Rozdział XX

     Wieża zachwiała się i rozpadła. Mario znalazł się w płytkiej niecce, pod pazurami wygasłej bramy Otchłani. Wszystko jak za pierwszym razem. Tylko kamień błyszczał inną poświatą. Pierwszy otaczała czerwona mgiełka. Ten mienił się błękitem. Ale i tak trzeba było przyjrzeć się dokładnie aby dostrzec tę różnicę.
     
     Koń nie uciekł przez ten czas, ale cugle, które Mario rzucił na gałąź, zwisały teraz luźno. Koń jakimś sposobem zdołał się uwolnić. Stał jednak spokojnie pod drzewem, pod którym go pozostawił.

     Mario rzemieniami przytroczył cały łup do siodła.
     
     - No, chodź mój strokaty przyjacielu – mruknął. – Nie będę cię dosiadał, bo złamałbym ci kręgosłup. Chodź, do stolicy daleka droga. A południe już minęło.
     
     Zmitrężył trochę czasu w Otchłani, ale wciąż było jasno. Konno zdążyłby do stolicy równo ze zmrokiem, ale pieszo przyjdzie mu maszerować przez całą noc. Da radę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jest młody i silny. Kto ma dać radę, jak nie on?
     
     Do Cesarskiego Miasta trafił bez przygód, ale niebo na wschodzie już jaśniało. Wynajął obskurny pokoik w małym hoteliku, w którym nie zadawano zbędnych pytań i zaryglowawszy drzwi, rzucił się na łóżko, cuchnące stęchlizną. Musiał się przespać choć trochę. Nie miał już sił.
     
Most, prowadzący do Cesarskiego Miasta


     Przed południem otworzył oczy. Wciąż był śpiący, ale mógł już jako tako funkcjonować. Przemył oczy w wodzie z fontanny i z mieczami na ramieniu poszedł do dzielnicy handlowej. Znał dobrze Urbula gro-Orkulga, jowialnego Orsimera prowadzącego sklep z bronią. Jak na przedstawiciela swej rasy, całkiem przyjaznego i pogodnego. On również nie zadawał zbędnych pytań, ograniczając się do porozumiewawczego mrugnięcia. Za broń Mario dostał sporo gotówki. Część musiał przyjąć w cesarskich asygnatach, bowiem złota tej wartości mógłby nie udźwignąć. Zbroje sprzedał tuż obok, w sklepie „Najlepsza Obrona”, prowadzonym przez trzech wspólników. Maro Rufus był rodowitym Cesarskim, ale jak na tę rasę miał charakter niezwykle powściągliwy i emanujący spokojem. Nawet gdy się uśmiechał, jego oczy zawsze pozostawały zadumane. Specjalizował się w lekkich zbrojach. Miał na zapleczU całe stosy zbroi futrzanych, skórzanych, mithriliowych, elfich i szklanych. Znał się na nich jak mało kto. Z kolei Varnado, sympatyczny Redgard, stanowił jego przeciwieństwo, nie tylko pod względem charakteru. Jego specjalnością były ciężkie zbroje. Głównie stalowe, ale miał też ebonowe, a nawet dwemerskie, co w Cyrodiil było rzadkością. I wcale nie zdziwił się, gdy ujrzał daedryczny kirys, buty i rękawice. Widywał już takie nieraz. Trzecim wspólnikiem był mistrz kowalstwa, Argonianin Gin-Wulm, którego jednak rzadko można było spotkać w sklepie. Zwykle pracował w kuźni na tyłach, przerabiając zbroje i dopasowując je do sylwetek nowych właścicieli.
     
     Niedaleko znajdowało się biuro Cesarskiej Izby Handlowej, zajmujące się również nieruchomościami. Wstąpił tam, brzęcząc pełną kiesą i spytał o jakiś skromny dom. Oferta nie była bogata, ale znajdowała się w niej idealna do jego celów chatka w dzielnicy portowej. W dodatku niedroga.
     
     - Naprawdę, chcesz kupić taką ruderę? – urzędniczka Vnicia Melissaeianie wierzyła własnym uszom. – To najgorsza dzielnica. Brudna, odludna, kręcą się tam jakieś podejrzane typy…
     
     - Nie stać mnie na nic innego – skłamał. – Obejrzę ją sobie i dam ci znać jeszcze dziś.
     
     - Nie ma tam wiele do oglądania – Vinicia wzruszyła ramionami. – Oto klucz. Domek jest na północnym krańcu półwyspu, ostatni po prawej stronie. Ma tabliczkę „na sprzedaż”, o ile ktoś jej już nie ukradł. Tam wszystko lepi się ludziom do rąk.
     
     Ale tabliczka wciąż wisiała na drzwiach. Domek był mały, i choć nie zachęcał wyglądem, wydawał się solidny. Zbudowany był z surowych, dębowych bali, dach kryty nieco wyblakłym gontem, ale cały, bez dziur. Na szczycie sterczał wygasły, okopcony komin – znak, że domek wyposażono w kominek, a nie w zwykłe palenisko, co czasem zdarzało się w tanich ruderach. Nad drzwiami postawiono zadaszenie. Zamek w drzwiach okazał się być całkiem solidny, a drzwi grube i masywne. Dwa okienka były zbyt małe, by ktoś, może z wyjątkiem kota, dał radę się przez nie przecisnąć. Prawdopodobnie dlatego właśnie, szyby w nich wciąż były całe. Wszedł do środka.
     
Chatka w dzielnicy portowej. Prawdopodobnie w przeszłości należała do Bohatera z Kvatch


     To normalne, że w opuszczonym domku są pajęczyny, więc nie przejął się nimi. Żadnych mebli wewnątrz nie było, a kominek sklecono całkiem porządnie, jakkolwiek nie zawracając sobie głowy ozdobnym wykończeniem. Podłoga była jednak cała i nie skrzypiała pod nogami. Mario pokiwał głową. To wcale nie jest rudera. To mała, ale naprawdę solidna chata. Wystarczy posprzątać i wstawić kilka prostych mebli. A że nie jest piękna – tym lepiej, nikt nie będzie na nią zwracał uwagi. Tak, tu nikt go szukać nie będzie. A nawet jeśli, to przecież rzadko będzie tu bywał. Otworzył drzwi i zdjął tabliczkę, wrzucając ją do kominka. Dwa tysiące septimów za takie miejsce. Jak za darmo! Drugie tyle pójdzie na wyposażenie, ale przecież niewiele potrzebuje. Łóżko, stół, krzesło, albo dwa, na wypadek gościa, poza tym jakaś skrzynia, albo szafa. Teraz, gdy ma tyle złota, nie musiał się martwić o pieniądze.
     
     Wrócił do miasta. Droga wiodła przez port. Przechodząc przez keję zerknął na jeden z zacumowanych okrętów. Nie znał się na statkach, ale ten bardzo mu się spodobał. Smukły i zgrabny, kołysał się wolno na martwej fali. To musi być naprawdę piękne przeżycie, żeglować takim statkiem po morzu. Aż przystanął, by przyjrzeć mu się lepiej.
     
     - Piękny, prawda?
     
     Kobiecy, przyjemny w brzmieniu głos, rozległ się za jego plecami. Odwrócił się.
     
     Za nim stała smukła Dunmerka, w lekkim, marynarskim stroju. U pasa wisiał jej miecz, a oczy, mimo przymilnego tonu głosu, pałały ogniem.
     
     - Piękny – potwierdził.
     
     - Taaak – odparła, podchodząc bliżej. – Piękny i dzielny. Jest szybki jak wicher i żadna fala nie zdoła wedrzeć się na pokład. To prawdziwy król oceanu.
     
     Podeszła całkiem blisko i spojrzała mu prosto w oczy.
     
     - I jest mój! – syknęła. – Więc trzymaj się od niego z daleka. Jeśli tylko zobaczę cię za blisko mojego statku, rozwalę ci głowę!
     
     - Spokojnie – odparł zdziwiony nagłą zmianą nastroju. – Tylko go podziwiam. O co ci chodzi?
     
     - Nie mam ochoty z tobą rozmawiać – syknęła znów. – Trzymaj się z daleka, to nie stanie ci się krzywda.
     
     Wzruszył ramionami i poszedł w stronę bramy miasta. Stuknięta jakaś!
     
     Miał zamiar udać się z powrotem do dzielnicy handlowej, by kupić jakieś meble, ale pamiętając o swoim zadaniu, najpierw przeszedł z dzielnicy świątynnej do Arboretum, gdzie znajdowała się brama na most, prowadzący do Tajemnego Uniwersytetu.
     
     Uniwersytet, podobnie jak port i garnizon, był oddzielnym obiektem, zlokalizowanym poza murami miasta. Miał jednak własny mur i wyglądał jak jego miniaturka. Straż uniwersytecka, zamiast hełmów, nosiła kaptury, jak magowie. List polecający od Jauffrego zastąpił mu przepustkę.
     
