Rozdział XV

     A potem Martin położył się na mchu i próbował zasnąć. Mario odszedł od ogniska i rozpoczął powolną włóczęgę wokół szałasu. Włożył swój zaklęty, elfi hełm, by zawczasu zauważyć wroga… Albo zdobycz. I choć w nocy, niby dzikie zwierzę, bardziej polegał na słuchu i węchu, gdyby doszło do strzelania z łuku, wzrok był mu niezbędny. Do ognia podchodził tylko od czasu do czasu, by dorzucić parę gałązek. Zdejmował wtedy hełm, przysłaniający mu purpurowym światłem widok śpiącego przyjaciela i zerkał na jego poważną twarz. Wciąż do niego nie docierało, że to najprawdziwszy cesarz. Jakie to dziwne. On, wolny strzelec, znajdujący się chyba najdalej od tronu, jak to możliwe, w krótkim czasie stał się zaufanym aż dwóch cesarzy.

     - Czy ja podołam? – myślał, z pionową zmarszczką między oczami? – Czy naprawdę ode mnie zależy przyszłość Cesarstwa?

     To wszystko zdawało się go przerastać. Po raz pierwszy od chwili wyjścia z więzienia, poczuł chęć, by uciec od tego wszystkiego w leśną głuszę. Żyć swoim życiem, jak dotychczas, nie dbając o to, co dzieje się gdzieś daleko, w stolicy. Ostrza? Do tego feralnego dnia nigdy nie spotkał żadnego z nich i nie stała mu się z tego powodu krzywda. Jauffre? W lasach Colovii szybko o nim zapomni, a i arcymistrz nie będzie przejmował się takim przybłędą, jak on. Baurus? Wątpliwe, by jeszcze go kiedyś spotkał.

     Martin… Mario westchnął głęboko. Tak, tego jednego nie uda mu się zapomnieć. Nie cesarza, a Martina, z którym zdążył się już zaprzyjaźnić. Nie potrafi opuścić przyjaciela w potrzebie. Wiedział, że gdyby to zrobił, świadomość tego prześladowałaby go do końca życia. Nigdy już nie zaznałby spokoju. Beztroski żywot wolnego strzelca dobiegł końca, czy mu się to podoba, czy nie. Przeszłość już nie wróci. W jego życiu nastała era Ostrzy.

     Ostrza… Oto spełniało się jedno z jego dziecięcych marzeń, a przecież z całego serca wolał, by nigdy się to wszystko nie stało. Akavirska katana i oksydowana segmentata były cięższe, niż mógł przypuszczać. Poczuł nagle przytłaczający ciężar odpowiedzialności. A przecież nawet jeszcze nie stał się jednym z nich i nie wiadomo było, czy w ogóle dostąpi tego zaszczytu. Gdyby miał decydować w tej chwili, odrzuciłby go zdecydowanie. Może przyszłoby mu potem żałować tego kroku, ale w tej chwili poczuł ogromny strach. Nie przed potworami i okrutnym daedrycznym księciem zniszczenia. Strach, że nie zdoła podołać zadaniu, jakie los włożył na jego barki. Strach, że w decydującej chwili zawiedzie. Że wszystko pójdzie nie tak tylko dlatego, że on nie dał rady. I to na niego spadnie wina za całe zło, jakie spotka Cesarstwo.

     Długo jeszcze niewesołe myśli kłębiły się w jego głowie. Chwilami ustępowały i wtedy wydawało mu się, że da radę. Przeszedł przecież przez Otchłań, zamknął złowrogie wrota – kto jeśli nie on może podołać trudnym zadaniom? Ale zaraz ogarniały go wątpliwości. Wtedy Mehrunes Dagon nie spodziewał się tego. Nie przewidział, że znajdzie się człowiek tak szalony i nierozsądny jak on, który sam, z własnej woli spenetruje jego domenę. Zlekceważył ludzi i dlatego tę jedną potyczkę przegrał. Teraz okrutny, daedryczny książę będzie ostrożniejszy. Rzuci do walki większe siły i w innym miejscu.

     Westchnął cicho i spojrzał w gwiazdy. Do świtu niedaleko. Trzeba będzie zbudzić Martina i samemu złapać trochę snu. Sama wędrówka nie wyczerpywała go. Był do tego przyzwyczajony. Gdy nie musiał walczyć, ani podejmować żadnego innego wysiłku, potrafił się zregenerować w miarę szybko. Ale przespać się musiał tak czy tak.

     Martin otworzył oczy, gdy tylko Mario dotknął jego ramienia. Ziewnął, dyskretnie zasłaniając usta i powoli usiadł na posłaniu.

     - Obudź mnie krótko po wschodzie słońca – szepnął Mario.

     Martin skinął głową i zaczął dorzucać do ognia drobne gałązki. Trzeba było rozdmuchać ognisko od nowa, by w końcu strzeliło płomieniem.

     - Daleko stąd do Skingrad? – spytał, wstając.

     - Jakieś pół dnia drogi – odrzekł Mario, odpinając pas. – Może trochę więcej.

     Opadł na posłanie i zasnął niemal natychmiast. Wbrew swoim zwyczajom, spał twardo, jak wtedy, gdy był małym chłopcem, a Stary Myśliwy czuwał nad nim. Zbudził się dopiero, gdy promienie słońca liznęły go po twarzy.

     Przeciągnął się leniwie i przetarł oczy.

     Martin, widać, nie próżnował. Nad ogniskiem wędziło się kilka ryb, nadzianych na patyk, oparty na dwu innych, wbitych w ziemię, rosochatych kijkach. Musiał je złapać rękami, bo nie miał niczego innego, ale wbrew pozorom, gdy wiedziało się, jak to robić, wcale nie było to trudne. W żarze ujrzał piekące się, jadalne bulwy, a on sam wracał właśnie z naręczem suchego drewna.

     - Nie śpisz już? – uśmiechnął się. – Właśnie miałem cię zbudzić.

     Rzucił połamane, suche gałęzie obok ogniska i dołożył kilka drew do ognia.

     - Śniadanie jeszcze nie gotowe – oznajmił. – Zdążysz się wykąpać. Polecam, zimna woda doskonale orzeźwia. Sam niedawno z niej wyszedłem.

     Mario niechętnym okiem spojrzał na staw.

     - Umyję się w mieście – burknął. – W balii z ciepłą wodą.

     Martin parsknął śmiechem.

     - Na miejscu straży, nie wpuściłbym cię do miasta – oznajmił. – Wyglądasz, jakbyś wymordował całą wioskę i uciekł kominem, tylko po to, żeby przebiegło po tobie stado dzików. Wykąp się, póki czas. Dobrze byłoby też wyprać twoje ciuchy. Przynajmniej wypłukać z tego błota.

     Mario zdał sobie nagle sprawę, że wciąż ma na sobie resztki zasuszonego błota, sadzę i krew potworów. Z pewnością wyglądał strasznie.  Na pewno cuchnął na odległość. Mogliby go nawet nie wpuścić do gospody. Westchnął przeciągle i wzdrygnął się na myśl o zimnej wodzie, ale musiał przyznać przyjacielowi rację. Zrzucił z siebie ciuchy i zanurzył się w stawie.

     - Brrrr…

     Nie zdołał powstrzymać się od jęku, gdy zimna woda oblała jego ramiona. Zanurzył się cały, wstrzymując oddech i rozgrabiając włosy palcami. Wynurzył się po chwili parsknął, i zaczął się szorować na tyle, na ile mógł. Woda w stawie pachniała mieszaniną tataraku i mięty, skutecznie tłumiąc nieznaczny zapach mułu. Wygramoliwszy się na brzeg, chwycił kolczugę i zaczął płukać ją w wodzie. Koszuli i spodni nie dało się dobrze uprać bez mydła, ale najgorsze błoto zeszło, pozostawiając blade plamy. Buty wyczyścił trawą.

     - No tak, teraz nie mam się w co ubrać – mruknął, rozwieszając mokre rzeczy na gałęziach szałasu. – Mam nadzieję, że szybko wyschną.

     Kolczugę rozwiesił nad ogniskiem. Metal nie spali się, a zbroja szybko wyschnie. Martin tymczasem wygrzebał z żaru czarne bulwy.

     - Podano do stołu! – oznajmił, parząc sobie ręce. – Dziś na śniadanie wędzona ryba, do wyboru, płoć albo okoń, z pieczonymi bulwami. Specjalność zakładu.

     Mario roześmiał się, siadając obok niego. Przez jakiś czas posilali się, parząc dłonie i wargi, ale śniadanie obu im smakowało.

     - Jeśli przeżyję cały ten… Kryzys Otchłani – odezwał się Mario – będę musiał przemilczeć to obozowisko. Nikt mi nie uwierzy, że sam cesarz podał mi śniadanie…

     Martin parsknął śmiechem, aż kawałek bulwy wyleciał mu z ust,

     - Sam to opowiem! – odparł. – Oczywiście, jeśli przeżyję ten, jak to nazwałeś? Kryzys Otchłani. Całkiem trafnie.

     - Nie możesz – odparował Mario. – Będziesz cesarzem. Powaga tronu wymaga…

     - Powaga tronu wymaga uczciwości – wpadł mu w słowo. – Nawet jeśli rzeczywiście zostanę cesarzem, nie mam zamiaru wypierać się swej przeszłości. W głębi duszy na zawsze pozostanę mnichem. Mam taką nadzieję, bo to dobry żywot.

     - Może i masz rację – mruknął Mario, nie do końca przekonany. – Coś mi się zdaje, że będziesz bardzo dobrym cesarzem.

     - Bardzo w to wątpię – westchnął. – Nie mam o tym zielonego pojęcia. Boję się, że zawiodę i wciąż mam nadzieję, że to okaże się pomyłką.

     - A ja mam nadzieję, że nie – prychnął Mario. – Bo wtedy wszystkich nas czeka zagłada, z ręki Mehrunesa Dagona.

     Po śniadaniu Mario poszedł sprawdzić wnyki. Niestety, nic się nie złapało. Zdjął je więc i wyrzucił. A potem wciągnął na siebie wciąż wilgotne spodnie i koszulę. Z kolei nagrzana od ogniska kolczuga niemal go oparzyła. Wciągnął buty i zapiął pas.

     - Gotowy?

     Martin wzruszył ramionami. Od dawna był gotowy. Miał tylko to co na sobie. Słońce stało już wysoko, gdy raźnym krokiem ruszyli na wschód, w kierunku Skingrad.

     Maszerowali równo, jak dwaj piechurzy, gdy zza zarośli wyłoniła się postać, odziana w mithrilową kolczugę i z dwuręcznym toporem, bez wątpienia elfiej roboty.

     - To zły dzień na zmylenie drogi – zacharczała postać. – A teraz wyskakiwać z ubranek!

     Rozbójnik był Khajitem. Mario zacisnął usta, by nie zakląć. Jak mógł o nim zapomnieć? Przecież idąc w stronę Kvatch widział tego zbója, przyczajonego w krzakach. Karygodna nieostrożność.

     Zły na siebie, błyskawicznie dobył miecza.

     - Odejdź do tyłu – rzucił do Martina.

