Rozdział XLI

     Jeszcze nie doszedł w pełni do siebie. Jeszcze kręciło mu się w głowie, ale nie mógł czekać dłużej. Gorącym pocałunkiem pożegnał Falanu, która ze wszystkich sił usiłowała się nie rozpłakać i odszedł w kierunku głównej ulicy. Cicho i bezszelestnie, jak miał w zwyczaju. I nie obejrzał się za siebie ani razu. Wiedział, że jeśli to zrobi, może mu nie starczyć sił, żeby opuścić swoje najszczęśliwsze miejsce na świecie.

     Vulcan z daleka usłyszał jego kroki. Poznał je wśród tysięcy innych kroków sobie tylko znanym sposobem. I wpadł w szał radości, niemal wybijając kopytami dziury w ziemi. Trwało trochę, zanim dał się osiodłać. Kilkakrotnie omal nie wywrócił swojego pana, wciskając mu łeb pod pachę.

     - Pójdziesz ty! – warknął zniecierpliwiony Mario. – Bo cię tu zostawię i wezmę innego konia! A ty będziesz tu sobie gnił na wybiegu.

     Słowa te nie odnosiły żadnego skutku, toteż gdy zaciskał popręgi, był już mokry od potu. I tak, jak przewidywał, gdy tylko usłużny Khajit uchylił bramę, Vulcan wypadł z ogrodzenia galopem i pognał przed siebie kamienistym traktem.

    - Idiota! – zawołał Mario. – Przecież nie wiesz, dokąd biec!

     Ale przypadkiem Vulcan skręcił na zachodni trakt, prowadzący do Kvatch. Nie było sensu go powstrzymywać. Niedługo zresztą skończy się płaski teren i zaczną się wzgórza. Sam będzie musiał zwolnić. Niech się wybiega po tak długich dniach bezczynności.

     Mario czuł się już znacznie lepiej, ale wciąż był osłabiony i łatwo się męczył. Mając pod sobą konia tak szybkiego jak Vulcan, byłby w stanie dojechać do Anvil w ciągu jednego dnia, a już na pewno dotarłby tam przed północą. Ale wiedział też, że on sam nie wytrzyma tak długiej podróży.

     - Oby tylko nie napotkać żadnych Wrót Otchłani – szepnął sam do siebie. – Bo sam nie wiem, co miałbym wtedy zrobić.

     Postanowił zanocować w Kvatch. Oczywiście nie w samym mieście, które leżało w gruzach, tylko w obozie pod murami. Ludzie w Skingrad byli dobrze zorientowani, co dzieje się w Kvatch. Stąd wiedział, że obóz rozrósł się nieco i zaczął przypominać małe miasteczko, a odbudowa miasta dopiero się zaczęła i niestety, przebiegała w żółwim tempie. Pojawiały się głosy, że nie ma sensu go odbudowywać, lepiej zbudować nowe. Zniszczone bowiem było niemal wszystko, a gruzy wcale nie pomagały mieszkańcom. Trzeba było je najpierw uprzątnąć, co samo w sobie było robotą ponad szczupłe, ludzkie siły.

     Mniej więcej w połowie drogi, na zakręcie ujrzał Khajita w mithrilowej kolczudze. Stał oparty o drzewo i ze znudzoną miną czyścił sobie pazury. Zza ramienia wystawała mu rękojeść dwuręcznego miecza. Rozbójnik, jak nic! W dodatku czyhał na podróżnych dokładnie w tym samym miejscu, w którym kiedyś, wędrując razem z Martinem, usiekł innego. Widać, była to odpowiednia lokalizacja na zasadzkę. Mario powściągnął konia, chwycił łuk i nałożył strzałę. Kahjit jednak nie przestał dłubać w pazurach, choć niewątpliwie zauważył ten ruch. Mario zwolnił nieco cięciwę, ale nie zdjął z niej strzały. Wolnym kłusem podjechał do nieznajomego. Ten wyszedł w końcu na drogę i uniósł dłoń. Pustą! Mario zatrzymał się.

     - Witaj, wędrowcze – zagadnął Khajit. – Dokąd to bogowie prowadzą?

     - Do Kvatch – odparł Mario, przyglądając mu się podejrzliwie. – A ty kto?

     - A ja – Khajit przeciągnął się leniwie – nikt ważny. Pilnuję traktu.

     Mario zacisnął palce na cięciwie.

     - Taaa – odparł kpiącym tonem. – Czyżby konnych strażników zabrakło? Pilnujesz traktu. A może raczej podróżnych? Konkretnie, ich sakiewek!

     - Skąd te podejrzenia? – Khajit uśmiechnął się szyderczo. – Gdyby tak było, gadalibyśmy inaczej. Wyskoczyłbym zza drzewa, spłoszył konia, a ciebie przeciąłbym w poprzek.

     Mario roześmiał się.

     - Wiesz dobrze, że nie dałbyś mi rady.

     Khajit zmrużył ślepia.

     - Dałbym, dałbym, niech cię o to głowa nie boli. Dawałem radę lepszym od ciebie. Ale po co miałbym na ciebie napadać? Tak robią tylko zbóje.

     - Zbóje – Mario wykrzywił usta. – No pewno, a ty oczywiście brzydzisz się rozbojem, jak każdy praworządny obywatel.

     - Oczywiście – Khajit wyszczerzył kły. – Zbóje to prawdziwa plaga.

     - A pytasz, po co miałbyś na mnie napadać – Mario przekrzywił głowę. – Fakt, nie masz po co. Mam tylko drogą, szklaną zbroję, jeszcze droższy, daedryczny miecz, takiż łuk, a to wszystko jedzie na koniu wartym kilka tysięcy septimów. Dla ułatwienia podjęcia decyzji – zabrzęczał kiesą – parę setek zaskórniaków też by się znalazło.

     - Ech, bolą mnie te podejrzenia – Khajit znów zmrużył swe kocie ślepia. – Są jak ciosy sztyletem, raniącym moją niewinną osobowość. Odnoszę wrażenie, że chcesz mnie sprowokować.

     - Ach, to podejrzenie rani moją duszę – Mario wykrzywił usta. – Po cóż miałbym cię prowokować? Ciebie, szlachetnego i łagodnego podpieracza drzew.

     - Ta rozmowa wiedzie donikąd – Khajit pokręcił głową. – Wyczuwam w twym głosie niezasłużoną drwinę. Lepiej jedź już swoją drogą, zanim obrazisz mnie na tyle, aby mój honor nakazał mi wyzwanie cię na pojedynek.

     - Jakoś nie obawiam się pojedynku z tobą.

     Khajit popatrzył na niego spod brwi.

     - Ani ja z tobą – odparł, wzruszając ramionami. – Ale po cóż dwaj praworządni obywatele mieliby krzyżować miecze? Pojawił się inny wróg, wspólny. Jednoczmy się, zamiast walczyć ze sobą.

     - Święte słowa – roześmiał się Mario. – No cóż, bywaj. A na wypadek, gdybyś kiedyś zapomniał o swej praworządności, a uwierz, dowiem się tego, ostrzegam, że potrafię wytropić nawet komara, który użarł mnie w szyję w zeszłym tygodniu. Nie umkniesz mi. Wszędzie cię znajdę.

     - Ech, czymże zasłużyłem sobie na te podejrzenia – Khajit wykrzywił pysk. – Jedź już swoją drogą, a mnie pozwól wspomóc to biedne drzewo moim silnym ramieniem. Gdybym go nie podparł, ani chybi zawaliłoby się przy takim wietrze.

