Rozdział XXXIX

      - Pomoc dla Brumy?

     Mercator Hosidius podszedł bliżej. W świetle kandelabrów błysnęły bogate, srebrne i złote hafty jego zielonego kaftana. Był to niewysoki mężczyzna o jasnych włosach, o twarzy pucołowatej, zupełnie nie pasującej do jego sylwetki – może nie przesadnie szczupłej, ale też na pewno nie grubej. Poruszał się z gracją, odzywał głosem przyciszonym, a w gestykulacji był tylko nieco mniej oszczędny od marmurowego posągu. Twarz miał nieruchomą jak maska i rozmawiając z nim odnosiło się wrażenie, że gdyby mógł, w ogóle nie otwierałby ust. Jedynie brwi zdawały się żyć w tej twarzy, ale za to one żyły pełnią życia. Ich ruchy mówiły więcej niż słowa.

     Tym razem wyrażały zdumienie. Zdumienie dla faktu, iż ktokolwiek był na tyle zuchwały by poprosić o coś takiego. Zdumienie, oczywiście, nie było szczere. Miało jedynie przekazać rozmówcy, że prośba jest zbyt wygórowana i nie należy nalegać, gdy spotka się z odmową.

     Z całej postawy emanowała pewność siebie i swojej pozycji na dworze. A ta, Mario musiał przyznać, była wysoka. Ten człowiek był bowiem najbardziej zaufaną osobą hrabiego Janusa Hasildora, władającego dzielnicą Skingrad. Stojąc na schodach, znajdował się nieco wyżej od Maria i spoglądał na niego z góry, co dodawało mu jeszcze większej pewności siebie.

     Hrabiego rzadko widywano w pałacu. Prowadził samotniczy tryb życia i dokładnie izolował się od reszty ludności, wszystkie swoje polecenia przekazując ustami swego zaufanego kamerdynera, Mercatora. Toteż trudno było się dziwić wyniosłości tego ostatniego, który doskonale zdawał sobie sprawę że tylko od niego zależy, czy prośba zostanie przekazana dalej, czy też zapomniana. Wymizerowana postać w zakurzonej zbroi, zapewne niegdyś błyszczącej zielonym połyskiem, teraz pokrytej pyłem i błotem, nie wzbudziła w nim ciepłych uczuć. Poza tym, nieznajomy jakoś nie kwapił się do okazania mu należytego szacunku. Ukłon złożył płytki, wojskowy, nie garbił się, nie raczył nawet opuścić wzroku. Chyba nie sądzi, że rozmawia z równym sobie? Szkoda, że w sali nie było żadnego strażnika. W nocy nie było potrzeby, aby strzegli pustej komnaty. W korytarzach może znalazłby się jakiś wartownik, ale trzeba krzyknąć naprawdę głośno, aby usłyszał. A krzyk mu nie przystoi. Krzyczy człowiek, który się boi, a tego w żaden sposób nie może mu okazać. 

     - Mam wszelkie pełnomocnictwa – odezwał się i zawiesił na chwilę głos dla lepszego efektu. – Ale o czymś takim hrabia musiałby zadecydować osobiście. Nie sądzę jednak, żeby życzył sobie, aby zawracano mu głowę podobnym absurdem.

     Słowa te, choć wypowiedziane tonem spokojnym i łagodnym, podziałały na Maria jak smagnięcie biczem.

     - Posłuchaj, przyjacielu – syknął przez zaciśnięte zęby. – Przybywam z poselstwem od hrabiny Nariny Carvain do hrabiego Janusa Hasildora. Do hrabiego, rozumiesz? Nie do ciebie. Dlatego zupełnie nie interesuje mnie, co ty o tym sądzisz. Odmowę przyjmę tylko z ust hrabiego, nikogo więcej.

     - Hrabia nie przyjmuje nikogo!

     Zadziwiające. Nawet w tej chwili twarz Mercatora pozostała nieruchoma. Nie skrzywiła się ani na jotę. Ba, nawet brwi się nie zmarszczyły.

     - Mnie przyjmie – odrzekł Mario. – A ty lepiej sam go o to spytaj, bo jak się dowie, że mnie spławiłeś, zostaniesz odprawiony i to z hukiem. Przebyłem zbyt daleką drogę, żeby teraz po prostu odejść. I to przez większe niebezpieczeństwa niż jakiś napuszony kamerdyner.

     Mario nie zauważył, czy na twarzy Mercatora pojawił się pąs. Było zbyt mało światła. Ale kamerdyner wciąż stał nieruchomo.

     - Idź, albo się odsuń i pozwól mnie iść do niego! – warknął Mario.

     - A jeśli nie?

     - Spróbuj mnie zatrzymać!

     I uczynił ruch, jakby chciał go odsunąć. Ale nie zdążył nawet wejść na schody, gdy Mercator uniósł dłoń w obronnym geście.

     - W porządku, spytam go.

     Opuścił dłoń.

     - Poczekaj tutaj.

     I odwróciwszy się na schody, począł na nie wchodzić wolnym krokiem. Irytująco wolnym. Ale choć Mario poczuł nagłą chęć, aby przyspieszyć jego marsz, kłując go końcem miecza w pośladek, zwyczajnie nie miał sił, by go gonić. Nie po schodach. Przez głowę przemknęła mu myśl, że kamerdyner zamiast hrabiego, przyprowadzi straż, która go stąd wyrzuci, ale na to nic już nie mógł poradzić. Zdjął z ramienia łuk i opadł na stojącą opodal ławę, kładąc sobie broń na kolanach. Nie dlatego, że miał zamiar jej użyć, ale po to, by móc choć na chwilę oprzeć plecy o zimną ścianę. Zamknął oczy. Na krótko. Na moment, by trochę im ulżyć. Tak bardzo go piekły…

     Zasnął. Musiał zasnąć, bo nie zauważył, gdy kamerdyner wrócił. Otrzeźwiło go lekkie szturchnięcie w ramię. Mercator stał przed nim z półprzymkniętymi powiekami, co zapewne miało stanowić potępienie dla zachowania tak dalece odbiegającego od dworskiej etykiety.

     - Jego Miłość, hrabia Hasildor – odezwał się tylko i odsunął się na bok.

     Mario zamrugał oczami. Na schodach stała druga postać, wysoka i szczupła. Mario z wysiłkiem powstał na nogi i skłonił się lekko, po wojskowemu.

     - Podejdź, proszę – głos hrabiego był głęboki i dźwięczny, ale brzmiał, jakby dobywano go z wysiłkiem.

     Mario posłusznie zbliżył się do schodów, na odległość dwóch kroków i spojrzał hrabiemu w oczy.

     Był to mężczyzna może pięćdziesięcioletni, o wciąż czarnych włosach, gdzieniegdzie tylko poprzetykanych siwizną. Twarz miał poważną i pełną dostojeństwa, a czarny, skromnie haftowany surdut podkreślał tylko to wrażenie. Jednak z całej postaci biło znużenie, jakby władca zmagał się z jakąś poważną chorobą. Twarz, choć dumna i o szlachetnych rysach, była blada i wychudzona, a oczy podkrążone, zaczerwienione i nienaturalnie błyszczące. Dopiero teraz Mario zrozumiał, dlaczego hrabia nie przyjmował gości. Był chory i to, sadząc po objawach, poważnie chory. I zawstydził się swej nachalności. Nieco cieplej spojrzał na kamerdynera. Pod czaszką jednak niewyraźnie uwierała go myśl, że tam, gdzie na szali tkwią losy całego cesarstwa, nie należy się kierować czyimś samopoczuciem.

     - Mój kamerdyner powiedział mi, z czym przychodzisz – odezwał się hrabia z lekkim uśmiechem.

     - Wybacz panie, że zawracam głowę – odezwał się Mario – ale jestem żołnierzem. Dostałem taki rozkaz i muszę go wykonać.

     - Nie przepraszaj – hrabia pokręcił głową. – Doskonale to rozumiem. Co więcej, w przeciwieństwie do Mercatora, zdaję sobie sprawę, kim jesteś i jak wiele miasto ci zawdzięcza.

     Mario nie zrozumiał i chyba było to po nim widać, po hrabia skinął tylko łaskawie głową.

     - To ty zamknąłeś Wrota Otchłani, które pojawiły się na cmentarzu – odezwał się ciszej. – Mieszkańcom jakoś to umknęło, ale nie mnie. Widziałem to.

Wygasłe wrota Otchłani na cmentarzu pod Skingrad

     Mario uśmiechnął się skromnie, ale nic mądrego nie przyszło mu do głowy, więc milczał. Hrabia tymczasem spoważniał nieco i dodał głośniej.

     - Skoro wysłannik hrabiny Carvain ocalił moje miasto, musiałbym być kimś zupełnie pozbawionym resztek honoru, aby odmówić jej z kolei swojej pomocy. Skoro Bruma wzywa pomocy, Skingrad udzieli jej. W ciągu dwóch dni zorganizuję i wyślę korpus ekspedycyjny na północ.

     Mario poczuł, że zalewa go fala gorąca.

     - Dziękuję, panie.

     - To ja ci dziękuję – hrabia pokiwał głową. – I wybacz, że nie podaję ci ręki, choć zapewniam, że zaszczytem byłoby dla mnie uścisnąć dłoń Bohatera z Kvatch. Ale jak już zapewne zauważyłeś, toczy mnie choroba. Nie chcę cię zarazić. Cyrodiil cię potrzebuje. Zdrowego.

     Audiencja dobiegła końca.

*          *          *

     Kiedyś musiało się to stać. Zawsze tak się dzieje, gdy jakieś zadanie zaczyna być zbyt powtarzalne. Człowiek zaczyna je wtedy traktować jak element układanki, w której wszystkie klocki do siebie pasują. A jeśli znajdzie się jeden niepasujący, o nieszczęście nietrudno. Niby o tym wiedział, ale dotąd zawsze dopisywało mu szczęście. Choć Jauffre zawsze ostrzegał przed popadaniem w rutynę.

     - Niejednego już to zgubiło! – grzmiał, podnosząc w górę palec.

     I w końcu stało się. Jego niesamowite szczęście teraz go opuściło.

     Ta brama otworzyła się niedługo przed świtem, w okolicach Skingrad. Nie przy samym mieście, ale za wzgórzami na zachodzie. Widać ją było jedynie z zamkowej wieży, a i to niewyraźnie – jako światełko, skrzące się gdzieś tam w oddali. I na szczęście, strażnik był wystarczająco spostrzegawczy, by ją zauważyć, wystarczająco bystrooki, by nie wziąć jej za rozpalone ognisko i wystarczająco przytomny, by zaalarmować pozostałych.

