Rozdział XVIII

    Wieczerza nie była zbyt wymyślna, ale bardzo smaczna. Składała się głównie z podsmażanych warzyw i kaszy z kawałkami gotowanej ryby. Znakomicie jednak syciła głód. Obok stał parujący dzban z ziołowym wywarem.

    - Elitarne wojsko raczy się elitarną kuchnią – uśmiechnął się Jauffre. – Jadamy skromnie, lecz smacznie. Tradycyjnie, przyrządzamy potrawy na sposób Akavirczyków, z dużą ilością różnorodnych warzyw i ryb. To o wiele zdrowsze od pochłaniania tłustego, przypalonego mięsa.

    Nalał po kubku aromatycznego wywaru.

    - Trunków niewiele się tu używa – zapowiedział. – Wina i miody tylko od święta, albo przy szczególnej okazji. Piwo nieco częściej, bo dodaje sił w walce i ćwiczeniach. Byle nie przesadzić. A ćwiczenia zajmują nam sporo czasu. Wszyscy wolni od zadań specjalnych mają obowiązek spędzać dni na ćwiczeniach i doskonaleniu sztuki walki. Każdy z nas musi być sprawny i zręczny. I tak wygląda codzienna służba. Nadal chcesz zostać jednym z nas?

    Mario uśmiechnął się.

    - Bardziej niż kiedykolwiek – odrzekł.

    - Do Ostrzy nie bierze się nikogo w nagrodę za zasługi – oznajmił Jauffre. – Decydują umiejętności, lojalność, cechy charakteru, inteligencja. Walczymy nie tylko mieczem, a powiem ci nawet, że miecz to najrzadziej przez nas używana broń. Choć oczywiście, umiejętność ta jest wymagana. Popatrzcie tam – wskazał w kąt, gdzie stały szafy. – To tylko część zbiorów. Jest tu całkiem dobrze zaopatrzona biblioteka. Najważniejszą bronią jest informacja. Jeśli wiesz o przeciwniku wystarczająco wiele, pokonasz go nawet bez broni. Są tam nie tylko księgi, ale i inne dokumenty. Raporty, zapiski, notatki, wszystko co kiedykolwiek powstało na dany temat. Poukładane tematycznie i kilku z nas dba o to, by zachować w niej porządek. Jest w niej wiele pozycji na temat daedr, Otchłani, samego Księcia Ciemności… Będziemy musieli to wszystko przestudiować. Może wtedy wpadniemy na jakiś pomysł.

    - Jaki będzie następny ruch? – spytał Mario, popijając gorący napój.

    - Na razie odpoczynek – odparł Jauffre. – Jutro naradzimy się, co robić. Jest tu kilka tęgich głów. Dziś jesteśmy za bardzo zmęczeni, żeby radzić. Ale niewątpliwie, musimy odzyskać Amulet Królów i nad tym głównie będziemy się zastanawiać.

    Martin z zainteresowaniem zerkał w stronę biblioteki. Nietrudno było zgadnąć, że wiele sobie po niej obiecuje. Oczy zaświeciły mu się, jakby zobaczył górę złota.

    - Jutro przewiduję też małą ceremonię zaprzysiężenia Ostrzy – poinformował Jauffre. – Nic wielkiego, bez żadnej defilady czy przeglądu broni. Skromny apel. Ostrza słyną z powściągliwości. Ale z pewnością będziesz musiał powiedzieć kilka słów – zwrócił się do Martina. – Nie musi być to nic wymyślnego, byle płynęło z serca. Ostrza to docenią. Najlepiej o sytuacji Cesarstwa. Im więcej będą wiedzieli, tym słuszniejsze decyzje będą w przyszłości podejmowali. Sytuację musi znać każdy. Tajemnice tylko ci, którym zostaną one powierzone. I nie wynika to z nieufności. Tu nie ma obcych, tu są sami sprawdzeni ludzie. Ale każdy może zostać schwytany przez wroga, który ma sposoby, by informacje wycisnąć z każdego. Dlatego plotkarstwo jest tu niemile widziane.

    - Na mnie nie patrz – burknął Mario. – Od lat żyję sam w lesie, gdzie nie ma z kim pogadać. Milczenie to moje drugie imię.

    Roześmieli się wszyscy trzej.

    - Podczas uroczystości Ostrza zwyczajowo tworzą szpaler po obu stronach placu – odezwał się znowu Jauffre. – Martinie, stań w miejscu, które ci pokażę. Stamtąd dobrze słychać.

    - A co ja mam robić? – spytał Mario.

    - Podczas uroczystości stań z boku – odrzekł Jauffre. – Za cesarzem. Jesteś naszym gościem, więc masz prawo wziąć udział w tej uroczystości.

    Wieczerza nie trwała długo. Wkrótce podeszła do nich kobieta w habicie Ostrzy i zaprowadziła ich do sali, w której oprócz stojaków na broń i półek na zbroje, nie było żadnych mebli. Zamiast łóżek, na podłodze leżały prostokątne maty, przykryte kocami. Były trochę twarde, ale całkiem wygodne, a oni obaj zbyt zmęczeni, by marudzić. Zasnęli bardzo szybko. Tym razem Mario spał twardo, a koszmary nie nawiedziły go we śnie. Zamiast tego śnił o zielonej puszczy, w której tak swojsko się czuł. Potem przyśniło mu się, że razem z Falanu zrywa zioła gdzieś w lesie. Dookoła chodziły driady, ale nie atakowały ich, a on wiedział, że to zasługa jego dunmerskiej towarzyszki. Na koniec sen przeniósł go do Cesarskiego Miasta. Szedł szeroką ulicą, a za rękę trzymała go urodziwa dziewczyna, w karminowym kostiumie. Jej czarne włosy upięte były w kok. Co chwila spoglądali na siebie i uśmiechali się, jak para zakochanych. Mario pamiętał, że spotkał ją kiedyś w dzielnicy handlowej i nawet zamienili ze sobą kilka słów, ale jej imię wyleciało mu z pamięci. Obudził się rześki i wypoczęty.

    Martina nie było już w sali. Nie było tu nikogo! Wstał więc i przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości, po czym chwycił przygotowane dla niego rzeczy. Zauważył, że jego kolczuga, miecz i tarcza, a także łuk i kołczan wiszą na stojaku naprzeciwko. Tam też znajdował się elfi hełm. Wszystko wyczyszczone i nawoskowane.

    Podrapał się po głowie. Uroczystość, jaka zaraz miała się odbyć miała charakter wojskowy. Był cywilem, ale i wojownikiem. Chyba wypada mu włożyć zbroję i przypasać miecz? Po namyśle, z niejakim trudem wciągnął kolczugę i nałożył skórzany pas z pochwą od miecza. Wsunął broń do pochwy. Tarczę brać? Nie, będzie tylko przeszkadzać. Włożyłby hełm, ale purpurowa poświata, jaką zajarzyliby się wszyscy żołnierze, przeszkadzałaby mu teraz w przyglądaniu się. Zamiast niego naciągnął na głowę kolczy kaptur.

    W wielkiej sali panował ruch. Żołnierzy było tu o wiele więcej niż wczoraj. Ocenił, że co najmniej ze dwudziestu. I wszyscy mieli na sobie oksydowane segmentaty, a na głowie hełmy. Rozejrzał się uważnie, ale nie zauważył ani Jauffrego, ani Martina. Zauważył za to, że niektórzy żołnierze to kobiety. Już to samo czyniło z Ostrzy specyficzną formację. Nie zdziwiło go to, bo przecież doskonale pamiętał kapitan Renault. Wiedział więc, że w Ostrzach służyły również panie. Zaskoczył go tylko fakt, że było ich tak wiele.

    Co chwilę ktoś wychodził na zewnątrz. Ruszył wiec ku drzwiom. Ranek był mroźny i rześki, za to słoneczny i pogodny. Wczorajszy zimny wiatr ustąpił delikatnym powiewom, wciąż rozwiewającym włosy, ale nie przenikającym już do szpiku kości. Na dziedzińcu znajdowało się jeszcze więcej żołnierzy. Wszyscy w zbrojach i hełmach. Dostrzegł Martina, który jako jedyny nie miał na sobie zbroi. Chciał ruszyć w jego stronę, ale nagle rozległa się komenda i wszyscy żołnierze sprawnie uformowali szpaler po obu stronach dziedzińca. Na środku stanął Jauffre, obok niego Martin. Mario przesunął się na schody, żeby znaleźć się jak najbliżej nich. Chciał wszystko widzieć i słyszeć.

    - Ostrza!

    Głos Jauffrego stał się ostry i doskonale słyszalny.

    - Zostaliśmy powołani, by chronić cesarza i Cesarstwo. Jesteśmy by służyć. Jesteśmy tu, bo wiemy, jak ważna jest sprawa Cesarstwa i osoba cesarza. Nasza przysięga to tylko formalność. Ale dopełnijmy tej formalności, bowiem przed wami stoi Jego Cesarska Mość Martin Septim, rodzony syn Uriela Septima, za co ręczę wam słowem.

    Umilkł na chwilę, ale i tak zapewne zagłuszyłby go chrzęst zbroi. Wszyscy bowiem wyprężyli się i stanęli na baczność.  Nie padła żadna komenda, ale nagle wszystkie miecze znalazły się w górze, ponad głowami żołnierzy. W świetle słońca błysnęły jak zęby jakiegoś gigantycznego stwora.

    - Ave, Martin Septim! – krzyknęli jednocześnie, jakby ćwiczyli to od lat. – Ave, Zrodzony ze Smoka!

    Jauffre również się wyprężył i stanął przed Martinem.

    - Wasza Cesarska Mość – odezwał się donośnym głosem. – Ostrza czekają na twe rozkazy!

    Martin, z pąsem na twarzy, zrobił kilka kroków przed siebie. Spojrzał uważnie na zakute w stal postaci, najpierw po prawej, potem po lewej stronie. Wziął głęboki oddech i zaczął mówić.