     Powiew wiatru był ledwo wyczuwalny, więc Mario parsknął tylko śmiechem, uderzając konia piętami. Vulcan natychmiast ruszył galopem i po chwili postać zbója znikła za zakrętem.

     - Właśnie puściłem zbója wolno – rozmyślał Mario, nie mogąc jednak pozbyć się wesołego nastroju. – Dlaczego to zrobiłem? Przecież jeśli nie na mnie, to rzuci się na kogoś innego!

     Westchnął przeciągle. Szkoda, że zbój go nie zaatakował. Wtedy mógłby bez ceregieli posłać go do piachu. Ale niezręcznie tak jakoś to wyszło. Khajit przecież nawet nie podniósł głosu. Nie, nie mógł postąpić inaczej. Nie tym razem.

     - Jeszcze cię dopadnę – mruknął pod nosem.

     Ale wcale nie czuł nienawiści. Raczej rozbawienie. Właśnie uzmysłowił sobie, że rozbójnicy nie byli jakimiś obcymi bytami – wywodzili się z tego samego ludu co on. To nie były jakieś potwory z innego świata, tylko tacy sami mieszkańcy Cyrodiil, jak on. Ten w dodatku był sympatyczny. W dodatku nie jakiś prymityw. Na pewno umiał czytać i pewnie nawet to lubił, bo jego język był całkiem wyszukany. Taki domorosły, wiejski filozof. Tylko widoczne za młodu go skrzywiono i tak mu zostało do dziś.

     Vulcan nie żałował kopyt. Do Kvatch dotarli późnym popołudniem, bez żadnych przygód po drodze, jeśli nie liczyć zmęczenia. Istotnie, obóz rozrósł się. Szałasy w większości ustąpiły miejsca płóciennym namiotom i prymitywnym, drewnianym chatom. Mieszkało tu też więcej ludzi. Zapewne przybyli do niego ochotnicy ze Skingrad i z Anvil, aby wspomóc mieszkańców miasta w odbudowie. Mario przejechał przez sam środek obozu, pozdrawiając po drodze kilku znajomych. Ale oni chyba go nie poznali. Wkrótce podkowy Vulcana zadzwoniły na kamienistej serpentynie, wiodącej pod mury. Tam zostawił konia pod bramą i wszedł do miasta.

Kvatch po ataku daedr

     Niewiele się tu zmieniło. W dalszym ciągu z budynków sterczały tylko nadpalone kikuty. Część gruzów uprzątnięto, usypując z nich niewielką górę. Przydadzą się przy odbudowie. Tu i ówdzie krzątali się jacyś ludzie z młotami i łomami, rozbierając szczątki zabudowy, ale ponieważ dzień zbliżał się ku końcowi, było ich niewielu. Najważniejsze, że odblokowano drogę do zamku. Mario skręcił w tamtą stronę, mając nadzieję, że spotka tam strażników.

     I nie omylił się. Na dziedzińcu zamku rozbito kilka namiotów, i sklecono kilka szopek na narzędzia. Robotnicy urządzili sobie bazę w zamku, w którym chwilowo urządzono także koszary dla straży. Ponieważ nie było cesarza, nie było też komu mianować nowego grododzierżcy. Tymczasową władzę sprawował kapitan straży, który na widok Maria najpierw zdumiał się niezmiernie, a potem roześmiał serdecznie.

     - Bohater z Kvatch! – zawołał, wyciągając ku niemu ramiona. – Powitać zaszczytnego gościa!

     Mario serdecznie uścisnął kapitana i zrobiło mu się nieco lżej na duszy. Savlian zaprosił go do niewielkiej komnaty, w której urządził swój gabinet. Panował tu względny porządek, stała nawet naprawiona szafa, wypełniona dokumentami i przyborami do pisania. Kapitan postawił przed nim i przed sobą po glinianym kubku i sięgnął do szafy, skąd wyjął butelkę pośledniego czwartaka. Skromny to poczęstunek, ale też skromne były warunki, w jakich przyszło mu żyć. Na pytanie, jak się tu żyje, uśmiechnął się smutno.

     - Jak widzisz – zatoczył ręką dookoła. – Ciężko jest, ale musimy to przeżyć. Pomagają nam, nie mogę narzekać. Ludzie ze Skingrad, z Anvil, z Chorrol, nawet ze stolicy. Kanclerz Ocato przeznaczył trochę pieniędzy na odbudowę miasta, więc mamy czym opłacić robotników. Ale idzie to jak krew z nosa.

     - Dlaczego?

     - Ludzie się boją – kapitan zniżył głos. – Kvatch przed wiekami było małą wioską. Rozrastało się przez wieki. Miasto budowano setki lat, a wystarczyła jedna noc, by zrównać je z ziemią. Boją się, że to może się powtórzyć i cały wysiłek pójdzie na marne. A co ważniejsze, zmarnują się fundusze, których przecież drugi raz już nie dostaniemy, bo skąd.

     Odchylił się na krześle i spojrzał w sufit.

     - Jeszcze możemy liczyć na współczucie i solidarność, ale nie daj bogowie, żeby jeszcze jakieś inne miasto padło! Wtedy zamiast jednego miasta w gruzach, będą dwa. Od razu pomoc zmniejszy się o połowę. Wtedy nie podniesiemy się tak szybko. Większość zwleka z odbudową. Mówią, że trzeba zaczekać, aż się sprawy ułożą. A słyszałem, że nie jesteśmy jedyni, którzy mają kłopoty. Jest tu pewien stolarz z Chorrol. Opowiadał, że u nich też się to pojawiło. Pojawiło się u nich, to może i gdzie indziej…

     - Bruma – westchnął Mario.

     - Co? – Savlian spłoszył się. – Nic nie wiem. Co się stało w Brumie?

     - Jeszcze nic – Mario potrząsnął głową. – Ale wkrótce się stanie. W nasze ręce wpadła część planów wroga. Wiemy, że planuje zburzenie Brumy i to planuje bardzo starannie.

     Poziome zmarszczki pojawiły się na czole kapitana. Mario nie mógł oprzeć się wrażeniu, że bardzo postarzał się od ich ostatniego spotkania.

     - To pewne?

     Mario wzruszył ramionami.

     - Nic tu nie jest pewne – odparł. – Ale sam widziałem te plany. Prawdopodobne. Bardzo prawdopodobne.

     - A Bruma… - zaczął Savlian niepewnym tonem. – Ma się jak bronić?

     Mario nie odpowiedział od razu.

     - Nikt tego nie wie – wyznał po chwili. – Nie wiemy, jakimi siłami wróg uderzy. Wiemy, że planuje coś wielkiego, ale nie wiemy co. Gdyby skończyło się na otwarciu jednej bramy, jak tutaj, daliby radę. Zresztą, to się już stało.

     - Żartujesz…

     - I nie tylko tam – ciągnął Mario. – Wrota Otchłani otwierają się już coraz bliżej innych miast. Otwarły się pod Brumą, Skingrad, Cheydinhal i pod Chorrol, jak wspomniałeś. Nie wiem, jak na południu, bo jeszcze tam nie dotarłem. Objeżdżam całe Cyrodiil. Jadę z miasta do miasta i wszędzie, gdzie tylko się da, próbuję wybłagać pomoc dla Brumy.

     - Pomoc?

     - Żołnierzy – odrzekł Mario. – Kilka razy już mi się udało. Ale najbardziej liczę na kanclerza i chociaż część legionu.