     A Mario, zmierzający właśnie do Anvil, znalazł się o dwa strzały z łuku od niej.

     Wyruszył przed świtem, chcąc zdążyć za dnia. I tylko dzięki temu ją zauważył. Rozbłysła jak latarnia morska w Anvil. Westchnął tylko, nie tyle z powodu czekającej go walki, co straty czasu. Już wtedy powinien się zastanowić. Ale nie zrobił tego. Po prostu wstrzymał pęd Vulcana i skierował go w stronę złowieszczego światła. To miała być rutynowa wyprawa w Otchłań, jakich odbył już wiele. I była taka, ale tylko do pewnego momentu. Na samym szczycie wieży, gdy czuł już smak zwycięstwa, pokonał go dremora Markynaz.

     Nie pamiętał dokładnie, jak to się stało. Po prostu, nagle poczuł ból w boku i zrozumiał, że oberwał. Ciężka, daedryczna strzała przebiła szklaną płytę w chwili, gdy wbiegał na czerwoną platformę, w kształcie skrzydeł nietoperza. Od kamienia pieczęci dzieliło go kilkanaście kroków. I wtedy przeszył go paraliżujący ból, od którego ugięły się pod nim kolana, a oddech ustał.

     Do kamienia pieczęci dobiegł jedynie siłą rozpędu. Przed oczami robiło mu się ciemno. Resztką świadomości i sił wyciągnął rękę i złapał pulsujący kamień, wyrywając go z piedestału. Zacisnął na nim pięść, ale zamiast odbiec z nim na bezpieczną odległość, pozostał w miejscu. Nogi nie chciały go nieść. Ugięły się pod nim i padł bezwładnie, wciąż zaciskając dłoń na magicznym kamieniu. Z trudem oddychał, czując w boku przejmujący ból. Jeszcze kątem oka zauważył cień dremory, zbliżający się do niego z napiętym łukiem, a potem jego oczy przesłoniła ciemność.

*          *          *

     Zbliżająca się do bramy Otchłani grupka uzbrojonych ludzi znieruchomiała, gdy płonący wewnątrz ogień znikł, jak zdmuchnięty. Wszyscy zdziwieni spojrzeli po sobie. Większość stanowili miejscy strażnicy, ale było i kilku uzbrojonych cywilów i jeden strażnik imperialny, patrolujący właśnie trakt w pobliżu. Dion, oficer straży miejskiej, potrząsnął głową.

     - Bohater z Kvatch nas ubiegł, czy ktoś inny? – mruknął na tyle głośno, by pozostali go usłyszeli.

     - Sprawdźmy – zaproponował strażnik imperialny, niskim, basowym głosem. – Walczyłem w Kvatch u jego boku i chętnie uścisnę mu dłoń.

     Ruszyli w kierunku wygasłej bramy.

     - Ktoś tam jest – odezwał się nagle górujący wzrostem nad pozostałymi kupiec Gunder, rosły i zwalisty Nord, przysłaniając sobie dłonią oczy od słońca i opuszczając ciężki, dwuręczny miecz tak, że końcem wbił się w ziemię. – Jakiś człowiek w zielonej zbroi.

     - Nie rusza się – odparł Dion. – Może potrzebować pomocy!

     Gunder podniósł miecz na ramię i przyspieszył kroku. I jak na komendę wszyscy ruszyli biegiem.

     Mario leżał bez ruchu, tak jak padł w wieży, twarzą do ziemi. Z wyciągniętej w bok lewej ręki wysunął się okrągły kamień, pulsujący magiczną poświatą. Nie wszyscy go zauważyli, ale wszyscy ujrzeli grubą strzałę, tkwiącą w jego boku i ciemną krew, która tworzyła już niewielką kałużę. Oficer straży przyklęknął przy nim i wsunął mu dłoń pod hełm, dotykając szyi.

     - Jeszcze żyje – westchnął z ulgą. – Ale ciężko ranny – dodał, zerkając na pozostałych. – Ty – wyciągnął dłoń do młodego Bosmera – masz najszybsze nogi. Pędź do Gildii Magów i przyprowadź jakiegoś uzdrowiciela. Migiem!

     Po czym zerwał z siebie płaszcz i rozłożył go na ziemi.

     - Pomóżcie mi go przenieść. Musi szybko trafić do miasta.

     Na chętnych nie trzeba było czekać. Ktoś, kto zamknął Wrota Otchłani, kimkolwiek byłby przedtem, teraz urósł do rangi bohatera. Wszystkie ręce wyciągnęły się do pomocy. Któreś nawet były na tyle życzliwe, że odpięły mu i zdjęły z głowy hełm.

     - Mario! – Gunder omal nie puścił poły płaszcza, na którym wspólnie dźwigali nieprzytomnego bohatera w stronę miasta. – Ja go znam! To myśliwy, Mario Cetegus!

     I z troską spojrzał na bladą i wychudłą twarz.

     - Biedak… Ten chłopiec zawsze miał zadatki na bohatera – dodał. – Zrobił to, co Bohater z Kvatch. Dzielny chłopiec.

     I wyraźnie przyspieszył kroku.

     - Musimy go uratować! – westchnął z wysiłkiem, narzucając tempo marszu.

     Szli szybko, pilnując jednak, by za bardzo nie wstrząsać płaszczem, na którym go nieśli, a który zaczynał już czerwienić się krwią.

     - Nie zdążymy – jęknął któryś ze strażników. – Zemrze nam w drodze.

     Przyspieszyli tylko po to, by za chwilę przystanąć. Zza wzgórza wyłoniła się bowiem rosła sylwetka czarnego konia, który wolnym krokiem podszedł do nich jak do starych znajomych. Parsknął po swojemu i przybliżył chrapy to twarzy Maria, jakby chciał sprawdzić, kogo tu niosą.

     - Ki diabeł? – mruknął jeden ze strażników. – A ten skąd się tu wziął.

     - Z Cheydinhal – odparł Gunder. – Kary czempion ze słynnej stajni. Piękne zwierzę. Warte z pięć tysięcy, jak nie więcej.

     Znał się na cenach, toteż nikt nie kwestionował jego słów.

     - Pójdziesz ty! – Dion odpędził konia. – To pewnie twój pan, co? Jeśli chcesz, żeby przeżył, to nie przeszkadzaj.

     Koń jakby zrozumiał. Oddalił się o kilka kroków, ale gdy tylko ruszyli dalej, on również zaczął kroczyć za nimi, jakby nie chciał opuścić swego pana. Ta nagła deklaracja wierności spodobała się oficerowi.

     - No, no, dobry koń, dobry – odrzekł łagodniejszym głosem. – Możesz nam towarzyszyć aż do stajni.

     Przez dłuższą chwilę słychać było tylko zasapane oddechy, aż koń niespokojnie poruszył głową. Przystanął nagle i podniósłszy głowę, zarżał cicho.

     - Co się dzieje? – spytał Gunder.

     Ale już za chwilę wszystko się wyjaśniło, bowiem usłyszeli zbliżający się tętent i nagle zza kolejnego wzgórza wyłoniła się postać jeźdźca w ciemnozielonej todze, z emblematem Gildii Magów. W dłoni trzymał podłużną, skórzaną torbę.

     - Połóżcie go! – zawołał łysawy Cyrodiilijczyk, zeskakując z konia. – Delikatnie!

     Przypadł do Maria i przyłożył dłoń do jego czoła. Westchnął cicho i natychmiast przywołał jakieś zaklęcie, które omiotło postać Maria złocistą mgiełką.

     - W ostatniej chwili – mruknął. – Już odchodził…

     Pospiesznym ruchem otworzył swój kuferek i wyciągnął z niego jakieś narzędzie, wyglądające jak masywne nożyce o krótkich ostrzach. Krótki trzask i wystająca z boku brzechwa opadła na trawę. Uzdrowiciel zaczął pospiesznie rozcinać rzemienie, utrzymujące kirys. Gdy go zdjął, zaczął grzebać przy ranie.

     - Daedryczna strzała – mruknął, kręcąc głową. – Niedobrze…

     Nikt dokładnie nie widział, co tam robił, bowiem pochylony nad rannym, zasłaniał innym widok. Trwało to jakiś czas, w którym musiał kilkakrotnie użyć czaru uzdrawiającego, by zachować pacjenta przy życiu.

     - Sulinusie, mogę jakoś pomóc? – rozległ się kobiecy, nieco zdyszany głos.

     - Falanu! – zawołał Gunder. – Nie uwierzysz, co się stało!

     - Później – uciął mag, zwany Sulinusem. – Tak, możesz pomóc, jeśli masz przy sobie…

     I tu wymienił nazwę leku, którego nikomu z obecnych nie udało się zapamiętać, tak była skomplikowana. Ale Falanu zrozumiała doskonale i sięgnęła do swojej torby, wyciągając z niej różową fiolkę. Otworzyła ją zręcznie i podała uzdrowicielowi, który wylał połowę na ranę i znów począł w niej grzebać.

     Tymczasem alchemiczka zerknęła na twarz rannego i zbladła.

     - Mario?

     I zachwiała się, jakby opadła z sił.

     Gunder usłużnie ją przytrzymał i podał jej ramię, na którym mogła się oprzeć.

     - Nie uwierzysz – zasapał. – Mario zamknął wrota Otchłani! Na własne oczy widziałem!

     Ale Falanu zdawały się nic nie obchodzić wrota Otchłani. Z przerażeniem wpatrywała się w jego twarz.

     - Czy on – zająknęła się, jakby słowa nie chciały przejść jej przez gardło. – Czy on przeżyje?

     Sulinus Vassinus był zbyt zajęty swoją robotą, by miał zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół niego. Nie odpowiedział. Zamknąwszy oczy, jedną dłonią wciąż grzebał w ranie, jakby w niej czegoś szukał. W pewnej chwili jego twarz rozpromieniła się.

     - Mam go!

     Z tryumfem zademonstrował zakrwawiony grot, po czym odrzucił go precz i sięgnął po fiolkę, po raz drugi polewając nim ranę.

     - Jeśli masz miksturę magii, to poproszę – zwrócił się do Falanu. – Nareszcie mogę użyć magii… - raz i drugi owionął Maria złocistą mgiełką. – Ale tu nawet moja mana nie wystarczy. Muszę się wspomóc.

     Dunmerka drżącymi rękami zaczęła grzebać w torbie. Była jednak tak roztrzęsiona, że dopiero po chwili udało jej się odnaleźć niebieską  buteleczkę z magiczną miksturą. Niemal upuściła ją na trawę, gdy podawała ja magowi. Ten pociągnął z niej spory łyk, po czym znów kilkakrotnie przywołał uzdrawiające zaklęcie. Na koniec westchnął, jakby opadł z sił.