    Mówił głosem tak aksamitnym i spokojnym, że Mario poczuł, jak ten spokój rozlewa się po całym jego ciele. Wiedział, że to magiczna właściwość głosu Martina, właściwa osobom smoczej krwi. Zwała się po prostu Głosem Cesarza, a legendy głosiły, że można nim uspokoić nawet atakującą, rozjuszoną bestię.

    - Swe dotychczasowe życie spędziłem w świątyni Akatosha – odezwał się Martin. – Nie przywykłem do wygłaszania mów. Nie potrafię ubrać w słowa tego, co teraz czuję. Ale wiedzcie, że jestem wam głęboko wdzięczny za to powitanie. Mam nadzieję okazać się godnym waszej lojalności.

    Urwał na chwilę i opuścił głowę, jakby zbierał myśli. Po chwili jednak uniósł ją i spojrzał w niebo. Jego jasna twarz wydawała się świecić w promieniach słońca.

    - Nad nami czyste niebo – odezwał się znów. – Ale to tylko pozory. Czarne chmury zebrały się nad naszą ojczyzną. Okrutny pan ciemności, Mehrunes Dagon, przy pomocy grupy swych wyznawców, sięgnął po nasz świat, po naszą wolność, po nasze życie. Postanowił go zniszczyć. Kilka dni temu pod Kvatch otworzyły się Wrota Otchłani, z których wyszły na świat daedry. Zabiły wielu ludzi, miasto zniszczyły doszczętnie. Wróg jest silny i nie wolno go nie doceniać.

    Powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych.

    - Ale gdzie serce i rozum, tam jest nadzieja! – zawołał. – Jest między nami człowiek, który udał się w Otchłań i zdołał zamknąć złowrogie wrota. Potem strażnicy Kvatch zdołali odbić miasto. Odwaga i umiłowanie wolności okazały się silniejsze od niszczycielskiej siły demona. Dopóki choć jedno serce nie ugnie się przed siłami ciemności, dopóty jest nadzieja! 

    Mario poczuł, że się czerwieni. Jauffre tymczasem podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu, ciągnąc go za sobą. Powiódł go między szpalery. Mario stanął obok Martina.

    - Oto ten, który pierwszy zamknął Wrota Otchłani! – zawołał Martin. – Wszystkim nam dał przykład, jak należy walczyć z siłami ciemności. Zwycięstwo jest możliwe! I przysięgam wam, że nie poddam się demonowi, dopóki w moich żyłach płynie krew. Zwyciężymy!

    Rozległ się donośny krzyk z kilkudziesięciu gardeł. Martin skłonił się i odsunął się na bok. Mario chciał pójść w jego ślady, ale Jauffre zatrzymał go.

    - Oto Marius Cetegus – odezwał się. – Zwany przez Coloviańczyków Bohaterem z Kvatch. To co zrobił jest wielkie nie dlatego, że wymagało odwagi. Każdy z nas zrobiłby to samo, albo zginął, próbując. To było wielkie, bo zostało uczynione zupełnie bezinteresownie. Bohater z Kvatch nie prosił o nagrodę i nie spodziewał się jej. Zrobił to, bo należało to zrobić. Całą jego nagrodą były krew i pot. My możemy mu ofiarować tylko więcej krwi, więcej potu i może nawet łzy. Steffan, pozwól.

    Jeden z Ostrzy, bez wątpienia oficer, podszedł do nich, niosąc na rękach akavirską katanę w skórzanej pochwie.

    - Czy chcesz być jednym z nas? – zwrócił się do Maria. – Czy ślubujesz służyć cesarzowi i Cesarstwu całym swoim życiem i krwią? Czy przysięgasz wierność, odwagę i braterstwo krwi?

    Mario spojrzał na niego oszołomiony. Czy to wszystko mu się śni? Czy Jauffre naprawdę chce przyjąć go między Ostrza?

    Ostrza… Oto stał na placu apelowym przed oczami najlepszych żołnierzy, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Elitarna jednostka, najlepsi z najlepszych, a on ma stać się jednym z nich!

    - Przysięgam – szepnął.

    Tylko na tyle się zdobył. Od dawna marzył o tej chwili. Zawsze wyobrażał sobie ten dzień. Marzył, że przysięgę złoży głosem silnym i zdecydowanym. A jednak wzruszenie ścisnęło mu gardło i szept był jedynym głosem, jaki dał radę z siebie wydobyć.

    - Klęknij, Mariusu – polecił Jauffre, biorąc do ręki podaną mu katanę.

    Mario przykląkł na lewe kolano i opuścił głowę. Poczuł na ramieniu lekkie uderzenie miecza.

    - Oświadczam, że przyjmuję cię do grona Ostrzy! Powstań, bracie rycerzu Mariusu!

    Szumiało mu w głowie, gdy prostował kolana. Ścisnął podaną mu katanę, nie wiedząc, co ma zrobić. Wiedział jednak, że ten miecz i on stanowić odtąd będą jedność. Nie znał ceremoniału Ostrzy. To co zrobił, płynęło prosto z jego serca. Powoli wysunął miecz z pochwy, przyglądając się błyszczącej klindze. Przybliżył je do twarzy i z szacunkiem ucałował zimną głownię. A potem uniósł ją w górę, w niemym salucie.

    A po chwili jak na komendę, w takim samym salucie błysnęły wszystkie miecze, znajdujące się na placu. Włącznie z mieczem Jauffrego.

*          *          *

    - Słaba to była przemowa – westchnął Martin, sięgając po kromkę chleba. – Chociaż odnoszę wrażenie, że im to nie przeszkadzało.

    - Mnie się podobało – rzekł nieśmiało Mario. – Tylko niepotrzebnie wspominałeś o mnie. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię.

    - Wiem, że już by nie żył, gdyby nie ty – uśmiechnął się Martin. – Dokonałeś czegoś wielkiego, dlaczego mają o tym nie wiedzieć? Poza tym, muszą wiedzieć, jak postępować, gdyby Wrota Otchłani znów się otworzyły.

    Opuścił głowę.

    - Salutowali i tytułowali mnie cesarzem – westchnął. – Wierzą, że cesarz poprowadzi ich do zwycięstwa. A ja zupełnie nie wiem, co mam robić. Dawno nie czułem się tak zagubiony. Ale dotąd moje zagubienie miało wpływ tylko na mnie. Teraz mam na barkach cały kraj.

    Siedzieli przy stole w wielkiej sali. Śniadanie było bardzo smaczne, zwłaszcza gdy nałykali się czystego, górskiego powietrza na placu. A jednak czoło Martina wciąż przecinały zmarszczki. Nagle poczuł na sobie cały ciężar odpowiedzialności za państwo.

    - Na pewno będziesz bardzo dobrym cesarzem – zapewnił Mario. – Kochasz ludzi i znasz ludzką naturę. Serce podpowie ci, co robić.

    - Wiem, że trzeba odzyskać Amulet Królów – odezwał się Martin, trąc w zamyśleniu czoło. – Ale gdzie go szukać? Dokąd wróg go zabrał? Może trzeba udać się w Otchłań?

    - Byłem tam – uśmiechnął się Mario. – I jeśli będzie trzeba, pójdę tam znów.

    Łyknął wywaru z palonego zboża i cykorii.

    - Nie zgrywam bohatera, będę umierał ze strachu. Ale zrobię to. Bo nie zgadzam się na to, żeby daedry zmiotły z powierzchni ziemi to wszystko co kocham. Niech wynoszą się do siebie i tam niszczą sobie, co chcą, mało mnie to obchodzi. Ale wara im od naszych miast i lasów.

    Chwycił jego ramię.

    - Nie jesteś przecież sam - szepnął. – Musisz teraz nauczyć się polegać na innych. Jeśli będzie trzeba, udam się do Otchłani nie raz, a sto razy.

    Poczuł dłoń na ramieniu. Stał za nim Jauffre. Chciał powstać, ale ręka arcymistrza przytrzymała go na krześle.

    - Siedź, siedź – uspokoił go. – Posil się. Będziesz potrzebował siły w tej Otchłani – skrzywił wargi w lekkim uśmiechu. – Rozmawiałem ze Steffanem. Idź do niego po śniadaniu. Da ci kilka lekcji szermierki. Fechmistrza z ciebie pewnie nie zrobi, bo to wymaga czasu, ale pokaże ci kilka zagrań. Zawsze to zwiększy twoje szanse. Zwłaszcza w Otchłani…

    Na chwilę znów byli trójką przyjaciół. Parsknęli śmiechem.

    - Zastanawiamy się właśnie, co robić – odezwał się Martin. – Masz jakiś pomysł?

    Jauffre spoważniał i przygryzł wargę.

    - Wbrew obawom, nie jest tak, że błądzimy w kompletnych ciemnościach – oświadczył, siadając przy stole i częstując się gorącym wywarem. – Coś tam jednak wiemy. Rozwiązując zagadkę, zawsze trzeba zacząć od tego, co już wiemy. Zastanówmy się, co wiemy. Wiemy, że tego nie zrobił jeden człowiek, tylko spora organizacja. Nie są to wojownicy, jak zauważył Mario. Kiepsko wyszkoleni w walce. Zapewne prości ludzie, zwiedzeni obietnicami jakiegoś guru i zamienieni w fanatyków. Nauczono ich prostej magii, więc przeświadczeni o własnej potędze machają tymi przywołanymi mieczami jakby odganiali się od komarów. My mamy po swojej stronie legiony, strażników i magów z Tajemnego Uniwersytetu. Jesteśmy silniejsi niż im się wydaje. Zwłaszcza pomoc magów będzie nam teraz potrzebna. Możemy na nią liczyć, bo zawczasu zadbałem o dobre stosunki z nimi. Przy okazji, skoro już o tym mówię – zwrócił się do Maria. – Możemy im znów wyświadczyć przysługę, a to na pewno zwiększy chęci pomocy w tym zamkniętym klanie. Rozbójnicy w Colovii ukradli zestaw dwemerskich części przeznaczonych do odbudowy uniwersyteckiego Planetarium. Musimy je przy okazji odzyskać i dostarczyć do Cesarskiego Miasta. Wiemy, gdzie się ukrywają, więc nie powinno to być trudne zadanie. A jeśli chodzi o amulet – podrapał się po łysinie. – Naszym tropem jest tajemnicza organizacja kultystów. Przypuszczam, że ma ona członków w całym Tamriel, a w każdym razie na pewno w całym Cyrodiil. Niemożliwe, żeby było inaczej. Na pewno w każdym mieście są szpiedzy. Poleciłem Baurusowi nawiązać z nimi kontakt. To zdolny chłopak, więc wierzę w niego. Jest jak ogar. Jak złapie trop, już go nie zgubi. Dajmy mu trochę czasu. Dalsze kroki będą zależały od tego, co wyśledzi.