     - Rozczaruję cię – Savlian pokręcił głową. – Legiony rozmieszczone są daleko stąd, w innych prowincjach. W Cyrodiil zdaje się jest tylko jeden, bo i po co więcej. A i ten rozproszony. Cała nadzieja w miejskich garnizonach. A ja na miejscu Ocato raczej nie zgodziłbym się na uszczuplenie garnizonu stolicy.

     Mario pokiwał smętnie głową.

     - I co teraz zamierzasz? – spytał Savlian.

     - Przenocuję w obozie – odparł Mario. – A potem ruszę do Anvil. Może tam coś uda mi się załatwić.

     Savlian podrapał się po brodzie.

     - Wiesz, tu teraz każde ręce się przydają – zaczął zamyślony. – Ale nam potrzeba rąk do roboty, bo bronić to tu nie ma czego. 

     - Ludzi – uśmiechnął się Mario.

     - Bez dobrych murów nie damy rady – Savlian pokręcił głową. – Muszą się ratować sami. Strażnicy przydają się, pewnie. Mają wpojoną dyscyplinę, więc to cenna pomoc, ale… Myślę, że bardziej przydadzą się w Brumie.

     - Co, proszę? – Mario podniósł na niego zdumione oczy. – Została ci garstka ludzi i mimo to chcesz ich posłać do Brumy?

     Savlian uśmiechnął się i opuścił głowę.

     - Wiesz, niechętnie się ich pozbywam. Może, gdyby przyjechał tu ktoś inny, nie byłbym taki skory do pomocy. Ale ty? Ech, chłopie, po tym co zrobiłeś dla Kvatch, po prostu muszę ci pomóc. A poza tym… Nie chcę, żeby Bruma znalazła się w takim stanie jak Kvatch. Sam wiem, co to oznacza.

     Mario ugryzł się w język. Nie mógł mu powiedzieć, że sytuacja w Brumie jest daleko poważniejsza. Tam nie chodziło tylko o miasto, tylko przede wszystkim o Martina. Ale i tak pełna poświęcenia postawa kapitana wzruszyła go do głębi. Poczuł, że obraz mu się rozmazuje, a po chwili gorąca struga wypłynęła mu z oka i zaczęła płynąć po policzku.

     - Wybacz, że tylko kilku ludzi mogę ci dać – Savlian nie patrzył na niego, toteż nie zauważył zmiany, jaka zaszła w jego rozmówcy. – Ale sam rozumiesz, niewielu ich mam…

     - Dajesz najwięcej – szepnął Mario.

     - Hę?

     - Dajesz najwięcej ze wszystkich – Mario otarł łzy. – Nie przyjechałem tu prosić o pomoc. Nie do Kvatch, które samo potrzebuje pomocy. A ty… Po prostu, nie wiem, co powiedzieć…

     - Przesadzasz – Savlian uśmiechnął się nieco zażenowany. – Kvatch potrzebuje pomocy innego rodzaju. Rzemieślników, tragarzy, robotników, pieniędzy, żywności, drewna, wapna. Tego potrzebujemy! Żołnierzy mogę wysłać. I jutro z rana zajmę się tym. Masz moje słowo. Zresztą, czy ty jako wódz, zaatakowałbyś przeciwnika, który leży i nie może się podnieść? Kvatch zostało wyeliminowane z tej gry. Nie stanowi już zagrożenia dla wroga. Po co miałby nas atakować po raz drugi?

     - Nie wiem – Mario wzruszył ramionami. – Ale jego logika jest dość pokrętna. Ostatnio kilka razy pokrzyżowaliśmy mu szyki. Może uderzyć na kogoś łatwego do pokonania, żeby podreperować morale swoich ludzi.

     - Mało prawdopodobne.

     - Tak, wiem – uśmiechnął się Mario. – Zwłaszcza że to fanatycy. Ich morale raczej nie potrzebuje wsparcia.

     - A więc załatwione – Savlian klepnął go po ramieniu. – Nie odmawiaj mi przyjęcia tego drobnego gestu. I tak mam u ciebie dług, którego nie jestem w stanie spłacić.

     Mario, nie potrafiący wydobyć z siebie słów, serdecznie uściskał kapitana.

     Tego wieczoru, leżąc w szałasie z gałęzi, na posłaniu z mchu i paproci, zasypiał z nadzieją w sercu. Jeszcze Mehrunes Dagon nie pokonał ich, skoro są z nimi tacy ludzie, jak Savlian Matius, który jako pierwszy przeciwstawił się panu ciemności i dotąd nie zamierzał składać broni.

*          *          *

     - Na pewno to przemyślałaś?

     Tubalny zwykle głos Gundera brzmiał teraz łagodnie, jakby jego właściciel obawiał się, że może nim wyrządzić krzywdę.

     Falanu nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę mocowała się z płóciennym woreczkiem, wypełnionym jakimiś nasionami, aż w końcu w złości rozerwała go i brunatne ziarna posypały się po stole.

     - Nie, nie przemyślałam – odparła przez zaciśnięte zęby. – Tego nie da się przemyśleć, ani zaplanować. To przychodzi nagle.

     Gunder westchnął i wewnętrzne końce jego brwi powędrowały w stronę czoła.

     - Przyszedłeś tu prawić mi morały? – spytała zaczepnie, ale bez złości.

     - Skąd – mruknął Nord. – Po prostu widzę pewne rzeczy. Znamy się od tak dawna…

     - I to cię upoważnia do wtrącania się w moje sprawy?

     Gunder pokręcił głową.

     - Skoro tak to traktujesz, to zupełnie mnie nie znasz. Martwię się o ciebie. I nie rozumiem, dlaczego cię to dziwi. Tyle lat byliśmy przyjaciółmi. Ty przecież na moim miejscu postąpiłabyś tak samo. No i nie tylko o ciebie tu chodzi.

     Ręka alchemiczki, energicznie zmiatająca nasiona ze stołu do porcelanowej miseczki, znieruchomiała.

     - Jak się dowiedziałeś? – spytała w końcu.

     - No – zająknął się – widziałem jak Mario wychodzi z twojego domu. Wychyliłem się zza rogu, żeby z nim pogadać. Ale on nie patrzył w moją stronę, tylko w twoją. Widziałem jak wrócił, jak złapał cię za ręce. Widziałem wasze pożegnanie. Falanu, to nie jest tak jak myślisz. Mnie nie chodzi o to, że macie się ku sobie. To normalne. Tak szczerze, to ja byłbym szczęśliwy widząc was razem. Gdyby to tylko miało jakieś szanse przetrwać. Ale przecież wiesz, że nie ma. My, ludzie nie żyjemy nawet w połowie tak długo jak elfy. A ty w dodatku pochodzisz z rodu Hlaalu, rodu długowiecznego nawet według waszej rachuby czasu. To się po prostu pewnego dnia musi skończyć i to pośród wielu, wielu łez. Twoich i jego…

     Gunder przerwał i potarł czoło.

     - Widzisz… Ty jesteś silna, poradzisz sobie. Zresztą, czy masz inne wyjście? Będziesz musiała. Ale on…

     - Jest silniejszy niż myślisz – syknęła. – Przecież wiesz, czego dokonał.

     - Ja nie przeczę, że jest odważny i silny, tylko w innym sensie. W sprawach miłosnych nie może taki być. Przecież, o ile znam się na ludziach, ty jesteś jego pierwszą prawdziwą miłością. Jest tobą zauroczony. Dla niego jesteś jak bogini. Rana zadana z twojej strony będzie go bolała bardzo mocno. Może na tyle mocno, że będzie go to kosztować życie. Nie spędza go przecież przy kominku, siedząc w fotelu. Wystarczy że raz, raz jeden ogarnie go rozpacz w nieodpowiednim momencie.

