widniały na niej jakieś zatarte linie, wyobrażające cesarską prowincję. Podeszli bliżej. Mapa była całkiem dokładna. Wytrawiona w granitowym bloku, nieco zatarta w kilku miejscach, w innych wciąż ostra i wyraźna. Pokazywała wszystkie miasta oraz zarysy lądów, jeziora i rzeki. Tar-Meena przyłożyła do niej dłoń i zamknęła oczy. Trwała tak przez chwilę, po czym otworzyła oczy i z zadowoleniem skinęła głową.

     - Wibruje magią iluzji – oznajmiła. – I to wcale nie białą magią. Wygląda to na sprawkę mrocznej siły. Jestem prawie pewna, że to tutaj. Ktoś majstrował przy tym grobowcu. Musisz przyjść tu w południe. Zapewne na mapie pokaże się właściwe miejsce. A na razie chodź. Lepiej, żeby cię tu nikt nie zobaczył za wcześnie.

     Mario był gotów ją odprowadzić do bram uniwersytetu, jak zwyczaj nakazał, ale Tar-Meena tylko się roześmiała.

     - Nie jestem jeszcze aż tak stara – odrzekła. – Zostań tu i spotkaj się ze swoim towarzyszem.

     - Z kim? – uniósł brwi, udając zdziwienie.

     - Obrażasz mnie w tej chwili – odezwała się tonem przygany, ale jej głos nadal brzmiał wesoło. – Myślisz, że nie zauważyłam tajemniczych spojrzeń, wymienionych z tym młodym Redgardem, stojącym pod filarem? Ja rzadko czego nie zauważam, drogi chłopcze.

     Mario uśmiechał się zrezygnowany.

     - Przepraszam – bąknął. – Sama rozumiesz, taka służba.

     - Rozumiem, rozumiem – potrząsnęła jego ramieniem. – Myślę, że teraz już sobie poradzisz.

     - Nie wiem, jak ci się odwdzięczę – odrzekł Mario. – Bardzo mi pomogłaś.

     - Skoro mowa o wdzięczności – Tar-Meena zmrużyła jedno oko. – Możesz zdeponować trzeci i czwarty tom „Komentarzy” w naszej bibliotece? Oczywiście, dostęp będziesz miał nadal nieograniczony.

     - Zatrzymaj je – machnął ręką. – Już mi chyba nie będą potrzebne.

     - To bardzo hojna zapłata – zapewniła go. – To prawdziwe białe kruki. Dziękuję. Współpraca z Ostrzami to nie tylko zaszczyt, ale i korzyść – zaśmiała się skrzekliwie. – No cóż, żegnaj.

     - Jeszcze jedno pytanie.

     Zatrzymała się w pół kroku i odwróciła do niego.

     - Wiem już, czym są „Komentarze o Misterium Xarxes” – uśmiechnął się. – Ale ciekawi mnie, co to jest za misterium. W tych księgach niewiele o tym było.

     - To też księga – odrzekła Argonianka poważnym tonem. – Podobno istnieje tylko w jednym egzemplarzu, o ile w ogóle istnieje. To święta księga Mitycznego Brzasku. Przypuszczalnie napisana przez samego Mehrunesa Dagona. No cóż… Gdyby ona naprawdę istniała, byłaby artefaktem wielkiej i złej siły. Niewykluczone, że członkowie tej sekty właśnie z niej czerpią swoją moc.

     - Gdyby udało się ją zdobyć…

     Argonianka roześmiała się tylko.

     - Wątpię, czy udałoby ci się ją wykorzystać. Raczej to księga wykorzystałaby ciebie. Żaden śmiertelnik bez odpowiedniego przygotowania nie może spojrzeć na karty księgi, napisanej przez daedrę. Ale… Na pewno osłabiłoby to ten cały Mityczny Brzask. Oj, na pewno by ich osłabiło!

     I wolnym krokiem ruszyła w stronę bramy do mostu, prowadzącego na Tajemny Uniwersytet.

     - No i? – spytał Baurus, gdy zostali sami.

     - Jutro w południe będę wiedział – odrzekł Mario. – O ile Tar-Meena się nie myli.

     Streścił mu w kilku słowach przebieg ostatnich wydarzeń.

     - Raczej się nie myli – mruknął Baurus. – Raz, że ona rzadko się myli, a dwa, że ostatnio znacznie więcej ludzi zatrzymuje się przy tym grobowcu. Tak twierdzą pałacowi strażnicy. Mam tam swoje wtyki, a oni wiedzą, że interesuje mnie wszystko, co wydaje się niezwykłe. No, dobra, czyli poczekam do jutra. Odwiedzę cię po zmroku w twojej chatce. Tylko dokładnie odrysuj sobie tę mapę.