     Ten jednak, zamiast się cofnąć, przesunął się jedynie o kilka kroków w lewo. Kątem oka Mario zauważył, że w jego dłoni coś błysnęło, ale nie miał czasu się temu przyglądać.

     - To był twój ostatni błąd w życiu – parsknął Khajit i zamachnął się toporem.

     Topór, zwłaszcza dwuręczny, to bardzo groźna broń. Ten nie miał obucha, tylko dwa rozmieszczone symetrycznie ostrza. Długi trzonek umożliwiał zadawanie morderczych ciosów, zdolnych rozpłatać zbroje. Ale miał też wady. Był ciężki i wymagał nie tylko siły, ale też przede wszystkim zręczności. Walka taką bronią polegała na uprzednim wprawieniu jej w ruch, co wojownik zwykle czynił, rozkręcając młyńca nad głową. Mario nie miał doświadczenia w walce wręcz, ale potrafił myśleć logicznie. Gdzieś, z tyłu głowy, pojawiła się myśl, by nie pozwolić mu na puszczenie topora w ruch. Gdy zbój cofnął się o pół kroku, chcąc zakręcić bronią, Mario przeciwnie, skrócił dystans i nadstawił tarczę, jednocześnie biorąc zamach mieczem. Niedostatecznie rozbujany topór nie miał wystarczającego pędu, by jego cios uczynił mu jakąkolwiek szkodę. Za to Khajit miał teraz odsłoniętą głowę. Zdał sobie z tego sprawę i spróbował się zasłonić, ale było za późno. Miecz jest szybszy od ciężkiego topora. Ostry sztych spadł na jego głowę. Stal dobrze przenosi wszelkie drgania, więc Mario poczuł na rękojeści chrupnięcie, gdy czaszka Khajita pękła, niby skorupka orzecha. Walka była skończona.

     - Miałeś się cofnąć – warknął do Martina.

     - Spokojnie – mnich uniósł dłonie, w przepraszającym geście. – Usunąłem się na bok. Ale chyba nie przypuszczasz, że zostawię cię samego! Byłem gotów ci pomóc.

     - Jak? – parsknął Mario. – Nie masz zbroi ani żadnej broni. Rozpłatałby cię tym toporem jak jabłko. Co by się wtedy stało ze światem?

     Martin uśmiechnął się.

     - Jak? – powtórzył. – A tak!

     I w tym momencie wypuścił z dłoni błyskawicę. Mario zdębiał. Jego przyjaciel znał magię zniszczenia! Wcale nie był taki bezbronny, jak mu się wydawało.

     - Gdzie się tego nauczyłeś? – spytał zdumiony.

     - Nie zawsze byłem mnichem, prawda? – Martin uśmiechnął się w zadumie. – Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś mi się to przyda. Od wielu lat jedyna magia, jaką stosowałem, to magia Przywracania.
Mario pokręcił głową.

     - To dobrze, że potrafisz się bronić, ale proszę cię, nie narażaj się niepotrzebnie.

     Podszedł do niego i spojrzał mu w oczy.

     - Posłuchaj. Ja nie jestem nikim ważnym. Jeśli zginę, świat się od tego nie zawali. Ale ty musisz żyć! Musisz rozpalić Smocze Ognie. Potem rób co chcesz, ale dopóki Smocze Ognie nie zapłoną, nie wolno ci się narażać. Przecież to rozumiesz, prawda?

     Martin spojrzał na niego niemal z ojcowską troską.

     - Rozumiem cię doskonale – położył mu dłoń na ramieniu. – Ale ty też musisz zrozumieć, że ja nie urodziłem się wczoraj i nie jestem niczego nie świadomym dzieckiem. Potrafię ocenić niebezpieczeństwo i radzić sobie sam. Potrafię też walczyć. Nie patrz tak na mnie, jakbyś widział mnie pierwszy raz w życiu! W młodości byłem całkiem niezłym szermierzem. Mój ojciec, ten przybrany, o to zadbał, zapewne na życzenie Jauffrego. Zresztą – zniżył głos – co byłby ze mnie za cesarz, gdybym uciekał przed jednym zbójem. Powierzyłbyś komuś takiemu tron?

     Mario jęknął zrezygnowany.

     - Masz całkowitą rację, ale to nie ułatwia mi zadania – westchnął. – Proszę cię o to. Pomóż mi w moim zadaniu, jeśli możesz i doprowadź siebie samego bezpiecznie do opactwa.

     - Nie było niebezpieczeństwa – zapewnił go Martin. – A przynajmniej nie było wielkie. A teraz pozwól mi oddać temu zbójowi ostatnią posługę.

     - Posługę? – zaperzył się Mario? – To zbój! Przestępca! Takich trzeba eliminować.

     - Trzeba – skinął głową Martin. – Trzeba, by chronić innych. Ale on nie jest już groźny. Zapłacił za swoje zbrodnie. Jest czysty i może stanąć przed obliczem bogów, którzy go osądzą. Pochowajmy go w tej jamie – wskazał na płytki dołek przy drodze. – Obłożymy kamieniami. Nie potrwa to długo.

     Mario niechętnie się zgodził, ale czuł, że nie ma innego wyjścia. Wyglądało na to, że Martin nie ustąpi. Jemu do głowy by nie przyszło, żeby litować się nad zbójem, ale kapłan Akatosha widocznie miał inne priorytety.

     Przynajmniej nie protestował, gdy Mario zaczął ściągać z pokonanego zbroję. Takie było bowiem odwieczne prawo wojenne, które stosowało się również do pojedynków. Zbroja i broń zabitego należała do zwycięzcy. Khajit miał na sobie mithrilową kolczugę i coś w rodzaju kolczych spodni, również z mithrilu. Mithril był lekkim, nierdzewnym metalem, dostatecznie twardym, by dobrze wykonana kolczuga jako tako spełniała swoje zadanie. Nie mogła się wprawdzie równać ze stalową, ale była od niej znacznie lżejsza. Mario w pierwszym odruchu chciał nakłonić Martina, by ją włożył pod swój habit, ale zbroja ta przystosowana była do sylwetki Khajita i nie pasowała na żadnego z nich. Nie spodziewał się uzyskać za nią dobrej ceny. Co innego broń. Elfi topór był naprawdę wysokiej jakości. Poza tym, rozbójnik miał za paskiem szklany sztylet. Mario bez słowa podał go Martinowi, który ze zrozumieniem schował go pod połą habitu. Zbój miał też pełną sakiewkę i kilka fiolek z uzdrawiającą miksturą. Zgodnie z prawem, łup zdobyty na przestępcy należał do tego, kto go zabił, więc Mario nie wahał się ani chwili.

     Słońce zaczynało się już zniżać, gdy zza wzgórza wyłoniły się mury miasta.

     - Gospoda… - odezwał się Mario rozmarzonym głosem. – Zjadłbym konia z kopytami, ale zadowolę się tym, co mają gotowe, byle podali mi to szybko.

     - Pod bramą musimy się rozdzielić – odezwał się Martin.

     - Jak to, rozdzielić? – Mario aż przystanął. – Odpowiadam za ciebie głową! Żadnego rozdzielania.

     - Wobec tego będziesz musiał zadowolić się kawałkiem chleba i sera – zaśmiał się Martin. – Bo ja na noc nie idę do gospody, tylko do świątyni. Tak robią mnisi, gdy wędrują po kraju i byłoby bardzo dziwne, gdybym postąpił inaczej.

     Mario milczał przez chwilę.

     - No, to mamy problem – westchnął. – Wiele osób mnie tu zna. Zdziwią się, jeśli na noc pójdę do świątyni. Zwłaszcza, że do tej pory raczej je omijałem.

     - Dobra, dobra – mruknął Martin, z wesołymi ognikami w oczach. – To już lepiej powiedz, że nie w smak ci ten suchy chleb i owczy ser.

     - To nie tak – odwrócił się do niego gwałtownie. – Ja naprawdę mam tu znajomych i gospodę, w której zawsze się zatrzymuję. Liczą mi pół ceny, więc korzystam.

     - Nie, no pewnie – ogniki w oczach Martina zdawały się przeczyć jego słowom. – Oczywiście, że nie chodzi o michę potrawki i puchar wina. Gdzieżbym śmiał wątpić.

     Po chwili obaj znów rechotali jak żaby w stawie.

     - Słuchaj, musimy postępować tak, żeby nie wzbudzać podejrzeń – Martin w końcu spoważniał. – W świątyni nic mi nie grozi. Przecież w Kvatch nawet daedry ją oszczędziły. Świątynie buduje się w miejscach boskiej mocy, a do takich punktów złe duchy mają znacznie utrudniony dostęp. Nic mi nie grozi. Spotkajmy się jutro rano przy wschodniej bramie.

     Mario pokręcił głową.

     - Nie podoba mi się to – mruknął. – Najchętniej zamknąłbym się razem z tobą w jednym pokoju i postawił szafę pod drzwiami.

     Niechętnie, ale zgodził się na ten pomysł. Pożegnali się za bramą i Martin skręcił w prawo, do części mieszkalnej, gdzie znajdowała się świątynia. Mario z westchnieniem skierował się w przeciwną stronę, w kierunku kuźni Agnete.

     Tak jak przypuszczał, za mithrilową zbroję dostał jedynie garść złotych monet. Przerobienie kolczugi i dopasowanie jej do sylwetki nowego właściciela, kosztowało tyle pracy, że czasami bardziej opłacało się wykonać nową. Dlatego ceny skupu takich rzeczy były niskie. Co innego topór. Była to bardzo cenna broń, z renomowanej kuźni. Mario zgarnął za nią niewielką fortunę, wcale się nie targując. Dokupił pęk niezłych strzał i pożartował trochę z właścicielką kuźni. Dziś miała dobry humor. Pogadali trochę o ostatnich wydarzeniach, przy czym Mario wspomniał, że w Kvatch wybuchł pożar.

     - Widziałem dym z daleka – oznajmił. – Musiało się tam nieźle kopcić.

     Reakcja Agnete utwierdziła go  w przekonaniu, że do Skingrad nie dotarły jeszcze wieści z Kvatch. Zadowolony udał się do gospody. Ciągnęło go do apteki, ale zwalczył w sobie pokusę. Falanu zbyt dobrze go znała. Wszystkiego by się domyśliła. Nie teraz. Jeszcze nieraz ją odwiedzi, ale nie dziś. Przeszedł obok apteki i skierował się do szynku. Tam, pożerając podaną mu dobrze przyprawioną kaszę z kawałkami mięsa, pogwarzył trochę z innymi gośćmi i również opowiedział im o pożarze, nadmieniając jednak, że nic więcej nie wie, bo nie schodził z traktu. Niektórzy bardzo się przejęli. Dwóch nawet oznajmiło, że trzeba będzie się tam wybrać i sprawdzić, czy mieszkańcy nie potrzebują pomocy. Skingrad i Kvatch leżały na tyle blisko siebie, że mieszkańców obu miast łączyła jako taka zażyłość.