    - Ja zaraz zabieram się do studiów – oznajmił Martin. – Może w tych dokumentach znajdę coś ważnego. Na razie szukamy po omacku, ale wierzę, że coś znajdę. Znam się na daedrycznych kultach, więc wiem mniej więcej czego szukać. 

    - Baurus działa w stolicy – mruknął Jauffre. – Chciałbym, żebyś dyskretnie do niego dołączył – zwrócił się do Maria. – Jeszcze nie teraz, ale ruszysz za kilka dni, może tydzień.

    - Czy w tym czasie mogę zdobyć te części do tego, jak mu tam…

    - Dobry pomysł – Jauffre skinął głową. – Znasz Colovię, więc znajdziesz bez trudu obozy rozbójników. Zaznaczę ci je na mapie. Wiemy, że rozproszyli się i rozbili kilka obozów na północny zachód od Kvatch. To mało uczęszczane miejsca, więc czują się tam bezpiecznie. Małe grupy, po dwie, trzy osoby. Dobry łucznik da sobie z nimi radę. A potem musisz to wszystko zabrać do Cesarskiego Miasta i dostarczyć na uniwersytet. Dam ci list polecający, przyjmą cię bez problemu. Potem, jak już rzekłem, wspomożesz Baurusa. Znacie się, więc łatwo się odnajdziecie. Powiem ci, gdzie go szukać. Będziesz potrzebował transportu. Możesz używać tego srokacza z opactwa. To dobry koń, spokojny i wytrzymały.

    Mario poczuł otuchę w sercu. Mieli plan. A skoro był plan, można było działać.

    Po śniadaniu udał się do zbrojowni. Dostąpił zaszczytu, o jakim marzył od dziecka. Oto własnoręcznie wyfasował ekwipunek Ostrzy. Stalowa segmentata, skórzane buty z wszytymi stalowymi płytkami, hełm, okrywający policzki i okrągła tarcza, obita blachą.

     - Jeszcze to!

    Dyżurny żołnierz w magazynie podał mu ostatnią część ekwipunku. Skórzany, nabijany ćwiekami pas ze specjalną, szeroką przyszwą, przytrzymującą pochwę od miecza. Ostrza nie nosiły bowiem  żadnych antabek, czy pendentów. Miecz noszono tu na akavirską modłę, wsunięty za pas, ostrą stroną ku górze. Żołnierz pomógł mu włożyć nieco ciężką zbroję. Gdy już gotowy, w pełnym rynsztunku stanął na środku pomieszczenia, żołnierz pokiwał głową.

    - Do twarzy ci w tym – oznajmił.

    Mario roześmiał się.

    - Czy to ważne, jak się w tym wygląda? – odparł. – Ważne jak się tego używa.

    Żołnierz spojrzał na niego pobłażliwie.

    - Używamy tego od wielkiego dzwonu – odparł. – Działamy w przebraniu. Rzadko kiedy wkładamy te zbroje. To jak nasze galowe mundury. Sam zresztą zobaczysz.

    Mario zaczerwienił się, ale skinął głową w podzięce za pomoc. Potem trochę się pogubił w labiryncie korytarzy i pomieszczeń, ale wkrótce znalazł drogę na zewnątrz i skierował się na niewielki, zadaszony plac ćwiczeń, gdzie dostrzegł odnalazł oficera, zwanego Steffan.

    - Gotowy? – spytał go oficer.

    Zamiast odpowiedzi, Mario wyprężył się z szacunkiem i dobył miecza. Steffan jednak tylko się uśmiechnął i wskazał palcem na drewniane stojaki obok jednego z filarów. Tkwiły tam przeróżne miecze. I proste i zakrzywione, jedno i dwuręczne, a także buzdygany i topory, jednym słowem bardzo różne ostrza. Tylko jedną cechę miały wspólną. Wszystkie były drewniane.


Rozdział XVII

     Była jeszcze noc. Niebo na wschodzie dopiero zaczynało nieśmiało jaśnieć, gdy trzech jeźdźców wysunęło się z przyklasztornej stajni i ruszyło traktem na północ. Prowadził Mario, ubrany w kolczugę, z mieczem u pasa i łukiem na plecach. Na głowie miał elfi hełm, zaklęty Wykryciem Życia. Za nim, w odległości kilkudziesięciu kroków jechał Martin. Jauffre zamykał pochód.

     Wkrótce dotarli do rozwidlenia, którego lewa odnoga prowadziła do północnej bramy miasta, a prawa w oddali łączyła się z innym traktem, prowadzącym na północ. Mario skręcił w prawo. Według instrukcji Jauffrego, miał skręcić na szlak, prowadzący do Brumy, najdalej na północ wysuniętego miasta Cyrodiil. Następne instrukcje miał otrzymać już w drodze, gdy dostatecznie oddalą się od opactwa.

     Targały nim sprzeczne uczucia. Na przemian, bał się, że zawiedzie, a po chwili pękał z dumy. Oto stał się zaufanym nie tylko dowódcy Ostrzy, ale jeszcze przyszłego cesarza. Osobiście eskortował ich do… Nie wiedział dokąd, ale czy to ważne? Ważne było, aby okazać się godnym tego zaufania. I tej odpowiedzialności. W końcu, od niego zależy życie cesarza. A skoro życie cesarza, to i los całego państwa.

     Cesarza… Mimo dumy, poczuł lekkie ukłucie w sercu. Już niedługo Martin przestanie być po prostu przyjacielem. Stanie się władcą. Przyjaźń kogoś takiego jak Mario przestanie być ważna. Ważna może będzie dla Martina, ale nie dla cesarza. Cesarza, który zwyczajnie nie będzie miał okazji, by stać się od czasu do czasu Martinem. Sprawy państwowe, polityka, zarządzanie, dowodzenie armią… Tyle przeróżnych spraw zaprząta głowę monarchy. Po prostu się rozstaną. W zgodzie i przyjaźni, co do tego nie miał wątpliwości, ale to przecież nie wystarczy, żeby osłodzić gorycz samego rozstania. Gdy Martin zasiądzie na tronie, nie będzie już mógł liczyć na jego towarzystwo. Uśmiech z daleka, dyskretne pozdrowienie gestem – to wszystko, co będzie mógł mu zaofiarować Martin. Przez tych kilka dni stał mu się niemal tak bliski, jak Stary Myśliwy. Był dla niego jak starszy brat – opiekuńczy, cierpliwy, pogodny… Teraz się to skończy.

     I przez chwilę zawstydził się. Bowiem zapragnął, by Amulet Królów nigdy się nie odnalazł.

     Niebo rozjaśniało i gorąca kula słońca wyłoniła się zza wzgórz. W koronach drzew odezwały się ptaki. Zaczynał się nowy dzień. Pogodny i słoneczny. Jak na razie nic nie zakłóciło ich podróży. W dzień niebezpieczeństwo napotkania jakiegoś minotaura, czy ogra, znacznie malało, choć nie można było go wykluczyć. Teraz groźniejsi byli zbóje, ale ten trakt uchodził za bezpieczny. Najgorsze pod tym względem były drogi na zachód, w stronę Skingrad i na południe, do Leyaviin i południowego wybrzeża. Tam podążały szlaki handlowe i rozbójnicy mogli się lepiej obłowić. Ten trakt był rzadziej używany. Mimo to, Mario nie zdjął elfiego hełmu, chociaż zaczynało się robić coraz cieplej. Znajdowali się na południowym zboczu łańcucha wzgórz, który dalej na północ wypiętrzał się w pasmo wysokich gór Jerral.

     - Idealne miejsce na uprawę winorośli – pomyślał. – Że też nikt nie wpadł jeszcze na ten pomysł.

     Nie znał się na uprawach. Wiedział o nich tyle, ile powiedział mu kiedyś jeden z braci Surlie, właścicieli największej w Cyrodiil winnicy, przylegającej niemal do murów Skingrad. Podobno najlepiej było ją uprawiać na niezbyt stromym, południowym zboczu nasłonecznionej góry. Najpierw jednak trzeba byłoby pozbyć się większej części tego lasu. Pewnie dlatego nikt tu niczego nie sadził. Po co karczować las, jak można wykorzystać coloviańskie łąki?

     Słońce grzało już bardzo mocno. Pomimo cienia, jaki rzucały korony drzew, robiło się coraz goręcej. Droga wciąż pięła się lekko w górę i coraz częściej biegła skrajem większych zagłębień, a wtedy drzewa od południa znikały i ostre słońce lizało mu prawy policzek. Minęło południe, a potem słońce zaczęło się już wyraźnie obniżać, gdy trakt skręcił w prawo i zza zakrętu wyłoniło się nieduże, malownicze jezioro. I to podwójne, bowiem woda kilkoma srebrnymi kaskadami spadała do drugiego, mniejszego, od którego odchodziła rwąca struga. Zatrzymał konia i poczekał, aż pozostali zrównają się z nim.


     - Jest okazja napoić konie – odezwał się do Jauffrego.

     - Skorzystamy – stary skinął głową. – I nie tylko. Rozbijemy tu obóz.

     - Nie jedziemy dalej? – spytał Mario.

     - Nie dziś – stary pokręcił głową. – Lepszego miejsca nie znajdziemy, a droga przed nami wciąż daleka.