     Pożegnali się i każdy udał się w swoją stronę.

     Mario skręcił w kierunku portu. Chciał kupić dokładną mapę i kilka książek, ale w międzyczasie zrobiło się ciemno i sklepy w dzielnicy handlowej z pewnością już pozamykano. Wrócił więc do swej chatki i przyrządził sobie pyszną kolację, z małych kawałków dziczego udźca, uwędzonych w kominku. Popił to butelką piwa i, choć było już późno, wykąpał się w płytkich, przybrzeżnych wodach jeziora Rumare. Znał je dość dobrze i wiedział, że są zdradliwe. Kilka kroków od brzegu dno urywało się gwałtownie i zaczynała się głębia. Na szczęście, nie musiał wchodzić tak daleko, by się trochę obmyć. A potem rzucił się na łóżko, z rękami podłożonymi pod głową i próbował zasnąć. Sen jednak nie przychodził. Znów jego myśli zaczęły biegnąć własnym torem, splatając się dziwaczny łańcuch.

     Ale nie myślał o czekającym go jutro zadaniu, ani o tajemniczej świątyni, do której miał się udać. Myślał o Starym Myśliwym, jedynym człowieku na świecie, którego mu brakowało. Czy pochwaliłby jego członkostwo w zakonie Ostrzy? Jakim okiem spoglądałby na to, co teraz robił? Czy byłby z niego dumny? Czy też przeciwnie, patrzyłby z niechęcią na jego zanurzanie się w sprawach wielkich tego świata, od którego zawsze uciekał?

     Zatęsknił za nim. Gdyby Stary miał grób, pewnie często przebywałby nad jego mogiłą. Tkwiłby nad nią w zadumie i wyobrażał sobie, że z nim rozmawia. Mówiłby do niego, a imaginacja rysowałaby mu przed oczami obraz starej, dobrotliwej twarzy, uśmiechającej się łagodnie i przytakującej jego słowom. Ale grobu nie było. Stary nie chciał mieć grobu. Prosił, by po śmierci przywiązać mu kamień do nóg i spuścić w otchłań jeziora. A jeśli to będzie niemożliwe, spalić zwłoki i popiół rozsypać gdzieś w lesie, by mógł stać się jego częścią.

     Stało się to zupełnie niespodziewanie, pod Anvil, gdy zaatakował ich górski lew. Usiekli zwierza, ale Stary był strasznie poraniony. Mario nie umiał mu pomóc. Popędził do miasta po pomoc. Uzdrowicielka z Gildii Magów nie zwlekała ani chwili, ale gdy wreszcie do niego dotarli, było za późno. Stary już nie oddychał. Leżał na plecach, z dłonią przyciśniętą do rozoranego pazurami brzucha, z oczami utkwionymi w niebo. Co dziwne, twarz jego była pogodna i spokojna.

     To była najgorsza chwila w całym jego życiu. Jak dobrze, że była z nim uzdrowicielka, która rzuciła na niego jakiś czar spokoju, nie pozwalający, by wciągnęła go czarna rozpacz. Nie chciała za to ani grosza. Odeszła, zostawiając go samego, a on najpierw długo siedział bez ruchu przy ciele swego opiekuna, z zupełną pustką w głowie. Zupełnie, jakby miał nadzieję że stary w końcu się ocknie, otoworzy oczy i przemówi do niego. Wiedział, że to koniec, rozumiał to, ale wciąż nie umiał się z tym pogodzić. Dopiero gdy słońce się zaczerwieniło, wstał i w milczeniu zajął się pogrzebem. Tak jak Stary sobie życzył. Przywiązał mu do nóg wielki głaz, których tu nie brakowało i na pożyczonej łódce wypłynął w morze. Niezbyt daleko. Tam, w świetle latarni morskiej w Anvil, opuścił go w toń, polecając jego duszę Arkayowi. I od tej pory był już skazany wyłącznie na siebie samego.

     Początkowo źle się z tym czuł. Zagubiony i bez celu w życiu. Kroczył tymi samymi ścieżkami, które przemierzali niegdyś razem, jakby bał się opuścić znany sobie świat. Kiedyś odważył się zapuścić dalej na południe.  Tak zaczęła się jego włóczęga po całym kraju. Zawsze sam jak palec. Aż do chwili, w której wplątał się w tę nieszczęsną historię.

     W końcu zasnął, z obrazem swego opiekuna przed oczami. Śniło mu się, że szedł wzgórzami Złotego Wybrzeża i słuchał opowieści Starego, ale choć obracał się we wszystkie strony, nie mógł go dostrzec. Słyszał tylko głos. Ciepły, kojący głos, za którym będzie tęsknił zapewne do końca swoich dni.