     Skingrad słynęło na całe Cesarstwo z doskonałych win, Mario jednak nawet go nie tknął. Później żałował, że nie wypił choć małej czarki. Rozluźniłby się i może łatwiej dałby radę zasnąć. Mimo pozorów rozleniwienia, wciąż był spięty. Stracił z oczu tego, którego miał strzec dniem i nocą i to nie dawało mu spokoju. Pod czaszką kłębiły mu się różne pomysły. Może pójść do świątyni, niby to się pomodlić, a w rzeczywistości sprawdzić, czy Martin jest bezpieczny? Albo wręcz zanocować w świątyni? Byłby spokojniejszy, ale czy ktoś nie nabrałby podejrzeń? Z żalem musiał pogodzić się z rzeczywistością. Szybko skończył kolację i poprosił o balię z wodą do swego pokoju. Był to zbytek, ale miał pieniądze z sakiewki rozbójnika i mógł sobie na to pozwolić. Na przepierkę już nie – ubranie nie wyschłoby do rana. Posiedział jeszcze chwilę na dole, po czym poszedł na górę, do swego pokoiku, gdzie żona gospodarza właśnie nalewała wody do niedużej balii.

     Kąpiel nieco go uspokoiła i zaczął myśleć logiczniej. W końcu, Martin nie był nieopierzonym smarkaczem, swój rozum miał i to tęgi. Był znacznie starszy niż on i miał o wiele bogatsze doświadczenie życiowe. Ponadto, żywot kapłana, jaki do tej pory prowadził, z pewnością wywarł ogromny wpływ na jego charakter. Martin był człowiekiem dojrzałym, rozważnym i bardzo inteligentnym. Niepotrzebnie się o niego martwi.

     Jednak gdy balię już wyniesiono, a Mario legł w na drewnianym łóżku, niepokój nijak nie pozwalał mu zasnąć. Znów naszły go czarne myśli. Czy fakt, że Wrota Otchłani otworzyły się właśnie w Kvatch, to przypadek, czy też wróg wie już o Martinie? A jeśli wie, to czy ma pojęcie, dokąd się udał? A jeśli Wrota Otchłani otworzą się tutaj, w Skingrad?

     Długo przewracał się z boku na bok. W końcu jednak przemaszerowany dystans dał się we znaki i zmorzył go sen. Z początku spał niespokojnie i dręczyły go koszmarne sny. Śniło mu się, że Martin nie zjawił się pod bramą. Szukał go po całym mieście, by w końcu zajść do świątyni. Drzwi zaskrzypiały złowrogo. Wewnątrz panował mrok, rozjaśniany tylko przez nikły płomień małego ognia, rozpalonego na ołtarzu. Z płomienia unosił się pionowy promień światła, sięgający sklepienia. A przed ołtarzem, ubrany w mnisi habit stał dremora, szczerząc zęby. Obudził się z jękiem, obawiając się zamknąć na powrót oczy. Dopiero nad ranem zasnął na dobre i wiele nie brakowało, a zaspałby umówiony czas na wymarsz. Zerwał się z łoża i szybko zaczął wciągać na siebie ubranie. Dręczył go niepokój, że jego sen okaże się proroczy i nie zastanie Martina pod bramą. Przebiegając przy ladzie, przyhamował, przytrzymując się jej rogu, bowiem w ostatniej chwili przypomniał sobie o prowiancie na drogę. Chwycił podaną mu papierową torbę z sucharami i duży krąg owczego sera, po czym wybiegł z gospody, niemal zderzając się z biednie ubranym starcem.

     - Miej miłosierdzie – szepnął starzec. – Moneta dla starego żebraka…

     Mario wysupłał złotego septima i wcisnął go w dłoń starca. Coś w rodzaju ulgi, pomieszanej ze wzruszeniem odbiło się w oczach żebraka.

     - Dziękuję – szepnął. – Niech Julianos ma cię w opiece.

     Mario również podziękował. Stary Myśliwy wbił mu kiedyś do głowy, że błogosławieństwo kapłana jest niczym, w porównaniu do błogosławieństwa, płynącego z ust wdzięcznego żebraka. Według starego, miało ono ogromną moc. Julianos istotnie mógł zwrócić swe boskie oczy na niego i pomóc mu bezpiecznie przeprowadzić Martina do opactwa.

     - O ile będzie pod bramą – szepnął Mario.

Rozdział XIV

     W krótkim czasie obaj pomachali żegnającym ich mieszkańcom i ruszyli w dół, ubitą serpentyną, prowadzącą do cesarskiego traktu.

     Nie doszli jednak do niego. Gdy tylko las zasłonił obóz, Mario wskazał na niewyraźną ścieżkę, odbijającą w lewo.

     - Tędy – rzucił krótko. – Pójdziemy na skróty.

     Martin podążył za nim, rozglądając się uważnie na boki. Mieszkańcy Cyrodiil zwykle podróżowali traktem, unikając lasów, w których czyhało na nich wiele niebezpieczeństw. Jednak Mario przez las kroczył tak pewnie, jakby szedł ulicami dobrze znanego mu miasta. Nie pozostało mu nic innego, niż pójść za nim.

     - Nie obawiasz się tak iść na przełaj? – zagadnął cicho.

     Mario odwrócił się do niego i uśmiechnął.

     - Przeciwnie – odrzekł. – Tu czuję się pewniej.

     - Musisz prowadzić bardzo niezwykły tryb życia – Martin uniósł brwi.

     - Pewnie tak – Mario zerknął na niego zawadiacko. - Ale na opowieść poczekaj, aż dojdziemy do traktu. Tu trzeba się zachowywać cicho i nasłuchiwać.

     Dalej szli w milczeniu. Martin kroczył za swym niezwykłym towarzyszem, starając się dorównać mu kroku. Nie było to łatwe. Obserwował go przez cały czas i nie mógł wyjść z podziwu dla jego umiejętności poruszania się w gęstym lesie. Mario szedł bowiem krokiem pewnym i jednocześnie cichym, nie robiąc więcej hałasu niż sunąca między źdźbłami trawy mysz. Mimo, iż miał na sobie kolczugę i obwieszony był bronią, nie wydawały one żadnego dźwięku. Instynktownie, nawet nie patrząc pod nogi, omijał suche gałązki, czy liście – wszystko co mogłoby pod jego stopami wydać niepotrzebny szelest. Gdy jakaś gałązka przegradzała mu drogę, chwytał ją w dłoń i delikatnie odginał, po czym, przeszedłszy obok, równie delikatnie puszczał, nie pozwalając jej głośniej zaszeleścić. Szedł przy tym równo i wydawało się, że marsz ten nie kosztuje go żadnego wysiłku, podczas gdy Martin potykał się co chwilę, a jego habit co jakiś czas zaczepiał o wystające gałęzie. Raz i drugi potknął się tak, że nie zdołał ustać na nogach i upadł ciężko na ziemię. Mario odwracał się wtedy z troską, ale i z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Zapewne w głowie nie mieściło się, że ktoś może nie opanować czegoś tak prostego jak chodzenie.

     Wreszcie kamienisty trakt ukazał się ich oczom. Mario uniósł dłoń, jak dowódca, nakazujący oddziałowi, by się zatrzymał. Nieznacznie wysunął głowę z gęstwiny i uważnie zlustrował drogę, zanim dał znak, że droga wolna. Wyszli na drogę i Mario energicznym krokiem skręcił w lewo, w kierunku Skingrad.

     - Będziemy musieli maszerować w nocy – mruknął niezadowolony. – Za dnia nie dojdziemy do miasta, nie ma szans.

     - Damy sobie radę – uśmiechnął się Martin. – Sprawiasz wrażenie kogoś, kto urodził się w lesie, a i ja, mimo tego habitu, nie boję się wędrówek. Nie zawsze byłem kapłanem. Teraz, gdy już wyszliśmy na trakt, jest w miarę bezpiecznie.

     Wyłaniający się zza zakrętu kasztanowy koń, z imperialnym strażnikiem na grzbiecie, zdawał się potwierdzać jego słowa. Pozdrowili się wzajemnie i każdy ruszył w swoją stronę.

     - Do miasta lepiej wejść za dnia – mruknął Mario. – Zginiesz w tłumie i nikt cię nie zauważy. A w nocy… Trzeba walić w bramę, prosić strażnika, a on zanim ją otworzy, dokładnie ci się przyjrzy, wypyta i oceni, czy można cię wpuścić.

     - Więc rozbijemy obóz po drodze – odparł Martin. – Robiłem to wiele razy, jeszcze nie zapomniałem. A ty sprawiasz wrażenie, jakbyś całe życie spędzał tak noce.

     Mario roześmiał się serdecznie.

     - Musimy sobie stworzyć legendę, na wypadek gdyby ktoś nas o coś zapytał – stwierdził. – Jesteś pielgrzymem, chcącym odwiedzić wszystkie świątynie Dziewięciu Bóstw, a ja przypadkowo idę w tę samą stronę.

     - Nie lepiej przedstawić cię jako moją eskortę?

     Mario potrząsnął głową.

     - Prosty mnich i ma eskortę? – zmarszczył nos. – Podejrzane. Poza tym, wielu tutaj może mnie znać. Często tu bywam. Lepiej tak jak mówię. Przypadkiem idę w tę samą stronę. Prowadzę włóczęgowski tryb życia i często wędruję z miasta do miasta, więc nie wzbudzi to niczyich podejrzeń. A ty, mnich pierwszy raz opuściłeś świątynię więc się przyłączyłeś, bo poza świątynnymi murami czujesz się nieswojo. Musisz się bardziej rozglądać. Niech wszystko wokół wydaje ci się nowe i niesamowite.

     Obaj parsknęli śmiechem.

     - Niech będzie – zgodził się Martin. – Nawet lepiej, bo rzeczywiście prawie się nie znamy.

     Mario uśmiechnął się.

     - Wiem, że powinienem tytułować cię tak, jak należy – odezwał się nagle. – Jest jeszcze we mnie szacunek dla smoczej krwi Septimów. Ale ktoś mógłby usłyszeć, komuś mogłoby wydać się podejrzane, że ja, do tej pory raczej unikający świątyń, obdarzam takim szacunkiem zwykłego kapłana. Mam nadzieję, że zdołasz mi to wybaczyć.

     - Żarty sobie robisz? – prychnął Martin. – Nawet jeśli to wszystko co mówisz, okaże się prawdą, wolałbym żeby między nami niczego to nie zmieniło. Nie wiesz, jak samotny bywa kapłan. Po raz pierwszy, odkąd nim zostałem, w zasadzie czuję, że nie jestem na świecie sam.

     - Sam? – zdziwił się Mario. – Przecież zawsze otacza cię grupka wiernych. Kto jak kto, ale kapłan chyba nie może narzekać na brak towarzystwa.

     - To nie do końca tak – westchnął Martin. – Wielu ludzi jest obok mnie, ale oni wymagają mojej opieki. Są jak moje dzieci. Jestem za nich odpowiedzialny. Ten potrzebuje rady, inny uzdrowienia, jeszcze inny po prostu chce, by ktoś go uścisnął i zapewnił, że jego złe czyny zostaną zapomniane, jeśli szczerze ich żałuje. A kapłan też jest tylko człowiekiem. Też ma swoje troski, rozterki, dni zwątpienia. Nie ma nikogo, komu mógłby je powierzyć. Powierza je więc bogu, ale to nie to samo. Bogowie nie obejmą go, nie otrą łez i nie pocieszą.

     - To już przeszłość – zapewnił go Mario. – Teraz będziesz… - ugryzł się w język. – Będziesz kimś innym.