     - Znają mnie tam pod imieniem Edmunda – mówił Jauffre, wręczając mu list. – Dla nich jestem uczonym mnichem z Brumy. Zapamiętaj i nie zdradź im, kim jestem.
     
     - Za kogo mnie masz, Mistrzu? – Mario wybałuszył oczy.
     
     - Za nowicjusza! – Jauffre roześmiał się rubasznie i klepnął go w plecy. – Części przekaż Bothiel. Jest Bosmerką, łatwo poznasz. Tam nie ma wielu Leśnych Elfów. I jeśli będziesz miał jakieś pytania, możesz jej zadać. Dobrze byłoby, gdybyś spytał o ten kamień pieczęci. Może da się go jakoś wykorzystać?
     
     Za bramą znajdował się dziedziniec, a za nim wejście do budynku. Już w holu ujrzał wysoką Bosmerkę, rozmawiającą o czymś z niemłodą już Argonianką. Obie miały na sobie szaty magów. Podszedł bliżej i ukłonił się.
     
     - Nazywam się Marius Cetegus i przysyła mnie brat Edmund z Brumy…
     
     - Och, Edmund! – uśmiechnęła się Bosmerka. – Jest mi miło powitać jego posłańca. Zawsze przynoszą dobre nowiny.
     
     - Tym razem również taką przynoszę – odwzajemnił uśmiech. – Edmund poprosił mnie, abym odzyskał części do jakiegoś mechanizmu…
     
     - Masz na myśli planetarium? – wpadła mu w słowo Bosmerka.
     
     - Tak to się chyba nazywa – odrzekł niepewnie. – Edmund mówił mi, ale niewiele znam się na tym wszystkim i nie zapamiętałem nazwy. Wiem tylko, że potrzebujesz, pani, tego.
     
     Wręczył jej zawiniątko. Bosmerka niecierpliwie rozsupłała je i aż błysnęły jej oczy, gdy ujrzała złociste, dwemerskie części.
     
     - Cudownie! – zaśmiała się jak dziecko, po otrzymaniu nowej zabawki. – Planetarium znów będzie działać! Poczekaj tu – szepnęła tajemniczo. – Albo nie, przyjdź jutro. To może trochę potrwać.
     
     I znikła za masywnymi drzwiami.
     
     Mario zdziwiony wymienił spojrzenia z Argonianką, jednak nic z jej oczu nie wyczytał. Gadzie twarze miały zupełnie inną mimikę niż ludzkie czy elfie i nierzadko ludzie mieli kłopoty, by się z nimi porozumieć. Poza tym, wciąż czuł irracjonalny lęk przed Argonianami. Jako dziecko bardzo bał się Argonian. Khajitów również, ale Argonian w szczególności.
     
     - Czy ja jestem rasistą? – spytał kiedyś ze łzami w oczach.
     
     Stary Myśliwy pogładził go wtedy po czuprynie i uspokajał.
     
     - Nie, nie jesteś rasistą – mówił. – Poznasz ich bliżej, przyzwyczaisz się, to przestaniesz się bać. To są istoty myślące, tak samo jak my. Boisz się ich, bo inaczej wyglądają. Gdyby mnie niedźwiedź zmasakrował twarz, też wyglądałbym strasznie, ale przecież wciąż byłbym tym samym człowiekiem.
     
     - Ale ja się ich boję! – wybuchnął płaczem. – Oni są tacy straszni. Jak smoki!
     
     - Smoków już nie ma i raczej nie będzie – odparł Stary Myśliwy. – Smoki czyniły wiele zła. A Argonianie nie są źli. Zdarzają się źli, jak wszędzie, ale większość jest dobra.
     
     Sam nie wiedział, skąd wziął się ten lęk. Może dlatego, że żył głównie w Colovii, gdzie Argonian prawie nie było. A może w porzuceniu go w lesie maczał palce jakiś jaszczur i niemowlę to zapamiętało? Nikt tego nie wiedział. A Stary Myśliwy mylił się. Mario nie okazywał wprawdzie strachu i traktował ich tak samo jak innych mieszkańców Tamriel, ale w sercu wciąż czuł przed nimi lęk i rodzaj obrzydzenia. Wstydził się tego, ale nie potrafił nad tym zapanować.
     
     Panował jednak nad swoim zachowaniem. Skłonił się więc Argoniance, zanim wyszedł. Ona również odkłoniła mu się uprzejmie.
     
     Dobra, teraz na zakupy! Kto może tu sprzedawać tanie meble? Poszedł do dzielnicy handlowej i zaczął rozglądać się po sklepach. Przy okazji zaszedł do apteki i kupił kilka fiolek zagęszczonej uzdrawiającej mikstury. Tego nigdy dosyć. Gdy spytał alchemiczkę, kto może mu sprzedać używane meble, uśmiechnęła się.
     
     - „Towary Trzech Braci”– odparła pewnym głosem. – Verusowie mają dobrze zaopatrzony magazyn. Na pewno coś znajdą. A jeśli nie tam, to w komisie „Prawie Nowe” u Jensine. Możesz też sprawdzić u Thoronira, w „Pełnej Sakiewce”, chociaż tam byłabym ostrożna – wydęła wargę. – Nie wiadomo, skąd pochodzą jego towary.
     
     Postanowił omijać sklep owego Thoronira. Gdyby okazało się, że właściciel handluje kradzionymi towarami, straż mogłaby zrobić na niego nalot, a potem sprawdzać również jego klientów. Wizyta straży, to ostatnia rzecz jakiej potrzebował. Zaszedł więc do Jensine. Była to młoda jeszcze kobieta, o miłych rysach twarzy, ale bardzo otyła, co odbierało jej połowę uroku.
     
     - Brak ruchu – pomyślał Mario. – Albo nuda i ciągłe podjadanie…
     
     W Cyrodiil nie brakowało żywności, zwłaszcza w takim mieście jak to, ale otyłość spotykało się rzadko. Jeśli już, to u starców. Cesarski styl życia promował sprawność i umiarkowanie w jedzeniu.
     
     Spytał o używane łóżko, próbując się nie roześmiać. Wyobraził sobie bowiem masywne łoże właścicielki sklepu.
     
     - Nie prowadzę tutaj mebli – odrzekła. – Ale jeśli chcesz urządzić dom, mam tu naczynia, talerze, koce, derki, sztućce…
     
     Rada wydała mu się słuszna. Kupił trochę pościeli, naczyń i innych drobnych sprzętów. A także lekkie, płócienne ubranie, w bardzo dobrym stanie. Zawinął wszystko w szary koc i związał w zgrabny tobół, z którego wystawał jedynie kij od miotły. Tak obładowany, zaszedł do sklepu obok. Bracia Verusowie istotnie mieli wielki magazyn. Jeden z nich, Sergius, zaprosił go do środka i pokazał całkiem pokaźny stos mebli. Były tam i fotele, i krzesła, i łoża ze złoconymi nogami, błyszczące stoły, rzeźbione szafy i komody. Stało to wszystko jedno na drugim, nieco zakurzone, ale, jak zapewniał Sergius Verus, wszystko naprawione, wyremontowane i w doskonałym stanie.
     
     - Udzielamy gwarancji – poinformował go. – Jeśli coś będzie zepsute, wymienimy na inne.
     
     Mario aż pokręcił głową.
     
     - Nie stać mnie na takie luksusy – przybrał zbolały wyraz twarzy. – Poszukuję czegoś naprawdę skromnego.
     
     - Mamy towar dla każdego – skłonił się Sergius z galanterią. – Również dla uboższych. I zapewniam cię, że każdego klienta traktujemy z takim samym szacunkiem. Pokazałem ci ten towar, bo sądziłem, że ktoś, kogo stać na szklaną zbroję, zechce czegoś wytworniejszego. Ale jeśli nie, proszę tędy, tu mamy proste meble.
     
     Mario ruszył za nim, czerwieniąc się. Oczywiście, popełnił niewybaczalny błąd! Paraduje w szklanej zbroi, wartej majątek, a zachowuje się jak żebrak.
     
     - Właśnie dlatego proszę o coś skromnego – spróbował wyjaśnić sytuację. – Straciłem na nią sporo septimów i niewiele mi zostało. Za lepszymi meblami rozejrzę się, gdy lepiej stanę na nogi.
     
     Sergius potrząsnął tylko uprzejmie głową, dając mu do zrozumienia, że nie wścibia nosa w cudze sprawy. Był kupcem z krwi i kości. Taka zachcianka klienta, a on jest od tego, by ją spełnić. Zaprowadził go do innego pomieszczenia, nieco mniejszego, gdzie stały skromne meble z surowego drewna.
     
     - O, o to właśnie mi chodzi – uśmiechnął się Mario.
     
     - Może nie wyglądają pięknie, ale zapewniam cię, że są równie użyteczne jak tamte – odezwał się kupiec.
     
     Mario zakupił u niego solidne łóżko, dwie skromne komody, bez żadnych ornamentów, takiż kredens i regał z kilkoma półkami, zamiast szafy. Jedynym droższym elementem była dębowa, mocna skrzynia z okuciami i dobrym zamkiem.
     