     Obudził się późnym rankiem. Zwlókł się z łóżka i ubrał. Nie chciało mu się jeszcze jeść, więc poszedł, tak jak stał, do dzielnicy handlowej, kupić dokładną mapę Cyrodiil. Phintias miał ich niezły zapas. Kupił też u niego ołowiany sztyfcik i mały kajet, w zasadzie sam nie wiedział, do czego, ale czuł, że mu się kiedyś przyda. I wtedy dopiero poczuł głód.

     W gospodzie „Obrok” kupił dwie słodkie bułki. Żując je, powlókł się w stronę Centrum. Południe jeszcze nie nadeszło, gdy stał już przed pomnikiem. Rozwinął swoją mapę. Była trochę mniejsza od tej na kamieniu. Przyszło mu do głowy, by sprawdzić, o ile. Na znalezionym patyku zaznaczył sobie odległość między dwoma miastami na swojej mapie, a potem przytknął kijek do kamienia. Odległość była większa. Zaznaczył ją również. Potrafił liczyć i znał zasady proporcji. Stary wbił mu do głowy naprawdę wiele pożytecznych rzeczy. To pomoże mu dokładniej zlokalizować właściwy punkt. O ile, oczywiście, Tar-Meena się nie myli.

     A nie myliła się. Oto bowiem minęło południe i szary kamień zaczął się zmieniać. Pociemniał, a linie na nim zajarzyły się czerwienią. Nad mapą pojawił się znak słońca. Rysunek stawał się coraz wyraźniejszy i nagle… Rozbłysnął na niej punkt. Jeden, jedyny, którego nie było wcześniej, który nie pokrywał się z żadnym wygrawerowanym znakiem. Punkt był wyraźny i znajdował się w okolicach Cheydinhal, na wschodzie Cyrodiil. Gdzieś nad brzegiem widniejącego na kamiennej mapie jeziora.

Grobowiec księcia Camarrila. Widoczny zarys mapy Cyrodiil


     Spojrzał na swoją kartę. Szybko odszukał właściwe jezioro. Arrius. O ile dobrze pamiętał, leżało przyklejone do skalistego pagórka, a zasilało je źródło, spadające niewielką kaskadą z tego właśnie wzgórza. Punkt znajdował się mniej więcej w połowie jego północnego brzegu. Łatwy do odnalezienia. Nie musiał go nawet zaznaczać na mapie i nie zrobił tego. Zaczął już myśleć tak jak Ostrze. Gdyby ktoś wykradł mu tę mapę, wiedziałby, które miejsce go interesuje. A lepiej, żeby wiedzieli tylko ci, co mieli wiedzieć.


Rozdział XXIV

     Przenocował u siebie. Spał niespokojnie, ale nic się w nocy nie wydarzyło. Rankiem postanowił zniknąć, zgodnie z radą Baurusa. Uznał, że bezczynne czekanie to najgorsze, co może zrobić. Postanowił udać się na południe, w stronę Bravil. Kto wie, może odkryje kolejne Wrota Otchłani? Nadal odczuwał lęk przed Otchłanią, ale jednocześnie kusiła go wizja nagrody, którą miał być nowy kamień pieczęci, kto wie o jakich właściwościach. Może znajdzie też inne zaklęte przedmioty, jak Pierścień Burzy, który nosił na palcu? Za daedryczne zbroje i broń dostał sporo pieniędzy. Wystarczyło, aby nie martwić się o środki na przeżycie. Wiedział, jak ważne są pieniądze w tej pracy. Za pieniądze można kupić broń, wynająć człowieka, albo kupić szybszego konia. Pieniądze otwierają wiele drzwi i wiele ust. Pieniądze, dane odpowiedniej osobie, mogą dostarczyć mu niezwykle ważnych informacji.

     Informacji…

     Aż otworzył usta. Że też nie wpadło mu to do głowy… Czarny Koń! Poczytna gazeta, dostarczana do najdalszych zakątków Cyrodiil, przez kurierów na rączych, niedościgłych czarnych koniach, z hodowli w Cheydinhal. Stąd też pochodziła nazwa gazety. Kurierzy bezustannie wędrują po całym kraju. Kto najprędzej zauważy Wrota Otchłani, jeśli nie oni?