     - Jeszcze bardziej samotnym – uśmiechnął się smutno Martin.

     Przez chwilę wędrowali w milczeniu.

     - Obiecałeś mi opowiedzieć o sobie – przypomniał Martin. – Ty wiesz o mnie wiele, ja o tobie nic.

     - Niewiele jest do opowiadania – Mario wzruszył ramionami. – Nie znam nawet swego prawdziwego nazwiska.

     - Czyli coś nas łączy – mruknął Martin. – Ja poznałem swoje dopiero wczoraj.

     - Pewien myśliwy znalazł mnie w lesie, gdy byłem mały, owiniętego derką z napisem Cetegus. Nie wiem, co to oznacza, ani on tego nie wiedział. Wspomniał jednak, że to tylko część wyrazu, bo reszta była oddarta. Nawet nie wiem, w jakim to języku.

     - Porzucono cię w lesie?

     - Tak twierdził, a nie mam powodów, by mu nie wierzyć. On mnie ocalił, wychował, nauczył wszystkiego co potrafię.

     - Niezwykły człowiek – stwierdził Martin. – Zapewne jakiś arystokrata, który uciekł w leśną głuszę, gdy zmęczył go świat dworskich intryg i odnalazł tam siebie.

     Mario przystanął.

     - Dlaczego tak myślisz? – spytał zdumiony, po czym dodał w zamyśleniu. – Nie wiem, on nigdy o sobie nie mówił. A ja nie pytałem. Po prostu, był. Dla mnie był od zawsze, odkąd pamiętam.

     - Dość spojrzeć na ciebie – uśmiechnął się Martin. – I posłuchać. Wysławiasz się, jak człowiek wykształcony, poprawnie, masz bogate słownictwo, logicznie rozumujesz. Zapewne niejedną księgę przeczytałeś.

     - Prawda – Mario skinął głową. – Stary bardzo na to nalegał, żebym nauczył się czytać i pisać.

     - Dziwne, że sam to potrafił. Był człowiekiem wykształconym, a prosty myśliwy raczej rzadko umie czytać.

     - Mogło tak być – mruknął Mario. – Jak mówisz…

     I nagle bardzo pożałował, że tak mało wie o człowieku, którego kiedyś kochał nad życie, a gdy go zabrakło, czcił jego pamięć jak najdroższą relikwię.

     - Teraz przestaję się dziwić, że tak zwinnie poruszasz się po chaszczach – stwierdził Martin. – A jak to się stało, że byłeś przy śmierci… Wiesz kogo.

     - To jest coś, czego nie rozumiem sam – odparł Mario półgłosem. – Znalazłem się w więzieniu i nie mam pojęcia, dlaczego. Nic nie pamiętam. A ce… A twój ojciec stwierdził, że bogowie celowo pokierowali moim życiem tak, abyśmy mogli się spotkać. I aby mógł mi przekazać artefakt. Wiesz jaki.

Replika Amuletu Królów - eksponat muzeum Mitycznego Brzasku w Gwieździe Zarannej (Skyrim)

     - Masz go? – Martin przystanął gwałtownie.

     - Ma go Jauffre – odparł Mario.

     - Szkoda – westchnął Martin, ruszając za nim. – Moglibyśmy sobie oszczędzić niepotrzebnej wędrówki. Jeśli rzeczywiście pochodzę z linii… o której mówiłeś, to wyczułbym rezonans między nim i moim ciałem.

     - Sprawdzimy to na miejscu – odparł Mario. – Panie – dodał po chwili, uśmiechając się mimo woli.

     Martin żartobliwie trzepnął go w kark.

     - Jeszcze raz tak do mnie powiesz, a wracam do Kvatch.

     - Musiałem sprawdzić, jak to brzmi – uśmiechnął się Mario. – A ty się przyzwyczajaj.

     I nagle z całą mocą zdał sobie sprawę, że lubi Martina. Nie jako cesarza, nie jako mnicha, a zwyczajnie jako człowieka.

     Po drodze upolował dwa rosłe gołębie na kolację. Obaj byli głodni, ale postanowili zjeść dopiero po zmroku. Obóz założyli na kwiecistej łączce, obok małego stawu. Mario naciął świeżych gałęzi, powiązał je wiązkami skręconych traw i sklecił prowizoryczny szałas. Martin w tym czasie wypatroszył oba ptaki, po czym oba, wraz z piórami, zawinął w wygrzebaną przy brzegu glinę i obie kule umieścił w ognisku. Mario nie okazał zdziwienia. Również znał ten sposób. Zdziwiony był tylko, że zna go również cesarz.

     Ponieważ na upieczenie gołębi trzeba było trochę poczekać, wrócili do przerwanej pogawędki.

     - Wiele miałeś kobiet? – spytał Mario.

     Martin uśmiechnął się zażenowany.

     - Bezpośredni jesteś – stwierdził.

     - Sam wspominałeś – odparł Mario, przepraszającym tonem. – Myślałem, że to żadna tajemnica.

     - Szczerze mówić, wolałbym o tym zapomnieć – westchnął Martin. – To było szaleństwo. Tak miałem ich wiele, ale żadnej nigdy nie kochałem. Spędzałem czas na przyjemnościach, nawet rozkoszach i byłem wtedy pewien, że jestem zakochany w nich wszystkich. Twierdziłem, że oto jest dowód na to, że można kochać wiele kobiet jednocześnie. Ale myliłem się. Jauffre powiedział mi, że miłość polega na czymś innym i spytał, z czego byłbym gotów zrezygnować, gdyby okazało się, że któraś z nich tego potrzebuje. A ja osłupiały przyznałem, że nie byłbym zdolny do żadnego wyrzeczenia, dla żadnej z nich.

     Złamał suchy patyk i dorzucił do ogniska. Potem to samo zrobił z drugim i trzecim.

     - Jeszcze się zżymałem – ciągnął. – Przekonywałem jego siebie, że wyrzeczenia to zawracanie głowy, niepotrzebna gadanina zdewociałych starców, których żadne dziewczę już nie chce. Ale pewnego dnia dotarło do mnie, że on miał rację.

     - I to było twoje nawrócenie?

     - Jeden z kroków ku nawróceniu – odparł. – A pytasz, czy wiele ich było… Nie pamiętam. Pewnie tak. Ale człowiek odurzony winem i narkotykami nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje. Jak powiedziałem, to było szaleństwo. Z początku to jest przyjemne, ale z czasem staje się coraz bardziej przerażające. Zwłaszcza, gdy uzmysławiasz sobie, że nie potrafisz się od tego uwolnić. Pochwyciło cię i trzyma w szponach jak daedryczny potwór.

     - Widziałeś kiedyś Różę Sanguine na własne oczy?

     - Byłem jej powiernikiem – uśmiechnął się Martin. – To magiczna laska. Trzymałem ją w rękach i nieraz używałem. Ale gdy dziś o tym pomyślę, sam nie potrafię zrozumieć, po co. Przyzywała daedrę, która miała dla mnie walczyć, ale ja z nikim nie walczyłem. Pojawiała się na jakiś czas, łaziła za mną krok w krok, a potem znikała. Z początku mnie to bawiło, potem znudziło mi się…

     Mario odłamał kawałek suchej gałęzi i rzucił go w płomienie. Dorzucał je stopniowo, dbając o to, by ogień był niewielki i niewidoczny z daleka.

     - To jednak musi być niezwykłe – odezwał się rozmarzonym tonem. – Trzymać w dłoni daedryczny artefakt. Chciałbym kiedyś poczuć, jak to jest.

     - Jeśli koniecznie chcesz, wybierz jakieś inne daedryczne książątko – uśmiechnął się Martin. – Jakieś takie, które nie jest zdeprawowane, ani do gruntu złe. Nawet wśród nich można znaleźć przyjazne duchy.

     - Wiem – odparł Mario, dorzucając kolejny fragment gałązki. – Każdy wie, kim jest Azura.

     - Gdzieś w okolicach Skingrad – Martin w zamyśleniu potarł brodę – jest kaplica Meridii. Ona też jest nam życzliwa. Tak jak wszyscy normalni ludzie, nienawidzi nekromancji i wspiera tych, którzy z nią walczą. O pozostałych niewiele wiem. Słyszałem, że kaplica Azury jest gdzieś na północy, w górach. A na zachód od Kvatch podobno jest kapliczka Malacatha. Orsimerowie czczą go jak boga, więc nie może być do końca zły. Więcej nie wiem. W ogóle niewiele o daedrach wiem, choć niejedną księgę na ich temat przeczytałem. Moja wiedza bardziej dotyczy jednak daedrycznych kultów niż daedr samych w sobie. Gdy byłem czcicielem Sanguine, najczęściej znajdowałem się w takim stanie, że wieści nie docierały do mego umysłu. A potem, już w świątyni, sam się od nich odciąłem.

     - Ale kim jest Mehrunes Dagon, wiesz?

     - Wiem – opuścił głowę. – Chyba każdy to wie.

     Milczeli przez dłuższą chwilę.

     - Jak było tam, w Otchłani? – spytał nagle Martin. – Jak wygląda domena najgorszego ze złych?

     - Przerażająco – szepnął Mario i wzdrygnął się na to wspomnienie. – Wyobraź sobie morze lawy i niewielką, skalistą wyspę pośrodku. Nie ma słońca, panuje wszechobecny półmrok. Wokół ruiny jakichś budowli, mostów, murów, nie wiadomo czego. I wieże, dziwne, z pazurami, jakby drapieżne. I włóczą się po niej potwory. A im bliżej celu, tym jest ich więcej.

     - Celu?

     - Celem była wieża – odparł Mario. – Najwyższa z wież. Pamiętam, wielka, ciemna, z czymś, co przypominało okno i błyszczało żółtym światłem. A w środku pionowy, drżący promień światła, biegnie od dna aż po sam szczyt, wydając przy tym irytujący dźwięk. I tam trzeba było się wspiąć. Przez cały system komnat, galerii i korytarzy. Na samym szczycie było to.

     Wyjął zza pasa kamień pieczęci i podał go Martinowi. Ten obejrzał go uważnie, po czym zamknął go w dłoniach, jakby chciał je od niego ogrzać.

     - Wibruje – stwierdził. – Niezbyt mocno, ale wibruje. Zupełnie jak naładowany kamień duszy.
Mario spojrzał na niego pytająco.

     - Jestem pewien, że można go użyć do zaklinania – Martin zmarszczył brwi. – Ten kamień wibruje tak, jakby magia sama chciała się z niego wyrwać.

     - A potrafisz rozpoznać, co to za magia? – spytał Mario.

     - Niestety, nie – uśmiechnął się Martin. – Za mało znam się na magii, a zaklęć jest tak wiele. Musiałbyś o to spytać w Gildii Magów. Oni to potrafią, choć rzadko kiedy udzielają takich informacji. Przynajmniej za darmo. Możesz też zapytać u jakiegoś zbrojmistrza, albo płatnerza. Miewają do czynienia z zaklętą bronią, albo pancerzem. Ale mów, co było dalej.