     Falanu podeszła do niego i spojrzała mu w oczy. Błysnęła ich czerwienią,

     - A dlaczego miałabym go zranić? – spytała z naciskiem. – Myślisz, że się nim tylko bawię? Tak myślisz? Że jest moją zabawką? Tak trudno ci zrozumieć, że ja też go kocham?

     - Nie tak jak on ciebie – szepnął Gunder. – Przecież sama wiesz, że to niemożliwe. Ty jesteś dojrzałą kobietą, on nieopierzonym młodzieńcem. Ty po prostu kochasz inaczej. Ja wiem, że jesteś szczera i kochasz go naprawdę. Nie zranisz go celowo, o, tego jestem pewien. Nie zrobiłabyś tego nawet gdyby był ci obojętny, bo jesteś dobrą i szlachetną istotą. Ale życie was zrani. I to zrani bardzo mocno. 

     Odwróciła się w stronę swego alembiku, by nie dojrzał żałości, jaka rozlała się po jej twarzy.

     - Myślisz, że o tym nie wiem? – spytała w końcu. – Masz mnie za tępą dziewkę, która nie potrafi myśleć?

     Nie zdążył zaprzeczyć. Odwróciła się, podeszła i położyła swą małą dłoń na jego wielkiej ręce.

     - Wiem o tym równie dobrze jak ty – szepnęła. – I co z tego? Nic na to nie poradzę. Zakochałam się w dzielnym i dobrym człowieku. Mogę temu zaprzeczać, ale nic to nie zmieni. Kocham go i pragnę. Od dawna, jeśli chcesz wiedzieć. A jeśli pisane nam łzy, to będą to łzy szczere. Bez fałszu, bez udawania, bez wzajemnych oskarżeń. I tak, wiem. Pojechał i może już nigdy nie wrócić. Może zginąć, walcząc w daedrami i to jeszcze dzisiaj. Myślisz, że tego nie przeżywam? Myślisz, że się o niego nie boję?

     Gunder opuścił głowę.

     - Czuję się winny, że w ogóle rozpocząłem ten temat – westchnął. – Tak, pewnie, rozumiem to. Przyszedłem, bo martwię się o was oboje. Przecież mnie też serce o mało nie stanęło, gdy ujrzałem go umierającego. Ech – ze złością otarł oczy, wstydząc się swej słabości. – Oboje was uważam za przyjaciół. I obchodzi mnie wasz los. Ale masz rację, nie powinienem. Wybacz…

     Lekko ścisnęła jego niedźwiedzią łapę.

     - A może nie będzie tak źle… - szepnęła. – Dlaczego muszę cały czas myśleć o śmierci? Przecież żyję i kocham. Powinnam być szczęśliwa.

     - Powinnaś – uśmiechnął się Nord. – Oboje powinniście. Zasługujecie na to jak nikt. Tylko dlaczego wszystkim nam cisną się łzy do oczu. Gdy o tym rozmawiamy?

     Nie odpowiedziała.

*          *          *

     Sytuacja pod Anvil była jeszcze poważniejsza niż pozostałych miastach. Pod samymi murami lśniły złowrogim blaskiem Wrota Otchłani, ale na wzgórzu ponad miastem otworzyły się drugie. To nie tylko podwajało niebezpieczeństwo, ale świadczyło też o tym, że wróg wcale nie osłabł. Choć jedne wrota buzowały ogniem niedaleko murów, w oddali inne światło przypominało o potędze daedrycznego księcia. Trochę zbyt daleko, by nie oswojone jeszcze ze światem daedry zdołały zaszkodzić miastu, ale kwestią czasu było, gdy się od niej oddalą. Dlatego Mario, nie zwlekając ani chwili, rzucił wodze stajennemu i czym prędzej pobiegł w kierunku ognistych wrót, znajdujących się pod miastem.

     Ujrzeli go wszyscy, którzy się tam zgromadzili. Nie tylko strażnicy, ale też spora część cywilów, z bronią na ramieniu. I rozpoznali go. Jego legenda dotarła już i tu, na Złote Wybrzeże. Ten i ów podniósł ramie w geście pozdrowienia. Wiedzieli, kim jest ta postać w zielonej zbroi, choć tożsamości Bohatera z Kvatch nie rozpoznał nikt z tych, którzy dobrze znali myśliwego Mariusa Cetegusa. I od razu ich twarze pokraśniały.

     Strażnicy nie próżnowali – wokół ognistych wrót leżało kilka ciał ubitych daedr. Ale chyba żadnego człowieka, o ile zdołał się zorientować. Nic dziwnego – portalu do Otchłani strzegł niemały tłum uzbrojonych ludzi.

     - Ktoś tam wszedł? – Mario krzyknął, by przekrzyczeć tłum i wskazał na wrota.

     - Jeszcze nie – odparł młody Redgard, stojący obok, z mieczem w ręku.

     - Magowie zebrali się u hrabiny – ktoś inny. – Pewnie radzą, jak to zamknąć.

     Mario wywrócił oczami.

     - Przecież tłumaczyłem tyle razy, jak to się zamyka – jęknął, zapominając wszakże, że w Anvil nie był już od bardzo dawna i zapewne wszędzie o tym mówił, tylko nie tutaj.

     Zdjął z ramienia łuk.

     - Niech nikt tam nie wchodzi! – rzucił w stronę tłumu. – Ja to zamknę. No, chyba że nie wyjdę do rana. Wtedy to oznacza, że już nie żyję.

     I nie czekając na odpowiedź, zagłębił się w płomienne wrota.

     Ale wcale nie potrzebował tyle czasu. Okazało się, że Wrota przeniosły go do dobrze znanej mu części Otchłani, w której bywał nieraz. Tylko jedna wieża, na szczycie góry, a do niej prowadził labirynt korytarzy. I było tu bardzo mało daedr. Zanim dotarł do wieży, napotkał ich jedynie kilka. Wszystkie zlikwidował.

     W wieży też pustki. Albo Mehrunes Dagon gonił resztką sił, albo przegrupował swoje siły w inne miejsce. Mario uporał się z zadaniem w miarę szybko. I to pomimo szczególnej ostrożności, jaka obudziła się w nim po ostatniej przygodzie. Jeszcze daleko było do północy, a Wrota Otchłani zostały zamknięte. Jedyny minus – niewiele tym razem łupów udało mu się zdobyć. Tylko jeden dwuręczny miecz i jeden magiczny kostur.

     Za to gdy znalazł się z powrotem między filarami wygasłej Bramy Otchłani, czekała tam na niego spora delegacja, składająca się z oficerów straży i kilku magów.

     - Wiemy kim jesteś – oświadczył radośnie jeden ze strażników. – Ty jesteś Bohater z Kvatch!

     - Tak mnie nazywają – Mario skinął głową.

     - Hrabina chciałby się z tobą zobaczyć – oznajmił najwyższy rangą oficer. – Zaprasza cię do zamku. 

     - To miłe z jej strony – odparł Mario. – Ale sami widzicie, jeszcze nie koniec na dziś.

     I wskazał na wzgórze.

     - My tu właśnie w tej sprawie – odezwał się jeden z magów. – Chcielibyśmy pomóc i przy okazji, no cóż, dowiedzieć się jak to robisz… Chcielibyśmy prosić cię, żebyś zabrał kogoś z nas.

     - Żeby na przyszłość radzić sobie samemu – dodał strażnik. – Nie możesz przecież być wszędzie. Tu wszyscy są chętni. Wybieraj. Każdy z nas pójdzie za tobą bez wahania.