     Szybko się ubrał i wybiegł z chatki. Szedł szybkim krokiem, na drugi koniec miasta, do dzielnicy handlowej. Tam znajdowała się redakcja gazety i tam stacjonowali kurierzy, którzy akurat nie pędzili po szlakach. Szedł szybko. Wampirzy miecz obijał mu się o kolana, ale nie chciał wsuwać go zwyczajem Ostrzy, za pas. Zbyt charakterystyczne. Człowiek z mieczem u pasa nie dziwił tutaj nikogo. Co drugi mieszkaniec miasta nosił przy sobie broń. W kieszeniach pobrzękiwały mu złote septimy, podobnie jak w przytroczonej do pasa sakiewce.

     W redakcji trafił na pustki. Kurierzy rozjechali się już po kraju. Zastał tam tylko starszego Khajita nad stertą papierów. Ale prasa żyje z informacji. Informacja jest tam wszędzie. Jest najwyżej cenionym towarem w tym światku. I nawet starszy człowiek, pakujący gazety, wiedział co nieco. Gdy Mario błysnął mu złotymi monetami, wspomniał, że jeden z kurierów natknął się na ogniste wrota niedaleko szlaku, wiodącego do Chorrol. Mario zaznaczył sobie to miejsce na mapie, po czym w te pędy udał się do swej chatki. Nie minęło pół godziny, a już zakuty w zbroję, z mieczem u boku, tarczą na ramieniu i łukiem na plecach dosiadał swego srokacza.

     Słońce nie doszło jeszcze do najwyższego punktu na niebie, gdy zbliżył się do ognistych wrót. Płonęły, tak jak poprzednie, w leśnej głuszy, ledwo widoczne ze szlaku. Daleko od miasta. Elfi hełm pokazał mu kilka plam światła, poruszających się niedaleko. Nie wiadomo, czy wałęsające się przy bramie daedry stanowiły jej straż, czy też zwyczajnie bały się opuścić okolice portalu. Mario zlikwidował je z daleka. Na pierwszy ogień poszedł najbliższy strażnik – Xivilai z ciężkim, ebonowym toporem. Daedry pilnowały wrót z trzech stron, każdy potwór był więc oddalony nieco od dwóch pozostałych. Choć po pierwszej strzale dremora przywołał swego gadziego pomocnika, nie zdołał go dostrzec. Druga i trzecia strzała zachwiały nim, czwarta położyła go na ziemi. Szybkonogi gad rozwiał się. Dalej było łatwiej. Atronach Burzy ujrzał go wprawdzie po którejś tam strzale, ale był za daleko, by zbliżyć się do niego, zanim padł – a raczej rozleciał się na kawałki. Nie zdążył nawet porazić go piorunem, czego jednak Mario nie bał się, mając na palcu Pierścień Burzy. Ostatni daedrot nie stanowił żadnego problemu. Do końca nie zorientował się, skąd padają strzały. Poza tym, Mario odkrył, że potwory te miały pewien zgubny zwyczaj – nie widząc najlepiej, kierowały się głównie słuchem. Daedrot, przeszyty strzałą, zamiast schować się gdzieś, zwykle nieruchomiał i nasłuchiwał, stanowiąc łatwy cel. Padł tam, gdzie stał.

     Mario pozbierał nie uszkodzone strzały. W szczątkach atronacha znalazł garść soli pustki – cennego alchemicznego składnika. Podobnie, jak zęby daedrota, które po prostu wybił. Nie zajęło mu to dużo czasu, bowiem alchemicy używali tylko dwóch przednich kłów, które łatwo było podważyć i wyłamać. Trzecim trofeum był ebonowy topór, który Mario położył u filarów wrót, będąc pewnym, że po ich zamknięciu znajdzie go tam w nienaruszonym stanie.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął, przekraczając wrota z łukiem w ręku.

     Ta część Otchłani różniła się od obu, które odwiedził przedtem. Główna wieża znajdowała się na górze, w samym środku wyspy. Górze może niewysokiej, ale ze wszystkich stron otoczonej stromymi skałami, na które wspiąć się było niemożliwością. Skradając się u jej podnóża i eliminując napotkane potwory z daleka, znalazł jednak niewielką bramę w skale. Okazało się że prowadziła ona do całego systemu jaskiń. O mało się tam nie pogubił. Co gorsza, w labiryncie nie było drogi ucieczki, a na dodatek, skalne ściany uniemożliwiały strzał z daleka. Jedyną jego przewagą był elfi hełm. Widział potwory z daleka, samemu nie będąc widzianym. Udało mu się ominąć większość z nich. Tylko dwa razy musiał walczyć, ale udało mu się wykorzystać ciemne zakamarki, w których zdołał się skryć. Na koniec wyszedł z labiryntu i odetchnął powietrzem, które po dusznych podziemiach wydało mu się świeże i odżywcze.