     - Przeżyje – wysapał. – Ale potrzebuje odpoczynku. Ja zresztą też.

     Wstał i zatoczył się jak pijany. Magia, którą władował w swego pacjenta, jemu samemu odebrała większość sił. Niestety, nic nie ma za darmo. Przelewając magiczną energię w pacjenta, sam musiał się jej pozbawić. Strażnik usłużnie podtrzymał go pod ramię.

     - Czy wyzdrowieje? – spytała drżącym głosem Falanu.

     - Potrzebuje opieki – odparł mag. – Ale tak, wyzdrowieje. Udało mi się wyciągnąć grot i zasklepić ranę, ale stracił dużo krwi. Jest bardzo słaby. Proponuję zanieść go do świątyni.

     - Do apteki – Falanu potrząsnęła głową. – Skoro potrzebuje opieki, ja się nim zajmę.

     - To się dobrze składa – Sulinus skinął głową. – Gdy odzyska przytomność, można mu podać leki na wzmocnienie. Ale słabe, nie od razu eliksir wigoru, bo go to zabije. Delikatne mikstury, a potem lekkostrawne jedzenie.

     - Tak zrobię.

     - To jak, można go już podnieść? – spytał Dion.

     - Można..

     Kilkoro silnych rąk chwyciło poły płaszcza. Ruszyli w stronę miasta.

     - Jak to możliwe? – spytała Falanu ze smutkiem w oczach, w których łzy podtrzymywała jedynie siłą woli. – Jak to się stało, że nasz Mario rzucił się na wrota Otchłani? Chciał pokonać dremory? Przecież musiał wiedzieć, że to niemożliwe!

     - Chciał być jak Bohater z Kvatch – Gunder wzruszył muskularnymi ramionami. – To zawsze był dobry chłopak. Chciał pomóc, jak nic. A że Bohatera z Kvatch nie było w pobliżu, to sam spróbował.

     - Lekkomyślny – jęknęła Falanu. – Rzucać się w pojedynkę na coś takiego…

     Milczący dotąd imperialny strażnik, z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Moi drodzy, o czym wy mówicie? – spytał basem. – Nic z tego nie rozumiem. Czyżbyście nie wiedzieli, kogo tu targamy?

     - Ależ wiemy – odparł Gunder. – To nasz znajomy, Mario Cetegus. Myśliwy.

     - To Bohater z Kvatch!

     Gunder pokręcił głową.

     - Nie, mylisz się. To jest nasz Mario. Bohater z Kvatch, to ten, co zamyka te portale od dawna. Mario pewnie chciał być jak on.

     Strażnik prychnął niezadowolony.

     - Z całym szacunkiem, ale miałem okazję walczyć u boku tego, którego kapitan Matius nazwał Bohaterem z Kvatch – oznajmił pewnym głosem. – Byłem w mieście, gdy szalały po nim daedry i pomagałem mu, jak umiałem. I choć nieco zmienił się od tamtego czasu, wszędzie rozpoznam tę twarz. To jest właśnie Bohater z Kvatch, za co ręczę słowem.

     Jedną ręką trzymał poły płaszcza, toteż podtrzymał ją drugim ramieniem. Inaczej zapewne Falanu upadłaby tam gdzie stała.

     - Mario?... – wyszeptała tylko.

     - Zaraz, zaraz, panie oficerze – Gunder pokręcił głową. – Chcesz powiedzieć, że nasz Mario, którego znamy od lat, to nie kto inny, tylko Bohater z Kvatch? Ten sam, który zamknął już chyba ze dwadzieścia bram, jak nie więcej?

     - Nie wiem, ile ich zamknął – odparł strażnik. – Ale wiem, że ten tutaj, którego niesiemy na płaszczu i ten, który zamknął bramę w Kvatch, to ta sama osoba. Jego nie da się zapomnieć. Wszędzie go poznam.

     - A to ci historia - bąknął kupiec, z oczami jak spodki. – A on nic nikomu nie powiedział…

     Spojrzał na niego czule, jak zatroskany ojciec spogląda na syna.

     - Ech, żebym ja wiedział – mruknął sam do siebie. – Bohaterowie z Sovngardu patrzą na niego z dumą.

     Nikt z obecnych nie wiedział, co to Sovngard. Ale każdy się w tej chwili domyślił, że tak właśnie Nordowie nazywają zaświaty.

     - Jeśli nie powiedział, musiał mieć powód – odparł Dion. – Domyślam się nawet, jaki.

     Przystanął gwałtownie.

     - Moi drodzy, musicie mi obiecać, że nikomu o tym nie powiecie.

     - Dlaczego? – zaoponował Gunder. – Bohaterów trzeba sławić. Pisać o nich pieśni. Cały świat powinien o tym wiedzieć!

     - Dla jego bezpieczeństwa – wycedził Dion. – Wszystkich tu zobowiązuję do zachowania tajemnicy. A jak tajemnica, to tajemnica. Całkowita, rozumiemy się? Nie „tylko siostrze”, nie „tylko żonie”, nie „tylko ukochanej”. Nikomu! Ani słowa!

     Ruszył przed siebie, targając płaszcz z leżącym na nim rannym.

     - Najlepiej, sami o tym zapomnijcie – dodał po chwili.

     - Rozkaz – westchnął Gunder. – Chyba wszyscy to rozumiemy. Ale coś musimy ludziom powiedzieć, bo czego nie powiemy, dopowiedzą sobie sami.

     - Słusznie – mruknął Dion. – Coś musimy powiedzieć. Najlepiej to, co mówiłeś na początku.

     - To znaczy?

     - Że chciał być jak Bohater z Kvatch i próbował zamknąć Bramę Otchłani.

     Gunder skinął głową.

     - Tak powiem.

     Przez chwilę słychać było tylko oddechy, świadczące o wysiłku, bowiem choć Mario nie był ciężki, swoje przecież ważył.

     - Wiecie co? – zasapał jeden ze strażników. – Nie mówcie też o tej zielonej zbroi… Wielu już wie, że Bohater z Kvatch właśnie taką nosi.

     Nikt nie odpowiedział, ale też nikt nie musiał. Resztę drogi przebyli w milczeniu.


Rozdział XXXVIII

     - Widzę, że przyjął cię już w poczet Rycerzy Ciernia!

     Hrabia Indarys zaśmiał się serdecznie, gdy Mario stanął przed nim, z ofiarowanym mu przez Farwila medalionem na szyi. Zaśmiał się jak ktoś, komu spadł nagle z serca olbrzymi ciężar. Wstał z tronu i uścisnął zdezorientowanego bohatera, aż zachrzęściły blachy szklanej zbroi.

     - Po prostu nie wiem, jak mam ci dziękować – szepnął wzruszony Dunmer. – Ocaliłeś życie mojego jedynego syna. Dla żadnego ojca ten czyn nie ma ceny. Będziesz miał własne dzieci, to zrozumiesz.

     - Panie, ja nie…

     - Ciii – hrabia żartobliwie położył mu palec na ustach. – Pozwól, że dokończę. Po czymś takim nie mogę odmówić twojej prośbie, to chyba jasne. Bruma wkrótce otrzyma pomoc z Cheydinhal, to mogę ci przysiąc. Ale chciałbym też podziękować ci nie jako hrabia, ale jako ojciec. Znam dobrze swego syna i wiem, jak bardzo potrafi być kłopotliwy i irytujący. Zapewne nieraz podniósł ci ciśnienie podczas tej ekspedycji. Choć te chwile chciałbym ci wynagrodzić – żartobliwy kuksaniec, zupełnie nie pasujący do powagi tronu, nadał tym słowom ironiczne brzmienie. – Co mogę ci ofiarować?

     - Panie, niczego mi nie trzeba – uśmiechnął się Mario. – Mam gdzie spać i co jeść. Mam wszystko, co potrzeba, nawet własny dom, a skarbów nie pragnę. A Farwila oceniasz niesprawiedliwie. Wykazał się ogromną odwagą.

     - Odwaga to nie wszystko, zwłaszcza gdy brak rozumu – Andel Indarys uniósł brwi. – Ale wciąż mam nadzieję, że rozumu nabędzie z wiekiem. Wciąż jest bardzo młody, nawet według ludzkiej rachuby lat. Ale teraz pozwól, że porozmawiamy o tobie. Myślę, że jest coś, co mogę ci dać – hrabia pociągnął go w stronę ściany, na której wisiała ozdobna broń. – Jest coś, co wojownik ceni ponad życie. A tym czymś jest oręż. Zwłaszcza, jeśli z tym orężem wiąże się legenda, bądź zaszczyt. Powiedz mi, czy w walce wolisz miecz, czy magiczny kostur?

     - Najbardziej lubię łuk – zaśmiał się Mario. – Ale jeśli mam wybierać między mieczem a kosturem, wolę miecz.

     - A zatem, przyjmij ten oręż – hrabia sięgnął do ściany i zdjął z niej długi, prosty, błyszczący miecz, w bogato zdobionej pochwie. – Skoro zostałeś już przez tego narwanego szczeniaka mianowany Rycerzem Ciernia, przyjmij też Miecz Ciernia. To zaklęte żelazo i w walce sprawdza się równie dobrze, jak przy paradach. Jesteś teraz jednym z nas. Choć nie dorównuje pewnie akavirskiej katanie. Tak, tak, nietrudno zgadnąć, kim jesteś – położył mu dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście. – Wiem, że rozkazy dostajesz od samego arcymistrza Jauffrego. To nie ja tobie, ale ty mnie uczynisz zaszczyt, jeśli przyjmiesz ten skromny podarek.

     Mario wzruszony chwycił ozdobny miecz. Wiedział, że spotkało go ogromne wyróżnienie. Choć Rycerze Ciernia nie byli jakimś znaczącym zakonem, zwłaszcza w porównaniu do Ostrzy, cieszyli się, zwłaszcza we wschodnich częściach kraju, wielkim szacunkiem. Zarówno stary jak i młody Indarys obdarzyli go niezwykłym honorem. Podziękował ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem.


Cheydinhal. Loża Rycerzy Ciernia

     A potem hrabia zaprosił go do stołu i pogawędzili przy kubku miodu, jak dwaj starzy przyjaciele. Mario coraz bardziej przekonywał się do grododzierżcy. Im dłużej z nim rozmawiał, tym większą sympatią do niego pałał. Przy czym, co szczególnie ucieszyło Maria, stał on twardo na stanowisku, że jeśli istotnie Martin jest potomkiem cesarza, powinien jak najszybciej objąć tron.