     - Niewiele – uśmiechnął się Mario. – Kamień lewitował na promieniu światła. Trzeba go było tylko stamtąd zabrać. I wtedy… Sam nie wiem, jak to się stało. Wieża zaczęła się rozpadać, a ja wróciłem do Mundus, do miejsca, gdzie znajdowały się Wrota Otchłani, już wygasłe.

     - Jak wpadłeś na to, co trzeba zrobić?

     - Nie wpadłem – westchnął Mario. – Powiedział mi o tym Menien, strażnik uwięziony przez daedry, niech Arkay ma go w swej opiece. Nie wiem, jakim sposobem się dowiedział. Pewnie jakiś dremora mu powiedział, żeby z niego zadrwić i go poniżyć jeszcze bardziej.

     Mario dorzucił kilka gałązek do ogniska.

     - Nazbieram jeszcze trochę chrustu – oznajmił, wstając. – Widziałem suche drzewo na skraju łąki. Lepiej, żeby paliło się całą noc. Przynajmniej z dzikimi zwierzętami będziemy mieli spokój.

     Pogodne noce na Nirn są bardzo jasne. Dwa wielkie księżyce wystarczająco mocno oświetlają okolice, by nie trzeba było używać pochodni. Łatwo znalazł suche drzewo i odłamał od niego kilka sporych gałęzi. Przytaszczył je do ogniska i rzucił obok.

     - Padać chyba nie będzie? – Martin zerknął w niebo. – Gwiazdy świecą jak latarnie.

     - Jesteśmy w Colovii – mruknął Mario. – Tu pogoda zmienia się bardzo szybko.

     - Nie aż tak szybko – odparł Martin. – Chyba nie zmarzniemy nad ranem.

     - Mamy ogień – szepnął Mario. – Nad ranem, gdy zacznie świtać, będzie można trochę do niego dołożyć. A teraz jeśli te gołębie jeszcze się nie upiekły, to po prostu zjem swojego na surowo. Nie dam rady czekać dłużej.

Jeden z licznych stawów w hrabstwie Skingrad - być może to na jego brzegach obozowali nasi bohaterowie 

     Delikatnie, parząc dłonie, rozbili zeskorupiałą glinę. Pióra i skóra odeszły razem z nią, odsłaniając białe, dymiące mięso. Rzucili się na nie, jak dwa wygłodniałe wilki.

     - Jestem zbyt głodny, żeby narzekać – odezwał się Mario z pełnymi ustami. – Ale następnym razem ja przygotowuję posiłek, a ty robisz szałas.

     - Nie smakuje ci? – Martin uniósł brwi. – Wydawało mi się, że myśliwy ma tak jak mnich, jada raczej mało wymyślne potrawy.

     - Nie o to chodzi – roześmiał się Mario. – Nie użyłeś żadnych przypraw.

     - Nie mam żadnych…

     Mario roześmiał się jeszcze bardziej.

     - Nie mam… Przecież rosną wszędzie wokół ciebie! Myślałem, że mnich zna się na ziołach.

     Zarechotali obaj.

     - Coś tam o nich wiem – przyznał Martin. – Wiem jakich ziół do czego używać. Ale rozpoznaję je po zapachu i smaku, zwykle już ususzone. Nie wiem, jak wyglądają, gdy rosną w trawie. A ty skąd się na tym znasz?

     - Wszystko co umiem, zawdzięczam Staremu Myśliwemu – odrzekł Mario. – No, prawie. O ziołach sporo nauczyła mnie Falanu, aptekarka ze Skingrad.

     Martin spojrzał na niego i uśmiechnął się zawadiacko.

     - Powiedz to jeszcze raz.

     - Co?

     - To imię – odrzekł, śmiejąc się. – Tak bardzo zmieniłeś się na twarzy, gdy je powiedziałeś.

     - Nie wiem, o co ci chodzi…

     - A teraz rumieniec – Martin zmrużył oko. – Ale spokojnie, to dobrze że jest jakaś Falanu, do której cię ciągnie. Dunmerka, jak sądzę po imieniu. Jak się nazywa?

     - Falanu Hlaalu – mruknął Mario z opuszczonym wzrokiem. – Ale to po prostu dobra znajoma, jeszcze z czasów dzieciństwa. Nic mnie z nią nie łączy.

     - Czyli to jednostronne zaangażowanie – Martin uniósł brwi. – Swoją drogą, wysoko mierzysz. Hlaalu to jeden z pięciu Wielkich Rodów Morrowind. Arystokracja najczystszej wody.

     - Mówiłem, że nic mnie z nią nie łączy – odrzekł Mario, urażonym tonem. – Ona zawsze była dla mnie jak dobra ciotka. Nieraz ze Starym odwiedzaliśmy jej aptekę. Gdy byłem dzieciakiem, brała mnie na ręce, sadzała na ladzie i opowiadała bajki. I zawsze miała dla mnie coś słodkiego.

     Martin klepnął go poufale w plecy, po czym uścisnął po bratersku.

     - Ależ przyjacielu, mówię ci przecież, że nie ma w tym nic złego. Nawet jeśli to tylko chwilowe zauroczenie i nawet jeśli ona nie odwzajemnia twoich uczuć. To świadczy o tym, że jesteś… Jakby to powiedzieć… Całkowicie zdrowy na sercu i umyśle. Nie masz żadnej skazy, a przynajmniej takiej jak ja. Jesteś młody. W twoim wieku człowiek łatwo się zakochuje. Spotkasz jeszcze tę jedyną, nie dziś, nie jutro, to za jakiś czas. Spotkasz ją i zapomnisz, że na świecie istnieją inne dziewczyny. Tak to działa. No i jest coś jeszcze: świadczy to tym, że nie ma w tobie nawet cienia rasisty. Bardzo cenię ludzi, którzy nie tylko nie uznają wyższości jednej rasy nad drugą, ale nawet zdają się ich w ogóle nie zauważać. Ludziom rzadko podobają się dunmerskie kobiety.

     - To nie jest do końca jak mówisz – Mario uśmiechnął się w zadumie, rad że może zmienić temat. – Jako dziecko bałem się Argonian i Khajitów. Do dziś nieswojo się przy nich czuję, zwłaszcza przy tych pierwszych.

     - To coś innego – odparł Martin. – Dziecięce lęki. Ja podobno bałem się mężczyzn z brodą, choć nie pamiętam tego. Ojciec mi opowiadał, jak trochę podrosłem. To znaczy, jeśli masz rację, mój przybrany ojciec.

     To mówiąc, chciał wyrzucić ogryzioną kostkę, ale Mario przytrzymał jego rękę.

     - Trzeba je zakopać, żeby ich zapach nie zwabił nam tu jakiegoś wilka.

     Martin skinął głową i odłożył kostkę na bok. Po chwili urósł tam mały kopczyk dokładnie obgryzionych i wylizanych kości. Mario chwycił miecz i wykopał mały dołek, po czym zsunął tam wszystkie resztki i starannie udeptał ziemię.

     - Żałuję, że nie ustrzeliłem jakiegoś dzika – mruknął. – Te dwa gołębie były dobre na przystawkę.

     Zerknął na swego towarzysza.

     - Mnie jeszcze nie chce się spać – oznajmił. – Jeśli nie masz nic przeciwko, obejmę pierwszą wartę. Obudzę cię między północą a świtem.

     - Mnie też nie chce się spać – uśmiechnął się Martin. – Jestem przyzwyczajony do nocnych medytacji. Rzadko udaje mi się przespać noc.

     - Mimo to, spróbuj zasnąć – Mario był bardzo pewny swego. – Do tej pory siedziałeś w świątyni i niewiele miałeś wysiłku. A jutro czeka nas daleka droga. Musisz nabrać sił.

     - Ty tu dowodzisz – odparł Martin. – Ale pozwól, że jeszcze chwilę posiedzę przy ognisku. Lubię to, a dawno nie miałem okazji. Lubię patrzeć w ogień. Ma w sobie tyle siły, a jednocześnie taki spokój…

     Mario rozumiał go doskonale. Sam bardzo to lubił. Tyle tylko, że on miał ku temu wiele okazji i zapewne jeszcze wiele będzie ich miał. Martin zaś niedługo włoży koronę i będzie musiał o tym zapomnieć.

     Na chwilę odszedł w mrok. W miejscu, gdzie stało suche drzewo, widział królicze nory. Postanowił założyć wnyki. Użył w tym celu młodych i giętkich pędów wierzby, z których wprawnie zrobił trzy zaciskające się pętle, i przywiązał każdą z nich nad jedną dziurą w ziemi. Jeśli się poszczęści, będą mieli śniadanie. W ciemnościach nie mógł znaleźć żadnej jadalnej rośliny. Miał nadzieję, że uda mu się natknąć na dziką marchew, dość pospolitą w tych stronach. Twarda była i łykowata, ale dawała się zjeść. Znalazł jednak tylko kilka dorodnych borowików. Nie zabrał ich ze sobą. I tak nie miał w czym ich ugotować. Zwykle nosił ze sobą metalowy garnuszek, ale ten przepadł gdzieś w Otchłani. Jadalnych bulw również nie znalazł. Musiał z tym poczekać do świtu.

     Posiedzieli jeszcze trochę przy ogniu. Tym razem nie rozmawiali o tym, co się stało, ani o tym, co ich czeka. Zamiast tego opowiadali sobie wesołe historyjki, jakie zwykle opowiada się przy kielichu miodu lub wina. Nie mieli ani jednego, ani drugiego, ale wcale tego nie potrzebowali. Rozumieli się doskonale, jakby znali się od dziecka. Mimo niebezpieczeństwa, czyhającego na nich w Otchłani, czuli się rozluźnieni i przepełnieni radością. Wydało im się, że okrutny Mehrunes Dagon i jego potwory odeszły gdzieś daleko, a ich miejsce zajęła przyjazna Meridia, która gdzieś tutaj w okolicy miała swoje sanktuarium.

Rozdział XIII

     Pierwszy wszedł Mario. Przyczajony, z łukiem w ręku, uważnie rozglądający się na boki. Reszta ruszyła za nim. I niestety, okazało się, że kapitan miał rację. Gdy weszli do wielkiego lochu, używanego jako magazyn, jego przeciwległy koniec zajarzył się purpurą. Mimo, że nie widział dobrze celu, napiął łuk. Jednak zamiast spodziewanego pisku, albo ryku, usłyszał głuche uderzenie, jakby strzała utknęła w desce. Natychmiast naprzeciw pojawił się jasny prostokąt.

     Zaklął w myślach. W ciemnościach nie dojrzał drzwi. Plama światła znajdowała się za drzwiami i dlatego strzała nie tylko nie wyrządziła nikomu krzywdy, ale też zaalarmowała przeciwnika o ich przybyciu. Jeśli miał nadzieję, że przekradnie się niepostrzeżenie, to właśnie ona znikła. Czym prędzej wystrzelił po raz drugi i zaalarmował pozostałych. Wkrótce w piwnicach rozgorzała bitwa.