     Znalazł się na górskiej drodze, opasującej szczyt na kształt serpentyny. Po lewej stronie miał litą skałę, po prawej ostre skałki, które niby mur, wytaczały szlak. Porastały ją jakieś suche krzewinki. Które po dotknięciu rozsiewały szary pyłek o słodkawym zapachu. Kręciło mu się od niego w głowie i drżały mu kolana. Zaczął więc uważać, aby omijać je z daleka.

     I na tym szlaku spotkał kilka daedr. Atronacha Burzy, tkwiącego na oświetlonej platformie, zlikwidował z daleka. Widział wyraźnie jak jego strzały odbijają się od twardych segmentów jego ciała. Każda z ich odbierała jednak potworowi część żywotności. Atronach, rozglądający się bezradnie dookoła, nie mógł go dostrzec. Po kilku strzałach siła spajająca ciało daedry zanikła, a ono samo rozpadło się  na pojedyncze segmenty, jakby ktoś rozrzucił kupkę kamieni. To jednak nie był koniec. Mario wiedział już, jak postępować z atronachem. Wiedział, jak silny potrafi być cios kamiennej pięści. Przede wszystkim, należało zmusić go do walki na dystans. Atronach chętnie podejmował takie  wyzwanie, dysponując umiejętnością precyzyjnego rażenia błyskawicą. Mario jednak, mając na palcu Pierścień Burz, nie musiał lękać się gromów, ciskanych przez daedrę. Po prostu szył z łuku raz za razem. Po szczególnie dotkliwym strzale bywało, że atronach rozpadał się na części, ale tylko na chwilę, jakby siła, trzymająca jego ciało w kupie omdlała na moment. Potem jednak poszczególne segmenty zaczynały toczyć się ku sobie, niby kulki rtęci, a po chwili atronach znów stawał na nogi. Trzeba było za każdym takim razem trochę odczekać, bo nigdy nie było wiadomo, czy potwór jest już martwy, czy tylko omdlały. Gdy cząstki ciała atronacha zaczęły toczyć się po całej ścieżce, a  niektóre nawet spadły w przepaść, wiedział już, że wygrał. Poszedł w jego stronę i starannie pozbierał strzały, które wydawały mu się nie uszkodzone.

     Dalej była pajęczyca. Poszło trochę trudniej, bo ten rodzaj daedry był bardzo ruchliwy. Po przywołaniu małego pajączka, „matka” miała zwyczaj biegania z lewa na prawo, zapewne specjalnie w celu uniknięcia pocisków. Była bez wątpienia inteligentniejsza od atronacha, będącego uosobieniem ślepych sił natury. Tutaj szczególnie ważne było, by nie dać się zauważyć. Gdy pajęczyca dostrzegła przeciwnika, ciskała w niego gromy, podobnie jak atronach, ale, co gorsza, mały pajączek momentalnie zaczynał sunąć ku niemu. Trzeba było wtedy uważać na dwoje przeciwników – jednocześnie unikać ukąszenia pajączka i razić jego matkę. Strzelanie do pajączka było marnowaniem sił i strzał. Gdy udało się takiego zniszczyć, momentalnie pojawiał się następny. Najlepiej było strzelać do matki, wspiąwszy się najpierw na niedostępną skałę, gdzie bezpośredni atak mu nie groził.

     W końcu poradził sobie i z nią, i z dremorą, który pojawił się na skraju ścieżki. Na dremorę, zakutego w grubą zbroję, ku jego zdziwieniu wystarczyły dwie strzały. Zauważył już przedtem, że nie jest on specjalnie żywotny. Warunkiem jednak był strzał z ukrycia. Wyglądało to tak, jakby strzała, wypuszczona w ten sposób  ignorowała grubą zbroję. Nie wiedział, jak to możliwe, ale tak właśnie się to odbywało. Choć rzadko kiedy miał możliwość dokładnego wycelowania, zawsze w takich przypadkach znajdował swoje strzały wbite głęboko w szczeliny między płytami zbroi. Bez wątpienia działała tu jakaś magia, ale ani jej nie rozumiał, ani nad nią nie panował. Nie musiał – sama mu pomagała.

     Wiedział, czego pragną alchemicy. Z pajęczej daedry zebrał jej paraliżujący jad i trochę włókien pajęczyny. Warte to było sporo pieniędzy.

     Droga zaprowadziła go do kolejnej bramy i kolejnego labiryntu jaskiń. Udało mu się przejść, w dodatku znalazł w jednej z nich bezcenny skarb. Był to zaklęty naszyjnik, umożliwiający chodzenie po wodzie. Ucieszył się bardzo z tego znaleziska. Na pewno się przyda.