     - Wezmę jeszcze to – wskazał na kwadratowy, nieduży, ale ciężki stół.
     
     Dwa drewniane krzesła, w bardzo dobrym stanie, Sergius podarował mu za darmo.
     
     - Tylko mi tu zawadzają – udał zniecierpliwienie. – Dla bogaczy za skromne, dla uboższych za eleganckie. Leżą mi tu od kilku miesięcy i nikt nie chce ich kupić. Chętnie się ich pozbędę. Jeśli ich nie weźmiesz, jeszcze dziś napalę nimi w kominku. Mam ich już serdecznie dosyć.
     
     Mario roześmiał się i podziękował. Sergius spytał jeszcze o adres, pod który ma dostarczyć meble i zapewnił, że dziś jeszcze wszystko będzie na miejscu. Trochę mu się wydłużyła twarz, gdy dowiedział się, że trzeba to zanieść aż do dzielnicy portowej, dokładnie na drugim końcu miasta.
     
     - Zapłacę za transport – zaofiarował się Mario.
     
     - Nie, nie – Sergius podniósł obie ręce, jakby chciał go zatrzymać. – Transport w granicach miasta jest u nas zawsze gratis. Może to i dobrze, bo moi tragarze zaczynają obrastać w tłuszcz – mrugnął porozumiewawczo. – Poza tym, nie ukrywam, że obsługiwanie kogoś takiego jak ty, to dla mnie zaszczyt. Prawdziwy bohater!
     
     Mario zbladł. Czyżby kupcy wiedzieli już, kim jest? Wieści o zniszczeniu Kvatch dotarły i tutaj, ale był pewien, że nikt nie powiąże go z obrosłą już legendą postacią Bohatera z Kvatch. A tym bardziej o jego członkostwie w zakonie Ostrzy, co bardzo pokrzyżowałoby mu szyki.
     
     - Zaszczyt? – uniósł brwi, siląc się na spokój. – Dlaczego?
     
     - Ech, skromnisiu – Sergius Verus roześmiał się jowialnie. – Myślisz, że nie wiem, komu zawdzięczamy pozbycie się tej bandy zbójów? Strażnicy przez tydzień o niczym innym nie rozmawiali!
     
     - Ach, o to chodzi? – uśmiechnął się z ulgą, przypominając sobie swój pierwszy czyn po wyjściu z więzienia. – To nic takiego. Zwykli zbóje. Silni tylko, gdy są razem. W pojedynkę słabeusze.
     
     - Być może, ale nasze karawany od razu poczuły się bezpieczniej. Potraktuj to jako skromny wyraz wdzięczności.
     
     Mario podziękował z uśmiechem.
     
     Gdy wyszedł z gościnnego sklepu, chwycił swój tobół i z niemałym mozołem zaniósł go do dzielnicy portowej. Ponieważ do wieczora było jeszcze trochę czasu, uznał, że najlepiej będzie spędzić go z pożytkiem. Zabrał się za sprzątanie. Skończył akurat wtedy, gdy ktoś zapukał do jego drzwi. Okazało się, że to czterej tragarze przynieśli meble. Za kilka septimów zgodzili się wnieść je do środka i ustawić jak należy, po czym odeszli, ocierając spocone czoła. Mario z zadowoleniem rozejrzał się po swoim domu. Jeszcze nie mógł w to uwierzyć. Naprawdę miał dom! Pierwszy w swoim życiu.
     
     Rzucił się na łóżko. Zaskrzypiało lekko pod jego ciężarem. Uśmiechnął się sam do siebie. Po spotkaniu z Baurusem wyśpi się we własnym łóżku. Ciekawe, jakie to uczucie…
     
     Baurus… Z westchnieniem zwlókł się z barłogu. Nie ma czasu na wylegiwanie się. Zbliżał się wieczór, czas żeby spotkać się z młodym Redgardem. Postanowił pójść tam bez rzucającej się w oczy zbroi, w zwykłym, płóciennym ubraniu. Zostawił sobie tylko daedryczny miecz u pasa. Dopóki tkwił w pochwie i nikt nie widział kształtu jego ostrza, nie budził niczyjego zainteresowania. Resztę uzbrojenia schował w skrzyni. Powtórzył w myślach, co powiedział mu Jauffre.
     
     - Zajdź pod wieczór do wyszynku Luthera Broada. To w dzielnicy Elfie Ogrody. Wiesz, gdzie?
     
     - Znajdę – uspokoił go Mario.
     
Cesarskie Miasto. Dzielnica Elfie Ogrody. W oddali widoczna oberża Luthera Broada


     - A teraz słuchaj uważnie – mistrz zniżył głos. – Nie rzucaj się Baurusowi w objęcia, tylko usiądź w pobliżu i złóż normalne zamówienie. Udawaj, że go nie znasz. Gdy spojrzy na ciebie, zagadaj. Ale rzuć jakąś obojętną uwagę. O czymkolwiek. O pogodzie, o winie, o knajpie – nieważne. Ważne, czy Baurus się z tobą zgodzi. Jeśli przytaknie, możesz nawiązać kontakt, ale dyskretnie. Spytaj, czy możesz się przysiąść, bo nie lubisz jeść sam, albo coś w tym rodzaju. I wtedy możecie pogadać. Ale jeśli Baurus zaprzeczy, nie ciągnij tematu. Zostaw go w spokoju i nie zagaduj. Wtedy musisz tam przyjść następnego dnia i spróbować jeszcze raz. Rozumiesz?
     
     - Chyba tak – bąknął Mario.
     
     - Chyba?! – głos arcymistrza stał się ostry. – Proste jak włócznia strażnika. Mówisz „ładna pogoda dzisiaj”. A Baurus albo mówi „tak, rzeczywiście, bardzo miło dzisiaj” i wtedy się przysiadasz. Albo odpowiada, że to bardzo źle, bo rolnicy narzekają na suszę i wtedy udajesz, że go nie znasz. Wcinasz swoją zupkę, płacisz i wynosisz się. Jasne?
     
     - Tak jest, mistrzu – Mario skinął głową.
     
     - Nareszcie… I chyba nie muszę wspominać, że w Cesarskim Mieście dowodzi Baurus. Jest bardziej doświadczony i zna zasady, których ty się dopiero musisz nauczyć. Więc obserwuj go uważnie. Może się czegoś od niego nauczysz.
     
     - Tak jest… 
     
     Teraz, gdy szedł ulicami Cesarskiego Miasta, chciało mu się śmiać. Gdy tylko wstąpił w szeregi Ostrzy, Jauffre zaczął zachowywać się, jakby stracił do niego połowę cierpliwości. Niby nic dziwnego – przedtem był sprzymierzeńcem, teraz jest dowódcą. Ale Mario nie przejmował się tym zbytnio, znając prawdziwe myśli mistrza, choć i tak śmieszyła go ta nagła zmiana.
     
     Gospoda nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ot, wyszynk jak każdy inny. Niewielki i trochę ciemny wewnątrz, ale jak wszystkie w tym mieście, zadbany i czysty. Właściciel okazał się być starszawym, jowialnym jegomościem. Mario kupił mały kufel piwa i zapiekaną w piecu bułkę z szynką i owczym serem, po czym rozejrzał się po sali.
     
     Baurus siedział przy kontuarze i popijał z kamiennego kubka jakiś parujący płyn. Mario ledwo go poznał. Widział go przedtem jedynie w zbroi i hełmie. Teraz Redgard miał na sobie zwykłe, mieszczańskie szaty. Z poprzedniego uzbrojenia pozostał mu jedynie zakrzywiony miecz, wiszący u pasa, co nie było niczym niezwykłym, jako że nawet niektórzy mieszczanie nosili broń. Wyglądał tak zwyczajnie, że nikt niewtajemniczony nie zwróciłby na niego uwagi. Postronny mógł wziąć go za strażnika po służbie, albo wędrowca, których w Cesarskim Mieście zawsze było wielu. Nawet swą akavirską katanę miał teraz przytroczoną do pasa, a nie zatkniętą za pas, jak to mieli w zwyczaju Ostrza. Gdy Mario wchodził, zerknął na niego bez zainteresowania, ale lekkie uniesienie brwi świadczyło o tym, że go poznał. Pod oknem rozsiadł się inny gość, w zaciekawieniu przeglądający strony jakiejś księgi, co chwilę jedynie sięgający po kufel, by upić z niego łyk. Więcej ludzi w oberży nie było. Pomny wskazówek Jauffrego, łyknął piwa i skinął z zadowoleniem głową.
     
     - Dobre piwo tu mają – rzekł ni to do siebie, ni do Baurusa.
     
     Ten jednak uśmiechnął się i skinął głową. 
     
     - Tak, całkiem niezłe – odrzekł. – I odpowiednio chłodne.
     
     - Można się do ciebie przysiąść?
     
     - Dlaczego nie – Baurus zachęcił go gestem. – Też nie lubię wieczerzać sam.
     