     Cisnęło mu się na usta wiele pytań, ale ugryzł się w język. Wiedział, że jest czas na rozmowę i czas na działanie. Teraz przyszła pora działania. Trzeba było wykorzystać ostatnie promienie słońca, żeby rozbić obóz, nazbierać chrustu, może nawet sklecić jakiś szałas. Zeskoczył z konia i poprowadził go w stronę górnego stawu. Pozostali zrobili to samo.

     Miejsce to musiało często być wykorzystywane przez podróżnych. Znaleźli mały, kamienny krąg, z ułożonych głazów, w którym czerniały resztki popiołu i węgla drzewnego. Obok leżało kilka suchych gałęzi, a kawałek dalej widać było resztki szałasu, z którego został tylko szkielet i trochę zeschłych liści i igieł. Wystarczyło naciąć świeżych gałązek i obłożyć go na nowo. Pracując w trójkę, uwinęli się z tym szybko, mimo protestów Jauffrego, twierdzącego, że cesarz nie powinien zniżać się do tak przyziemnych czynności. Martin tylko się roześmiał.

     - Pozwól mi nacieszyć się ostatnimi dniami wolności – odpowiedział z pogodnym uśmiechem. – Lubię pracować fizycznie, nie odmawiaj mi tej przyjemności. W końcu, wychowałem się w gospodarstwie, a moi przybrani rodzice byli rolnikami.

     Jauffre zrezygnowany skinął głową.

     - Nie mam serca ci tego odmawiać – mruknął. – Bo wiem, co cię czeka…

     Było jeszcze wcześnie, gdy uporali się z całą robotą. Rozsiodłali konie, nazbierali chrustu, rozpalili ognisko i jako tako naprawili szałas. Jauffre chwycił jedną z der, przytroczonych do siodła i niby w worku przyniósł w niej suchych paproci, które rozsypał w szałasie, po czym przykrył wszystko derą. Posłanie, jak na prowizoryczne watunki, było miękkie i wygodne. A potem jeszcze Mario ustrzelił zająca, którego wypatrzył w krzakach i zabrał się za jego odzieranie. Martin tymczasem zrzucił ubranie i wszedł do wody, schylając się pod stromym brzegiem, gdzie spodziewał się znaleźć pstrągi.

     Słońce skryło się za drzewami i jedynie ich oświetlone na czerwono korony zdradzało jego pozycję. Usiedli na pniu, przywleczonym w pobliże ogniska przez któregoś z dawnych obozowiczów. Drobno pocięte kawałki mięsa nadziali na długie, cienkie kije, wycięte przez Maria i ustawili nad ogniem. Obok, nadziane na prowizoryczny rożen, wędziło się kilka ryb. Zarówno mięso, jak i ryby, były tym razem obsypane aromatycznymi ziołami, zebranymi przez Mariusa. W milczeniu czekali, aż wieczerza się upiecze. W końcu Jauffre przerwał ciszę.

     - Biorę na siebie pierwszą wartę – odezwał się. – Mam już swoje lata, więc chyba nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że przywłaszczam sobie najłatwiejszą.

     - To ja drugą – odparł Martin i gestem uciszył Jauffrego, który już otwierał usta, by zaprotestować. – Dopóki nie jesteśmy na miejscu, jestem takim samym wędrowcem jak wy. Niech Mario się wyśpi. Od jego czujności zależy nasze bezpieczeństwo.

     - Obudzisz go przed świtem, a sam zdrzemnij się jeszcze chwilę, zanim wyruszymy – zgodził się Jauffre. – Droga daleka, na miejscu będziemy późnym wieczorem.

     - A na miejscu, to znaczy gdzie? – spytał Mario. – Jeśli to nie tajemnica…

     - Już nie – odparł Jauffre. – Zmierzamy do Świątyni Władcy Chmur. Wysoko, w górach Jerrall. To niedostępna forteca, główna siedziba Ostrzy. Tam się szkolimy i tam cesarz będzie bezpieczny.

     - Nigdy o niej nie słyszałem – mruknął Mario.

     - Mało kto słyszał – Jauffre wzruszył ramionami. – Nie chwalimy się nią, a leży w miejscu rzadko odwiedzanym i dla niewtajemniczonych oczu jest prawie niewidoczna. W pogodne dni widać z jej murów Brumę, ale w drugą stronę to już nie działa. I dobrze… W pobliżu leży górski szlak do Skyrim. W razie niebezpieczeństwa, zawsze możemy ewakuować cesarza na północ. Ukryjemy się w Helgen, albo Falkret.

     - Skyrim – szepnął Mario. – Kraina Nordów. Podobno górzysta i mroźna.

     - I piękna – uśmiechnął się Jauffre. – Byłem tam kilka razy.

     Milczeli przez chwilę, dopóki Jauffre znów nie zabrał głosu.

     - A o tobie dowiaduję się ciekawych rzeczy – zwrócił się do Maria. – Mieliśmy w drodze okazję porozmawiać z Martinem. Opowiedział mi szczegółowo o twoich wyczynach. Ciekawi mnie, czy to odwaga, czy brak wyobraźni…

     - Odwaga na pewno nie – Mario aż się wzdrygnął. – Nigdy w życiu tak się nie bałem.

     - Czyli odwaga – odparł Jauffre. – Na tym to polega. Boisz się, ale działasz. Nie sztuka się nie bać. Do tego wystarczy być głupcem.

     Umilkł i spróbował kawałka mięsa, po czym znów umieścił kijek nad ogniskiem.

     - Muszę was o coś prosić – odezwał się po chwili. – Widzę, że zawiązała się między wami bliska więź. Bez względu na nią, gdy będziemy na miejscu, Mario traktuje Martina tak jak nakazuje dworska etykieta. Ostrza muszą poczuć, że to potomek Septimów. Żadnego poklepywania po plecach, żadnego spoufalania się, żadnych głupich żartów, strojenia głupich min, ani niczego, co uwłaczałoby powadze tronu. I obaj tytułujemy go Wasza Cesarska Mość.

     Martin i Mario spojrzeli na siebie.

     - Brzmi bardziej jak rozkaz, niż jak prośba – Martin wydął wargę.

     - Byłby to rozkaz, gdybym miał prawo rozkazywać któremukolwiek z was – odparł Jauffre. – Ale nie mam. Dlatego proszę. Uwierzcie mi, tego wymaga racja stanu, a od niej zależy przyszłość Cesarstwa. Skończyły się przygody awanturników, zaczyna się wielka polityka. Żaden z was nie ma w niej doświadczenia, a i o moim lepiej nie mówić. Po prostu, uwierzcie mi na razie na słowo. Przyjdzie dzień, że sami to zrozumiecie.

     Podniósł oczy i spojrzał najpierw na jednego, potem na drugiego.

     - Przecież nie zakazuję wam się przyjaźnić – szepnął. – Tego zakazać się nie da.

     - Tak chyba rzeczywiście będzie lepiej – westchnął się Mario.

     Martin nic nie odpowiedział, ale wyraźnie posmutniał.

     Noc minęła bez przygód. Gdy Mario przetarł oczy, było jeszcze ciemno. Przemył twarz w jeziorze i rozdmuchał ogień, by odgrzać uwędzone poprzedniego wieczora ryby. Potem, starannie lustrując okolicę z elfim hełmem na głowie, dostrzegł stadko jeleni, spokojnie pasące się na pobliskiej łączce. Dobry znak – czyli w pobliżu nie czai się żaden drapieżnik, potwór, ani zbój. Tak ostrożne zwierzęta jak jelenie, wyczułyby niebezpieczeństwo z daleka. Zapolować też nie było na co, ale nie przejmował się tym. Mieli zapas prowiantu zabrany z opactwa. Wędzone ryby były tylko dodatkiem do podróżnych sucharów i suszonego mięsa, jakie każdy z nich miał w swej sakwie.

     Zaczynało świtać, obudził więc pozostałych. Potem ściągnął ubranie i wszedł do wody, trzymając wysoko w górze złożoną w kopertę kartkę papieru. Przy brzegu rosło kilka dorodnych kwiatów lotosu, z których zebrał pyłek, będący cennym składnikiem alchemicznym. Miał zamiar trochę poeksperymentować sam. Falanu wspominała kiedyś, że z pyłku lotosu i siemienia lnianego, przy odpowiedniej obróbce można uzyskać miksturę, która pozwalała dźwigać znaczne ciężary. Przydałaby mu się taka umiejętność. Podobnie, jak sekret przyrządzania mikstury, zasklepiającej rany. To już była konieczność. Kto wie, co czeka go w przyszłości. Ta umiejętność może mu uratować życie. Taka mikstura działała jak Magia Przywracania we fiolce. Miał w sakwie kilka takich fiolek, ale to wszystko za mało. Może w Świątyni Władcy Chmur będzie ktoś, kto nauczy go tej sztuki?

     Śniadanie przebiegło szybko. Każdy po prostu zjadł swoją rybę i zagryzł kilkoma sucharami. Sprawnie osiodłali konie i po zalaniu ogniska wodą ruszyli w dalszą drogę. Podgonili trochę konie, bowiem do Brumy było dość daleko.

     Nie minęło dużo czasu, gdy dotarli do rozwidlenia traktów. Mario skręcił w lewo, na północ. Trakt zaczął piąć się w górę. Jechał teraz płytkim wąwozem, porośniętym gęstym lasem. Martin i Jauffre podążali za nim krok w krok. Aż do chwili, kiedy wstrzymał konia i podniósł rękę w ostrzegawczym geście, po czym ostrożnie się wycofał. Ujrzał bowiem plamę purpurowego światła. Dużą plamę. I to pionową.

     - Co jest? – spytał Jauffre szeptem.

     - Na moje oko, ogr – odparł Mario, również szeptem. – Albo minotaur. Wycofajcie się trochę, spróbuję go zdjąć.

     Martin chwycił wodze jego konia, podczas gdy Mario zręcznie wspiął się na górę i zniknął w zaroślach.