     - Bardzo dobrze – Mario pokiwał głową. – Ale uprzedzam, że tam siła niewiele daje. Tam trzeba przemykać się niepostrzeżenie, jak myszka. Dlatego wezmę tylko jedną osobę. Zrobi to najprędzej ktoś, kto umie się skradać i celnie strzelać z łuku.

     - Ja potrafię!

     Filigranowa postać wystąpiła z tłumu. Była to drobna Bosmerka, ubrana w myśliwskie, obcisłe szaro-zielone szaty. Miała miłą powierzchowność i jakąś dziecięcą niewinność, choć jako elfka, z pewnością liczyła sobie znacznie więcej lat, niż na to wyglądała. Mario od razu poczuł do niej sympatię. Z ramienia zwisał jej elfi łuk, z księżycowego kamienia – niesamowicie skuteczna broń w rękach dobrego strzelca. A wiadomo, nie ma strzelców nad Bosmerów. Stary Myśliwy zwykł mawiać: „strzelec, dobry strzelec, znakomity strzelec, Bosmer”.

     Mario skinął głową.

     - Przyda się też ktoś do oczyszczenia przedpola – dodał. – Pod tą bramą na pewno wałęsają się daedry.

     - To już zostaw nam – odrzekł oficer. – Chociaż, jak znam swoich chłopców, daedr już tam nie ma. Posłałem tam nieduży oddział do pilnowania, jak tylko to ujrzałem.

     Mario znów poczuł nadzieję, pomieszaną z jakąś dziwną radością. Oto kolejni ludzie, w kolejnym mieście zachowali się tak jak należało! Mimo niewątpliwego strachu, nie było paniki, nie było lekkomyślnych działań, a za to zrobili coś, co bardzo ułatwi mu zadanie. I choć przed chwilą ledwo stał na nogach, poczuł nagły przypływ sił.

     - Przydałoby się też coś, z zaklęciem kameleona – zwrócił się do magów. – Jakiś zaklęty przedmiot. Wierzę, że… Jak ty właściwie masz na imię?

     - Alawen – Bosmerka skinęła głową. – Jestem łowczynią.

     - Ja jestem Mario – uśmiechnął się. – O czym to ja mówiłem? Aha, wierzę, że Alawen, jak każda łowczyni, potrafi się skradać i w razie potrzeby zlewać z otoczeniem, ale w Otchłani mamy do czynienia z dremorami i z magią. To może nie wystarczyć. Dlatego przydałby się jakiś magiczny przedmiot…

     Nie zdążył dokończyć. Jeden z magów sięgnął do sakiewki i wyciągnął z niego srebrny naszyjnik, ozdobiony jakimś ciemnobrązowym kamieniem.

     - Ale do zwrotu – zaznaczył. – Jest mi potrzebny. A tu masz na wzmocnienie.

     Mario z wdzięcznością wychylił podaną mu miksturę przywracania sił, po czym zerknął na Bosmerkę, która zdążyła już włożyć na siebie amulet. Na naszyjnik rzeczywiście nałożono zaklęcie kameleona. Nie tak silne jak na Pierścień Khajitów, ale też drobna figurka Alawen nie rzucała się tak w oczy jak jego postać, w błyszczącej, szklanej zbroi. Wydawała się być cieniem i gdy stała nieruchomo, trudno było ją zauważyć. Z zadowoleniem skinął na swoją nową towarzyszkę i oboje szybkim krokiem udali się ku Bramie Otchłani. Kilku strażników postanowiło również towarzyszyć im do samej bramy.

     Gdy patrzył na nią spod murów miasta, wydawała się blisko. Jednak było to złudzenie, jakie często występuje w pagórkowatym i górzystym terenie. Złowrogie wrota znajdowały się o wiele dalej, niż sądził. Zmitrężyli trochę czasu, zanim pod nimi stanęli. Znajdował się tu niewielki oddział pod bronią, a w kręgu, oświetlonym przez Wrota Otchłani można było dostrzec truchło daedrota i zwłoki dremory Xivilai. Strażnicy spisali się na medal.

     - Gdyby wszędzie odbywało się to tak jak tu – westchnął. – Mehrunes Dagon nie miałby z nami szans…

     I oboje, wraz z Alawen, przekroczyli Wrota Otchłani.

     Ze wszystkich osób, kiedykolwiek towarzyszących mu w Otchłani, Alawen była zdecydowanie tą, którą wspominał najmilej. Nie dość, że jej obecność nie stanowiła dla niego żadnego utrudnienia, to jeszcze doświadczona i zwinna łowczyni służyła mu znakomitą i niezmiernie skuteczną pomocą. Uważnie słuchała instrukcji, nie kwestionując jego doświadczenia i natychmiast się do nich stosowała. Skradać potrafiła się znakomicie, a po włożeniu naszyjnika potrafiła tak zlać się z tłem, że chwilami sam tracił ją z oczu, choć przecież stał zaledwie o parę kroków od niej. No i strzelectwo na najwyższym poziomie! Ta kobieta chyba nigdy nie chybiała. Dość, że posuwali się naprzód w niespotykanie szybkim tempie, likwidując wrogów z odległości, z jakiej tamci nie byli w stanie ich zauważyć. Jedyną niedogodność stanowił fakt, że Alawen nie miała zaklętych karwaszy i musiał ją szeptem informować o położeniu daedr, które on dostrzegał z daleka. Miecza nie musiał dobywać ani razu. Nawet na samym szczycie wieży, gdzie straż trzymali strażnicy Markynaz, dwa łuki w rękach znakomitych strzelców szybko zebrały krwawe żniwo.

     Mario otarł pot z czoła. Było już prawie po wszystkim. Teraz czekała ich przyjemniejsza część wyprawy – zbieranie łupów. Podczas tej czynności bezustannie jej coś opowiadał. Wytłumaczył swej nowej towarzyszce, jak należy zamykać Wrota Otchłani. Wyjaśnił jej też, którędy należy iść, gdy portal przeniesie do innej części Otchłani. Opowiedział o daedrach, magicznych latarniach, a także zademonstrował kilka worków-skarbców. W jednym z ich znajdował się szklany łuk, z nałożonym nań zaklęciem błyskawic.

     - Przyda ci się – uśmiechnął się do elfki. – Twoja broń jest znakomita do polowania, ale tu trzeba nieraz przebijać pancerze. Szklany radzi sobie z tym lepiej.

     Alawen z nabożną czcią chwyciła łuk w swoje drobne dłonie. Każdego Bosmera ucieszy taki dar.

     - To nie dar – Mario wzruszył ramionami. – Uczciwie na niego zapracowałaś. A teraz najważniejsze. Gdy zdejmiesz kamień pieczęci, wieża zacznie się rozpadać. Otoczy cię ogień i wszystko zacznie dygotać. Wygląda to makabrycznie, ale absolutnie nie ma czego się bać. To tylko iluzja. Zanim cokolwiek ci się stanie, będziesz już w Mundus.

     - Wystarczy zdjąć ten kamień? – upewniła się elfka.

     Zamiast odpowiedzi, wskazał jej gestem środek wieży, gdzie kulisty artefakt tkwił na promieniu światła. Z wahaniem podeszła do niego. Przez chwilę przypatrywała mu się uważnie, po czym wyciągnęła dłoń i złapała go, zdecydowanym ruchem zdejmując ze świetlistego piedestału. Spodziewała się wprawdzie tego co nastąpi, ale i tak przestraszona przywarła do niego w panicznym odruchu.

     - Spokojnie – ścisnął jej ramię w uspakajającym geście. – To nic takiego. A kamień zachowaj. Jest na niego nałożone zaklęcie, które może okazać się przydatne.