     Z westchnieniem ulgi Mario usiadł na wysokim stołku obok niego. Okazało się jednak, że ulga była przedwczesna.
     
     - Widzisz tego tam pod oknem? – szepnął Baurus. – Muszę cię prosić o przysługę.
     
     - Jestem już jednym z was – odparł Mario, również szeptem. – Po prostu rozkazuj.
     
     - Domyśliłem się – odparł. – Zagadałeś dokładnie tak, jak szkolił nas mistrz. Pogadamy o tym później, teraz posłuchaj uważnie. Za chwilę stąd wyjdę. Ty zostań. On prawdopodobnie pójdzie za mną. Wtedy ty musisz pójść za nim. Muszę dowiedzieć się, co zrobi. Żeby nie łazić za daleko, pójdę po prostu do piwnicy. Tam jest wygódka, więc nie będzie to wyglądało podejrzanie.
     
     - Rozumiem – Mario skinął głową. – Znasz najnowsze wieści?
     
     - Później – odrzekł z naciskiem Baurus. – Teraz po prostu zrób co mówię.
     
     - Jestem gotów – odrzekł Mario.
     
     Trzeba przyznać, że Baurus był dobrym aktorem. Pogawędzili półgłosem o nic nie znaczących sprawach, po czym Redgard dopił swój ziołowy napar i wstał, dziękując mu za towarzystwo. A potem wolnym krokiem udał się za róg, gdzie znajdowały się masywne drzwi do piwnic.
     

Karczma Luthera Broada


     Mario starał się z całych sił zachowywać zwyczajnie. Mimo to, gdy gość w pod oknem podniósł głowę, poczuł falę gorąca, zalewającego mu policzki. Gość niby to od niechcenia wstał, dopił piwo i schował księgę do płóciennej torby. Przyjrzał się uważnie Mariusowi. Mario skinął mu uprzejmie głową, po czym odwrócił wzrok, i sięgnął po swój kufelek. Kątem oka widział jednak niemłodego już, chudego, długowłosego Cyrodiilijczyka, jak wolnym i niby to niedbałym krokiem kieruje się ku piwnicy, bezwiednie zaciskając pięści. Gdy zniknął za rogiem, Mario zręcznie i bezszelestnie wstał ze swego stołka i przylgnął do ściany. Nieznajomy otworzył drzwi od piwnic. Mario, schowany za rogiem, nie widział tego, ale powiedział mu o tym słuch. Poczekał, aż drzwi się zamkną, po czym zręcznie znalazł się przy nich i przytknął do nich ucho. Usłyszał stłumiony okrzyk. Nie namyślając się wiele, wyszarpnął miecz z pochwy i gwałtownie otworzył drzwi. Za nimi znajdowały się schody, skręcające w lewo, Skoczył w dół, gotów do zadania ciosu, ale widok, jaki zastał, zdumiał go tak, że na oka mgnienie zamarł w bezruchu. Stojący między beczkami Baurus, z mieczem w dłoniach, bronił się przed osobnikiem, zakutym w czarno-czerwoną zbroję i długi, daedryczny buzdygan, o czterech ostrzach, ukształtowanych tak, żeby zadawać groźne rany. Kultysta zamierzył się z siłą, o jaką nigdy Mario nie podejrzewałby człowieka tak niewielkiej postury. Baurus z trudem odbił cios, bowiem między beczkami było zbyt ciasno, aby mógł wziąć rozmach. Niewiele się namyślając, Mario z całej siły uderzył go w głowę.
     
     Daedryczny miecz, ostry jak brzytwa, bez trudu przebił przywołaną zbroję, która w jednej chwili się rozwiała. Napastnik upadł na schody i jak szmaciana lalka, zaczął toczyć się po schodach, znieruchomiawszy dopiero u stóp Baurusa. Ten spokojnie schował miecz do pochwy.
     
     - Dzięki – szepnął.
     
     - Niezbyt to honorowo, prawda? – Mario skrzywił usta. – Uderzyłem go z tyłu.
     
     - On mnie też – uspokoił go Redgard. – Stałem odwrócony między beczkami, gdy zaatakował bez ostrzeżenia. Tyle tylko, że ja się tego spodziewałem. Nie przejmuj się.
     
     Obaj obrzucili go wzrokiem. Rana na głowie nie była głęboka, bowiem przywołany hełm osłabił cięcie, ale z pewnością śmiertelna. Czaszka była w tym miejscu strzaskana.
     
     - Dobra robota – mruknął Baurus. – Przy okazji, cieszę się, że cię widzę – skrzywił usta. – Złapałeś mnie w złym momencie.
     
     - Dowiedziałeś się czegoś? – spytał Mario, również chowając miecz.
     
     - Tak, choć nie za wiele – Baurus skinął głową. – Asasyni, którzy zabili cesarza, byli częścią daedrycznego kultu, znanego jako Mityczny Brzask. Najwyraźniej wielbią daedrycznego pana Mehrunesa Dagona. Tropiłem ich agentów w Cesarskim Mieście – wskazał głową na zwłoki. –  Zgaduję, że to zauważyli…
     
     Podniósł wzrok na Maria.
     
     - A ty, jakie przynosisz wieści?
     
     Mario westchnął przeciągle.
     
     - Wróg ma amulet – szepnął zrezygnowany.
     
     - Co?
     
     Baurus zmełł w ustach jakąś bezgłośną klątwę i potrząsnął głową.
     
     - Zabrali go Jauffremu? – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Rzeczy mają się gorzej niż myślałem. Nie masz jakiejś lepszej wiadomości?
     
     - Mam – odparł Mario. – Znalazłem Martina Septima, dziedzica Uriela.
     
     Coś na kształt ulgi przemknęło przez twarz młodego Redgarda.
     
     - Dzięki Talosowi, żyje! – westchnął. – Czyli wciąż mamy w ręku jeden element układanki. Martin Septim, mówisz… Przywrócimy go na tron. To jest przysięgły obowiązek wszystkich Ostrzy.
     
     Przez chwilę stali nieruchomo, po czym Baurus schylił się ku zwłokom i zaczął je przeszukiwać. Poza księgą w sakwie, nie znalazł niczego interesującego.
     
     - „Komentarze do Misterium Xarxes” – przeczytał tytuł. – Pióra Mankara Camorana. Tom pierwszy. Nic mi to nie mówi.
     
     Mario zerknął mu przez ramię. Księga była wydana bardzo starannie, a każdy rozdział opatrzony ozdobnym, czerwonym inicjałem. Chwycił ją i przebiegł wzrokiem po kilku pierwszych zdaniach.
     
     - „Bądź pozdrowiony, nowicjuszu i poznaj najpierw zapewnienie: Mankar Camoran był kiedyś taki jak ty: śniący, niemądry, protonimiczny…” Jaki? Co to znaczy?
     
     - Nie mam pojęcia – Baurus wzruszył ramionami. – Czytaj dalej, może się wyjaśni.
     
     - „My, śmiertelnicy, żyjemy we śnie – te same wrota urodzenia, taki sam, z wyjątkiem symbiozy z naszymi matkami, aby ćwiczyć i tym samym zbliżyć się, aż w końcu możemy na nowo spojrzeć w nasze serca, bez strachu, że pozostaniemy w tyle…” To jakiś bełkot! „W tej chwili niszczymy go na zawsze i wchodzimy do posiadłości Lorda Dagona…”
     
     Mario zadrżał.
     
     - Daedryczny kult Mehrunesa Dagona – stwierdził Baurus. – Potwierdzają się moje obserwacje. Może z tej księgi dowiemy się czegoś o nich?
     
     - Z tego bełkotu? – Mario pokręcił głową, próbując czytać dalej.
     
     - Za długo tu siedzimy – przerwał mu Baurus. – Postudiujesz ją później. Ale jeszcze lepiej zrobisz, jeśli poprosisz o to eksperta.
     
     - Znasz jakiegoś?
     
     Baurus skinął głową.
     
     - Na Tajemnym Uniwersytecie jest pewna uczona. Ma na imię Tar-Meena. Ekspert od daedrycznych kultów. Dlaczego nie zabrać do niej tej księgi i zobaczyć, co ona z nią zrobi?
     
     - Można jej ufać?
     
     - Można, ale trzeba rozmawiać w cztery oczy. Nie podejrzewam żadnego z magów, ale lepiej zachować ostrożność.
     
     - Dobrze, tak zrobię – odrzekł Mario. – Mam tam na jutro umówioną wizytę w innej sprawie, zleconej przez mistrza, więc nie wzbudzę podejrzeń. A ty?
     
     - Ja nadal będę śledził siatkę Mitycznego Brzasku – odrzekł. – Jak się czegoś dowiesz, możesz mnie znaleźć u Luthera Broada. Obmyślimy, co dalej.
     