     - Poczekaj tu, proszę – szepnął Jauffre. – Podejdę bliżej. Ogr to nie zając. Mario może potrzebować pomocy.

     Martin skinął głową. Mistrz tymczasem dobył miecza i cicho przesunął się traktem w górę, dbając o to, by cały czas znajdować się w cieniu.

     Ale Mario nie potrzebował pomocy. Jauffre z daleka dostrzegł miotającego się na wszystkie strony potwora, bezskutecznie próbującego wypatrzyć, skąd padają strzały. Kilka z nich tkwiło już w jego ramionach i piersi. Na chwilę potwór znieruchomiał, gdy uderzyła weń następna. Błyskawice rozeszły się po jego ciele. Potwór słabł. Po chwili musiał przyklęknąć na jedno kolano. Wtedy dostał strzałę w czoło i ta go zabiła.

     Jauffre uśmiechnął się. Mario znał się na rzeczy. Był to cenny nabytek. Bystry, zręczny i odważny, a przy tym rozważny i pozbawiony młodzieńczej brawury. Od dziecka wychowany wśród niebezpieczeństw, oswoił się z nimi i zaczął traktować jak coś zwyczajnego. A przy tym wszystkim, znał je zbyt dobrze, by je lekceważyć. 

     Widział jeszcze, jak jego figurka, drobna w porównaniu do sylwetki ogra, zsuwa się ze zbocza wąwozu na trakt, po czym zawrócił.

     - Droga wolna – oświadczył z uśmiechem. – Nasz młody przyjaciel właśnie zmniejszył pogłowie ogrów.

     Martin również się uśmiechnął i dosiadł konia. Ruszył przed siebie, ciągnąc za uzdę srokacza, którego wodze wręczył mu Mario. Dotarli do niego w chwili, gdy ten wyłamywał mieczem drugi ząb potwora.

     - Trofeum? – spytał Jauffre.

     - Zdobycz – odparł Mario. – Alchemicy bardzo cenią sobie ten składnik.

     - Nawet w takiej chwili nie zapominasz o zarobku? – Jauffre uniósł brwi.

     Mario spojrzał na niego z dezaprobatą.

     - Daedry daedrami, a żyć trzeba! – uciął krótko i wyłamał kolejny ząb.

     Trzask wyłamywanego zęba i wybuch śmiechu Martina rozległy się jednocześnie. Trwało to zresztą krótko. Po chwili wszyscy trzej znów siedzieli w siodłach. Trakt wciąż piął się w górę. Im wyżej się wspinali, tym bardziej zmieniał się krajobraz wokół nich. Rozłożyste lipy, buki i rosochate dęby coraz częściej ustępowały strzelistym świerkom i sosnom. Coraz uboższa i mniej kolorowa wydała się też ściółka leśna. Znak, że znaleźli się u podnóża gór Jerral.

     Były to wysokie i strome góry, ale nie najwyższe w Tamriel. Te bowiem znajdowały się w Skyrim, prowincją sąsiadującą z Cyrodiil od północy, zamieszkałą przez rosły i dumny lud Nordów. Wkrótce teren nieco się wypłaszczył i w promieniach zachodzącego słońca ujrzeli mury Brumy – najwyżej położonego miasta w Cyrodiil. Mario nigdy w nim nie był, ale słyszał, że prawie jedna trzecia jego mieszkańców to Nordowie. I zabudowa, z wyjątkiem świątyni i zamku, też na wskroś norska, drewniana, ale solidna i bogato zdobiona, inna niż w Bravil, które dobrze znał. Żałował tylko, że nie ujrzy tego na własne oczy. Przynajmniej nie teraz. Jauffre nie planował postoju w mieście.

     Żałował nie tylko z tego powodu. Zrobiło się zimno, a pod kopytami ich koni coraz częściej pojawiał się śnieg. Wkrótce Jauffre poprowadził ich wąską, krętą ścieżką w górę. Ścieżka była oblodzona, a wszędzie wokół przybywało śniegu. Ale najgorszy był wiatr, gwiżdżący wokół i smagający ich grzbiety dotkliwym zimnem. Choć każdy ukrył dłonie pod szatą, niewiele to dawało. Elfi hełm zasłaniał wprawdzie przed wiatrem, ale metal ziębił nieprzyjemnie, choć mając wewnątrz miękką wyściółkę, bezpośrednio nie dotykał głowy. Kolczuga bezlitośnie odbierała mu ciepło i zaczął dostawać dreszczy. Martin od dawna już miał narzucony kaptur i dłonie schowane w rękawach. Skulony, z rękami przyciśniętymi do tułowia, starał się tracić jak najmniej ciepła. Jauffre także narzucił kaptur, ale poza tym zdawało się, że jemu jednemu przenikliwe zimno nie przeszkadza.

     Zapadł już zmrok, gdy stanęli pod bramą wysokiej fortecy, postawionej na szczycie góry. Martin i Mario trzęśli się z zimna. Żadnemu z nich nie chciało się zejść z konia. Zrobił to jednak Jauffre i otwartą dłonią uderzył kilkakrotnie w solidne, okute drzwi.

     - Kto zmierza do Świątyni Władcy Chmur? – spytał przytłumiony, męski głos zza bramy.

     - To ja, brat Jauffre – odparł mistrz.

     Nic więcej mówić nie musiał. Brama uchyliła się niemal natychmiast. Wysunęła się z niej postać, zakuta w oksydowaną segmentatę, w hełmie na głowie i z akavirską kataną u boku.

     - Witaj, mistrzu – mężczyzna zasalutował z szacunkiem i otworzył bramę na oścież.

     - Witaj, Cyrusie. Pomóż nam – polecił Jauffre. – Moi towarzysze są zmęczeni i zziębnięci. Nie przywykli do mrozu i wiatru.

     Żołnierz posłusznie chwycił wodze obu koni i pociągnął je do środka. Jauffre swego wierzchowca prowadził sam. Za bramą znajdował się mały placyk, a dalej łagodne schody w górę, o niezwykle szerokich stopniach, przystosowanych do tego, by mogły chodzić po nich konie.

     Drugi wartownik, w identycznej zbroi, natychmiast zamknął i zaryglował bramę.

     Choć prowadzący ich strażnik do Jauffrego zwracał się z szacunkiem, Mario szybko zauważył, że nie jest to ten rodzaj uległości, jaki wymusza wojskowa dyscyplina. Przeciwnie, wydało mu się, że to bardziej rozmowa dwóch starych przyjaciół.

     - Mistrzu – mówił strażnik, uśmiechając się mimo woli – cóż się stało że sam łamiesz zasady, jakie nam wpoiłeś? Sam przyprowadzasz tu obcych.

     Jauffre roześmiał się.

     - Nikt, kto nie jest członkiem Ostrzy, nie może przekroczyć tego progu, z wyjątkiem cesarza – ciągnął żołnierz. – A tu widzę aż dwóch.

     - Jednego – odparł Jauffre.

     Żołnierz spojrzał a niego uważnie.

     - Czyżby jeden z nich?...

     - Tak, Cyrusie – odparł Jauffre. – Spotkał cię ten zaszczyt. To właśnie syn cesarza, Martin Septim.

     Żołnierz nie okazał zdziwienia, zupełnie jakby się tego spodziewał.

     - Wasza Cesarska Mość, zapewniam, że to dla mnie prawdziwy zaszczyt – odwrócił się na chwilę, tylko tyle by skłonić z szacunkiem głowę. – Witaj w Świątyni Władcy Chmur. Żaden cesarz nie zaszczycił nas wizytą od wielu lat.

     Spojrzał na Maria.

     - A nasz drugi gość?

     - To ktoś, komu wiele zawdzięczamy – odparł Jauffre tajemniczym tonem. – Tak wiele, że zasługuje na to, by go tu ugościć.

     Wkrótce znaleźli się na szczycie schodów i Mario aż westchnął ze zdziwienia. Przed nim w świetle księżyców jaśniał spory plac, wybrukowany równo wyszlifowanym kamieniem, a za nim znajdował się budynek, jakiego jeszcze nigdy nie widział.

Świątynia Władcy Chmur - warownia Ostrzy.

     Obiekt drewniany, na kamiennej podmurówce, niewysoki, ale rozległy i pokryty całym systemem spadzistych dachów. Oszczędnie zdobiony, sprawiał wrażenie niezwykle lekkiego, jakby za chwilę miał stąd odlecieć.

     - Styl akavirski – mruknął Martin, podzwaniając zębami. – Nie sądziłem, że zobaczę coś takiego w Cyrodiil.

     Mario nie dbał o styl. Dla niego ważne było, że za drzwiami tego budynku będzie ciepło.

     Jauffre dał im znak, by zeszli z siodeł. Zrobili to tak niezgrabnie, jak tylko może to zrobić ktoś skostniały z zimna. Żołnierz zajął się końmi, prowadząc je wszystkie w lewą stronę, do budynku, który zdaje się pełnił rolę stajni. Jauffre skinął na swoich towarzyszy i powiódł ich do głównej bramy świątyni.Wartownik otworzył im drzwi. W środku istotnie było przytulnie. Mimo lekkiej konstrukcji, ściany budynku doskonale izolowały ciepło. Znaleźli się w dużej, wysokiej sali. Stało tu kilka stołów i szaf, ale zajmowały tylko jej część. Reszta pozostawała pusta. Po obu stronach znajdowały się przesuwne drzwi, również lekkiej konstrukcji, z drewnianych listewek i kartami papieru zamiast szyb.

Świątynia Władcy Chmur - Wielka Sala

     Wewnątrz było niewielu żołnierzy. Tutaj nie nosili zbroi, tylko płócienne szaty, przypominające habity, ale każdy z nich stale miał przy sobie miecz, zatknięty za szeroki pas. Jauffre polecił jednemu z żołnierzy, by zaprowadził Martina i Mariusa do łaźni, sam skierował się do drzwi po prawej stronie.

     - Tędy proszę – żołnierz gestem wskazał im drogę na lewo. – Gorąca kąpiel dobrze wam zrobi. Później proszę na skromną wieczerzę. Podamy ją w tej sali.