     Chwilę później powitał ich okrzyk radości, gdy pojawili się między kamiennymi filarami, obładowani zdobytą bronią, zmęczeni, ale szczęśliwi. Choć wokół było już jasno, a Mario nie spał od doby, znów poczuł przypływ sił. Pożegnał się wylewnie ze swą towarzyszką, jak się okazało, dobrze znaną okolicznej ludności z powodu jej łowieckich umiejętności i otoczony grupką strażników, ruszył w stronę miasta. Ci powiedli go wprost do zamku.


Rozdział XL

   Cisza…

   Czy śmierć tak wygląda? Dookoła głucha cisza i ciemność. I ledwo wyczuwalny zapach. Co to za zapach? Jakiś znajomy. Mario nie pamiętał, skąd go zna, ale skojarzył mu się z czymś przyjemnym. A to co za dźwięk? Ledwo słyszalny. Ach tak, to kroki. Ktoś idzie w podkutych butach po bruku. Dremora? A to co za światło? Mdłe światełko, ledwo widoczne… Porusza się. Kilka drgających rombów, ułożonych w szereg, jak żołnierze w czasie musztry. Nie, nie żołnierze… Jak baletnice, lekko, zwiewnie, tańczące równo, w rytm muzyki. Romby wyginały się i prostowały. I zmieniały położenie – nadal równo, jakby ktoś nimi dyrygował. Najpierw przechylały się w jedną stronę. Potem wolno przechyliły się w drugą. Aż Mario odgadł, że to wyświetlone na suficie światło pochodni, wpadające przez okno. Przecież nieraz widział takie coś. Jest w jakimś mieście. Ktoś przechodził pod oknem, przyświecając sobie latarnią, albo pochodnią.

     Poczuł, że leży w świeżej pościeli. Było mu ciepło, a wokół unosił się ledwo wyczuwalny, przyjemny zapach mieszaniny ziół i mikstur. Zupełnie jak w aptece… W jego ulubionej aptece.

     - Falanu… - szepnął półprzytomny.

     Usłyszał, że obok coś się poruszyło, ale nie miał siły, by odwrócić głowę. Czyjaś miękka i chłodna dłoń dotknęła jego czoła.

     - Jestem tu – odpowiedział znajomy głos.

     Znowu jakiś szelest. Usłużna dłoń otarła mu czoło kawałkiem miękkiego płótna. A potem zwilżyła mu usta końcem chusteczki, namoczonej w wodzie. Wpił się w nią, jak wampir. Kilkakrotnie powtórzyła tę czynność. Za ostatnim razem to nie była woda, lecz jakaś mikstura. Słodko-gorzka, jak wino, zaprawione ziołami.

     - Czy ja umarłem?

     Nie zadał tego pytania. Nie miał dość siły. Ale zajarzyła mu się w głowie niewyraźna myśl, że jeśli tak wyglądają zaświaty, to warto było zginąć w tej walce. I zrobiło mu się błogo, a po chwili już spał. Ale tym razem był to zdrowy, odżywczy sen.

*          *          *

     - Dlaczego nic nie powiedziałeś?

     Mario westchnął cicho.

     - Nie wolno mi – szepnął.

     - Jak to, nie wolno ci? – Falanu uniosła brwi. – Kto ci zabronił?

     - Tego też nie mogę powiedzieć – opuścił oczy. – I ty też nikomu nie mów – podniósł na nią spojrzenie. – Proszę. To ważne.

     Alchemiczka przez chwilę przyglądała mu się spod brwi.

     - Za późno – wzruszyła ramionami. – Zbyt wielu ludzi to widziało. Wprawdzie Dion prosił wszystkich o dyskrecję, ale czy ludzie go posłuchają? Boję się że plotka już krąży po mieście. I to wyolbrzymiona.

      - Nie… - Mario pokręcił głową.

     Słabo. Wciąż jeszcze nie odzyskał sił.

      - Muszę… Muszę stąd odejść…

     Falanu otarła mu czoło.

      - Nic nie musisz – odparła, podając mu wody do picia. – I nic nie możesz. Jesteś za słaby. Teraz musisz leżeć.

     - Nie rozumiesz – jęknął. – Mam zadanie do wykonania. Jeśli tego nie zrobię, czeka nas śmierć.

     - Kogo?

      - Nas wszystkich! – zdołał się unieść na poduszce, ale zaraz opadł z powrotem. – Wszystkich – dodał słabszym głosem. – A grozi zwłaszcza tobie. Znajdą mnie tu i zabiją nas oboje.

     - Kto?

     - Mityczny Brzask…

     Chwila ciszy.

     - Mówisz o tej organizacji, która zamordowała cesarza? – spytała ostrożnie. – Ludzie gadają – dodała tonem usprawiedliwienia.

     Mario chciał skinąć głową, ale jedynie mrugnął powiekami.

     - To oni – potwierdził. – Ale wierz mi, szykują coś znacznie gorszego. I polują na mnie.

     - Dlatego, że zamykałeś Wrota Otchłani?

     - Też – szepnął. – Ale nie tylko. Zalazłem im za skórę bardzo mocno. Nie sam – dodał po chwili. – Jest nas wielu.

     - Ostrza…

     Falanu nie pytała. Stwierdziła fakt. A potem usiadła przy nim, na posłaniu i zdezorientowana pokręciła głową.

     - No tak, teraz rozumiem – szepnęła zamyślona. – Ta historia z daedrycznym artefaktem… To był rozkaz arcymistrza, prawda?

     - Prawda – odrzekł nieśmiało. – Ale naprawdę nie wolno mi o tym mówić.

     Wyciągnęła dłoń ku jego czołu, jakby chciała zbadać, czy nie gorączkuje. Dotyk jej dłoni działał jak kojący balsam.

     - Mnie możesz powiedzieć wszystko – oznajmiła. – Nie będę cię wypytywać, ale wiedz, że prędzej umrę, niż zdradzę twoją tajemnicę. A teraz muszę cię na jakiś czas zostawić. Też potrzebuję snu.

     - A gdzie moja broń? – spytał nagle, unosząc się na posłaniu. – Zapomniałem o niej. Gdzie Pierścień Khajitów? Gdzie Miecz Wampira? Gdzie rękawice Wykrycia Życia?

     Roześmiała się serdecznie.

     - Wszystko jest pod tobą. To znaczy, pod łóżkiem. Wszystko, niczego nie brakuje. Tylko kirys oddałam do kuźni, żeby Agnete go naprawiła. Ten kamień też tam jest. Tylko – podniosła palec. – Obiecaj mi, że nie zrobisz żadnego głupstwa i nie będziesz próbował stąd uciekać.

     Uśmiechnął się tylko i skinął głową.

     - Nigdy nie chciałbym stąd uciekać – szepnął, sam dziwiąc się swojej śmiałości. – Nie od ciebie…

     A potem zamknął oczy, bowiem znużenie znów wzięło nad nim górę.

*          *          *

     Następnego dnia poczuł się lepiej. Samodzielnie usiadł na posłaniu, wywołując tym uśmiech Falanu, przynoszącej mu jakąś odżywczą papkę na śniadanie.

     - Będę w aptece piętro niżej – oznajmiła. – Jak będziesz czegoś potrzebował, zastukaj w podłogę.

     - Jesteś boginią – szepnął, oblewając się pąsem. – Jak ja ci się odwdzięczę za tyle dobroci?

     Podeszła do niego i serdecznie spojrzała mu w oczy.

     - Jak my wszyscy ci się odwdzięczymy?

     Pocałowała go w policzek.