     - Tylko że to nie zależy od nas – prychnął na koniec. – Uznać muszą go senat i kanclerz Ocato. A boję się, że on tego nie zrobi.

     - Dlaczego? – Mario spojrzał zdziwiony na hrabiego.

     - Bo to zagraża jego pozycji – Indarys wzruszył ramionami. – W tej chwili dzierży całość władzy. Nie pozwoli jej sobie odebrać. Musimy liczyć tylko na siebie. Kto wie, czy nie maczał palców w całej tej awanturze. Może sam jest członkiem Mitycznego Brzasku? A nawet jeśli nie, to z pewnością im sprzyja. Przynajmniej do momentu zniszczenia dynastii Septimów.

     Żegnając się z hrabią, Mario czuł nieprzyjemnie kłucie w piersi. Słowa Indarysa zasiały w nim ziarno niepokoju. Poczuł też smutek z powodu własnej nieznajomości tematu. Gubił się w wielkiej polityce i bał się jej. Sam kiedyś brał pod uwagę, że kanclerz może nie mieć czystego sumienia. Podejrzenia te ustąpiły dopiero po zapewnieniu Jauffrego. Ale teraz obudziły się znów. Czyżby Jauffre mylił się co do Ocato? Bo że świadomie kłamał, nawet przez myśl mu nie przeszło. Jeśli komukolwiek w życiu ufał bezgranicznie, to tym kimś, oprócz Starego Myśliwego, był właśnie Jauffre.

     Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że arcymistrz może się mylić. I poczuł się jak niczego nieświadomy pionek, rozgrywany przez wielkich graczy.

     W nocy długo nie mógł zasnąć. Niepokojące myśli kłębiły mu się pod czaszką i splatały jak młode w gnieździe węży. Dlatego też, gdy wstawał przed świtem, czuł się niewyspany i zmęczony. Co jakiś czas wzdychał żałośnie, siodłając konia i nie zważał na jego żartobliwe zaczepki. Czekała go daleka droga na południe, do Leyaviin. Nie było mowy, by zdążył dojechać w ciągu jednego dnia, a w tym stanie obawiał się nieco nocowania w terenie. O ile sobie przypominał, w zasięgu jednego dnia drogi na tej trasie nie było żadnej gospody. Trakt, biegnący przez wschodnią część zalewu Niben, wił się przez na pół dzikie i niezamieszkałe tereny. Dopiero niedaleko miasta stała niewielka wioska, ale był pewien, że nawet Vulcan będzie potrzebował dwóch dni, aby do niej dotrzeć. Zwłaszcza, jeśli po drodze napotka jakąś bramę do Otchłani.

     Zmienił zamiar. Nie ma sensu tłuc się do Leyaviin. Dziś pojedzie tylko do Cesarskiego Miasta. Tam przenocuje, a rano pojedzie nie wschodnim, ale zachodnim traktem, przez Bravil. Do Bravil da się dojechać w jeden dzień. Stamtąd do Leyawiin było już w miarę blisko.

     A właściwie, dlaczego do Leyawiin? Przecież równie dobrze może udać się najpierw na zachód, do Skingrad, potem do Anvil! Po drodze zerknąłby do Kvatch, sprawdzić jak ma się Savlian Matius i czy miasto zaczęło się choć trochę dźwigać z upadku.

     Ta myśl spodobała mu się. Postanowił, że tak właśnie zrobi.

     Droga do stolicy zajęła mu prawie cały dzień. Do obwodnicy dotarł w miarę szybko, ale jechał przecież z Cheydinhal, ze wschodu. Tymczasem, most wiodący do miasta, znajdował się po zachodniej stronie wyspy. Nie było rady, trzeba było objechać całe ogromne jezioro dookoła. Ruszył trasą północną, która wydawała mu się krótsza, aczkolwiek nigdy tego nie sprawdził. Jechał, mając po swej lewej ręce bielące się w oddali mury miasta. Ech, być tak blisko i tak daleko jednocześnie! Gdyby nie koń, po prostu włożyłby naszyjnik, który umożliwiał mu chodzenie po wodzie i przeszedłby na wyspę, a potem wspiął się pod mur i wszedł bramą, prowadzącą do Tajemnego Uniwersytetu. Byłby w domu po czasie o połowę krótszym, niż ten, który musiał stracić na objechanie jeziora obwodnicą. Ale nie mógł przecież zostawić konia na drodze. Przez chwilę pomyślał, czy nie zostawić go w jakiejś gospodzie, ale odrzucił tę myśl. Cóż z tego, że dziś będzie w domu wcześniej, skoro następnego dnia będzie musiał udać się w podróż po konia? Lepiej mieć go w stajni pod murami stolicy.

     Vulcan galopował przed siebie, parskając wesoło od czasu do czasu. Ten koń uwielbiał biegać, a ubita droga to chyba jedyne, co mu było potrzebne do szczęścia. No, może jeszcze smakowita marchewka, którą indywiduum w zielonej zbroi, znajdujące się akurat na jego grzbiecie, trzymało w swojej torbie. A udawało, że nie ma! Kogo ono chce nabrać? Konia, który ma węch o wiele lepszy niż człowiek? A marchewka pachnie tak intensywnie, że może ją sobie zawijać w papier, a i tak ją wyczuje. Wiedział, że gdy będą już na miejscu, jego pan wyciągnie z sakwy kilka tych pysznych korzonków i jeszcze pieszczotliwie podrapie go po szyi. A potem stajenny rozkulbaczy go, wytrze i wyszczotkuje. I nasypie mu do żłobu pysznego owsa. I da świeżej wody i pachnącego siana. I spędzi całą noc w towarzystwie swych ziomków. Tylko trzeba dobiec do stajni. Biec przed siebie, szybciej i szybciej! Jak wspaniale jest biegać!

     Po wschodniej stronie obwodnica była w miarę płaska. Później, od północy, pojawiały się wzgórza, dość łagodne, ale między nimi znajdowało się też kilka bardziej stromych. Przez te prowadziły kręte serpentyny, na których Mario musiał powstrzymywać konia, obawiając się o całość swojego karku.

     - Twojego też – mruknął do konia. – Żebyś sobie nie myślał, że jestem egoistą…

     Vulcan wbiegł na wzgórze. Teren znów zrobił się płaski, bo droga prowadziła szczytem wydłużonego płaskowyżu, otaczającego jezioro od północy, niby ogromny wał obronny. Tu jednak znów musiał zwolnić, bo drogę zagrodziło mu stado owiec. Pasterz, stary Argonianin, z przestrachem spojrzał na rycerza w zielonej zbroi i czym prędzej zaczął przepędzać owce na bok, ale zwierzęta niespecjalnie kwapiły się do zejścia z drogi. Widząc jego bezskuteczne wysiłki, Mario roześmiał się serdecznie.

     - Spokojnie, przyjacielu – zawołał w jego stronę. – Nigdzie się nie spieszę. Wyjątkowo – dodał ciszej, sam do siebie.

     Stary pasterz w przepraszającym geście rozłożył ręce, na co Mario uspokoił go uśmiechem i skinieniem głowy. Lekko trącił konia piętami. Vulcan spokojnie, jakby rozumiał sytuację, wkroczył między białe kłębiące się owce. Szedł wolno i delikatnie, nie trącając kopytami plączących mu się pod nogami zwierząt. Mario uśmiechnął się. Z wysokości końskiego grzbietu patrzył na stado, niby na kłębiące się pod nim obłoki. Ech, jak wspaniale byłoby umieć latać! Wzbić się ponad chmury i przelecieć ponad wszelkimi przeszkodami. Nie zważać na niebezpieczeństwa, pozostawione w dole. Lecieć, niby ptak, prosto przed siebie, ponad lasami, rzekami, jeziorami, nie szukając dróg, mostów, ani brodów…

     Rozmarzony przedarł się przez stado, pozdrowiwszy pasterza i wkrótce, już bez żadnych przygód, dotarł do Cesarskiego Mostu. Zadzwoniły kopyta po kamiennym bruku. Nie minął czas, potrzebny do zjedzenia skromnej wieczerzy, a Mario kroczył już ulicami miasta, w kierunku najbliższej gospody w świątynnej dzielnicy, by kupić sobie coś do jedzenia. Słońce jeszcze wisiało wysoko, gdy wykąpał się w jeziorze i wróciwszy do domku, zabrał się za przygotowywanie kolacji. Wszystkie troski chwilowo od niego odpłynęły. Czuł się szczęśliwy i radosny, sam nie wiedział dlaczego. Po wieczerzy przyszła mu ochota na spacer po mieście. Dotarł do Arboretum i usiadł na pierwszej wolnej ławce. Zamknął oczy i wsłuchał się w odgłosy parku. Przechodniów, rozmawiających o interesach i polityce, dzieci, biegające wokół i nawołujące się wzajemnie, matki, usiłujące je uspokoić i zakochane parki, szepczące sobie miłosne słówka, zawsze popadające w milczenie, gdy mijał je ktoś inny. Wydawało się, że tutaj, w stolicy, Kryzys Otchłani nie istnieje. Ogniste wrota do wulkanicznego piekła zdawały się być daleko stąd. Mieszkańcy, choć świadomi zagrożenia, zdawali się go w ogóle nie zauważać. Miasto trwało w błogim letargu, wciąż żyjąc swoimi sprawami i nie interesując się daedrami, zupełnie jakby wciąż panował cesarz Uriel Septim, a dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy w ogóle nie miały miejsca.

Cesarskie Miasto. Dzielnica świątynna późną nocą.

     I  takie właśnie Cesarstwo mu się podobało. Nie pragnął innego. Takie właśnie chciał ocalić.

     I poczuł w sobie tę siłę, która miała mu to umożliwić.

    - Tak, Wasza Wysokość – pomyślał o starym cesarzu. – Miałeś słuszność. To było przeznaczenie. Tak po prostu być musiało…

     A po chwili roześmiał się cicho sam do siebie. Przypomniał mu się bowiem paskudny Dunmer, dokuczający mu w więzieniu. Zupełnie o nim zapomniał. I przyszło mu na myśl, że gdy tylko Martin obejmie tron, jeśli Dunmer jeszcze żyje, poprosi o łaskę dla niego. Sam nie wiedział, skąd mu ta myśl przyszła do głowy. Wtedy w więzieniu, miał ochotę skręcić mu kark. Teraz czuł jednak, że wzniósł się ponad to. Zemsta na zabiedzonym więźniu nie tylko nie dałaby mu satysfakcji, ale wręcz zasmuciłaby go. Nawet, gdyby znów miał usłyszeć jego złorzeczenia. Pewnie po prostu roześmiałby mu się w nos, a potem, gdyby to zdarzyło się w tej właśnie chwili, pewnie by go uściskał. Wyobraził sobie minę Dunmera i parsknął śmiechem, przepłaszając tym samym małego, kolorowego ptaszka, skaczącego wdzięcznie obok ławki. A co potem? Wiadomo, kąpiel, bo Dunmer na pewno strasznie cuchnął.