     Pożegnał go przyjacielskim „Niech cię Talos prowadzi”. Mario wyszedł na zewnątrz i na chwilę stanął w miejscu. Elfie Ogrody były dzielnicą mieszkalną, prawdziwą sypialnią Cesarskiego Miasta. Stały tu wysokie, kilkupiętrowe kamienice, a między nimi kręciło się mnóstwo ludzi, jak to zwykle wczesnym wieczorem. Lubił takie chwile. Lubił pogodne wieczory w tym mieście. Zwłaszcza w tej dzielnicy, pełnej ludzi, albo w Arboretum, gdzie oszałamiający zapach kwiatów mieszał się z wonią kory, którą wysypano niektóre rabaty. Chłonął przez jakiś czas atmosferę miasta, zanim skierował się w prawo, w kierunku dzielnicy Plac Talosa, gdzie stały najbardziej ekskluzywne kamienice. Zerknął w stronę monumentu, przedstawiającego smoka i podążył do bram, prowadzących do dzielnicy świątynnej, również pełnej mieszkalnych kamienic. Tam znajdowało się wyjście do Portu. Szedł wolno, rozglądając się jak turysta, który widzi miasto po raz pierwszy. On wprawdzie bywał tu często, ale po raz pierwszy wydało mu się ono tak piękne. Sam nie wiedział, dlaczego. Nawet, gdy znalazł się w porcie, w białym przedmurzu i kamiennym molo odnalazł piękno. Wieża strażnicza wydała mu się monumentalna i dostojna. Ba, podobały mu się nawet biedne, drewniane chatki, poza przedmurzem, a zwłaszcza jedna.
     
     Dopiero, gdy stanął przed jej drzwiami, w głowie zamajaczyła mu myśl.
     
     - To dlatego, że w tym mieście jest mój dom!

Rozdział XIX

     - Skąd to wszystko masz?

     Agnete wybałuszyła oczy, gdy Mario otworzył drzwi do jej sklepu i zaczął wnosić całą górę wszelakiego żelastwa. Były tam i miecze, i maczugi, i topory, i elementy zbroi. Niektóre bardzo kosztowne. Mario sam miał na sobie szklany kirys, karwasze i skórzane spodnie ze szklanymi, obłymi płytami na udach i kolanach. U pasa wisiał mu dwemerski miecz. Ekwipunek, którego niejeden arystokrata mógłby mu pozazdrościć. Uśmiechnął się szeroko.

     - To jeszcze nie wszystko – oznajmił. – Resztę zostawiłem w stajni, przy koniu. Nie dałem rady przenieść wszystkiego. Zdobyłem to na bandzie zbójów. Czterech bandach, żeby być dokładnym.

     - Jak ja ci za to zapłacę? – Agnete chwyciła się za głowę. – Mam sporo gotówki, ale nie aż tyle.

     - Jakoś się rozliczymy – pocieszył ją Mario. – Idę po resztę.

     Uzbrojenie, zdobyte na bandzie zbójów zadziwiło jego samego. Musieli niedawno obrabować jakąś bogatą karawanę. W każdym z czterech obozów znalazł coś cennego. Szklane zbroje były niezwykle kosztowne. Tym bardziej zdumiał go fakt, że rozbójnicy takową posiadali, i to kompletną. Znalazł też prawdziwą rzadkość – długi, ebonowy, dwuręczny miecz. Wart był prawdziwy majątek. Zatrzymał sobie kilka szklanych elementów zbroi, które akurat na niego pasowały i dwemerski miecz, znacznie lepszy od starego, stalowego. Swą starą, mithrilową tarczę zamienił na nową, elfią, wykutą z księżycowego kamienia, znacznie mocniejszą i poręczniejszą, w kształcie podłużnego owalu.

     Sama walka była łatwa i prosta. Pomny nauk Jauffrego i Steffana, po prostu zlikwidował każdą z band z daleka. Raz tylko musiał dobyć miecza, ale atakujący go Dunmer był już ranny, więc nie stanowił wielkiego zagrożenia. W każdym z obozów znalazł starannie zachowaną część dwemerskiego mechanizmu. W jednym jakąś tarczkę, w innym kopułkę, w jeszcze innym jakiś wałek. Nie wiadomo, dlaczego rozbójnicy to zachowali. Może zamierzali sprzedać to w Cesarskim Mieście? A może chcieli szantażować tym magów? Elementy dwemerskiego mechanizmu pieczołowicie schował do swej sakwy. Były ciężkie, ale niewielkie. Z der, znalezionych w obozach, zrobił dwa niezgrabne toboły, wypełnił je elementami uzbrojenia i przytroczył do siodła z obu stron. Szedł pieszo, prowadząc konia za wodze. Szedł długo. Spędził w drodze cały dzień, aż dotarł do Skingrad.

     Agnete wyceniła towar na dwanaście tysięcy septimów, ale sama miała tylko pięć. Część tych rzeczy kupił Gunder, dając w zamian dwa tysiące. Pozostałe pięć miały stanowić dług, spłacany stopniowo, w miarę jak Agnete będzie zdobywać pieniądze.

     - Nie spieszy mi się – oznajmił Mario. – Mam za co żyć. Oddasz stopniowo, choćby i w ciągu roku albo dwóch.

     - Jaki procent?

     - Bez procentu – uśmiechnął się. – Nie jestem lichwiarzem, a przecież znamy się nie od dziś.

     - Jesteś kochany – Agnete spojrzała na niego czule. 

     W mieście spędził noc. Rankiem wyruszył do stolicy.

     Ale nie dotarł do Cesarskiego Miasta. Przy trakcie zobaczył bowiem coś, co zmroziło krew w jego żyłach.

     Najpierw dostrzegł truchło niedźwiedzia. Było całe poranione, jakby ktoś zadawał mu ciosy toporem. Świeże, choć już zimne. Nikt go nie odarł ze skóry, ani też nie wykroił z niego żadnego kawałka mięsa. Kto tak postępuje? Na pewno nie myśliwy.

     - A może niedźwiedź poranił kogoś tak, że ten ktoś nie miał siły tego zrobić? – pomyślał. – Może ktoś potrzebuje pomocy?

     Zostawił konia pod drzewem i zaczął się rozglądać. Po chwili znalazł tuszę jelenia, podobnie zmasakrowaną w dodatku noszącą ślady oparzeń. Ale nie od ognia. To wyglądało, jak rana zadana błyskawicą. Jakiś mag? Ale jaki mag morduje zwierzęta? Niedźwiedź mógł wprawdzie zaatakować i mag mógł się tylko bronić, ale jeleń? Komu zagraża jeleń?

     Czym prędzej wrócił do swego wierzchowca i odtroczył elfi hełm. Tak wyposażony, z łukiem w dłoni, zagłębił się w las. Ale to co ujrzał, przeraziło go. Oto niebo znów poczerwieniało, jak wtedy pod Kvatch. Zrobiło się duszno. Wiedział już, co to oznacza. Ścisnął mocniej łuk i powoli ruszył przed siebie, aż ujrzał to, czego się spodziewał. W głębi lasu, w płytkiej niecce, płonęły Wrota Otchłani.

     - Pojawi się ich znacznie więcej!

     Martin doszedł do takiego wniosku już na drugi dzień ich pobytu w Świątyni Władcy Chmur. Według zapisków, znalezionych w bibliotece, daedry niechętnie opuszczały Otchłań, źle czując się w Mundus. Mehrunes Dagon musiał je więc do tego przyzwyczaić. Martin przewidział, że wrota otworzą się w wielu miejscach i to przeważnie odludnych, by nie zdradzać się przedwcześnie.

     - Musisz mieć oczy otwarte – przestrzegał go. – Może ich być nawet kilkanaście, albo i więcej! Zamkniesz jedne, otworzą się inne, w innym miejscu.

     - Co mam robić? – spytał, patrząc to na Martina, to na Jauffrego. – Zamykać każde napotkane, czy wykonywać swoje zadanie?

     - Zamykać – odpowiedzieli jednocześnie.

     - O ile nie koliduje to z twoim zadaniem – uściślił Jauffre.

     - Każde zamknięte Wrota Otchłani to punkt dla nas – Martin zniżył głos. – To jak cegiełka wyjęta z muru. Nie pokona to Mehrunesa Dagona, ale trochę go osłabi i opóźni ostateczną inwazję. Wprowadzi chaos do jego planów. Możemy sporo zyskać na czasie, a przecież czas gra tu niemałą rolę.

     Teraz, gdy patrzył na płonącą bramę, wciąż ściskał łuk, niezdecydowany, co ma zrobić. Wejść od razu? Nie, nie może. Niektóre daedry mogły już z niej wypełznąć. Na pewno tak zrobiły! Kto inny mógł zabić te zwierzęta? Zaczął rozglądać się wokół.

Płonące Wrota Otchłani w coloviańskim lesie

     Magia elfiego hełmu nie miała dalekiego zasięgu. Zaledwie kilkadziesiąt kroków. Postanowił obejść bramę dookoła, uważnie lustrując las przed sobą. Skradał się tak, jak to tylko on potrafił. Nie ma mowy, by ktoś go wykrył. Nie dokonała tego nawet wysoka, sina postać, stojąca pod drzewem, choć uważnie się rozglądała na boki. Dremora Xivilai. Olbrzym stał między pniami drzew, a w ręce dzierżył dwusieczny, ebonowy zdaje się topór. Mario natychmiast skrył się w cieniu i nałożył strzałę.