     Daedroty, które ich zaatakowały, niezbyt dobrze radziły sobie w ciasnych, piwnicznych pomieszczeniach. W dodatku pajęczyca, próbując wspomóc je wiązkami błyskawic, tylko im szkodziła. Wyładowania znacznie częściej trafiały w jej sojuszników, niż obrońców miasta. Daedroty szybko usieczono, po czym to samo zrobiono z pajęczycą. Zdołała ona wprawdzie przywołać swą miniaturkę, a ta dosięgła strażnika i sparaliżowała go na chwilę, ale żadne z nich nie zdołało tej chwilowej przewagi wykorzystać. Atronach mrozu, który wtargnął tu po chwili, też nie zdołał uzyskać przewagi. Mario oberwał wprawdzie kulą lodowej mgły, której zimno dosłownie go sparaliżowało, ale pozostali dali radę przeciwnikowi, któremu trudno było poruszać się w piwnicy o niskim sklepieniu. Większej szkody narobił daedryczny mag, przywołując atronacha ognia, a potem rażąc ich ognistymi kulami, wypuszczonym z magicznego kostura. Jedna z kul trafiła Maria, ale oparzenia nie były groźne, choć zapiekły go boleśnie.

     Mag nie oparł się ciosom mieczów, ale za nim wpadły do piwnic dwa gady o wydłużonych czaszkach. Te, w przeciwieństwie do pozostałych daedr, były niewielkie, szybkie i zwinne. W ciasnej piwnicy radziły sobie doskonale. Ale, na szczęście, potwory były tylko dwa. Ciężkie kirysy imperialnych strażników bez trudu oparły się ciosom ich pazurów. Berich Inian jednak miał na sobie tylko lekką kolczugę. Ataku gada nie przeżył. Choć ostatecznie oba stwory wspólnymi siłami usieczono, nie obyło się tym razem bez strat.

     Mario wysunął się przez drzwi i zlustrował okolicę. Pusto. Jeden ze strażników również wyszedł i rozejrzał się wokół.

     - Na Dziewiątkę – westchnął. – Nic z tego miasta nie zostało.

     Zwrócił się w stronę Mariusa.

     - Co teraz? – spytał. – Rozumiem, że idziemy dalej?

     Ale ten gestem nakazał mu pozostanie na miejscu, a sam podbiegł do resztek budynku, który kiedyś był piekarnią. Budynek był zniszczony, jak wszystkie, ale zachowały się w nim schody na piętro, które wciąż stało na miejscu, mimo zniszczonej fasady. Zwinnie wspiął się po nadpalonych schodach i zbliżył twarz do otworu w ścianie.

     Jak okiem sięgnąć, gruzy i zgliszcza. Gdzieniegdzie płonęły jeszcze belki więźby dachowej, ale większość była już zwęglona i właśnie dopalała się, co jakiś czas z trzaskiem spadając na ziemię. Włożył hełm.

     Jeden z płomieni okazał się być wałęsającym się po mieście atronachem ognia. Niech będzie błogosławiony twórca tego hełmu! Bez niego nie odróżniłby daedry od innych płomieni. Z wściekłością zacisnął zęby. Inne daedry odpowiedzialne były za mord na ludności, ale to atronachy ognia zamieniły miasto w morze płomieni. Niewiele myśląc, posłał mu strzałę prosto w tułów, a potem jeszcze jedną i jeszcze jedną. Purpurowa poświata zgasła. Z niewiadomej mu przyczyny, strzały, wypuszczone z ukrycia zadawały daedrycznym potworom znacznie większe obrażenia. Więcej żywych postaci nie dostrzegł.

     Zbiegł na dół i podszedł do strażników, którzy w międzyczasie wylegli na dziedziniec.

     - Lepiej dołączcie do kapitana – odezwał się, w zamyśleniu trąc brodę. – W pojedynkę łatwiej się przekradnę niezauważony. A wy, ciężkozbrojni, bardziej przydacie się Savlianowi podczas szturmu.

     W kilku słowach streścił im plan kapitana. Wszyscy trzej przyznali mu rację. Skinęli sobie głowami, po czym wszyscy trzej, chrzęszcząc blachami, skierowali się do piwnicy.

     Mario jeszcze przez chwilę spoglądał za nimi, czując się nagle bardzo samotny. Ich spokój, opanowanie i odwaga imponowały mu. Czuł się między nimi w miarę bezpiecznie. Byli to w końcu najbardziej doświadczeni i najlepiej wyszkoleni wojownicy w całym tym przypadkowym, choć pełnym dobrych chęci towarzystwie. Westchnął przeciągle, po czym zrobił krok w stronę miasta. Ale zaraz przystanął, wydymając wargę.

     Klucze! Przecież nie ma kluczy!

     Zawrócił i wsunął się do piwnicy. W ciemności jednak nie mógł odnaleźć ciała Bericha Iniana. Strzelił więc przed siebie Flarą – jedynym zaklęciem ze Szkoły Zniszczenia jakie znał. Płomienna kula przecięła piwnicę i rozbiła się o przeciwległą ścianę. Zdołał dojrzeć w oddali zwłoki w jasnej opończy, ale również, co wydało mu się ważniejsze, pochodnię, zatkniętą w otwór w murze, tuż obok jego głowy. Namacał ją i zapalił Flarą. Zrobiło się jasno.

     W świetle pochodni, z szacunkiem spojrzał na ciało Iniania, po czym, z pewnym wahaniem, jakby czynił coś złego, sięgnął do jego pasa, gdzie strażnik nosił przytroczony pęk kluczy. Chwycił go i odpiął. Wychodząc, zadeptał pochodnię i zatknął ją sobie za pas. W tunelu będzie mu potrzebne światło. A potem poszukał odpowiedniego klucza i zamknął drzwi prowadzące do piwnic. Zapewne na długo nie powstrzyma to potworów, ale może da przyjaciołom trochę czasu.

     A potem rozpoczęła się wędrówka między gruzami.

     Wiedział już, że strzelając z ukrycia, ma nad daedrami przewagę. Postanowił ją wykorzystać. Kryjąc się w ciemnych zakamarkach, kierował się ku górującemu nad miastem budynkowi spichlerza, a raczej tego, co z niego pozostało. Uzbrojony nie tylko w doskonały łuk, ale i w magiczny hełm, dostrzegał przeciwników na długo przedtem, zanim oni byli w stanie zauważyć jego. Trudno byłoby go dostrzec nawet wtedy, gdyby stanął w pełnym świetle. Po jego wędrówce w Otchłani i pośród zgliszcz, jego kolczuga i hełm, a także twarz pokryte były mieszaniną błota i węgla drzewnego. Doskonale zlewał się z otoczeniem, zwłaszcza że mrok otoczył już miasto. Poruszał się ostrożnie i uważnie. Jak duch… Wszelkie napotkane stwory likwidował z daleka. Zwykle wystarczały na to dwie-trzy strzały, czasem nawet jedna. Gdy dotarł do spichlerza, pozostawił po sobie truchła pięciu daedr.

     Spichlerz nie był już właściwie spichlerzem, tylko śmietniskiem. Daedry widać dobrze wiedziały, gdzie uderzyć, by bolało. Ziarno, zmieszane z błotem, walało się dosłownie wszędzie a wnętrze spichlerza zarzucono jakimiś rupieciami. Na szczęście okrągła, mosiężna klapa pozostała odsłonięta. Mario chwycił za uchwyt, ale zamek był zaryglowany. Zaczął wiec dopasowywać klucze i za trzecim razem natrafił na właściwy. Jeden obrót, drugi i… Klapa uniosła się natychmiast, gdy tylko pociągnął uchwyt. Cichcem wsunął się do środka, zamykając ją za sobą. Omiótł wzrokiem wnętrze. Niczego nie widział w tych ciemnościach, ale to właśnie podniosło go na duchu. Nie dostrzegł żadnej purpurowej plamy światła. Namacał nogami żelazne klamry, wmurowane w ścianę, a spełniające rolę drabiny. Po chwili stał już pewnie na dole i Flarą rozpalił pochodnię.

     Tunel był wysoki i dość szeroki. A także niemiłosiernie zagracony. Zostawiono tylko wąskie przejście, akurat takie, by jeden człowiek zdołał się przecisnąć. To dobrze. Gdyby zaczęły go tu gonić jakieś daedry, będą miały kłopoty z dosięgnięciem go. Ruszył przed siebie i szedł tak długo, aż trafił na schody, wiodące do okrągłej komory. W ścianę wmurowano tam podobne pręty jak w spichlerzu, a nad nimi dostrzegł okrągłą klapę. Zatknął pochodnię między dwiema skrzyniami, po czym zaczął się wspinać. Ta klapa również była zaryglowana, ale zamek łatwo dał się otworzyć po użyciu klucza. Teraz chwila prawdy…

     Właz otworzył się bez trudu. Mario odetchnął z ulgą i wygramolił się na powierzchnię. Przez chwilę leżał bez ruchu na kamiennym podłożu, zbierając siły. Nagle ogarnęło go znużenie. Nic dziwnego, na tyle wysiłku w tak krótkim czasie… Ale nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Jeszcze nie. Siłą woli podniósł się na nogi i ostrożnie wychylił głowę, spoglądając w stronę dziedzińca zamku. Wałęsało się tam kilka daedr, świecąc mu po oczach purpurowym blaskiem. Zerknął w lewo, w stronę miasta. Plama światła z tamtej strony wyglądała jak mur z bramą pośrodku. Strażnicy stali po obu stronach, przy filarach. Pomachał im, chcąc przygotować ich na otwarcie kraty, ale nie wiedział, czy go w ciemnościach dostrzeżono. Trzeba dać wyraźniejszy sygnał. Cicho zdjął łuk z ramienia.

     Jego koszula i tak była już rozdarta w kilku miejscach. Sięgnął pod kolczugę i nagłym szarpnięciem oderwał z rękawa pasek płótna. Szybko przywiązał go do brzechwy i umieścił tak ozdobioną strzałę na cięciwie. Celował tak, by nikogo nie trafić, ale żeby strzałę zauważono – w lukę między świetlistymi postaciami, tuż nad ziemią. Efekt był – zauważył poruszenie pośród strażników, a jedna postać przyklękła pośrodku jakby sprawdzała, co się stało. Już po chwili plama wyglądała jak mur – strażnicy zrozumieli sygnał i ustawili się w szyku. Mario uśmiechnął się sam do siebie. Czym prędzej wbiegł na schody i chwycił w ręce kołowrót.

     Chrobot podnoszonej kraty musiał być słyszany nawet w zamku. Na szczęście strażnicy nie czekali, aż krata uniesie się całkowicie. Musieli prześlizgnąć się przez szczelinę pod nią, bo pierwsi z nich pojawili się w bramie jeszcze zanim skończył kręcić. Z groźnym wyciem wypadli na dziedziniec zamku.

     Mario westchnął. Wiedział, że powinien włączyć się do walki, ale był już u kresu sił. Nogi ugięły się pod nim i musiał na chwilę przysiąść na stopniach. Byłby zapewne siedział dłużej, ale wyobraźnia podsunęła mu przed oczy twarz Jauffrego. To tak postępuje Ostrze? Wziął kilka oddechów i zmusił się do powstania.

     Na dziedzińcu walka powoli dobiegała końca. Wszedł w zasadzie tylko po to, by dwiema strzałami dobić ostatniego daedrota. Strażnicy tymczasem zaleczali już swoje rany. Jeden z imperialnych znał zaklęcie Uzdrawiający Dotyk, którym zaleczył paskudną ranę kapitana Savliana. Dwóch innych strażników miejskich nie udało się odratować.