     Tego wieczoru zasypiał spokojnie, przepełniony nadzieją.

*          *           *

     - Może tam?

     Wędrowiec w podróżnym stroju wyciągnął dłoń, wskazując sterczące pazury wygasłych Wrót Otchłani. Towarzyszący mu starszy człowiek uśmiechnął się.

     - Niech będzie – skinął głową. – Tam chociaż kamienie są i jest na czym usiąść.

     Zeszli z traktu i rzucili swoje tobołki pod filarami bramy, która niegdyś, jakieś dwa miesiące temu, iskrzyła się ognistą poświatą. Jeszcze dziś można było w jej pobliżu znaleźć porozrzucane kości daedr, obgryzione przez wilki i górskie lwy, a potem zapewne przez mrówki.

     - Kto by myślał, że te stwory mają kości – mruknął młodszy z podróżnych, podnosząc leżący w trawie gnat. – Prawie jak my. Ale gnat, widziałeś? To musiał być prawdziwy olbrzym.

     Umilkł i porzuciwszy kość w trawie, zabrał się za zbieranie chrustu i co mniejszych kawałków drewna na ognisko. Starszy tymczasem rozłożył na kamieniach podróżne derki i zaczął stawiać trójnóg, z podwieszonym, metalowym garnkiem.

     - Pełno tego – skwitował młodszy, rzucając obok wiązkę chrustu. – Bitwa tu była, że hej. Ale ludzkich nie ma, tylko te od potworów.

     - Ludzkie szczątki zapewne zabrano – westchnął stary. – I pochowano jak należy.

     Po tych słowach młodszy wrócił do zbierania opału, podczas gdy starszy zaczął budować niewielki stosik. Poukładał równo drobne gałązki, na nie trochę większe, na sam spód rzucił garść wysuszonego próchna. A potem zabrał się za szperanie w tobołkach, prychając co chwilę niezadowolony.

     - Masz krzesiwo? – spytał, gdy młodszy wróci z nowym naręczem drewna. – Myślałem, że mam je w tobołku.

     Młodszy sięgnął do pasa i rzucił mu mały, płócienny woreczek, zawierający kawałek pirytu i stalowy pręcik, osadzony w drewnianej rękojeści. Sam wrócił do zbierania. Stary w tym czasie skrzesał ognia, rozdmuchał delikatnie zarzewie i po chwili płomień ogarnął suche gałązki i strzelił wesoło w górę.

     Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy obaj nadziali na patyki po kilka kawałków mięsa i zaczęli opiekać je nad ogniem.

     - Chociaż jeden pożytek z tej całej Otchłani – odezwał się starszy, opierając się wygodnie o gigantyczny pazur, będący niegdyś filarem złowieszczych wrót. – Jest o co oprzeć stare kości.

     Młodszy milczał przez chwilę, zanim odważył się spytać.

     - Wuju, a ty widziałeś te Wrota Otchłani, jak jeszcze się paliły?

     - Widziałem – stary skinął głową, uśmiechając się lekko. – Z daleka, ale widziałem. Wieczorem tak świeciły, że nie dało się nie widzieć. Ale zgasły w nocy.

     - Same zgasły?

     - Głupiś! – huknął w odpowiedzi. – Jak, same? One same nie gasną. Bohater z Kvatch je zamknął. Akurat był w pobliżu.

     - Widziałeś go?

     - Widziałem – skinął głową. – Rankiem ściągnął do miasta, obładowany bronią, co to ją zdobył na daedrach.

     - I co? – zainteresował się młodszy.

     - Co „i co”? – burknął stary.

     - Jak wyglądał?

     Stary wzruszył ramionami.

     - Zwyczajnie. Wojownik w zielonej zbroi, z łukiem i mieczem… Konia miał. Czarnego, jak kurierzy.

     - Prawda, co gadają, że kawał chłopa?

     - No właśnie, nie – stary przygryzł wargę. – Zwyczajny, młody, młodszy od ciebie. Taki mniej więcej wysoki jak ty. Ale musi, znaczny ktoś. Taka zbroja… I taki koń! Pewnie więcej warte niż nasza wieś. Jakiś hrabia, albo i książę. Ale na tarczy żadnego znaku nie miał. Herbu, znaczy.

     Rozejrzał się wokół i spojrzał w niebo, na którym błyszczało już kilka gwiazd.

     - Będzie to padać dzisiaj? – mruknął ni to do siostrzeńca, ni to do samego siebie. – Niby gwiazdy są. Masser pewnie też się zaraz pokaże.

     - Chyba nie – mruknął młodszy, przeczuwając, co jego wuj ma na myśli. – Nie trza stawiać szałasu. Derkę się rozwiesi, jakby co. Starczy.

     - Może i nie trzeba – zgodził się stary. – Zobaczym, jak pierwszy księżyc wzejdzie. Jak będzie wyraźny, znaczy deszczu nie będzie.

     Umilkli obaj. Tylko trzask palonych gałązek zakłócał nocną ciszę. Ptaki stopniowo zamilkły. Gdzieś w oddali rozległo się wycie wilka. Zbyt daleko, by się nim przejmować. Zresztą, wilki bały się ognia i dopóki płonął, wiadomo było, że żaden z nich nie zbliży się do ich obozowiska. Na wszelki wypadek, młodszy dorzucił chrustu. Zapłonęło jeszcze jaśniej. Co jakiś czas unosili głowy, by spojrzeć na wschodnie niebo, gdzie lada chwila miał się pojawić Masser, większy z księżyców. Jednak zanim jego rąbek wychylił się zza wzgórza, usłyszeli na drodze tętent. Dobiegał ze wschodu. Zrazu cichy, ledwo słyszalny, wyraźnie się jednak zbliżał.

     - Strażnik pewnie – odezwał się młodszy z wędrowników, ostrożnie próbując mięsa, nadzianego na koniec patyka.

     Potrząsnął głową i wsadził go z powrotem do ogniska.

     - Kurier raczej – odparł starszy. – Strażnik by tak nie pędził. Oni jeżdżą powoli. Ciężkie zbroje mają. Koń nie dałby rady.

     Odgłos kopyt zbliżał się. Już dudnił na podjeździe na wzgórze, na którym siedzieli i wtedy stracił rytm, jakby jeździec niespodziewanie ściągnął wodze.

     - Ha, zauważył ognisko! – roześmiał się stary. – Zaraz się przekonamy.

     I choć nie obawiał się w tej okolicy zbójów, przesunął wiszący u pasa długi nóż nieco do przodu, by łatwiej było mu go w razie czego dobyć.

     Odgłos kopyt ucichł. Rozległo się za to ciche parskanie. Przez dłuższą chwilę nie działo się zupełnie nic, aż w końcu ni stąd ni zowąd rozległ się zasapany głos.

     - Czynne?

     Obaj podróżni zerwali się z miejsc. Głos dobiegał od strony drogi, ale nikogo nie widzieli. Brzmiał jakby pytał ktoś silny, ale wyraźnie zmęczony.

     - Co? – spytał starszy, rozglądając się ze zdumieniem.

     - Wrota… - odezwał się głos. – Czynne?

     - Wrota Otchłani? – spytał stary. – Nie, nieczynne… Już od dawna…

     - Tylko my ognisko rozpalilim – dodał młodszy, próbując wzrokiem przebić mrok.

Jedne z licznych wygasłych wrót Otchłani na terenie Cyrodiil

     Postać w zielonej zbroi zmaterializowała się przed nimi, jakby wyrosła spod ziemi. Nie było – jest! Wojownik średniego wzrostu, zakuty w płytową, przykurzoną nieco zbroję, dzierżył w dłoni masywny łuk, o dziwnym, nieziemskim kształcie. Strzała leżała na cięciwie, ale ta nie była napięta.

     Obaj wędrowcy poczuli lęk.

     Tymczasem tajemnicza postać pokręciła głową i opuściła broń. Łuk powędrował na ramię, strzała wróciła do kołczana. Wojownik odpiął hełm i zdjął go, przecierając spocone czoło. Czarne, falujące włosy rozsypały się, okalając twarz młodą i urodziwą. Była to jednak twarz wychudzona i wymizerowana, a ciemne oczy patrzyły z wyrazem rezygnacji, jak u kogoś zmęczonego do granic wytrzymałości.

     Nieznajomy zamrugał kilkakrotnie, jakby chciał rozgonić mroczki, pojawiające mu się przed oczami.

     - Wszystko mi się już miesza – westchnął tonem skargi. – Widzę ogień w bramie Otchłani… Myślałem, że czynne. Wybaczcie. Nie chciałem nikogo przestraszyć.

     - Nie, my tylko – młodszy urwał, wykonując nieokreślony gest ręką. – Znaczy, przy ogniu bezpieczniej. I jest jak strawę podgrzać.

     - Może miodu łykniecie, panie rycerzu? – odezwał się starszy, sięgając po pękatą flaszkę. – Boście zdrożeni, jak widzę.

     Wojownik zawahał się, ale podszedł i przyjął poczęstunek. Pociągnął długi łyk i otarłszy usta, zwrócił butelkę, z podziękowaniem skinąwszy głową.

     - Dzięki, już mi lepiej – szepnął.

     - Czyście chorzy, panie? – spytał starszy z wędrowców. – Mamy tu zioła, możemy zaparzyć. A i czosnek się znajdzie…

     - Bogowie niech wam odpłacą za życzliwość – uśmiechnął się nieznajomy. – Ale nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczony. Potwornie zmęczony.

     - Siednijcie, panie, przy ognisku – zaproponował stary. – Odpocznijcie.

     - Dziękuję, ale dziś jeszcze muszę być w Skingrad. Bywajcie.

     - Bywaj, panie – odezwały się dwa głosy jednocześnie.

     Wojownik zniknął między zaroślami, po czym rozległo się ciche parskanie i po chwili podkowy znów zadudniły na drodze. Kilka nieregularnych stuków, po czym ułożyły się w regularny rytm. Koń ruszył galopem. Odgłos kopyt oddalał się i wkrótce ucichł zupełnie. Znów nastała cisza.

     - Wuju – odezwał się młodszy nieśmiałym tonem. – Czy to możliwe, żeby to był Bohater z Kvatch?

     Stary nie odpowiedział od razu. Potarł najpierw kilkakrotnie brodę, zanim niepewnie wzruszył ramionami.