     Spodziewali się balii, ale zamiast tego ujrzeli podłużne pomieszczenie, w których stały cztery wanny z dębowych klepek, oddzielone od siebie płóciennymi zasłonami. Dwaj żołnierze napełniali właśnie parującą wodą dwie z nich. Powietrze pachniało wilgocią i lawendą. Już po chwili obaj z przyjemnością zanurzyli się w gorącej wodzie, spienionej od rozpuszczonych w niej aromatycznych mikstur. Obok ułożono dwa komplety cywilnych ubrań. Gdy zrzucili swoje rzeczy jeden z żołnierzy pozbierał je i wyniósł gdzieś, zapewne do pralni.

     Powoli zanurzyli się w parującej wodzie. Przyjemne gorąco ogarnęło ich ze wszystkich stron.

     - Ja tu zostaję – westchnął Mario. – Nie idę na żadną wieczerzę. Głód zniosę, ale oczy mi się same zamykają.

     - Ja też jestem zmęczony – usłyszał głos Martina. – Ale na wieczerzę pójdę. Jestem głodny, a ta woda nie będzie ciepła bez końca. Kiedyś ostygnie.

     - A gdyby tak zapalić kilka świec pod wanną? – podsunął Mario. – Byłaby ciepła o wiele dłużej.

     - A siedzenie poparzone – zaśmiał się Martin. – Zresztą, nie chodzi tu o samą wieczerzę. Musimy się naradzić, co dalej.

     Przeciągłe westchnienie było całą odpowiedzią. Mario poczuł błogie rozleniwienie. Naprawdę zamykały mu się oczy. By nie zasnąć, zanurzył się kilkakrotnie po czubek głowy. Przy okazji postanowił umyć włosy, dotąd zlepione w strąki od potu i pyłu. W drewnianym koszyczku obok wanny stały buteleczki z aromatycznymi miksturami. Wybrał tę, która według etykietki przeznaczona była do mycia włosów. Wylało mu się jednak na rękę trochę za dużo i po chwili cały pokrył się białą pianą.

     - Czeka nas jeszcze przegląd wojsk, parada, uroczysty apel i twoja przemowa – rzucił, zdmuchując pianę z ręki. – To jest przyboczna gwardia cesarza, bez ceremoniału się nie obejdzie. Tak więc, musisz się pospieszyć. Ja tu mogę sobie w tym czasie poleżeć.

     - Ty to wiesz, jak pocieszyć – mruknął Martin. – Mam nadzieję, że Jauffre nie wpadnie na ten genialny pomysł.

     Jego nadzieja spełniła się połowicznie. Jauffre wydał już odpowiednie polecenia. Zaplanował przysięgę Ostrzy na wierność nowemu cesarzowi, a ten ceremoniał nie mógł odbyć się bez pewnej celebracji. Na szczęście, miało to się odbyć dopiero jutro rano. Na razie, gdy ubrani w świeże i pachnące czystością ciuchy pojawili się w sali, zaprosił ich do stołu.

Rozdział XVI

     Martin czekał jednak przy wschodniej bramie. Wydawał się być wypoczęty i pełen sił. Uśmiechnął się na widok przyjaciela.

     - Dobrze spałeś? – spytał, z daleka.

     - Okropnie – westchnął Mario. – Całą noc śniły mi się koszmary.

     - To skutek wieczornego obżarstwa – zaśmiał się Martin, otwierając bramę. – Ja zjadłem skromną wieczerzę i spałem znakomicie.

     - Jak ja cię nienawidzę – mruknął Mario, wychodząc z miasta.

     Strażnik pod bramą zmarszczył brwi, zapewne biorąc tę uwagę do siebie. Martin, widząc to, zaczął dusić się ze śmiechu. Mario, początkowo zły sam na siebie, nie wytrzymał i zawtórował mu. Strome, niemal pionowe ściany wąwozu odbiły ich śmiech wyraźnym echem.

     - Jakbyś potrzebował uzdrawiającej mikstury, to mam kilka – odezwał się Martin z wesołym błyskiem w oku. – Kupiłem wcześnie rano. Nie mogłem się opanować – zaśmiał się. – Musiałem się jej przyjrzeć. Rzeczywiście, piękna dama.

     - Bogowie, trzymajcie mnie, bo sam go zabiję – mruknął Mario, wzbudzając kolejny wybuch śmiechu u swego towarzysza. – A teraz łaskawie zamilknij, bo obudzisz gobliny. Gdzieś tu w pobliżu mają jaskinię.

     Niedługo usłyszeli stukot kopyt. To konny strażnik powoli patrolował wąwóz, w którym często czaili się jacyś opryszkowie, ponieważ ich ofiary nie miały tu dokąd uciekać. Niedługo znaleźli się na rozwidleniu koło cmentarza. Skręcili w prawo i Mario gestem nakazał ciszę. To tutaj spotykano gobliny. Gdzieś tutaj musiało być wejście do jaskini, w której chowały się za dnia. Cicho jak duchy przeszli przez feralny odcinek. Na szczęście nie spotkali żadnego z nich. Dalej Mario rozluźnił się. Trakt był mu doskonale znany i aż do pewnego miejsca w lesie, w miarę bezpieczny. Właśnie myślał, jak je ominąć. Gdy trakt dochodził w pobliże stolicy, rozdwajał się na krótkim odcinku, tworząc między sobą wyspę drzew. To miejsce upodobały sobie wiły.

     Wiła, zwana też driadą, to stworzenie związane z lasem. „Strażniczki Kniei” – jak nazywał je Stary Myśliwy. Według niego były to boskie stworzenia, opiekujące się zwierzętami i roślinami. Wyglądały jak młode dziewczęta, pokryte miejscami korą i oplecione bluszczem. Poruszały się z wdziękiem i wydawały się niegroźne, ale to tylko pozór. Były niezwykle niebezpieczne. Atakowały każdego człowieka, jakiego dostrzegły. Ich ręce, twarde jak dębowe gałęzie, potrafiły zabić równie łatwo, jak drewniana pałka. Na dodatek, umiały posługiwać się magią Przywołania, wzywając zwykle do pomocy rozjuszonego niedźwiedzia.

     - To są złe? – dopytywał się Mario. – Zabijają ludzi, to są złe!

     Stary Myśliwy uśmiechnął się wtedy i pogładził go dłonią po ciemnej czuprynie.

     - Nie są złe – wyjaśnił spokojnym, aksamitnym głosem. – My też zabijamy, a nie jesteśmy źli. My zabijamy zwierzęta dla ich mięsa i skór, a one ich bronią i dlatego zabijają ludzi. Strzegą leśnych ostępów, pielęgnują drzewa, opiekują się zwierzętami, leczą je. Gaszą też zarzewia pożarów. Czynią wiele dobra. To my w puszczy jesteśmy intruzami, którzy jej zagrażają. I dlatego nas atakują. Najlepiej trzymaj się od nich z daleka.

     Mario wziął sobie głęboko do serca prawie wszystkie nauki Starego Myśliwego. Oprócz jednej, ostatniej. Ciekawość nie pozwalała mu omijać siedlisk wił, a znakomicie wyuczona umiejętność skradania się pozwalała na ich w miarę bezpieczną obserwację. Wiłę trudno było dostrzec, bowiem jej sylwetka zlewała się z otoczeniem. Trzeba było nauczyć się patrzeć, by je zobaczyć. Podkradał się całkiem blisko i obserwował kobiecą postać, wdzięcznym, niemal tanecznym krokiem przechadzającą się po leśnej ściółce. Postać ta miała w sobie tyle kobiecego powabu, że nie mógł oderwać od niej oczu.

     Raz się nie udało. Czy uczynił jakiś nieostrożny ruch, czy może niechcący wydał jakiś niesłyszalny dla ludzkich uszu dźwięk – dość, że wiła zwróciła się w jego stronę, spoglądając groźnie. Wydała z siebie złowrogi syk, a potem… Uniosła w górę dłonie i jedną nogę, niby w baletowej figurze i otoczyła ją czerwona mgiełka, a po chwili wściekły ryk rozdarł leśną ciszę. Obok niej pojawi się niedźwiedź. Mario natychmiast wspiął się na wysoki głaz, których na szczęście tutaj nie brakowało. Strach dodał mu sił. Wiedział, że przed niedźwiedziem nie da się uciec na drzewo, po którym ten łatwo potrafi się wspiąć. Wskoczył więc na kamień – oślizgły i omszały. A z niego przeskoczył na inny, jeszcze wyższy. I dopiero wtedy zdjął z ramienia łuk.

     Niedźwiedź potrafi człowieka zmylić. Na pozór ciężki i niezgrabny, gdy atakuje, okazuje się nad podziw szybki i zwinny. Wciąż jednak pozostaje zwierzęciem, kierującym się instynktem, a nie rozumem. Przywołany niedźwiedź, zamiast pójść śladem myśliwego, od razu podbiegł do głazu, na którym stał i bezskutecznie próbował się na niego wspiąć. Pazury jednak ześlizgiwały się po twardej i gładkiej powierzchni. Na razie Mario był bezpieczny.

     Wziął na celę kręcącą się wokół niespokojnie wiłę. Nie chciał jej zabijać, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jeśli zabije niedźwiedzia, ten rozwieje się w powietrzu, a wiła przywoła następnego. Będzie strzelał tak długo, dopóki nie opróżni kołczana, stając się bezbronnym. Trzeba było szyć w leśną strażniczkę.

     Wiła miała twardy żywot. I znała także magię Przywracania. Po pierwszych strzałach, które wbiły się w jej ciało, ze stukiem, jakby uderzyły w drewno, wiła otoczyła się złotawa mgiełką, uzdrawiając swoje rany. Musiał władować w nią ponad tuzin strzał, zanim wreszcie legła na mchu, a przywołany niedźwiedź zniknął, jak zdmuchnięty płomyk. Mario zsunął się z kamienia, ale nie czuł tryumfu. Przeciwnie, żałował swego postępku. Nie chciał zabijać wiły. Zmusiła go do tego jego własna głupota.