     - Musimy wejść do zamku – wysapał Matius z wysiłkiem. – Trzeba zdobyć zamek… Ratować hrabiego.

     - Ty już nigdzie nie idziesz – odparł basowym głosem imperialny strażnik. – To paskudna rana, a moja mana nie jest wystarczająco mocna, by ją zaleczyć do końca. Przeżyjesz, ale trzeba ci teraz uzdrowiciela.

     Savlian chciał zaprotestować, ale miał wystarczająco dużo rozsądku, żeby zrezygnować po pierwszej, nieudanej próbie powstania. Osunął się z powrotem na ziemię. Przez chwilę jeszcze walczył sam ze sobą, ale rzeczywistości nie mógł zmienić. Nie był w stanie walczyć.

     - Bohater z Kvatch obejmie dowództwo – wycharczał w końcu. – Jest z nas najsprytniejszy.

     Pozostali spojrzeli na Maria. Nikt nie protestował,

     - Nie znam zamku – odparł Mario, rumieniąc się mimo woli.

     - To nie problem, ja cię poprowadzę – odezwał się jeden z miejskich.

     Mario potrząsnął głową.

     - Wolę działać sam. Nie potrafię dowodzić. A już jednocześnie dowodzić i działać, nie na to jestem za słaby. Pójdę przodem, na szpicy. Wy pójdziecie za mną, ale w odległości kilkunastu kroków. I na paluszkach! Choćby nie wiem, co się działo, do akcji wkraczacie dopiero, gdy zawołam… Albo polegnę.

     - Rozkaz – odrzekł jeden z imperialnych, podając mu zieloną fiolkę.

     Mario spojrzał na podaną mu buteleczkę. Nie wiedział, co to jest, ale ufał strażnikowi, który tak dzielnie ich wspierał, więc wypił bez marudzenia. I poczuł nagły przypływ sił. Zmęczenie go opuściło. Mocniej ścisnął łuk.

     - To mikstura przywrócenia kondycji – wyjaśnił strażnik, wysoki i postawny Cesarski, z krótką ciemną bródką, wystającą z hełmu. – Usuwa zmęczenie na jakiś czas i przywraca siły. Ale potem będziesz musiał to odespać.

     Mario podziękował skinieniem głowy.

     - Jak powiedziałem, najpierw ja z łukiem. Mam magiczny hełm, wykrywający życie, więc dostrzegę daedry na długo przedtem, zanim one zauważą mnie. Postaram się ustrzelić ich jak najwięcej. Za mną idzie dwóch miejskich, z łukami, by mnie wspierać. Reszta za nimi z mieczami w pogotowiu. Imperialni za nimi i w pewnej odległości – spojrzał przepraszająco na strażnika o basowym głosie. – Nie macie łuków, a wasze zbroje hałasują. Więc wkraczacie dopiero, gdy dojdzie do starcia. Na końcu cywile.

     Ci zaprotestowali gwałtownie, ale Savlian podniósł dłoń i dyskusje umilkły. Przez ostatnie godziny wyrobił sobie ogromny autorytet. Słuchali go nawet cywile.

     Czas naglił. Mario wysłuchał jeszcze krótkiego raportu na temat rozmieszczenia pomieszczeń w zamku, nie czekał dłużej. Nałożył strzałę na cięciwę i ruszył w kierunku drzwi. Cicho wsunęli się do przedsionka sali tronowej. Była całkowicie zniszczona  wypełniona dymem. Połamane meble, gdzieniegdzie dymiły jeszcze urządzone z nich ogniska, a w ciemnościach tlił się żar. Westchnienie wyrwało się z ust co niektórych. Mario nie znał zamku, bo nigdy w nim nie bywał, ale wyobrażał sobie, co czują ci, którzy go dobrze znali, bo często pełnili w nim służbę.

     Gestem nakazał strażnikom, by zostali w miejscu i pozwolili mu się oddalić, po czym ruszył przed siebie. W sali tronowej włóczyły się dwa daedroty i pajęczyca. Tę ostatnią postanowił zlikwidować w pierwszej kolejności. Wybrał dobrze. Daedra nie dostrzegła go do ostatniej chwili, toteż nie wysłała do niego swej złowrogiej miniaturki. Tępe daedroty, bliższe zwierzętom niż istotom rozumnym, nawet nie zwróciły uwagi na to, co dzieje się z ich towarzyszką. Uporał się z nimi równie szybko. Zlustrował jeszcze pobieżnie poboczne pomieszczenia. Znalazł w nich atronacha burzy, który wkrótce podzielił los daedrotów. Dał znak strażnikom i ruszył do przodu. Do następnego pomieszczenia.

     Tam było jeszcze łatwiej. W sali rozrabiało kilka atronachów ognia, toteż było tu nieco jaśniej. Cele doskonale widoczne, więc elfi hełm nie był w zasadzie potrzebny. Z kolei ukryty w cieniu filaru Mario, cały umazany sadzą i błotem, był zupełnie niewidoczny.

     Pierwsza strzała wywołała panikę. Daedry zaczęły niespokojnie poszukiwać strzelca. Na szczęście, znajdowali się w obszernym refektarzu, więc pole miał przed sobą całkiem spore. Dwa atronachy ustrzelił, zanim w ogóle zorientowały się, skąd padają strzały. Potem zręcznie cofnął się w najgłębszy cień pod ścianą i przesunął w stronę innego filaru. Atronach posłał kulę ognia na oślep, w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Nie zauważywszy niczego, zaczął przesuwać się w stronę wejścia. Ale za wolno. Trzy strzały posłały go na deski. Czwartego ustrzelił w biegu, gdy ten, zauważywszy go, zaczął się ku niemu szybko przybliżać.  Ostatnia strzała ugodziła go, gdy już wznosił ognistą rękę do ciosu.

     Jak poprzednio, zlustrował pomieszczenia po bokach. Były puste. Do większości w ogóle nie dało się wejść, bowiem przejście zagradzały zwały potrzaskanych mebli i obalonych, kamiennych rzeźb. Wrócił do refektarza w tym samym czasie, gdy wsunęli się do niego strażnicy. Pozostały już tylko prywatne kwatery hrabiego. Mario dał znak, by wszyscy poszli tym razem za nim.

     Tak jak przypuszczał, hrabia Goldwine nie żył. Leżał twarzą do podłogi, ściskając jeszcze w dłoni krótki miecz. Komnata została doszczętnie zdewastowana. Strażnicy pospuszczali głowy, dwóch z nich przyklękło przy zwłokach.

     - To koniec Kvatch – westchnął jeden z nich. – Stałem się bezdomny…

     - Bzdura – rzucił imperialny strażnik o basowym głosie. – Gdy burza zniszczy ci dom, co robisz? Naprawiasz go. Ostatecznie przecież wygraliśmy. Miasto stanie jeszcze na nogi, choć na pewno to potrwa. To nadal twój dom, tylko zniszczony. Trzeba go naprawić…

     Mario schylił się ku zwłokom hrabiego. Z szacunkiem, powoli, zdjął z jego palca herbowy sygnet. Było to insygnium jego władzy i wolał, by nie wpadło w obce ręce, zwłaszcza w łapy daedr. Oficjalnie mianowany dowódcą, czuł że to na nim spoczywa ten obowiązek. Czuł też, że jako dowódca musi coś teraz powiedzieć.

     - Dziękuję wam – szepnął. – Za prawdziwie bohaterską postawę… To był dla mnie zaszczyt. A teraz, pozwólcie, że się oddalę. Muszę przekazać tę smutną wiadomość kapitanowi.

     Z opuszczoną głową przecisnął się między strażnikami. Ten i ów ścisnął go za ramię, w geście wdzięczności. Ale on już nie zwracał na nic uwagi. Wyglądał, jakby śmierć hrabiego przybiła go, ale to nie była prawda. Nie znał go, a w dodatku spodziewał się jego śmierci. Nie poruszyła go ona ani trochę bardziej niż polegli strażnicy, a nawet mniej. Był po prostu śmiertelnie zmęczony. Szedł wolno, choć wciąż cicho, ostrożnie stawiając stopy, jakby się skradał. Bo wychowany w leśnej głuszy, inaczej po prostu chodzić nie umiał.

     Savlian Matius był przytomny. Wstał nawet na nogi, choć wciąż musiał opierać się o mur. Na wiadomość o śmierci hrabiego zareagował dwiema łzami, które potoczyły mu się z oczu. Coś na kształt pretensji przewinęło się nawet przez jego usta,  jakby to on, Mario, był winien jego śmierci. Ale gdy ten wręczył mu sygnet, kapitan ścisnął go przepraszająco za ramię. Był po prostu zbyt roztrzęsiony, by obiektywnie oceniać sytuację. Kto wie, może był z hrabią blisko zaprzyjaźniony? Mario nie znał ich wzajemnych stosunków.

     - Dziękuję ci – załkał Savlian. – Obrona miasta była moim obowiązkiem, ale to ty je ocaliłeś. Nie zaprzeczaj. Ty niczego nie musiałeś. Mogłeś sobie pójść, dokąd oczy poniosą. Ale zostałeś. To tobie miasto zawdzięcza… Przez usta mi nie przejdzie słowo ocalenie… Gdy spojrzę wokół…

     Znów pokulały mu się łzy. Nawet Mario wzruszył się na ten widok.

     - Imperialni – zaczął znów kapitan, rwącym się głosem. – Imperialni dzielni ludzie. Pomogli. Bardzo pomogli. Ale to strażnicy. Obowiązek. Ci trzej cywile też bohaterowie. Ale to tutejsi, walczyli o swój dom. A ty… Tak zupełnie bezinteresownie… Jak ty masz na imię? Mówiłeś, ale w tym piekle wyleciało mi z głowy.

     - Marius Cetegus – odrzekł Mario.

     - Marius Cetegus – powtórzył kapitan szeptem.

     - Dla przyjaciół Mario…

     - Mario… Od dziś nie jesteś już Mario. Od dziś jesteś Bohaterem z Kvatch. I niech nikt nie śmie nazywać cię inaczej. Już ja o to zadbam.

     Mario uśmiechnął się lekko. Zupełnie przypadkowo było mu to bardzo na rękę. Wolał, by jego prawdziwe imię nie stało się zbyt dobrze znane. Chciał przecież wstąpić do Ostrzy. A przynajmniej wciąż łudził się, że pewnego dnia to się stanie. Miał słuszne obawy, że zbyt sławnego człowieka Jauffre nie przyjmie do swej tajnej służby. Chociaż… Czasami sława to najlepszy kamuflaż.

     Uścisnęli sobie ręce. To był serdeczny i szczery uścisk, jakkolwiek niezbyt silny. Obaj bowiem ledwo stali na nogach. A potem Mario wolnym krokiem oddalił się w stronę świątyni, by przejść przez nią do bramy miasta. A potem dalej, do obozu, w którym czekał na niego Martin.

     Martin Septim. Prawowity cesarz. Ten, który jest w stanie rozpalić na powrót Smocze Ognie. Ten, który może przywrócić barierę, trzymającą otchłań z dala od Mundus. Ten, który może wkrótce przywrócić ład i porządek.

     I spokój.

*          *          *

     - Tsss... Tsss…

     Chwila przerwy. I znów.