     - Czy ja wiem? Ciemno było. Ale wyglądał jak on. Zbroję miał taką samą.

     Po czym spojrzał w niebo i pokręcił głową.

     - Nie – pokręcił głową. – Na pewno nie będzie padać…


Rozdział XXXVII

      Właścicielka gospody nie wzięła grosza za nocleg, ani kolację. Mario, zmęczony po wyprawie, najedzony i wykąpany, z zadowoleniem zasypiał w świeżej pościeli. W uszach brzmiały mu jeszcze okrzyki na jego cześć, ale jeszcze większą otuchą napawały go słowa hrabiny Valgi. Nie tylko serdecznie mu podziękowała. Obiecała mu, że po tym, co zrobił dla jej miasta, pomoc dla Brumy jest jej obowiązkiem i wyśle ją niezwłocznie. Zadanie, które nałożyli na niego Jauffre i hrabina Carvain, zostało wykonane. Na razie tylko jedno, ale dobre i to. 

     Spał smacznie, ale obudził się wcześnie. Było jeszcze ciemno, ale on czuł się już wypoczęty, więc uznał, że nie ma co dłużej wylegiwać się w łóżku. Nie był jeszcze głodny, toteż zamiast śniadania, poprosił o suchy prowiant na drogę. Ledwo niebo pojaśniało na wschodzie, a Vulcan już dzwonił podkowami po ubitej drodze. Na razie kierowali się ku Cesarskiemu Miastu, ale Mario nie miał zamiaru odwiedzać stolicy. Chciał tylko dojechać do obwodnicy, okrążającej całe jezioro Rumare, wraz z wyspą, na której leżało Cesarskie Miasto. Tam skręciłby w lewo, na wschód, przejechałby północną częścią obwodnicy i odbił do Cheydinhal, najbardziej na wschód wysuniętego miasta w całym Cyrodiil. Wyjechawszy tak wcześnie, miał dużą szansę być na miejscu jeszcze dziś wieczorem. Z innym koniem nie dałby rady, ale Vulcan znowu wpadł w szał i pędził jak zwariowany.

     Oczywiście, z planów nic nie wyszło, a wszystko przez to, że znów ujrzał w głuszy kolejny portal do dziedziny Mehrunesa Dagona. Poradził sobie, jak zwykle, ale o dotarciu do Cheydinhal za dnia nie miał nawet co marzyć. Przenocował w przydrożnym szynku, pamiętającym zapewne lepsze czasy. Mimo to, podobał mu się. Przypomniały mu się włóczęgi ze Starym Myśliwym, podczas których nocowali najczęściej w takich właśnie miejscach, o ile w ogóle mieli szczęście nocować pod dachem. Zasypiając, westchnął ciężko. Zatęsknił przez chwilę za tamtym spokojem i beztroską. To było życie! Choć często nie miał co na siebie włożyć, a jadł zwykle to, co udało mu się upolować. Ale był wolny. Szedł, dokąd chciał i kiedy chciał. Sam dysponował swoim czasem. I, co najważniejsze, nie dźwigał na barkach tej troski o los Cesarstwa.

     I ze zdziwieniem stwierdził, że gdyby znów stał się wolny, nie wiedziałby, co ma ze sobą zrobić. Polować już właściwie nie musiał. Daedryczne trofea dały mu spory majątek. W jego małym i niepozornym domku stała ciężka, okuta skrzynia, pełna wszelakiego dobra. Nikt nie wpadłby na to, że za odrapanymi drzwiami domu, mieściły się prawdziwe bogactwa: daedryczna broń, zaklęte kamienie pieczęci, mieszki ze złotem i papierowe teczki z cesarskimi asygnatami. A same drzwi, choć wyglądały jakby wyrwać je mógł nawet silniejszy przeciąg, w rzeczywistości były mocne i pewnie osadzone w futrynie. Pieniędzy i zaszczytów wciąż mu przybywało. Co zrobi, gdy to wszystko się skończy? Może zacznie penetrować ayleidzkie ruiny? Nie dla zarobku, ale tak zwyczajnie, dla zaspokojenia własnej ciekawości. A może wyruszy w daleką podróż, do Morrowind, albo Skyrim i zwiedzi dwemerskie podziemia? Od chwili, gdy ujrzał uniwersyteckie planetarium, zapragnął ujrzeć na własne oczy pozostałości po dawno wymarłym plemieniu Dwemerów. Podobno do dziś można w nich znaleźć działające mechanizmy.

     Jednego był pewien – pragnął z całego serca, by ten Kryzys Otchłani już się skończył. Żeby Martin zasiadł na tronie, żeby rozpalił Smocze Ognie, żeby wszystko było tak jak dawniej.

     Zasnął na pryczy, pokrytej słomą, rozmyślając o spokojnych czasach, jakich miał nadzieję dożyć. A rankiem, nie czekając na stajennego, sam osiodłał konia i wyruszył do Cheydinhal. I w miarę, jak zbliżał się do miasta, czuł że znowu Mehrunes Dagon pokrzyżował mu plany. Niebo znów zaciągnęło się chmurami i zabarwiło na czerwono. Ponaglił konia, choć właściwie było to niepotrzebne. Vulcan i bez tego wiedział, co ma robić.

     Pod zachodnia bramą, od strony stajni, było prawie  pusto. Kilkoro stajennych próbowało opanować niespokojne stado koni, a pod samą bramą stało dwóch strażników. Nerwowych, jak się okazało, gdy tylko podjechał bliżej.

     - Stój! Miasto zamknięte! – odezwał się pierwszy z nich, groźnym gestem dotykając rękojeści miecza.

     - Oszalałeś? – Mario zeskoczył z siodła i zarzucił wodze na kark Vulcana. – Jak to, zamknięte? Co się dzieje?

     - Rozkaz hrabiego! – odrzekł drugi. – Pod murami otworzyły się Wrota Otchłani. Mamy rozkaz bronić zachodniej bramy.

     - Przed ludźmi? – huknął Mario. – Macie bronić przed daedrami! A ludziom chyba macie umożliwić schronienie się w mieście, czy nie tak?

     - Ja tam nie wiem – odrzekł nerwowo strażnik. – Rozkaz to rozkaz.

     - Zejdź mi z drogi! – syknął Mario. – Nie zrozumiałeś rozkazu. Muszę widzieć się z hrabią, a ty mi w tym nie przeszkodzisz.

     Strażnik pobladł, ale nie miał zamiaru ustąpić.

     - Panie, nie każcie mi dobywać miecza – odezwał się w panice. – Nie chcę wam zrobić krzywdy!

     - Nie zdołasz – Mario odepchnął go i spróbował pchnąć skrzydło bramy.

     Była zamknięta.

     - Nie ma przejścia, panie – strażnik nieco zhardział, ale nie na tyle, by przestał drżeć mu głos. – Mówiłem, rozkaz.

     Mario westchnął przeciągle.

     - Słuchaj no – przybrał najbardziej ponury wyraz twarzy, jaki potrafił. – Przybywam z ważnymi wieściami do hrabiego i uwierz mi, będzie na ciebie wściekły, jeśli ich nie dostanie na czas. Bo to wieści o tym, jak pokonać daedry. Więc rusz się i otwórz tę cholerną bramę, zanim sam ci odbiorę klucze! Wyglądam na daedrę?

     - On ma rację – poparł go nieśmiało drugi strażnik. – Otwórz bramę. Przecież po to są te mury, żeby ludzie mogli się w nich schronić.

     - Ale rozkaz…

     - Biorę to na siebie – warknął Mario.

     Strażnik wciąż nie wydawał się przekonany, ale chwycił żelazny klucz i z wahaniem wsunął go do dziurki. Szczęknął zamek i brama uchyliła się lekko. Mario, nie czekając aż gamoń się rozmyśli, wsunął się w szparę i czym prędzej pobiegł w stronę zamku.

     Hrabia Andel Indarys był Dunmerem. Ot, mimowolny dowód na równość ras w stołecznej prowincji. Pochodził z zaprzyjaźnionego z mieszkańcami Cyrodiil rodu Hlaalu, o czym niedawno poinformował go Martin, z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.

     - To krewny twojej Falanu…

     Mario parsknął wtedy tylko rozdrażniony. Jakiej „jego” Falanu? Przecież nic ich nie łączyło. Przeciwnie, właśnie dotarło do niego, z jak wysokiego rodu pochodzi alchemiczka ze Skingrad. I musiał przyznać, że serce lekko go wtedy zakłuło, gdy o tym pomyślał. Tym cieplej jednak spoglądał na surową twarz hrabiego Indarysa, który na wstępie otaksował go swymi czerwono-czarnymi oczami, zdawałoby się, przenikając go wzrokiem na wskroś. Sprawiał wrażenie władcy silnego i zdecydowanego.

     Jednak gdy Mario wyłuszczył mu prośbę hrabiny Carvain, parsknął tylko zniecierpliwiony.

     - Czy wiesz, co się dzieje pod murami miasta? – spytał ostrym tonem.

     - To samo, co pod Brumą, a ostatnio również pod Chorrol – odparł Mario. – Otworzyła się Brama Otchłani i wyłażą z niej daedry. Starzy znajomi…

     - Właśnie! – wpadł mu w słowo hrabia. – Atakują nas potwory. I w takiej sytuacji mam osłabić garnizon i wysłać pomoc do Brumy? Chyba żartujesz!

     - Bramą Otchłani sam się zajmę – oświadczył. – Zamknąłem ich już wiele. – Nie mówię tego, by się chwalić, ale abyś miał, panie, jasność sytuacji. Teraz nie ma czasu na dłuższe wyjaśnienia. Ale gdy wrócę, muszę cię prosić o posłuchanie.

     Andel Indarys przez chwilę wpatrywał się w niego uważnie.

     - Chyba wiem, kim jesteś – odezwał się ostrożnie. – Słyszałem opowieści o wojowniku w zielonej zbroi, który zamyka Bramy Otchłani. Bohater z Kvatch…

     - Tak mnie zwą – odrzekł Mario. – Gdzie ta brama? Lepiej będzie, jeśli sam pokażę ci, kim jestem. I dobrze byłoby, żeby ktoś poszedł za mną. Pokazałbym mu, jak ją zamknąć, na wypadek, gdyby to się powtórzyło.

     - Już poszedł – westchnął hrabia. – Mój syn Farwil, z grupką Rycerzy Ciernia, udał się tam wczoraj i dotąd nie wrócił.

     Podniósł na niego wzrok. Tym razem jednak nie patrzył na niego dumny władca, ale stroskany ojciec. Przemiana zaszła w nim w jednej chwili, gdy tylko wymówił imię swego syna.