     Pierwsza strzała posłała dremorę na ziemię. Druga dosięgła go, gdy dźwigał się na nogi. Trzecia, gdy już stał. Ale to nie wystarczyło. Potwór uniósł ramiona w górę i otoczył się czerwoną mgiełką. Magia Przywołania! I za chwilę obok niego pojawił się szybkonogi gad, z wielkimi pazurami.

     Dremora zaczął się nerwowo rozglądać. Gad nikogo jeszcze nie zaatakował, bowiem Xivilai nie wiedział, z której strony padły strzały. I nie dowiedział się. Czwarta i piąta wytłoczyły z niego życie. Olbrzym legł na leśnej ściółce, a gad rozwiał się, jakby nigdy nie istniał. Jeden potwór mniej!

     Okazało się, że po tej stronie bramy znalazły się trzy. Drugim była pajęczyca, która o mało go nie dorwała, ale udało mu się ją uśmiercić w ostatniej chwili. Trzeci to daedrot. Tępy stwór do samego końca nie zorientował się, skąd padają strzały. Oczyściwszy przedpole, Mario stanął przed ognistą bramą i na chwilę zamknął oczy.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął.

     I przekroczył Wrota Otchłani.

     Ta część Otchłani była inna niż poprzednio. Brama znajdowała się na końcu wąskiego półwyspu na morzu lawy. Półwysep ten drugim końcem połączony był z niewysokim, ale skalistym i stromym wzgórzem, na którym wznosiła się wieża. Tylko jedna. I było tu o wiele jaśniej, niż wtedy, gdy wszedł do Otchłani po raz pierwszy. Łuna, rozciągnięta na niebie, świeciła intensywniej.

     W pobliżu bramy rosło kilka niewysokich krzewinek. Odruchowo zerwał kilka suchych kwiatów i wsadził je sobie do sakwy. Kto wie, może alchemicy potrafią coś z tego umieszać. Potem wolno ruszył w kierunku wieży.

     Tutaj, ku swemu zaskoczeniu, nie dostrzegł wielu strażników. Miejsce wydawało się ciche i opuszczone. Widział wprawdzie w oddali trzy dremory, jednego wojownika i dwóch magów, ale poza tym nikogo. Wszyscy trzej byli też dość daleko. Wskoczył na zacienioną skałkę i stamtąd ustrzelił najpierw najbliższego maga. Gdy pierwszy grot wbił mu się w skroń, ten niewiele się namyślając, przywołał szybkonogiego gada. Gad jednak nie wiedział, w którą stronę biec. Mario strzelił po raz drugi. Gad zniknął, a dremora wypuścił z rąk ciężki, dwuręczny brzeszczot i padł bezgłośnie w miejscu, w którym trudno było go dostrzec z drugiej strony. Jak na razie dobrze – pozostali strażnicy nie zorientowali się, co się dzieje.

     Z drugim poszło równie łatwo. Poczekał, aż patrolujący wojownik w ciężkiej zbroi oddali się i zajął się magiem. Dwie strzały wystarczyły. Na wojownika musiał użyć aż trzech. Sam był zdziwiony, że tak łatwo to poszło. Wyglądało to, jakby jego strzały ignorowały ciężki pancerz. Zauważył jednak, że dzieje się tak tylko wtedy, gdy strzela z ukrycia. Nie rozumiał tego, ale nie przeszkodziło mu to wykorzystać to dziwne zjawisko. Musi strzelać z daleka i będąc w ciemnym miejscu, gdzie wróg go nie widzi. Że go usłyszy, nie ma mowy. Nawet w zbroi nie robił więcej hałasu niż sunąca łąką mysz.

     Gdy podszedł wyrwać strzały ze zwłok, coś przyszło mu do głowy. Magowie mieli przy sobie ciężkie, dwuręczne miecze, wykute w czeluściach Otchłani. Były wykonane z jakiegoś stopu ebonu, ale do ich wykucia musiano użyć jakiejś daedrycznej magii. Była to doskonała broń, mocna, ostra i poręczna. Z pewnością miecze te osiągały niezwykle wysokie ceny. Jednak z powodu ich ciężaru nie mógł ich zabrać ze sobą.

     Zerknął na świecącą w pobliżu Bramę Otchłani. Przez chwilę nawet zawstydził się swego pomysłu. Był teraz Ostrzem, nie powinien dbać o zysk. Ale z drugiej strony, przepuścić taką okazję? Zbyt długo sam musiał dbać o siebie, by wyzbyć się teraz tego odruchu. Za te dwa miecze mógłby kupić szybszego konia, a razem z pieniędzmi za ekwipunek zbójów może nawet starczyłoby na jakąś skromną chatkę w stolicy. Tam urządziłby sobie bazę wypadową. Takie miejsce bardzo by mu się przydało. Jeśli będzie się rozbijał po hotelach, trudno będzie mu się w razie czego ukryć. W domku mógłby zgromadzić różne przebrania, trochę broni, część złota… Mógłby udzielić schronienia innym Ostrzom, gdyby tego potrzebowali. Mógłby przeczekać jakieś zamieszanie, albo zwyczajnie odpocząć.

     Zabrał oba miecze i zaniósł w pobliże ognistej bramy. Potem zabrał się za odzieranie trzeciego dremory ze zbroi. Okazało się, że strzały trafiły idealnie w szpary pomiędzy ebonowymi płytami. Był jednak pewien, że pokierowała nimi jakaś magia. Może przychylność bogów? Może to oni postanowili mu pomóc, widząc, że służy słusznej sprawie?

     Zastanowił go miecz wojownika. Wykonany z tego samego, daedrycznego stopu. Ten był jednoręczny. Długi, prosty, dość ciężki, ale idealnie wyważony. Sztych stanowiło niesymetryczne, obosieczne pióro, niezwykle ostre i nie tępiące się nawet na kamieniu. Gdyby go zatrzymać, miałby świetną broń. Machnął kilka razy. Miecz ze świstem rozciął powietrze. Prowadził się znakomicie. O wiele lepiej, niż dwemerski, który miał teraz przytroczony do pasa. Nie zastanawiał się ani chwili. Postanowił go zatrzymać. Dwemerski sprzeda za niezłą cenę, jako że dwemerskie przedmioty, dość powszechne w innych prowincjach, były prawdziwą rzadkością w Cyrodiil.

     Zarówno broń, jak i zbroję przeniósł przez Bramę Otchłani do swego świata. Rzucił wszystko na jeden stos, pod ognistą bramą, po czym z niechęcią wrócił do Otchłani. Był spokojny o swój łup. Nikt nie podejdzie do płonącej bramy. Każdy, kto ją zobaczy, ucieknie jak najdalej od niej.

     Ruszył w stronę wieży. Z daleka dostrzegł kilka dziwnych obiektów, stojących przy drodze. Wyglądały trochę jak latarnie, zawieszone na masywnych słupach. Każdy z nich miał cztery świecące kule, niby wybałuszone oczy, a szczyt uwieńczony był trzema rogami, czy też wzniesionymi pazurami. Wyglądały groźnie. I były groźne.

     Najpierw usłyszał odgłos jakiegoś mechanizmu. Zerknął szybko w kierunku latarni. Rogi na szczycie zaczęły się obracać. Obracały się coraz szybciej, jakby ktoś wewnątrz coraz szybciej kręcił korbą. I nagle ku niemu pomknęła ognista kula, która powaliła go na ziemię. Zdążył zauważyć jeszcze, że rogi przestały przyspieszać i obracały się już tylko siłą bezwładności. Wkrótce znieruchomiały. Ale tylko na chwilę, bowiem tajemniczy mechanizm znów wprawił je w ruch. Za chwilę znów rzuci ku niemu kulę ognia!

     Resztką sił przeturlał się za wystającą z ziemi skałkę. Kula uderzyła w osłonę, nie czyniąc mu krzywdy. Jednak dźwięk obracających się rogów mówił mu wyraźnie, że za chwilę uderzy następna. Na czworakach oddalił się od latarni. Rogi, które już zaczynały się obracać, znieruchomiały. Widocznie wyszedł poza zasięg urządzenia.

     Rzucił zaklęcie samouzdrawiania. I drugi raz, i trzeci, aż wyczerpała mu się mana. Oparzenia przestały piec. Ale skóra pozostała zaczerwieniona. Poczekał, aż mana zregeneruje się i rzucił zaklęcie jeszcze dwa razy, by uzdrowić się do końca. Trwało to trochę, bo trudno było mu się skupić. Musi popracować nad siłą woli. Magowie twierdzą, że to przyspiesza regenerację many.

     Co teraz? Upadając, wypuścił łuk z dłoni. Żeby go podnieść, musiałby znów znaleźć się w zasięgu latarni. A gdyby zrobić to szybko?