     - Jesteś naszym bohaterem – szepnęła mu do ucha. – To my mamy dług u ciebie.

     Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie. Jeszcze długo po tym, jak odeszła, starał się oddychać delikatnie, bojąc się, że zbyt gwałtowny oddech rozgoni delikatny zapach jej perfum. Gdy jednak znikł, jego nozdrza wypełnił inny zapach, równie kojący i przyjemny, tak dobrze mu znany – zapach jej apteki.

     - Jestem w raju – pomyślał.

     I od razu poczuł zgrzyt. Słowo „raj” przypomniało mu bowiem krainę Mankara Camorana, do której ten uciekł mu z Amuletem Królów na szyi. A to przywołało mu przed oczy ciążące na nim obowiązki. Miejsce błogostanu zajęła melancholia. Trzeba opuścić ten prywatny raj u Falanu i ruszyć w dalszą podróż.

     Podniósł się na łóżku, ale nagła ciemność przed oczami sprawiła, że znów opadł na poduszkę. Nie da rady. Jeszcze nie dziś.

     Na szczęście, jeszcze nie dziś…

*          *          *

     - Jak się czujesz? - Sulinus Vassinus – wprawnie zbadał mu puls i wyciągnął z kieszeni oprawione w srebro, okrągłe, wypukłe szkiełko.

     - Dobrze – odparł Mario. – Jeszcze trochę kręci mi się w głowie, ale mogę już ruszyć w dalszą drogę. Dam radę.

     Mag uśmiechnął się i zbadał przez szkiełko jego oczy. Przez chwilę Mario widział jedynie dziwnie powiększone oko maga, jakby oko jakiegoś boga, przyglądającego mu się z innego wymiaru.

     - Nie dasz rady – skwitował Sulinus. – Wraz z krwią wyciekło z ciebie sporo życiowej energii. Nie tak łatwo ją uzupełnić. Wątpię, czy zdołasz dosiąść konia. A nawet jeśli uda ci się ta sztuka, nie utrzymasz się w siodle. Zwłaszcza w siodle takiego konia.

     Zaśmiał się serdecznie. Był w dobrym humorze, jak zawsze, gdy udało mu się wyrwać kogoś ze szponów śmierci.

     - Wyglądał na szybkiego wierzchowca – dodał po chwili. – W każdym razie na takiego, co lubi sobie pobiegać.

     - Vulcan – szepnął Mario. – Jak mogłem o nim zapomnieć? Gdzie on jest?

     - Nic się nie martw – uspokoiła go Falanu. – Jeden z ludzi Diona zaprowadził go do stajni. Czeka na ciebie cierpliwie i spokojnie.

     - To chyba mówisz o jakimś innym koniu – roześmiał się Sulinus. – Bo ten dziś rano wyglądał, jakby chciał wyskoczyć z korralu i popędzić przed siebie. Narowisty jest, co? Przyznaj się.

     - Nie – uśmiechnął się Mario. – Ognisty, to prawda, ale posłuszny.

     - Jaki by nie był, na pewno dziś nigdzie cię nie poniesie. Musisz tu zostać jeszcze kilka dni.

     - Ale zrozumcie – jęknął Mario. – Mam zadanie do wypełnienia. Ważne zadanie! Muszę…

     - Musisz skręcić sobie kark na pierwszym zakręcie? – wpadł mu w słowo Sulinus. – Jeśli takie masz zadanie, to nic łatwiejszego. Ale jeśli jest jakieś inne, to nawet nie próbuj. Teraz wydaje ci się, że czujesz się dobrze. Teraz, dopóki leżysz w pościeli. Ale uwierz mi, jak tylko wstaniesz, zacznie ci się kręcić w głowie i robić ciemno przed oczami. Po chwili stracisz przytomność i zwalisz się na ziemię, bezwładnie jak kłoda, zanim w ogóle dojdziesz do bramy. Zadanie musi zostać wypełnione, rozumiem. I właśnie dlatego jeszcze nie możesz go wykonać. Jeszcze – podkreślił. – Za kilka dni możesz spróbować.

     Wyszedł, pozostawiając swego pacjenta w kwaśnym humorze.

     - Wiem, że chciałbyś już ruszyć – Falanu delikatnie usiadła obok niego i pieszczotliwym ruchem odsunęła mu kosmyk włosów, opadający na czoło. – Ale lepiej go posłuchaj. On wie co mówi.

     Mario milczał przez chwilę.

     - Sam nie wiem, co robić – wyznał. – Wiem, że muszę ruszyć natychmiast, ale…

     - Ale? – przybliżyła twarz.

     Jej duże oczy, o czarnych tęczówkach, otoczonych czerwienią, spojrzały na niego tak serdecznie, że nie miał już wątpliwości. Ona też cieszy się z jego obecności tutaj. Czy też tylko mu się wydaje?

     - Ale tak dobrze mi tutaj – szepnął. – Właśnie tutaj. Z tobą…

     Przez chwilę przyglądał się jej twarzy, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Uważnie studiował wysokie czoło, mały nos i usta bardzo pełne jak na Dunmerkę. Podziwiał dołeczki w policzkach i wąski, elfi podbródek. I falujące włosy o odcieniu ciemnego piwa, gdzieniegdzie błyszczące lekko jaśniejszymi pasemkami. Czuł zapach jej ciała i czuł jego ciepło. I czuł coś jeszcze – że ona czuje dokładnie to samo.

     Żadne z nich nie pamiętało, jak to się stało. Przed chwilą spoglądali sobie w oczy, a po chwili tonęli w gorącym, namiętnym pocałunku. Objęci ciasno i mocno, jakby bali się, że coś ich rozdzieli. On poczuł nagle jej aksamitną dłoń, przesuwającą się po jego ciele. Ona poczuła, jak delikatna, choć silna ręka, pieszczotliwie obejmuje jej prawą pierś. Chwyciła tę rękę, przyciskając ją mocniej do swego ciała. Tylko na chwilę. Potem sięgnęła do karku, by rozpiąć srebrną sprzączkę. Suknia opadła z niej, odsłaniając jędrne piersi. Z rozkoszą pozwoliła na ich pieszczotę, czując zalewającą ją falę gorąca. A potem, z westchnieniem ulgi, opadła na niego i rozpoczęła ekscytującą, miłosną grę.

*          *          *

     - Ja chyba oszalałam…

     Falanu leżała w ramionach Maria, przytulona do jego ramienia. Jedną ręką obejmowała go za szyję, drugą gładziła go po piersi. On obejmował ją ramieniem, a jego dłoń spoczywała na jej boku. Drugą rękę założył pod głowę. Spoglądał na jej smukłą nogę, wysuniętą spod derki i ze zdziwieniem stwierdził, że widzi ją pierwszy raz. Falanu zawsze nosiła długie suknie. Długa, zgrabna noga, jak u bajadery. I ta stopa, taka mała…

     - To było jak szaleństwo – uśmiechnął się. – Ale nigdy w życiu nie było mi jeszcze tak dobrze.

     - Ja  nie o tym mówię – szepnęła takim tonem, że spojrzał jej w oczy.

     Czy dobrze widzi? W jej oczach błyszczą łzy…

     - Mnie też było dobrze – szepnęła. – Tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Pewnie myślisz, że to dlatego, że jesteś bohaterem? Nie, to nie tak. Marzyłam o tym od dawna.

     - Ja też – musnął ustami jej włosy. – Zawsze mi się podobałaś, jak tylko pamiętam. I zawsze byłaś taka miła. Lubiłem tu przychodzić. Do ciebie. Zawsze miałaś dla mnie miłe słowo. A pamiętasz, jak opowiadałaś mi bajki?