     - Postąpił lekkomyślnie – Mario pokręcił głową. – Jeśli nie wie, jak zamknąć wrota, tylko niepotrzebnie się naraża.

     - Postąpił, jak postąpić należało – odparł hrabia. – Miał schować się za plecami swych poddanych? Ty byś tak zrobił?

     - Nie – odrzekł Mario. – Ale ja wiem, co trzeba robić, a on nie.

     - Zawsze wiedziałeś?

     Mario przygryzł wargę. Hrabia miał rację. Przecież wtedy, w Kvatch, nie miał pojęcia, co należy zrobić. A jednak wszedł w ogniste wrota. Po prostu, bo tak należało. Poczuł nagle wielki szacunek dla młodego rycerza.

     - Może potrzebować pomocy – stwierdził krótko. – Wybacz, panie, czas nagli.

     - Wybaczyć? – westchnął hrabia. – Jeśli jeszcze żyje sprowadź go tu, a nie odmówię ci niczego. Proszę. Pomóż mu, bo sam nie da rady. Jest młody i zapalczywy, często arogancki i nieznośny, ale odważny, jak na potomka rodu Hlaalu przystało.

     Mario skłonił się tylko, po czym szybkim krokiem skierował się do wyjścia. Już na zewnątrz popytał strażników i dowiedział się, że Brama Otchłani otworzyła się na północ od zachodniej bramy. Niewiele czasu minęło, aż znalazł się przy ognistych wrotach, otoczonych przez grupę strażników.

     - Młody hrabia tam wszedł – poinformował go jeden z nich. – I czterech innych Rycerzy Ciernia.

     - Rycerzy Ciernia?

     - Tak się nazywają – odrzekł strażnik. – To najdzielniejsi ludzie w Cheydinhal. Jeśli oni nie dadzą rady, nikt nie da.

     - Ale pewnie już nie żyją – dodał drżącym głosem drugi. – Gdyby żyli, to już by wyszli.

     - A coś innego wyszło z tej bramy? – spytał Mario.

     - Najpierw tak – strażnik wskazał na truchło daedrota, leżące pod drzewem. – Wylazły z niego jakieś potwory. Rycerze ubili. A potem weszli do środka. Od tamtego czasu nic nie wylazło. Oni też.

     - Czyli wciąż jest nadzieja, że żyją – mruknął Mario. – Odsuń się.

     I przy tych słowach, jak gdyby nigdy nic, zniknął w Otchłani.

     - Szaleniec… - szepnął strażnik.

     - Albo równie odważny, jak Farwil – dodał drugi.

     Mario nie słyszał tej rozmowy, bowiem był już po drugiej stronie. Czym prędzej nałożył Pierścień Khajitów i sięgnął po łuk, po czym rozejrzał się uważnie. Tego obszaru Otchłani nie znał, aczkolwiek i bez tego wiedział, w którą stronę się kierować. W oddali ujrzał wielką wieżę i obok mniejszą, połączoną z nią szerokim mostem. Ruszył w tamtą stronę.

Otchłań. Zwalony most. Na pierwszym planie widać kępkę krwistej trawy, która jest cennym składnikiem alchemicznym

     Po drodze napotkał kilka trucheł ubitych daedr i, niestety, również zwłoki dwóch rycerzy, w stalowych zbrojach. Żaden z nich nie był jednak Dunmerem, więc wciąż istniała niewielka szansa, że młody wicehrabia wciąż żyje.

     Wokół było pusto. Rycerze Ciernia dobrze się sprawili, oczyszczając okolice wrót. Zostawili też wyraźne ślady stóp. Nie pozostało mu nic innego, jak iść tymi śladami, wciąż rozglądając się dookoła. Jednakże zaklęte rękawice nie pokazały mu niczyjej obecności.

     Ślady doprowadziły go do zawalonego mostu i tu stały się chaotyczne. Dla tak doświadczonego tropiciela jak on zagadka była dziecinnie łatwa: nie wiedzieli dokąd mają pójść. Pokręcili się po okolicy, a potem poszli w stronę góry, z której wyrastała wieża. Słusznie, on postąpiłby tak samo! U podnóża gór znów ślady zdradzały niepewność rycerzy. Poszedł wzdłuż nich i trafił na bramę, prowadzącą do jaskini. Ostrożnie zagłębił się w kamienny labirynt.

     Tu już nie było tak pusto. W jednej z jaskiń ujrzał poświatę, składającą się w sylwetkę daedrota. Prowadził do niej dość długi, prosty korytarz. Wystarczyło, by posłać mu trzy strzały, które zgasiły magiczną poświatę, zanim potwór dotarł do połowy chodnika. Mario z niejakim trudem przecisnął się obok truchła, zalegającego w przejściu i ze strzałą na cięciwie, ostrożnie poszedł dalej. Tam napotkał jeszcze jedną poświatę, ale w bocznej komnacie, do której nie było potrzeby się zagłębiać. Po kształcie poznał, że to pajęczyca. A przed sobą ujrzał drzwi do innej części jaskiń.

     Tu było nieco chłodniej, co przyjął z ulgą, bowiem duchota panująca w tutejszych jaskiniach strasznie go męczyła. Po pewnym czasie natknął się na zwłoki. Bliżej niego, na plecach, z rozłożonymi ramionami leżał martwy Xivilai, z poharataną piersią. Nieco dalej, również na plecach, spoczywały zwłoki rycerza w stalowej zbroi, pod którą zasechł strumień krwi. Jego kirys był przedziurawiony na wylot. Potężny cios musiał dosięgnąć serca. Rycerz nie miał hełmu, a jego oczy były zamknięte, zaś ręce złożone na piersi i zaplątane srebrnym łańcuchem od medalionu. Między splecione dłonie ktoś wsunął mu rękojeść miecza. Kto, nietrudno zgadnąć. Przynajmniej ktoś, kto był w stanie to zrobić. A zatem ten ktoś przeżył. Twarz rycerza spoczywała w cieniu, więc Mario nie widział jej dokładnie. Z wahaniem ściągnął rękawicę i wymacał jego ucho. Małe, ludzkie, nie elfie. Zatem znów nie był to Farwil.

     - Jeśli w takim tempie traci ludzi, nie dojdzie ani do połowy drogi – pomyślał.

     Z pięciu rycerzy zostało tylko dwóch. Mario ruszył zdecydowanym krokiem przed siebie. Napotkał jeszcze truchło pajęczycy, a w oddali zamajaczył mu atronach burzy. Tego jednak zdołał ominąć bocznym korytarzem. Wkrótce znalazł drzwi, prowadzące na zewnątrz i odetchnął powietrzem, które po duchocie jaskiń wydało mu się świeże i odżywcze, choć wcale takie nie było. Znalazł się na serpentynie, wiodącej wzdłuż zbocza góry. Ostrożnie ruszył dalej, uważnie wypatrując przeciwników.

     Ale tych prawie nie było. Ślady na ziemi pokazywały kilkakrotnie miejsca, w których odbyła się walka, ale zamiast trucheł daedr, widać było tam jedynie rozsypane sole pustki – szczątki atronacha burzy. W międzyczasie znów znalazł się w jaskiniach, a potem znowu na serpentynie. Zaszedł dość daleko, zanim wreszcie ujrzał purpurową poświatę Wykrycia Życia.

     Dwie żywe istoty znajdowały się za niewielkim wzgórzem, na kamiennej ścieżce. Zbliżył się do niech z łukiem, gotowym do strzału, ale natychmiast go opuścił, ujrzawszy dwie postacie w stalowych zbrojach. Nareszcie ich znalazł!

     Zdjął z palca pierścień i pewnym krokiem podszedł do rycerzy. Ci nie od razu go dostrzegli, ale gdy tylko go zauważyli, zerwali się na równe nogi.

     - Człowiek! – zawołał jeden z nich, o jasnej czuprynie. 

     - Na wasze szczęście – odpowiedział Mario, podchodząc bliżej.

     Zmierzyli się wzajemnie wzrokiem. Obaj rycerze byli wysocy i smukli. Obaj młodzi, choć trudno było porównać ich wiek, bowiem jeden był człowiekiem, drugi elfem. Obaj też mieli w sobie coś królewskiego, co do tej pory zauważył tylko u Martina. I to pomimo, że wygląd prezentowali raczej mizerny. Brudni, spoceni, a ich zbroje już dawno straciły pierwotny blask. Były poobijane i pełne rys, gdzieniegdzie oblepione krwistym błotem. Jeden z nich wyglądał na Norda. Drugi, długowłosy, był Dunmerem. Mimo rozpaczliwej sytuacji, spojrzenie jego pozostało dumne i pewne siebie. Drugi wydał mu się zrezygnowany i pełen wątpliwości.

     Przedstawili się sobie, aczkolwiek Mario nie dosłyszał imienia Norda. Głupio mu było mu pytać po raz drugi.

     - Czy przysyła cię mój ojciec – spytał Farwil. – Jako przewodnika?

     - Niezupełnie – Mario pokręcił głową. – Znalazłbym się tutaj niezależnie od ciebie. Dostałem rozkaz, by zamykać każdą napotkaną Bramę Otchłani. Rozkaz od, wybacz zuchwałość, kogoś znacznie wyżej postawionego niż hrabia Indarys.

     - Któż to taki? – Farwil wydął dolną wargę.

     - Tobie mogę powiedzieć – odrzekł Mario. – Od arcymistrza Ostrzy. A także spełniam tym samym prośbę prawowitego następcy tronu. I nie, nie postradałem zmysłów. Jest jeszcze jeden Septim, ale nie pytaj mnie gdzie, bo nie powiem ci nawet na torturach.

     Rycerze spojrzeli po sobie.

     - Dotarły do nas plotki o nikomu nieznanym potomku cesarza Uriela Septima – mruknął Farwil. – Wątpliwości mamy jedynie co do jego rzeczywistego pochodzenia. Ale mam nadzieję, że wkrótce się to wyjaśni i nie do mnie to należy. O tobie też słyszeliśmy.

     - Jesteś Bohaterem z Kvatch, prawda? – spytał Nord.

     - Tak mnie nazywają – Mario skinął głową.

     Farwil zmarszczył nos.

     - Kimkolwiek jesteś – odezwał się – widzę, że stoimy po tej samej stronie. Witaj zatem w drużynie. Mam nadzieję, że pomożesz nam zamknąć tę bramę.

     - I tak, i nie – uśmiechnął się Mario. – Oczywiście, przybyłem tu, by ją zamknąć i w tym sensie wam pomogę. Ale nie oddaję się pod twoją komendę, wicehrabio. Mam nadzieję, że to zrozumiesz. To ja jestem tym, który wie co robić, a co ważniejsze, wie jak. Zmuszony jestem prosić, abyście obaj postępowali według moich… wskazówek.