     Podbiegł do skałki i skrył się za nią. Usłyszał najpierw dźwięk obracających się rogów, który brzmiał, jakby ktoś toczył po kamiennej posadzce metalową misę. Po chwili ognista kula uderzyła w skałkę, a rogi znieruchomiały. Teraz!

     Rzucił się w stronę broni, chwycił ją i czym prędzej odskoczył w stronę, z której przyszedł. Obracające się już z dużą prędkością rogi, zwolniły i znieruchomiały. Wziął głęboki oddech. Teraz rozumiał, dlaczego było tu tak mało strażników. Nie byli potrzebni! Ich rolę z powodzeniem spełniały owe dziwne latarnie. Rozmieszczone po obu stronach drogi, skutecznie zagradzały przejście intruzom jego pokroju. Czyli jednak Mehrunes Dagon wysnuł jakąś naukę z poprzedniego niepowodzenia.

     - Niepowodzenia – prychnął sam do siebie. – Kvatch leży w gruzach. To jest niepowodzenie?

     Ale teraz nie pora, by płakać nad Kvatch. Teraz trzeba prześlizgnąć się w kierunku wieży. Tylko którędy? Przejścia strzegły latarnie. Może udałoby się je jakoś unieszkodliwić?

     Kilka strzał, wypuszczonych w stronę świateł latarni nie przyniosły żadnego skutku. Groty odbijały się od nich i nie wyrządzały żadnej szkody. To na nic. Trzeba inaczej. Skradanie się też nie rozwiązywało problemu. Okazało się, że nie da się oszukać czujności mechanizmu. Gdy tylko zbliżał się na odległość około dwudziestu kroków, rogi na szczycie urządzenia zaczynały się obracać. Robił wtedy krok w tył i od razu zanikała siła, która je napędzała. To jakiś automat, ale nie wiedział, na jakiej zasadzie działa. Pojął tylko, że nie wolno się do niego zbliżać.

     Ba, ale którędy iść? Innej drogi nie było. Dookoła morze lawy, a brzegi półwyspu najeżone ostrymi skałami. Cały półwysep wyglądał jak koryto rzeki, obniżony pośrodku, z wysokimi brzegami, gdzieniegdzie tylko przerwanymi.

     A gdyby tak pójść właśnie tym brzegiem? Było stromo, ale skała wydawała się twarda i chropowata. Może da się pójść jej zboczem? Trzeba spróbować…

     Założył łuk na ramię, tarczę powiesił na plecach. Mając wolne ręce, skierował się ku skale. Rzeczywiście, kawałek dało się przejść. Słyszał, jak latarnie strzelają ognistymi kulami w jego stronę, ale wszystkie pociski rozbijały się o skały, nie czyniąc mu krzywdy. Szło się w miarę dobrze, jeśli nie liczyć żaru, bijącego od dołu. Ale tylko do następnej wyrwy w skale. Dalej ściana nad powierzchnią lawy była niemal pionowa. Nawet mucha by się ześlizgnęła…

     Przeszedł przez wyrwę i natychmiast się cofnął. Po drugiej stronie drogi stała latarnia. Przylgnął więc do skały, by znaleźć się jak najdalej od niej i przesunął się do przodu. Udało się, rogi pozostały nieruchome. Dopiero gdy występ skalny przegrodził mu drogę i musiał go ominąć, rogi na latarni obróciły się ostrzegawczo. Ale wystarczył jeszcze jeden krok i znalazł się poza zasięgiem automatu. Odetchnął głęboko.

     W oddali widział jeszcze inne latarnie. Czeka go niełatwa przeprawa… Zdjął łuk i nałożył strzałę, zanim ruszył dalej. W jednym miejscu zauważył jakiś dziwny przedmiot, wyglądający jak skórzany worek, zawieszony na kościanym trójnogu. Co to może być? Może to taki sam skarbczyk, w jakim znalazł hełm i łuk? Czym prędzej zajrzał do środka.

     Złoto? Nie wierzył własnym oczom. Sięgnął do środka i wyjął złotą monetę. Były to dobrze mu znane septimy z wizerunkiem cesarza. Na co daedrom złoto? A może to nie dla daedr, tylko dla kultystów? Może oni też odwiedzają te miejsca? Do tej pory żadnego nie spotkał, ale nie można było tego wykluczyć. Co z tym zrobić? Będzie coś koło setki.

     - Wroga trzeba osłabiać na każdym polu – pomyślał z ironią, przesypując zawartość worka do swej sakwy. – Finansowo również.

     Pomiędzy septimami coś błysnęło inną barwą. Sięgnął do sakwy i wydłubał z niej gruby, srebrny pierścień, pokryty ornamentami w kształcie piorunów. Wibrował potężną magią. Nie wiedział jednak, jakie zaklęcie na niego nałożono. Nałożył go na palec, ale nie zauważył żadnej różnicy. Zdjął go więc i wrzucił na powrót do sakwy. Sprawdzi w dogodniejszym czasie.

     Dalej było trudniej. Nie zdołał znaleźć przejścia, omijającego latarnię. Oberwał ognista kulą, ale zdołał utrzymać się na nogach. Ostatnim błyskiem świadomości podbiegł do kamiennego cokołu urządzenia i przylgnął do niego. Przecież nikt nie widzi tego, co ma pod samym nosem! Okazało się, że intuicja dobrze mu podpowiedziała. Latarnia pozostała nieczynna tak długo, jak tylko pozostawał bezpośrednio pod nią. Gdy wychylił się nieznacznie, usłyszał odgłos obracających się rogów.

     - Te rogi to chyba jakiś generator – pomyślał. – Potrzebuje chwili, by wytworzyć kulę ognia.

     Była to prawda, o czym sam się później przekonał, ale prawda ta nie poprawiała ani trochę jego sytuacji. Metoda przeskakiwania od jednej latarni do drugiej okazała się mniej skuteczna niż przypuszczał. Gdy uciekał z zasięgu jednej, zaraz dostawał się w zasięg drugiej, a ta zdołała rzucić swą kulę nawet wtedy, gdy przypadł już do kamiennego cokołu. Znów musiał się uleczyć. Widać, urządzenie wciąż mogło ciskać ogniste kule nawet w pobliże swego piedestału. Jedynie mechanizm śledzący się wtedy wyłączał.

     Jakoś przebrnął. To chował się za głazami, to przyciskał się do cokołów, innym razem skakał po stromych szczytach skał. Przyszło mu kilka razy zaleczać oparzenia, ale jakoś dobrnął do wieży. Z daleka ominął wałęsające się w pobliżu daedry. Uchylił wysokie drzwi wieży i wślizgnął się do środka.

     Wnętrze wyglądało niemal identycznie jak poprzednio, z tą różnicą, że tu straż trzymały dremory. Wojownik Markynaz, z dwuręcznym brzeszczotem na plecach i Xivilai z toporem.

     Markynaz były potężnymi dremorami, choć jeszcze nie najsilniejszymi. Pamiętał, co mówił mu Martin przed wyjazdem. Przestudiował pobieżnie wiadomości o nich, słusznie sądząc, że może mu się to przydać. W księgach napisano, że choć dremora wyższego rzędu dysponuje olbrzymią siłą, jego żywotność wcale nie jest imponująca. Był wrażliwy na rany i łatwo można było go zabić. Dlatego właśnie nosił zbroję. Paradoksalnie, najtrudniej było zabić Xivilai, stojącego najniżej w hierarchii. Ten wydawał się mieć niewyczerpalne pokłady żywotności.

     Postanowił wziąć na cel bliższego. Markynaz, z dwuręcznym mieczem na plecach. Strzała wypuszczona z ukrycia sparaliżowała go na chwilę. To dało strzelcowi okazję do wpakowania mu drugiej strzały prosto w czoło. Dremora poruszył się, ale to był jego ostatni ruch. Trzecia strzała dokończyła dzieła. Mario czym prędzej przesunął się do korytarza, wydrążonego w ścianie, wzdłuż obwodu podstawy. Przez chwilę posuwał się wąskim korytarzem, aż na trafił na wąskie przejście do centralnej komory. Wyjrzał ostrożnie.

     Przez cały czas elfi hełm wyświetlał mu w oczach purpurową poświatę, którą błyszczał Xivilai, Stąd wiedział, że strażnik wciąż jest po drugiej stronie pomieszczenia. Ale w każdej chwili mógł przejść na tę stronę, więc trzeba było się spieszyć. Łuk znów poszedł w ruch.

     Tym razem nie widział przeciwnika. Strzelił po prostu w plamę światła, stojącą pod ścianą. Trafił, ale na Xivilai to nie wystarczało. Przywołał szybkonogiego gada jeszcze zanim uderzyła weń druga strzała.