     - O czym myślisz? – spytał go niespodziewanie Martin. – Wyglądasz, jakbyś był daleko stąd.

     - O wiłach – uśmiechnął się Mario. – Driadach, leśnych strażniczkach. Nasza droga wypada obok miejsca, które sobie upodobały. Myślę, jak je wyminąć.

     Martin pokiwał głową.

     - Ty lepiej znasz drogę – skwitował. – Na pewno znajdziesz jakiś sposób.

     - Tak naprawdę już znalazłem – odparł Mario. – Problem w tym, że wiąże się to ze złamaniem obietnicy.

     Westchnął przeciągle.

     - Zamiast iść traktem, co zabierze dwa dni – zaczął znów – poszedłbym na przełaj. W lesie jest sporo ścieżek, wydeptanych przez jelenie. Nie tak wygodne jak trakt, ale prowadzą skrótem. Trakt wiedzie daleko na wschód, w pobliże Cesarskiego Miasta i potem zawraca na zachód. Dwa dni marszu. Gdybyśmy poszli na przełaj, dziś wieczorem bylibyśmy już w Weynon. Trochę zmęczeni, to fakt…

     Zwrócił oczy na Martina.

     - Ale obiecałem, że przeprowadzę cię traktem.

     - Dla mojego bezpieczeństwa, jak sądzę – Martin uniósł brwi.

     Mario potwierdził.

     - A co według ciebie jest bezpieczniejsze? – spytał Martin. – Bo mnie się wydaje, że ty wolałbyś iść przez puszczę.

     - Prawda – Mario westchnął. – Dla mnie byłoby bezpieczniej. Zwierząt i stworów mniej się boję niż ludzi. W tym lesie można napotkać wiłę, niedźwiedzia, czy wilka, ale wiły czekają również na trakcie, w dodatku mówi się o minotaurach, które zasadzają się na podróżnych. Najgorsi jednak ludzie. Rozbójnicy. No i… Nie można wykluczyć szpiegów. Wróg cię szuka, a najprędzej znajdzie cię na trakcie.

     - Idźmy na przełaj – zaproponował Martin. – Nie umiem się tak skradać jak ty, ale skoro uważasz, że tak będzie lepiej… Znasz się na tym. Wiem, że przeprowadzisz mnie bezpiecznie.

     - A obietnica?

     Martin roześmiał się.

     - Podobno Ostrza często działają wbrew rozkazom, prawda?

     Mario bez słowa skręcił w ciemny las. Martin podążył za nim.

*          *          *

     Na trakt wyszli późnym popołudniem. Między drzewami gdzieniegdzie widać już było oddalone nieco mury miasta. Mimo zmęczenia, obaj przyspieszyli kroku. I wtedy Maria tknęło złe przeczucie.

     - Stój – szepnął, zatrzymując się. – Chodź za mną.

     I podążył w stronę zarośli.

     - Co się stało? – spytał Martin.

     - Nie wiem – odparł. – Ale coś jest nie tak.

     Martin skinął głową.

     - Masz na myśli tę dziwną duchotę? – spytał. – Tak manifestuje się zła magia.

     Mario spojrzał na niego zdziwiony. Rzeczywiście, to go właśnie zaniepokoiło, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Po prostu coś mu nie pasowało, sam nie wiedział co. I właśnie uzmysłowił sobie, że wokół panuje dziwne napięcie, podobne do tego, jakie napotkał przy Wrotach Otchłani. Coś się dzieje. Coś złego…

     Ostrożnie zaczęli poruszać się naprzód, wzdłuż szlaku, gotowi natychmiast cofnąć się za ścianę gęstego poszycia. Posuwali się ostrożnie, aż ujrzeli zabudowania opactwa, oświetlone promieniami zachodzącego słońca. Przez dłuższą chwilę obserwowali okolice, ale nic się nie działo.

     - Nie wiem, co robić – przyznał Mario. – Niby wszystko wygląda normalnie, ale…

     I w tym momencie usłyszał odgłosy jakiejś awantury. Jakieś trzaski i krzyki. Po chwili na drodze pojawił się biegnący Dunmer, z przerażeniem, wymalowanym na twarzy. Mario widział go już kiedyś w opactwie. O ile dobrze kojarzył, ten elf zajmował się trzodą. Wyszedł wiec z zarośli i przegrodził mu drogę. Zrobił to tak niespodziewanie, że elf o mało nie umarł ze strachu.

     - Spokojnie! – zawołał Mario. – Jestem przyjacielem. Co się tu dzieje?

     Dunmer był zbyt przerażony, żeby mówić. Musiał najpierw wziąć kilka głębokich oddechów.

     - Nie wiem – wydyszał. – Napadli opactwo! Opat Maborel nie żyje…

     - Kto napadł?

     - Nie wiem! – jęknął elf. – Byłem w owczej zagrodzie, gdy przyszli. Wyglądali zwyczajnie, jak grupa podróżników. A potem nagle w ich rękach pojawiła się broń. Uciekajcie, na pewno mnie gonią!

     Próbował rzucić się do ucieczki, ale Mario przytrzymał go za ramię.

     - Gdzie brat Jauffre? Muszę to wiedzieć!

     - Był w kaplicy – wydyszał elf. – A gdzie teraz, nie wiem…

     Czerwony błysk za plecami elfa sprawił, że Mario czym prędzej odepchnął owczarza i błyskawicznie dobył miecza. Ku nim zmierzała złowroga postać w czerwono-srebrnej zbroi. W dłoni trzymała buławę o czterech ostrzach. Kultysta! Jeden z zabójców cesarza.

     Buława uderzyła w tarczę. Miecz Maria zafurkotał w powietrzu, ale kultysta odbił cios i zaatakował ponownie. Znów rozległ się głuchy huk uderzenia w tarczę. Tym razem jednak Mario zadał pchnięcie w miejsce, gdzie napastnik powinien mieć twarz. Poczuł, jak miecz wbija się w coś ze zgrzytem. Napastnik znieruchomiał. Mario wyrwał miecz, poprawił cięciem z półobrotu i trzasnął tarczą. Na oczach całej trójki czerwono-srebrna zbroja rozwiała się. Na ziemię osunął się Altmer w czerwonej szacie. Twarz miał całkowicie zmasakrowaną. Ale nie było czasu na podziwianie własnego dzieła zniszczenia, bowiem od strony opactwa nadbiegał drugi kultysta.

     Mario twierdził później, że to Talos pokierował jego ręką. Działał bowiem jak dwemerski automat, jak we śnie, jakby był wypranym z emocji mechanizmem, a nie żywym człowiekiem. Na chłodno, bez śladu paniki, jakby robił to już setki razy. Zrobił dokładnie to, co należało.

     Odrzucił tarczę i miecz, sięgając po łuk. Wytrenowanym ruchem nałożył strzałę, jednocześnie ciągnąc za cięciwę. Bez celowania strzelił prosto w twarz nadbiegającego. Ten zatoczył się, jakby dostał w głowę obuchem. Ustał na nogach, ale zaraz druga strzała wbiła mu się w twarz, tuż obok pierwszej. Znieruchomiał, jakby skamieniał. Mario nałożył trzecią strzałę, ale nie zdążył jej wypuścić. Oto bowiem za plecami kultysty pojawił się mnich z opactwa, z mieczem w dłoni i dokończył dzieła.

     - Pomóż mi! – krzyknął. – Brat Jauffre jest w niebezpieczeństwie.

     Nie trzeba było dwa razy powtarzać.

     - Zostań tu – rzucił Mario w stronę Martina, jednocześnie schylając się po miecz i tarczę. – W krzaki!

     I popędził za mnichem do kaplicy.

     Martin prychnął jednak tylko i pobiegł za nimi tak szybko, na ile pozwalał mu jego habit.

     W kaplicy odbywała się straszliwa scena. Posadzkę zaściełało kilka ciał, zarówno mnichów, jak i kultystów. Jauffre tymczasem bronił się przed trzema atakującymi go postaciami, w srebrno-czerwonych zbrojach. Bronił się z podziwu godną skutecznością, nie pozwalając zbliżyć się żadnemu napastnikowi na długość miecza. Był naprawdę wytrawnym szermierzem, w dodatku w pełni sił. Jednak wynik tej walki mógł być tylko jeden. Napastników było aż trzech, odzianych w zbroje, podczas gdy Jauffre – jedynie w mnisi habit. Mario nie wahał się ani chwili. Z całej siły ciął najbliższego napastnika w plecy. Miecz wprawdzie ześlizgnął się po zbroi, ale kultysta musiał boleśnie odczuć ten cios, bowiem momentalnie odwrócił się w jego stronę i uniósł swój miecz do ciosu. Mario nie czekał. Grzmotnął raz i drugi, wytrącając przeciwnika z równowagi. Cięcie z góry przyjął na tarczę i zadał pchnięcie identyczne jak przed chwilą. Zbroja rozwiała się, zamieniając się w długą czerwoną szatę. Jauffre tymczasem musiał skutecznie dosięgnąć drugiego, bowiem on także osunął się na ziemię, a jego zbroja znikła. Z trzecim poradzili sobie we dwóch.

     - Co się tu dzieje? – wydyszał Mario.

     - Nie wiem – Jauffre wzruszył ramionami. – Modliłem się w kaplicy, gdy wparowała tu ta cała gromada..

     - A ty miałeś czekać! – Mario z wyrzutem spojrzał na Martina.

     Na jego widok Jauffre złagodniał na twarzy,

     - Witaj, Martinie – uśmiechnął się. – Jak dobrze cię znów widzieć.

     Uściskali się serdecznie.

     - Ale teraz nie pora na czułości – wzrok Jauffrego znów stwardniał. – Ich pewnie jest tutaj więcej. Martinie, proszę, zostań w kaplicy. Marius za mną!