     Raz jeszcze musiał zagłębić się w jaskinie. W jednym z zawieszonych u powały worków znalazł pęk srebrnych strzał. W innym trochę kosztowności. W jeszcze innym, daedryczny brzeszczot, z nałożonym nań zaklęciem, którego jednak nie udało mu się rozpoznać. Brzeszczot zostawił, ale kosztowności zabrał. Przydadzą się… Jeśli przeżyje.

     Stopniowo zaczynał oswajać się z niebezpieczeństwem, które mu groziło. Nie czuł już paraliżującego lęku, co najwyżej dreszcz emocji. Gdy poznał sposoby walki z daedrami, miejsce strachu zajęła chłodna kalkulacja, jak kiedyś na polowaniu. Zdawał sobie sprawę, że działa jak skrytobójca i wcale nie czuł się z tego powodu dumny, ale też nie czynił sobie wyrzutów. Rozumiał sytuację. Czasem, rzadko, musiał jednak chwytać za miecz. Przeciwnik jednak, widząc jego niezbyt imponującą postać, zwykle lekceważył go na tyle, że wychodził z takich pojedynków bez szwanku. Przydały się lekcje, jakich udzielił mu Steffan. Przydał się zaklęty Miecz Wampira, z każdym ciosem wysysający potężną porcję sił witalnych. Przydały mu się jego zwinność i szybkość, które zastąpiły brak siły. W takich chwilach czuł prawdziwy smak zwycięstwa. Gdy już przy wyjściu z jaskiń natknął się na potężnego Xivilai, bez wahania zaatakował go mieczem. Po krótkim pojedynku dremora legł u jego stóp, a Mario spojrzał na niego bez cienia nienawiści.

     - Nie okryłeś się hańbą, strażniku ciemności – szepnął w uniesieniu, gdy adrenalina jeszcze buzowała w jego krwi. – Pokonał cię bowiem wojownik Ostrzy…

     I z tymi słowami na ustach, z szacunkiem złożył ebonowy topór na piersi dremory i wyszedł z jaskini, by znaleźć się u stóp wysokiej wieży.

Otchłań. Podnóże wieży na jednej z wysp.

     Na szczyt wspiął się wypróbowanym sposobem – cichcem, w cieniu, likwidując z daleka tych, których nie udało mu się ominąć. Tam jednak zmienił taktykę, ujrzawszy przed sobą aż trzech Xivilai. Nie da rady ustrzelić ich wszystkich. Nie tych! A jednak potrafił zachować jasność umysłu. Zawiesił łuk na plecach. Przez chwilę czekał nieruchomo, obserwując wszystkich trzech.

     - Teraz – przemknęło mu przez myśl.

     Ruszył przed siebie jak koń, dźgnięty ostrogą. Pędem wbiegł na nietoperzową pochylnię. Zanim strażnicy poniżej zorientowali się, co się dzieje, on był już na górze. Trzeciego dremorę minął, przemykając mu pod pachą. Podbiegł do Kamienia Pieczęci i nie zatrzymując się, wyrwał go z piedestału. Zacisnął pięść na zdobyczy i popędził na dół, prosto na wspinającego się po platformie Xivilai. Wieża zaczynała się już rozpadać, gdy w połowie platformy zeskoczył z niej na kamienną galerię i zaczął kluczyć między filarami, unikając przywołanego gada. Żaden z przeciwników nie zdążył zadać mu ciosu. Nagły błysk – i znalazł się w swoim świecie, między filarami, w kształcie pazurów. Ogniste wrota rozwiały się, jedynie gdzieniegdzie tliły się jeszcze suche gałązki.

     Poczuł euforię. Przez dłuższą chwilę śmiał się sam do siebie, ściskając w ręku kamień pieczęci, mieniący się szarobłękitnym światłem nałożonego nań zaklęcia. Na koniec krzyknął tak głośno, że ptaki zerwały się z pobliskich gałęzi. Chwycił swój łup i rozejrzał się za koniem. Stał cierpliwie za ścianą drzew, z opuszczonym łbem, zapewne ucinając sobie drzemkę.

     Jego wędrówka po Otchłani zabrała mu resztę dnia. Wokół gęstniał mrok. Z miejsca, w którym się znajdował, do Skingrad było niewiele dalej niż do Chorrol. Trzeba było się szybko zdecydować. Ciągnęło go do Skingrad. Roześmiał się, wyobrażając sobie minę Falanu, gdy rzuci jej na stół zęby daedrota, sole pustki z atronacha i jad pajęczycy. Nie zwlekając, wskoczył na konia i popędził przed siebie, w dół, do Skingrad, na tyle szybko, na ile mrok pozwalał. Nie wiadomo, jak długo pożyje. Niech chociaż spotka przedtem życzliwe mu osoby.