     - Pamiętam cię jako chłopca – uśmiechnęła się. – Przychodziłeś tu czasem ze Starym Myśliwym. Byłeś taki poważny, zupełnie nie jak dziecko. A przy tym taki zagubiony i spragniony ciepła. Czułam, że do mnie lgniesz. Próbowałam cię rozweselić. A potem…

     - Co potem?

     - Wyrosłeś. Powoli stawałeś się mężczyzną. Patrzyłam, jak mężniejesz. I tęskniłam do tego dziecka, które tak wpatrywało się we mnie, gdy opowiadałam mu bajki. Straciłeś tę rozkoszną niewinność, a stałeś się urodziwym młodzieńcem. Uważałam cię za przyjaciela. I któregoś dnia… To było wtedy, gdy pierwszy raz przyniosłeś mi zęby ogra. Wtedy dotarło do mnie, że patrzę na ciebie już nie jak na przyjaciela, tylko jak na kogoś, komu chciałabym rzucić się na szyję.

     - Wiesz, ile czasu straciliśmy? – roześmiał się cicho. – Jak myślisz, dlaczego te zęby przyniosłem do ciebie? Już wtedy byłem w tobie zakochany jak sztubak.

     - Ale nie powinnam była na to pozwolić – znów pogładziła go po piersi. – Powinnam była zachować rozsądek. Ale nie umiałam. Moja wina…

     Wysunął drugie ramię spod głowy i próbował ją objąć, ale ramię okazało się za krótkie. W dodatku zakłuła go rana w boku. Więc tylko położył dłoń na jej boku.

     - Mówisz, jakby miało nas spotkać coś złego – szepnął. – Czyżbyś widziała przyszłość?

     Pokręciła lekko głową, łaskocząc go włosami w ucho.

     - Nie trzeba być wieszczką, by ją widzieć – westchnęła. – Czy wiesz, ile mam lat?

     Potrząsnął głową.

     - Prawie sześćdziesiąt – mruknęła.

     - Przecież jesteś Dunmerką – przesunął pieszczotliwie dłoń po jej boku, aż zadrżała. – Dla ciebie to wciąż młodość.

     - Nic nie rozumiesz – odparła. – Za następne sześćdziesiąt niewiele się zmienię…

     - Ach…

     Dotarło do niego wreszcie. On nie wiedział, czy w ogóle będzie jeszcze wtedy żył, czy też opuści już ten świat i to nie z powodu daedr, ale zwyczajnie, ze starości. Nawet jeśli dożyje, będzie niedołężnym starcem, podczas gdy Falanu dopiero zacznie się starzeć.

     Ale przecież zanim to nastąpi, minie tyle czasu! Czy warto wybiegać w przyszłość tak daleko? Kto wie, czy dożyją jutra!

     - Tym bardziej chce mi się płakać – wtuliła twarz w jego pierś, aż spod włosów wysunął jej się czubek szpiczastego, elfiego ucha. – Bo wiem, że przed rozstaniem nie uciekniemy. W taki czy inny sposób, nadejdzie dzień, gdy cię stracę.

     Chwycił ją za ten czubek ucha i zaczął delikatnie masować. Dziwne… U kogoś innego czułby może nie wstręt, ale na pewno coś w rodzaju obrzydzenia, jakby dotykał zdeformowanej części ludzkiego ciała. A u Falanu nie. Przeciwnie. To spiczaste, elfie ucho wydało mu się miłe i dotykał go z prawdziwą przyjemnością.

     - Ale zanim to nastąpi, możemy przeżyć coś cudownego – szepnął jej do ucha. – Wszyscy kiedyś umrzemy. Taki nasz los. Los śmiertelników. Cieszmy się tym, co mamy.

     Odpowiedziała mu długim pocałunkiem.

     - Kiedy cię słucham, wydaje mi się, że jesteś starszy ode mnie.

     A potem objęła go obiema rękami i wtuliła się w jego ciało. Poczuł na sobie jej rozkoszny ciężar. Również ją objął, kładąc dłonie na nagich biodrach.

     - Wiesz – szepnął jej do ucha. – Ty jesteś moją największą nagrodą.

     Poczuł, że Falanu się śmieje.

     - Jak to się stało? – zaszeptała. – Jak to możliwe, że podobam ci się akurat ja. Z moją szarą skórą, czerwonymi oczami i szpiczastymi uszami? Tyle pięknych, ludzkich kobiet kręci się wokół ciebie, każda zerka na ciebie jak na smakowity kąsek. Dlaczego ja?

     - Wiele dziewcząt mi się podoba – uśmiechnął się. – Ale przy żadnej nie czułem tego co przy tobie. Ja po prostu… Ja cię kocham i tyle. Od dawna.

     - Już dawno nikt nie nazwał mnie dziewczęciem – zamruczała, pocierając policzkiem o jego szyję. – Ja kochałam cię zawsze. Tylko najpierw tak, jak dobra ciotka, jak kocha się rozkosznego szkraba. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że chcę się do ciebie przytulić z zupełnie innego powodu.

     - A ja zawsze cię podziwiałem – uśmiechnął się. – Byłaś taka… Nie wiem jak to nazwać. Jak dama, jak księżniczka. Roztaczałaś wokół siebie taką aurę, jak dobra bogini. Czułem od ciebie takie ciepło, taką dobroć. Jakby żaden zły duch do ciebie nie miał dostępu. Kochałem Starego, ale przy nim tego nie czułem.

     - A kiedy mnie zapragnąłeś?

     - Nie wiem. Chyba zawsze czułem do ciebie coś, czego nie potrafiłem zrozumieć jako dziecko. Uwielbiałem, gdy pochylałaś się nade mną i mogłem gapić się w twój dekolt. Jak tylko pamiętam, sprawiało mi to przyjemność, a ja sam nie wiedziałem, dlaczego.

     - Mały zbereźnik był z ciebie – zaśmiała się.

     - Dlaczego? – pogładził ją po plecach. – Przecież sam nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. Byłem dzieckiem. Coś mnie do ciebie ciągnęło, a ja tego nie rozumiałem. 

     - A teraz rozumiesz?

     - Chyba tak. To był twój wdzięk. Żadna kobieta nie miała w sobie tyle uroku co ty. W ruchach, w spojrzeniu, w uśmiechu… I wiesz co? Jako dziecko uwielbiałem brzmienie twojego głosu. Takie kojące, ciepłe.

     - A teraz?

     - A teraz kocham je jeszcze bardziej.

     Wpiła się w jego usta.

     - Jestem po prostu szalona – szepnęła mu do ucha. – Kiedyś za to zapłacę. Ale warto. Tak dobrze mi z tym. Tak dobrze… Tak cudownie…

     Zrzuciła derkę na podłogę i usiadła na nim. Choć nie nawykła do nagości, z rozkoszą wyprostowała się i odchyliła  głowę do tyłu. Świadomość, że on patrzy na nią sprawiła jej niespodziewaną przyjemność. Czuła resztki skrępowania, ale jednocześnie jakąś dziką radość, gdy prezentowała mu swą nagość w sposób pozornie bezwstydny i uwodzicielski. To było dla niej nowe doświadczenie. Rozkoszne i oszałamiające.

     - Jestem w raju – usłyszała jego szept i poczuła dotyk jego dłoni na swych piersiach. – Po prostu zginąłem w Otchłani i teraz jestem w raju.

     - Ale za jakie zasługi ja też w nim jestem? – zamruczała.

     I opadła na niego, obsypując go gorącymi pocałunkami.