     Farwil zacisnął zęby. Niewyraźny grymas na chwilę zniekształcił jego regularne oblicze. Mario, przyglądając mu się ciekawie, musiał przyznać, że istotnie podobny jest do Falanu. Kształt policzków i zarys oczu mieli niemal identyczny. Oboje też nosili długie włosy, przez co ich elfie uszy nie były widoczne, co nadawało im znacznie bardziej ludzki wygląd.

     W tym momencie jednak twarz Farwila nie przypominała łagodnej buzi Falanu. Była wykrzywiona w nieprzyjemnym grymasie.

     - Gdyby ktoś inny odezwał się do mnie tymi słowy, byłyby to ostatnie jego słowa – syknął, z trudem ukrywając wściekłość. – Nie prosiłem o twoją pomoc i jeśli nie chcesz pójść razem z nami, obejdziemy się bez niej.

     - Niepotrzebne nerwy – Mario wzruszył ramionami. – Jak sam zauważyłeś, jesteśmy po tej samej stronie. Nie warto unosić się dumą. Tak się po prostu złożyło, że mam spore doświadczenie w tych sprawach i lekkomyślnością z waszej strony byłoby z tego nie skorzystać. Tu nie chodzi o wyścigi po chwałę, tylko o wykonanie zadania. A naszym zadaniem jest zamknięcie bramy Otchłani. Wiem jak to zrobić i zrobię to. A wy, no cóż, możecie iść ze mną i pomóc mi w potrzebie, albo obrazić się na mnie i zostać tu, gdzie jesteście. Tylko w takim przypadku prawdopodobnie zostaniecie tu już na zawsze, bo gdy brama zostanie zamknięta, nie będzie którędy wrócić do Mundus.

     - Nie sądzisz chyba, że boimy się śmierci – prychnął Farwil, wydymając wargę.

     - Sam fakt, że weszliście tutaj świadczy o tym, że się nie boicie – przyznał Mario polubownym tonem. – Tym bardziej nalegam, żebyście poszli ze mną. Tak będzie lepiej i to z kilku powodów.

     - Wymień choć jeden…

     Mario westchnął przeciągle.

     - Po pierwsze – zaczął – dwóch wartościowych wojowników zostanie przy życiu, a w tej wojnie każdy miecz się liczy. Zwłaszcza taki miecz – dodał po chwili, licząc że dumny wicehrabia łatwiej przełknie jego słowa. – Po drugie, obiecałem hrabiemu Indarysowi, że cię odnajdę i sprowadzę z powrotem. Nie mogę uzależniać zamknięcia bramy Otchłani od tej obietnicy i zrobię to tak czy tak, ale przyznam, że byłoby mi miło jej dotrzymać. Po trzecie, macie okazję nauczyć się, jak należy zamykać Wrota Otchłani. Nie wiadomo, ile jeszcze się ich otworzy. Ta umiejętność, zwłaszcza u ludzi tak odważnych, jest nie do przecenienia. Dzięki temu następną bramę Otchłani będziecie mogli zamknąć sami, już bez niczyjej pomocy. Po czwarte wreszcie, wciąż jesteśmy daleko od celu, a przed nami jeszcze wielu przeciwników. Wasze miecze bardzo się wtedy przydadzą. No i najważniejsze. Jestem w posiadaniu kilku magicznych przedmiotów, które ułatwiają mi zadanie. Mam karwasze, pokazujące mi żywe istoty i pierścień, który sprawia, że sam staję się niewidoczny. Jak widzisz, jestem do tej misji doskonale przygotowany. Ze mną macie większą szansę. Ginąc w tym miejscu, nie uratujecie miasta.

     W miarę jego przemowy, grymas na obliczu Farwila zmieniał charakter. Nie był już wściekły, raczej zamyślony i nieco zdezorientowany. Zapewne w duchu przyznawał rację wojownikowi w zielonej zbroi, choć duma wciąż nie pozwalała mu tego okazać.

     - Wspomniałeś o arcymistrzu Ostrzy – odezwał się jeszcze, znacznie jednak łagodniejszym tonem – Przypadkiem go znam. Powiedz, jak się nazywa.

     - Jauffre, oczywiście – uśmiechnął się Mario. – Jest chudy, wysoki, łysy i bywa gderliwy. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

     Farwil uśmiechnął się pod wąsem.

     - Znasz go… Jesteś członkiem Ostrzy?

     - Bratem rycerzem – odparł Mario. – Tak się to u nas nazywa.

     Rycerze porozumieli się wzrokiem.

     - To zmienia postać rzeczy – odezwał się Farwil. – Jesteś zatem doborowym żołnierzem, a zarazem, jakiekolwiek jest twoje pochodzenie, podniesiono cię do rycerskiego stanu. Oddanie ci dowództwa nie będzie dla żadnego z nas ujmą.

     - Też tak sądzę – Mario skinął głową. – Choć dowództwo to za wiele powiedziane. Wystarczy, jeśli posłuchacie moich rad. Zresztą, skończy się ono, gdy tylko zamkniemy Wrota Otchłani.

     - A zatem? – spytał Nord. – Co robimy?

     Mario uśmiechnął się i przyciszonym głosem zaczął wydawać instrukcje. Po chwili zgodnie ruszyli w kierunku majaczącego w oddali mostu. Mario z przodu, prawie niewidoczny, dwaj rycerze za nim.

     Początkowo taktyka przynosiła znakomite efekty. Mario położył z daleka dwóch daedrycznych strażników, i tylko jeden Markynaz zdołał wyjść cało. Chwilowo. Nie zauważył Maria i uderzył na rycerzy, którzy dosłownie roznieśli go na mieczach, gdy tylko za bardzo się zbliżył. Tak zdarzyło się kilkakrotnie. Niestety, Nord poległ u samego podnóża wieży, przeszyty strzałą innego dremory. Mario zastrzelił go sekundę później, ale nie pomogło to ich towarzyszowi. Więcej przeciwników w pobliżu nie było.

     Z troską pochylili się obaj nad ciałem towarzysza. Farwil przez chwilę był zdruzgotany śmiercią przyjaciela. Ale nie pozwolił, by rozpacz wzięła górę. Szybko jego twarz przybrała wyraz zaciętości. Pożegnał go szeptem, w kilku żołnierskich słowach i przysiągł pomstę. Zamknął mu oczy, po czym zdjął mu z szyi medalion na grubym, srebrnym łańcuchu. Musiał to być jakiś znak Rycerzy Ciernia, bowiem na jego szyi widniał taki sam naszyjnik. Położył miecz na piersiach towarzysza, ostrzem ku nogom, po czym jego prawą dłoń umieścił na rękojeści, oplatając srebrnym łańcuchem, aby się nie zsunęła.

     - Zostaliśmy tylko my dwaj – westchnął.

     Wstał i zerknął ku wieży.

     - Biada wam daedry – syknął. – Zapłacicie za to.

     Przez to wszystko o mało obaj nie zginęli. Farwil bowiem, wściekły na daedry, zaniechał skradania i wszedł do wieży wyprostowany i dumny, z mieczem w dłoni. I natychmiast rzucił się na najbliższego dremorę. Mario, nie mógł użyć łuku. Dobył więc miecza i dołączył do walki. Strażników na parterze było dwóch. Zabili obu, ale obaj wyszli z tego mocno pokiereszowani. Minęła dłuższa chwila, zanim zaleczyli sobie rany na tyle, by móc iść dalej. Przy czym Farwil znów ani myślał się skradać. Mario zaczął żałować, że wziął go ze sobą. Młody wicehrabia najwyraźniej uparł się zginąć w Otchłani, a przy okazji zgubić również jego. Musiał użyć całego swego daru przekonywania, żeby Farwil jako tako się opanował.

 

Jedna z komnat w Wieży Pieczęci

   - To się wciąż może udać – szeptał potrząsając elfem. – Tylko zróbmy to jak należy. Tak jak niedawno pod Brumą. Tam też było nas więcej i się udało. Ale kapitan Burd posłuchał moich rad! Ty też mnie posłuchaj! Chcesz żeby ich śmierć poszła na marne?

     - Burd, dlaczego to nie ty mi dzisiaj towarzyszysz? – pomyślał z bólem. – Tylko jakiś narwany szczeniak z przerostem ambicji…

     Ruszyli pod górę. W kolejnej komnacie przyszło mu znów zatęsknić za rozsądnym oficerem z Brumy. Po tym starciu jednak Farwil chyba nieco ochłonął, bo dalej zaczął zachowywać się zupełnie poprawnie. Próbował się skradać, ale niezbyt dobrze mu to wychodziło. W dodatku jego stalowa zbroja chrzęściła przy każdym ruchu. Mario musiał wyprzedzić go o kilkanaście kroków, żeby zachować bezpieczny dystans.

     Na szczyt dotarli bez przygód, jeśli nie liczyć kilku ustrzelonych z daleka strażników Otchłani. Dopiero tam musieli dobyć mieczy, ale poradzili sobie na tyle, że żaden z nich nie odniósł nowych ran. Mimo powagi sytuacji i rozpaczy Farwila po stracie przyjaciół, posłali sobie nawzajem uśmiech zadowolenia i uścisnęli ręce.

     - Teraz najważniejsze – wysapał Mario. – Zaraz pokażę ci, jak zamknąć Wrota Otchłani. Ale najpierw poszukamy łupów.

     - Czego? – zdumiał się Farwil.

     - Dremory mają świetną broń – odparł Mario. – I zbroje. Przyda się ludziom w ostatecznej rozgrywce, no nie?

     Farwil w pierwszym odruchu skrzywił się, ale przyznał mu rację. Broń i zbroja pokonanego przeciwnika, zgodnie z prawem rycerskim należały do tego, kto go pokonał. Farwil nie widział w tym żadnego sprzeniewierzenia się rycerskiemu kodeksowi, uważał jedynie, że gromadzenie łupów nie przystoi synowi hrabiego. Argumentacja Maria jednak trafiła mu do przekonania. Może i był lekkomyślny, ale na pewno nie głupi. Zgromadzili na szczycie kilka sztuk broni i całą, kompletną zbroję dremory. Po czym Mario sięgnął po Kamień Pieczęci.

Kamień pieczęci, lewitujący na promieniu światła

     - Co się dzieje? – zapytał zaniepokojony Farwil, gdy wieża zaczęła chwiać się w posadach.

     - Zobaczysz – Mario błysnął zębami. – Nie ma się czego bać.

     - Skoro tak mówisz – Farwil był zadziwiająco opanowany. – Pożyjemy, zobaczymy…