     To była najbardziej wyczerpująca walka, jaką dotąd przyszło mu stoczyć. Przed sobą miał potężnego, twardego dremorę i szybkiego, zwinnego gada. Co napinał łuk, gad stawał mu na linii strzału, osłaniając swego pana. Musiał biegać i kluczyć w zakamarkach, by uniknąć ciosów jego pazurów. Strzelanie do przywołańca nie miało sensu. Gdy uśmierci jednego, ten się rozwieje i jego miejsce zajmie następny, w pełni sił. Trzeba było zniszczyć przywołującego. A ten nie był łatwym przeciwnikiem.

     Szklany kirys dobrze chronił przed pazurami gada. Znacznie lepiej niż kolczuga. Ale uderzenia były tak silne, że wytrącały go z równowagi. Nie, łuk tu nie pomoże, trzeba miecza!

     Odrzucił łuk i wyszarpnął z pochwy miecz, zdobyty na dremorze. Tarcza jakoś sama wślizgnęła mu się do ręki. Pod czaszką łomotała mu tylko jedna myśl – skrócić dystans.

     - Walka z przeciwnikiem, uzbrojonym w długi topór, polega głównie na skracaniu dystansu – tłumaczył mu Steffan, zaledwie kilka dni temu. – Taką broń, jak słusznie zauważyłeś, trzeba najpierw rozkręcić nad głową. Poza tym, ma ona wprawdzie duży zasięg, ale gdy jesteś bardzo blisko, wojownik nie jest w stanie cię skrzywdzić. Musi cofnąć się, by cię dosięgnąć. Dlatego najlepiej nie czekać, aż puści broń w ruch, tylko podejść od razu i atakować z bliska. On cię cofnie o krok, ty musisz natychmiast dać krok do przodu, utrzymując mały dystans. Wtedy masz przewagę. Nie dajesz mu okazji do ciosu.

     Nie wspomniał, że sam już przypadkiem odkrył tę metodę, osłaniając Martina przez zbójem. Topór dremory ze świstem przeciął powietrze. Mario uniknął go, robiąc krok w tył, ale gdy tylko ostrze mignęło mu przed oczami, doskoczył do przeciwnika z podniesionym mieczem. Ten nie zdążył wyhamować topora, by się zasłonić. Mario ciął go w pierś, a potem, jakby dostał szału. Zasypał przeciwnika szybkimi cięciami, nie do odbicia toporem. Co chwilę przeskakiwał na boki, to znów za plecy dremory, pilnując, by ten wciąż odgradzał go od szalejącego obok gada. Pazury przywołańca coraz częściej uderzały w ciało dremory, zamiast w niego. Ruch, zwinność, szybkość – to byli jego sprzymierzeńcy! Dremora cofał się na całego, ale Mario nie odpuścił. Na koniec odrzucił tarczę i chwyciwszy miecz w obie dłonie, podwoił szybkość.

     Wygrał. Strażnik po silnym pchnięciu w brzuch, skulił się nieznacznie i pochylił głowę. Wtedy dzieła dokończyło mordercze cięcie w głowę. Samym końcem miecza.

     - Nie zadaje się cięć środkiem głowni – beształ go Steffan. – Ta część służy do odbijania ciosów. Gdy zadajesz cięcie, która część głowni porusza się najszybciej?

     - Nie wiem – bąknął Mario. – Chyba sztych…

     - Sztych – potwierdził Steffan. – Sama końcówka ostrza. Głownia porusza się po łuku, więc im dalej od twojej ręki, tym większa prędkość. Pamiętaj, że siła to tylko połowa zabójczej energii. Dobrze, jeśli cios zadajesz silnie. Ale równie ważna, a nawet ważniejsza jest szybkość. Wykorzystaj ją. Cios zadany samym końcem miecza zadaje najdotkliwsze rany. Nieprzypadkowo to jest najostrzejsza część głowni. Spróbuj na tym kołku. I weź normalny miecz, nie drewniany.

     Istotnie, cios zadany środkiem głowni wbił się na głębokość palca. Za to gdy cofnął się o stopę i zadał cięcie samą końcówką, ta spenetrowała drewniany kołek na trzy palce.

     - Taki cios trudniej też odbić – odezwał się Steffan. – Sam spróbuj.

     I zamachnął się drewnianym mieczem.

     Chwilami wydawało mu się, że ta scena rozegrała się wieki temu, innym razem, że dopiero co. Ale pamiętał ją doskonale. Steffan miał słuszność. To jemu zawdzięcza zwycięstwo w tym pojedynku. Jemu i tylko jemu. Mieli dla siebie zaledwie dwa dni, ale w tym krótkim czasie kapitan Ostrzy wbił mu do głowy więcej, niż Mario sam nauczył się przez całe swe dotychczasowe życie. Nauczył się prawidłowej postawy, właściwego wyprowadzania ciosu, przy wykorzystaniu maksymalnej siły mięśni, skutecznych zastaw…

     - Teraz musisz dużo ćwiczyć – uśmiechnął się kapitan pod koniec. – Ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć. Tego wszystkiego, czego się dowiedziałeś, musisz się teraz nauczyć. Rozumiesz? Musisz to robić odruchowo, nie myśląc o tym. Najlepiej w czasie walki w ogóle nie myśl. Im mniej myśli cię rozprasza, tym sprawniej porusza się ciało.

     Nie miał okazji ćwiczyć. Wprawdzie każdego ranka, gdy się obudził, brał w ręce miecz i ćwiczył ciosy i zastawy, ale powietrze to nie jest dobry partner do nauki. Musi spędzić więcej czasu w świątyni, by nabrać umiejętności.

     Podniósł rękę i przywołał zaklęcie uzdrawiające. Pazury gada nie przebiły wprawdzie zbroi, ale uderzenia były bolesne. Potem bez słowa przekroczył zwłoki dremory i otworzył znane już sobie drzwi.

     Tak jak poprzednio, znalazł się w korytarzu, pnącym się po łuku w górę. I trafił do komnaty pełnej daedr. I znowu wywiązała się walka. Musiał uciekać. Na szczęście, daedroty były za duże, by przejść przez wąskie drzwi na dole. Wydostała się tylko pajęczyca, którą pokonał z dystansu. Daedroty wykończył w ciemnościach jednego po drugim.

     Dalej znów korytarz i znów pomieszczenie z daedrami. Ale tym razem miał szczęście, wszystkie zgromadziły się po przeciwnej stronie. Cicho, jak cień, prześlizgnął się do krótkiego korytarzyka i przecisnął przez wąskie drzwi. Znalazł się w centralnej części wieży, w której skwierczący słup ognia, niby okrętowy maszt, piął się pionowo w górę, by zniknąć w otworze w sklepieniu. Rozejrzał się. Pokręcił głową i rozejrzał się jeszcze raz.

     Ta wieża, w przeciwieństwie do poprzedniej, była zbudowana bardzo prosto. Spiralna pochylnia prowadziła bezpośrednio na samą górę, opasując wieżę kilkakrotnie, niby serpentyna. Nic prostszego. Trzeba tylko uważać na wałęsające się daedry.

     Ale daedry nie miały zaklętego hełmu. On miał. Każdego potwora widział z daleka. Stawał w cieniu i strzelał. Żaden z potworów nie zdołał zorientować się, z której strony padały strzały. A nawet jeśli dwie dremory, wystarczająco inteligentne, by domyślić się, że strzelca trzeba spodziewać się na dole, zbiegały z pochylni w jego kierunku, wciąż były wystarczająco daleko, by je ustrzelić. Raz tylko dobył miecza, unikając przy tym zręcznie ciosu młotem. Wystarczyły dwa cięcia.

     Wkrótce był już na górze. Szczyt wieży wyglądał identycznie jak poprzednio – galeria dookoła, schody z pazurów i powyżej drugie schody, w kształcie skrzydeł nietoperza. I trzech strażników. Wszyscy w zbrojach.

     Znów dopisało mu szczęście. Zajął zacienione miejsce pod baldachimem i zaczął strzelać. Dremory wyższego rzędu nie miały silnego żywota, a strzały wypuszczone z ukrycia jakimś dziwnym sposobem, jakby prowadziła je czyjaś boska ręka, trafiały idealnie w szpary między płytami. Dwóch strażników należało do kasty Markynaz, za to ten na samym szczycie okazał się być przedstawicielem najwyższej daedrycznej arystokracji. Wyżej był już tylko Mehrunes Dagon.

     - No proszę – mruknął Mario, trącając zwłoki stopą. – Sam dremora Valkynaz zaszczycił mnie swą obecnością…

     Spojrzał na zbroje. Bezcenne. Dwuręczne miecze również. Ale czy koń uniesie tyle żelastwa? Wzruszył ramionami. Sprawdzi to. Jeśli nie, część łupów ukryje i przyjedzie po nie przy innej okazji. Zaczął ściągać zbroje i znosić je do kamienia pieczęci. Pamiętał, że poprzednio wszystko, co miał ze sobą, znalazło się pod wygaszonymi wrotami. Teraz powinno przebiec to podobnie. Nie zdołał jednak udźwignąć całego łupu. Chwycił tylko część zbroi i dwa miecze. Resztką siły sięgnął po kamień pieczęci.