     Do miasta dotarł o północy. Nie zwlekając udał się do gospody i wynajął pokój. Nie musiał tym razem nikogo prosić o zniżki, ale i tak je dostał. Umył się szybko i po chwili leżał już pod kołdrą. Choć emocje po zwycięskich walkach wciąż szalały w jego głowie, zmęczenie wkrótce wzięło górę. Zasnął i spał kamiennym snem przez niemal jedną trzecią doby.

     Ebonowy topór powędrował do Agnete. Na dostarczonych jej poprzednio częściach uzbrojenia zrobiła dobry interes, więc gotówki miała sporo. Sypnęła mu szczerze złotem, a pęk dwemerskich strzał dołączyła jako bonus. Zwróciła mu też większą część długu.

     - Na tym polega handel – uśmiechnęła się. – Obie strony uważają, że zrobiły dobry interes.

     Z kuźni przeszedł się do apteki. Tak jak przypuszczał, Falanu spojrzała na niego z niekłamanym podziwem. Również zapłaciła mu szczodrze za niezwykle rzadkie składniki. Poczęstowała go jakimś słodkim, ziołowym naparem, od którego poczuł wyraźny przypływ sił i spędził tam kilka miłych chwil, na przekomarzaniu się i delikatnym flircie. Zapomniał się całkowicie. Wpatrywał się z zachwytem w dołeczki na urodziwej buzi Falanu, słuchał jej aksamitnego głosu, podziwiał jej lekkie i pełne wdzięku ruchy, gdy podczas rozmowy przyrządzała kolejne alchemiczne mikstury. Otrzeźwiła go dopiero wiadomość o daedrycznej kapliczce w pobliżu.

Jedna z nielicznych zachowanych do dziś ikonografii Falanu. Pochodzi z cesarskiego spisu placówek alchemicznych

     - Tam jest kapliczka Meridii – oznajmiła Falanu z tajemniczym uśmiechem. – Kawałek od szlaku do Kvatch.

     - Gdzie dokładnie?

     Zaznaczyła mu miejsce na mapie. Niedaleko! Policzył w myślach. Do stolicy konno wystarczy mu jeden dzień. Ma tam być jutro wieczorem. Zdąży spokojnie.

     Meridia! Jedno z nielicznych daedrycznych książąt życzliwych śmiertelnikom. Tak, nie wszystkie daedry były złe. Z pewnością Mario nie musi obawiać się jej potęgi. 

     Wyruszył od razu. Włożył elfi hełm, bo ten teren upodobały sobie niedźwiedzie. Mimo to, nie spotkał żadnego. Przejechał przez kilka pagórków i ujrzał cel podróży. Marmurowy posąg daedrycznej bogini stał na niewielkiej łące, otoczony krzewami i wzgórzami. Zwiewna, kobieca postać, wysoka tak, że Mario, gdyby wspiął się na cokół i stanął obok niej, sięgałby jej zaledwie do uda, wysuniętego z powłóczystej szaty. Daedryczną panią przedstawiono jako młodą dziewczynę, z rękami złożonymi w tajemniczym geście. W całym pomniku było coś zmysłowego. Sprawiała wrażenie zakochanego podlotka, który o świcie wybiegł boso na łąkę, by nacieszyć się blaskiem poranka.

Kapliczka Meridii w Colovii

     Przed pomnikiem ustawiono kilka prostych, drewnianych ławek. Kilkoro wiernych różnych ras spoczywało na nich w cichej zadumie. Miejsce wręcz promieniowało spokojem, jakby znajdowało się pod opiekuńczym wpływem Pani Chciwości.

     Zszedł z konia i wolnym krokiem poszedł do monumentu. Kilkoro oczu podniosło się i spojrzało na niego. Tuż przy bielejącym piedestale stał łysiejący mężczyzna w długiej, ciemnej szacie, w którym Mario odgadł kapłana.

     - Co sprowadza cię do tego świętego miejsca, wędrowcze? – spytał.

     - Kaplica Meridii – odrzekł Mario. – Pragnąłem ją zobaczyć.

     - Tylko zobaczyć? – w oczach kapłana błysnęły wesołe iskierki. – Nie chcesz jej o nic prosić?

     Mario niepewnie potrząsnął głową.

     - A może chciałbyś się jej przysłużyć?

     Mario zawahał się.

     - Nie jestem panem swego czasu – odparł ostrożnie. – Chętnie uczynię coś dla pani Meridii, ale jeśli to wymaga czasu… Co mogę zrobić?