     I tym razem Martin nie usłuchał. Mario wybiegł za mnichem i obaj z obnażonymi mieczami podążyli do opactwa. Martin jednak rozejrzał się bezradnie wokół i po chwili ruszył za nimi.

     W opactwie było pusto. Widać było ślady walki, ale nie tak drastyczne jak w kaplicy. Żadnych zwłok, ani rannych nie znaleźli. Szczęściem, braciszkowie dopiero skoczyli pracę i nie zdążyli zgromadzić się z powrotem w budynku. Nie było również bałaganu. Widać, napastnicy dobrze wiedzieli, czego szukać i gdzie. Jauffre wbiegł na schody, ale z każdym stopniem zwalniał, jakby brakowało mu sił. Gdy dotarł na górę, zrezygnowany potrząsnął głową.

     - Znaleźli… - szepnął.

     Mario pamiętał niewyraźnie, że na szczycie schodów znajdowała się szafa z książkami. Teraz ujrzał ją znowu, ale odchyloną, niby wielkie drzwi, zakrywające wejście do tajnego pomieszczenia. Jauffre wolnym krokiem znikł w ciemnym otworze. Mario podążył za nim.

     Znaleźli się w małym pokoju bez okien. Stały tu sejf, skrzynia i dwa stojaki na broń. Masywne, stalowe drzwiczki od sejfu były otwarte na oścież, a na podłodze błyszczały pojedyncze złote monety i jakieś dokumenty.

     Jauffre z westchnieniem skrzesał ognia i zapalił świecę. To była tylko formalność – wiedział już, że Amulet Królów zniknął. Poświecił, badając wnętrze sejfu, po czym zgarbił się i opuścił głowę, jakby nagle poczuł przypływ lat.

     - Zabrali Amulet Królów – szepnął z rozpaczą i zerknął spod brwi na Maria. – Teraz żałuję, że ci go odebrałem…

     Rozległo się ciche skrzypnięcie za ich plecami. To Martin wolno wchodził po schodach.

     - Domyślam się, co się stało – odezwał się cicho. – Pytanie, co robimy teraz?

     Jauffre spojrzał na niego z troską.

     - Powiedziałbym, że to koniec – mruknął. – Ale skoro ty tu jesteś, to wciąż mamy jakąś szansę. Po prostu będzie trudniej.

     - Nigdy się nie poddajesz, prawda? – spytał Mario. – Masz jakiś pomysł?

     Jauffre spoglądał przez chwilę to na jednego, to na drugiego.

     - Przebyliście długą drogę – rzekł w końcu. – Musicie się posilić. A potem, no cóż, nie wiem, co potem. Musimy się naradzić.

     Nie minęło wiele czasu, gdy cała trójka, umyta i przebrana w czyste rzeczy, zasiadła do wieczerzy przy niewielkim stole w skryptorium. Posilali się skromną, klasztorną strawą, popijając winem, rozrobionym z wodą. Jauffre w tym czasie dopytywał się o szczegóły misji. Mario streścił mu ją pokrótce, ale Martin znacznie wzbogacił ją o szczegóły jego dokonań, co sprawiło, że dowódca Ostrzy nie potrafił ukryć zdumienia.

     - Taaak – mruknął ni to do siebie, ni to do nich. – Chociaż w tym jednym nie popełniłem błędu. Słusznie ci zaufałem – zwrócił się do Maria. – Wywiązałeś się ze swej misji wzorowo. Nieczęsto udzielam pochwał, więc się nie przyzwyczajaj, ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym tego nie dostrzegł. Dziękuję ci. W imieniu Cesarstwa i swoim własnym.

     Znów zapadła cisza. Wreszcie Martin zdecydował się ją przerwać.

     - Bracie Jauffre – zaczął niepewnym tonem. – Muszę o to zapytać. Mój młody przyjaciel opowiedział mi coś niewiarygodnego, więc…

     - Domyślam się, co ci powiedział – uśmiechnął się Jauffre. – Zdradził ci, kim był naprawdę twój ojciec. I tak, powiedział prawdę. Jesteś synem Uriela Septima VII, cesarza, niech Arkay opiekuje się nim w zaświatach.

     Martin opuścił głowę i pokręcił nią z niedowierzaniem. Gdy znów podniósł wzrok, jego oczy przepełnione były smutkiem.

     - Dlaczego mi nie powiedziałeś? – spytał. – Dlaczego oszukiwałeś mnie przez tyle lat?

     Jauffre uśmiechnął się w zadumie i dolał wszystkim wina.

     - Zrobiłem to aż z trzech powodów, z których każdy by wystarczył – odparł. – Po pierwsze, bo taki rozkaz dał mi cesarz. Już to samo stanowi wystarczający powód. Ale było ich więcej.

     - Dowiedzmy się, jakie były pozostałe dwa – Martin skinął głową.

     - Drugi wytłumaczy ci twój nowy przyjaciel.

     Mario zdziwiony spojrzał mu w oczy.

     - Tak, obecny tutaj Marius Cetegus – potwierdził Jauffre. – On, zdaje się, zrozumiał doskonale. No, słuchamy.

     Mario opuścił głowę i chrząknął niepewnie. Domyślał się, że to jakaś próba ze strony arcymistrza, ale wcale nie dodało mu to pewności siebie.

     - To chyba… Tak mi się zdaje… To bezpieczeństwo – podniósł pytający wzrok. – Chodziło o to, żebyś był bezpieczny. Twoi bracia zginęli, więc… To chyba słuszne, prawda?

     - Nie mów takim niepewnym głosem – odrzekł Jauffre. – Tak, oczywiście, chodziło o bezpieczeństwo. Ukrywając cię u twych przybranych rodziców, sprawiłem, że nikt o tobie nie wiedział. I dzięki temu wciąż żyjesz. I dlatego wciąż jest nadzieja. I przyznaję, łatwo mi to przyszło. Konspiracja tak weszła mi w krew, że mówienie prawdy czasem przychodzi mi z trudem – uśmiechnął się przy ostatnich słowach.

     - A trzeci powód?

     - Ten był bardziej osobisty – przyznał Jauffre. – Chciałem, żebyś był szczęśliwy. Zwyczajnie, po ludzku. Sam oceń, czy mi się to udało.

     Martin przygryzł wargę.

     - Pozostaje mi tylko podziękować ci z całego serca – szepnął. – Tak, byłem szczęśliwy. Jeśli kiedyś nie byłem, to z własnej winy. Życie, które dostałem od ciebie, było szczęśliwe. Zaznałem prawdziwej rodzicielskiej miłości.

     - Skoro więc mamy to za sobą, zastanówmy się, co się stało i co robić dalej.

     Mario pobębnił przez chwilę po blacie.

     - Było ich wielu – zaczął. – Tacy sami kultyści, posługujący się magią Przywołania. Tacy sami, jak w podziemiach. W czerwono-czarnych, albo czerwono-srebrnych zbrojach, rozwiewających się w chwili śmierci. Niezbyt dobrze wyszkoleni w walce, ale dobrze zorganizowani.

     - Mów dalej – zachęcił go Jauffre. – Jak na razie dobrze rozumujesz.

     - Przed atakiem rozdzielili się – ciągnął Mario, z pąsem na twarzy po niespodziewanej pochwale. – Część uderzyła na kaplicę i okolice opactwa. Wywiązała się walka. W tym czasie druga grupa wkradła się do budynku, zabrała amulet i ulotniła się. Pytanie, skąd wiedzieli, gdzie szukać…

     Z przestrachem spojrzał na mistrza Ostrzy.

     - Ja nikomu nie powiedziałem! – zapewnił. 

     - Nie mogłeś powiedzieć – mruknął Jauffre. – Bo nie wiedziałeś, gdzie go ukryłem. Spokojnie, nie podejrzewałem cię ani przez chwilę. Z naszej trójki to ja jestem najbardziej podejrzany.

     - Gdyby tak było, już bym nie żył – mruknął Martin. – Ty nie, Mario nie, ja nie, więc kto?

     - Nie mam pojęcia – Jauffre pokręcił głową. – Musiał się tu kręcić jakiś szpieg. Mógł ukryć się wśród braciszków, albo czeladzi… Nie wiem. Jedno wiem, nie możemy tu zostać. Dziś wypocznij, ale jutro z rana wyruszamy. I nikomu nie mówimy, dokąd. A ty? – zwrócił się do Maria. – Co zamierzasz zrobić? Dałem ci słowo, że po przyprowadzeniu cesarza do opactwa, będziesz wolny. Podtrzymuję to, choć wolałbym, żebyś nam towarzyszył. Umiesz znajdować leśne ścieżki, czytać ze śladów, dobrze szyjesz z łuku. Taki chwat przydałby się nam w drodze. Poza tym, będę szczery, trochę za dużo wiesz, żeby cię tak po prostu puścić samopas.

     - Nie podejrzewasz mnie chyba? – Mario spojrzał na niego spode łba. – Umiem dochować tajemnicy.

     - Gdybym cię podejrzewał, nie zaproponowałbym ci, żebyś nam towarzyszył – Jauffre wzruszył ramionami. – I nie ma to nic wspólnego z zaufaniem. Po prostu, wiem, że nie zdradziłeś. Świadczą o tym fakty.

     Spojrzał mu w oczy.

     - Ja zawsze biorę pod uwagę fakty, nie sympatie. I w nosie mam, czy się obrazisz, czy nie.

     Mario odetchnął z ulgą.

     - Zbyt ważne rzeczy, żeby się obrażać – mruknął pojednawczo. – Dlatego nie dziękuję za zaufanie. A co zamierzam? Cóż, nie myślałem o tym. Ale jeśli mogę jakoś pomóc, to chętnie to zrobię.

     - Zatem jedna sprawa załatwiona – Jauffre skinał głową. – Jutro z samego rana wyruszamy…

     - Nie mów, dokąd – Mario wpadł mu w słowo. – Nie tutaj. Powiesz nam po drodze.

     - Nie zamierzałem powiedzieć – uśmiechnął się zawadiacko. – Chciałem tylko dodać, żebyście położyli się spać, bo droga przed nami daleka.