     - Nie wiem – uśmiechnął się kapłan. – Ale możesz ją spytać sam.

     - Spytać?

     Kapłan skinął głową.

     - Nasza Pani sama odezwie się do ciebie. Ale najpierw musisz okazać dobrą wolę i podarować jej prezent.

     Mario spojrzał bezradnie po sobie. Miał na sobie kilka cennych elementów szklanej zbroi i zaklęty hełm, a w saczku sporo złota z ostatniej transakcji. Ale czy to wszystko wystarczy? Poza tym, przecież nie może oddać zbroi. Potrzebuje jej…

     - Nasza Pani nie pragnie złota, ani klejnotów – odezwał się kapłan. – Potrzebuje dowodu na to, że nieumarły odszedł z tego świata na zawsze.

     - Nie rozumiem – szepnął Mario.

     - Usiądźmy – kapłan wskazał najdalszą ławkę. – Nie przeszkadzajmy innym w kontemplacjach.

     Mario klapnął na niską ławeczkę, która ugięła się pod jego ciężarem. Kapłan przysiadł obok. Miał na imię Basil i z całej jego sylwetki promieniała dobroć i łagodność. Tylko gdy wspominał o nekromantach, rysy na chwilę mu twardniały.

     - Nasza Pani – powiedział kapłan – choć zamieszkuje swą domenę w Otchłani, jest życzliwa śmiertelnikom.

     - Nie wątpię w to – zapewnił Mario.

     - Uczciwość każe przyznać, że sprzyjała dotąd głównie Ayleidom, również w wojnie przeciwko ludziom – Basil uśmiechnął się zakłopotany. – Może to trochę osłabić entuzjazm niejednego Cesarskiego… W każdym razie, gdy Ayleidzi odeszli, nie zmieniła swego nastawienia do mieszkańców Tamriel. Nie nienawidzi ludzi. Nienawidzi tylko jednego – nekromancji. Nieumarli burzą porządek świata. Dusze, uwięzione w martwych, rozkładających się ciałach, niemogące ich opuścić. Nekromancja to jedyny grzech, jakiego nie wybacza. Jest to bowiem największe okrucieństwo, jakiego może dopuścić się człowiek. Każde inne cierpienie kończy się z chwilą śmierci. To potrafi trwać przez całą wieczność. Dlatego każdy dowód na to, że nieumarły stał się umarłym, ucieszy ją. To bowiem świadczy, że został uwolniony i odszedł w zaświaty.

     - A co może być tym dowodem? – Mario spytał niepewnym tonem. – Bo nic mi nie przychodzi do głowy.

     - To, co pozostaje po nieumarłym, gdy na dobre pożegna się z tym światem – odrzekł kapłan. – Są różni nieumarli. Snują się po jaskiniach i zrujnowanych podziemiach. Łażą tam szkielety, błąkają się zombi, duchy albo upiory, w niektórych można spotkać licza. Czy wiesz, o czym mówię?

     Mario skinął głową. Napotkał w swym życiu już każde z tych stworzeń

     - Z licza, albo szkieletu można zabrać garść mączki kostnej – ciągnął kapłan. – Zawsze są nią pokryte i łatwo ją zebrać. Gdy zabijesz ducha, pozostaje po nim trochę ektoplazmy, a po zombi, no cóż, wiem, że to nic przyjemnego, ale trzeba odciąć lub oderwać kawałek jego ciała. Cokolwiek przyniesiesz, Meridia przyjmie twój dar i odezwie się do ciebie.

     - Dziwne – mruknął Mario. – Te wszystkie składniki wykorzystują alchemicy. Nic łatwiejszego, niż pójść do apteki i kupić.

     - Możesz tak zrobić – roześmiał się kapłan. – To też dowód na to, że jakiegoś nieumarłego pozbawiono życia po raz drugi i zostanie to zaakceptowane. Ale jeśli zdobędziesz to samodzielnie, Nasza Pani z pewnością to doceni. A ty, no cóż, wyglądasz na kogoś, kto nie boi się zapuścić do podziemi.

     Mario odjechał stamtąd zamyślony. Chciał przysłużyć się Meridii. Zwłaszcza po tym, co o daedrycznych kultach opowiedział mu Martin. Sam nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że właśnie zwalczał jedną z najgorszych daedrycznych sekt i potrzebował jakiejś umysłowej przeciwwagi. Jasny i przyjazny kult Meridii przywróciłby mu wiarę w porządek świata.

     Ale teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Teraz najpilniejsza była sprawa tajemniczej świątyni Mehrunesa Dagona.