     - Tsss… Tsss…

     Resztka snu mieszała mu się z rzeczywistością. Przed chwilą śnił mu się atronach burzy, próbujący doścignąć go swą błyskawicą. Mario miotał się po ciemnej komnacie, unikając magicznego ataku, a pioruny w ciąż z sykiem próbowały go dopaść.

     - Tsss… Tsss…

     Czuł, że się budzi. Pod powiekami robiło się coraz jaśniej. Po chwili komnata, atronach i błyskające pioruny rozwiały się jak mgła. Czuł na twarzy ciepło od słońca i nieco twarde, ale w miarę wygodne posłanie pod sobą. Uśmiechnął się. Teraz, gdy wrócił do rzeczywistości, cykanie świerszcza w trawie wydało mu się najpiękniejszą muzyką. A owad nie ustawał.

     - Tsss… Tsss…

     Mario uchylił powieki. Znajdował się w obozie, pomiędzy prowizorycznie zbudowanymi szałasami i siennikami z trawy i koców, czy der. Mieszkańcy pracowicie znosili tutaj ze zniszczonego miasta wszystko, co tylko mogło się przydać do życia. Przy niejednym szałasie stał drewniany, albo żelazny trójnóg i bulgoczący kociołek nad ogniskiem. Obozowisko obudziło się już dawno. Tylko on, zmordowany do granic nieprzytomności, spał jak kamień. Zerknął w stronę słońca. Musiało już zbliżać się południe. Ech, zmarnował cały dzień! Mogliby już być w Skingrad, razem z cesarzem…

     Cesarz!

     Rozejrzał się nerwowo wokół. Ale zaraz czyjaś ciepła ręka dotknęła jego czoła. Odwrócił się za siebie.

     Martin Septim siedział na kępce trawy i z zatroskanym obliczem przypatrywał się jego twarzy.

     - Dobrze się czujesz?

     Jego aksamitny głos miał w sobie jakąś uspokajająca siłę. Nagle zrobiło mu się błogo i ciepło.

     - Dobrze, Wa… - ugryzł się w język. – Dobrze, bracie Martinie, dziękuję.

     O mało nie powiedział „Wasza Wysokość”. Wiedział, że powinien tak właśnie zwracać się do tego pomazańca bogów, ale zdawał sobie sprawę z potrzeby absolutnej dyskrecji. Właśnie po to, by go chronić. Chronić cesarza. Nawet wbrew jemu samemu. Tak postępuje Ostrze.

     - Zjedz coś, wzmocnisz się – uśmiechnął się mnich. – Z tego co o tobie opowiadali strażnicy, na swą miskę strawy zasłużyłeś jak mało kto.

     Mario poczuł nagły głód. Rzeczywiście, od dawna nic nie jadł. Dziwne, ale zwyczajnie o tym zapomniał. Teraz jednak żołądek natarczywie zaczął domagać się swych praw. Dźwignął się z posłania i chciał wstać na nogi, ale ręka Martina powstrzymała go.

     - Czekaj, przyniosę ci.

     W pierwszym odruchu chciał zaprotestować. Nie godzi się, by cesarz usługiwał jemu, prostemu myśliwemu, nawet niepewnemu swego nazwiska. Stary Myśliwy nazwał go tak, gdy znalazł go porzuconego w lesie. Cud, że nie zajęły się nim przedtem dzikie zwierzęta. Ponoć był owinięty w derę, z napisem „Cetegus”, ale nigdy nie poznał nikogo o takim nazwisku. Nie wiedział nawet, co to słowo oznaczało.

     Ale zaraz dotarło do niego, że wciąż są między ludźmi. Niech Martin nadal zachowuje się jak mnich. Szacunek, owszem – w końcu to duchowny. Ale przesadna uprzejmość w stosunku do zwykłego mnicha mogłaby wzbudzić plotki. Choć nie podejrzewał nikogo z mieszkańców obozu, każdy z nich mógł, nawet w najlepszej wierze, wspomnieć o tym komuś niepowołanemu.

     Opadł z powrotem na posłanie z mchu i liści paproci, lecz po chwili, na widok podchodzącego mnicha, usiadł, opierając się o pień sosny. Martin z łagodnym uśmiechem podał mu drewnianą miskę, z kilkoma parującymi kawałkami mięsa i grubą kromkę czerstwego chleba.

     - Krucho z żywnością – oznajmił przepraszającym tonem. – Na razie to musi wystarczyć.

     Mario uśmiechnął się z wdzięcznością. Swe śniadanie pożarł w mgnieniu oka, czując potworny niedosyt. Ale żołądek miał się już czym zająć, więc na razie zignorował bulgotanie w brzuchu.

     - Możemy teraz porozmawiać? – spytał.

     Martin przysunął się do niego i usiadł tak blisko, że stykali się ramionami.

     - Myślałem o tym, co mi powiedziałeś – szepnął. – Nie mam powodu, by ci nie wierzyć. Wiem, że wczoraj mówiłeś szczerze. Ale możesz się mylić. Obaj możecie się mylić. I ty i Jauffre.

     - A skąd Jauffre cię zna? – odparł Mario, również szeptem. – Skąd ty go znasz?

     - Bo czasem odwiedzał moich rodziców – odparł Martin. – Rzadko, ale bywał w naszym domu. A gdy moi rodzice zmarli, no cóż, popadłem w złe towarzystwo. Tak, mówiłeś prawdę, zostałem czcicielem Sanguine. Nie jestem dziś z tego dumny, ale taka jest prawda. I wtedy znów pojawił się Jauffre. Próbował mnie przekonać, że źle robię. Ja nie słuchałem. Uważałem, że to bzdurzenie zdewociałego dziwaka, który zazdrości mi tego, że zawsze otaczał mnie wianuszek urodziwych dziewcząt. Ale Jauffre nie ustępował. Za każdym razem powtarzał, jak to się skończy i co będzie się ze mną działo później. I któregoś dnia, gdy obudziłem się po hucznej nocy, z potwornym bólem głowy, przypomniałem sobie o jego słowach. I z przerażeniem stwierdziłem, że on miał rację.

     - I wtedy się nawróciłeś?

     - Jeszcze nie – Martin ze smutkiem potrząsnął głową. – Dostrzegłem drogę, ale nie chciałem nią iść. Miałem wszystko, kobiety, wino, zabawę, beztroskę… Nie chciałem iść drogą pełną wyrzeczeń. Ale takie chwile zaczynały się powtarzać i to coraz częściej. Wpadłem najpierw w przygnębienie. Wino przestało mnie pocieszać, a dołowało jeszcze bardziej. Kobiety, czcicielki Sanguine, zdały mi się teraz istotami pustymi i irytującymi. Zaczęły mnie drażnić. Przygnębienie skończyło się taką depresją, że któregoś dnia sam poprosiłem go o ratunek. I uratował mnie. I moją zdeprawowaną duszę.

     - Jak myślisz, dlaczego to zrobił.

     - Nie wiem – mruknął Martin. – To znaczy, do tej pory nie wiedziałem. Sądziłem, że po prostu, jak każdy mnich, lituje się nad tymi, co podążają ku samozagładzie. Z dobroci serca.

     - A nie przyszło ci do głowy, że robi to na polecenie cesarza?

     Martin uśmiechnął się i pokręcił głową.

     - Dlaczego miałbym tak pomyśleć?

     Mario namyślał się przez chwilę, po czym nachylił się do ucha cesarza i wyszeptał.

     - Bo Jauffre to w rzeczywistości dowódca Ostrzy!

     Martin spojrzał na niego zdumiony.

     - Ostrzy? – wybąkał.

     Mario przytknął palec do ust, bowiem zbliżali się ku nim trzej imperialni strażnicy. Chcieli się tylko pożegnać i uścisnąć dłoń współtowarzysza broni. Każdy z nich skinął też głową Martinowi. A potem dosiedli swych kasztanowych, rosłych koni i odjechali powolnym kłusem w stronę głównego traktu. Mario patrzył przez chwilę za nimi, z bezwiednym uśmiechem, ale zaraz powrócił do przerwanej rozmowy.

     - Tak, jest dowódcą przybocznej gwardii cesarza. To on, na jego rozkaz, zabrał cię z pałacu i umieścił w rodzinie bezdzietnych rolników. Jak widzisz, uratował ci tym życie. Twoi bracia nie żyją. Jesteś ostatnim z linii Septimów. Prawowitym cesarzem Tamriel.

     Martin westchnął głęboko. Wciąż był oszołomiony tym, co usłyszał.

     - To wszystko powiedział ci Jauffre?

     Mario skinął głową.

     - On i… Cesarz przed śmiercią. To dlatego tu jestem. To twój ojciec zlecił mi tę misję. Tak się złożyło, że byłem przy nim w jego ostatniej chwili.

     - Ty… Ty też jesteś członkiem Ostrzy, prawda?

     - Nie – uśmiechnął się Mario. – To dłuższa historia. Ale podobnie jak Ostrza, wykonuję rozkaz cesarza, niech Arkay ma go w swej opiece.

     Martin ukrył twarz w dłoniach i trwał tak przez chwilę.

     - To za wiele wrażeń na jedną noc – szepnął. – Czuję się, jakbym oszalał. Najpierw atak daedr, potem piekło w mieście, a na koniec jeszcze zjawiasz się ty, ze swoją historią. Czuję się taki… Oderwany od rzeczywistości. Cały mój świat runął w gruzy.

     - Ale mi wierzysz, prawda? – spytał Mario.

     Martin nie odpowiedział. Siedział z posępną miną, wpatrując się w obozowisko, którego jednak na pewno nie widział.

     - Sam już nie wiem, co o tym sądzić – wyznał. – Nie czułem się tak zagubiony od chwili śmierci moich rodziców.

     - Więc chodź ze mną – odparł Mario. – Jauffre wie więcej niż ja. Lepiej ci to wszystko wytłumaczy.

     Martin w zamyśleniu pokiwał głową.

     - Jak myślisz – zwrócił ku niemu oczy. – Czy ten atak na Kvatch był w rzeczywistości z mojego powodu?

     Mario poczuł, jak podnoszą się włoski na jego ramionach. Momentalnie dostał gęsiej skórki. O tym nie pomyślał! Nie przyszło mu do głowy, że słudzy Mehrunesa Dagona mogą wiedzieć o ostatnim z rodu Septimów. Zmiana na jego twarzy nie uszła uwadze Martina.

     - Co się stało?

     - Musimy iść – szepnął Mario. – I to niezwłocznie.

     - Dlaczego tak nagle?

     - Bo możesz mieć rację – szepnął Mario. – Nie pomyślałem o tym, ale teraz wydaje mi się, że to nie przypadek. Mój błąd. Musisz stąd natychmiast zniknąć.

     Martin powoli skinął głową.

     - Pożegnam się tylko z mieszkańcami.

     Mario zmarszczył brwi. Wolałby zniknąć niepostrzeżenie, tak by nikt nie zauważył. Martin domyślił się tego i lekki uśmiech przebiegł po jego szlachetnym obliczu.

     - Jeśli tego nie zrobię, wszyscy nabiorą podejrzeń – zapewnił. – To do mnie niepodobne. Zwłaszcza teraz, gdy są zrozpaczeni i potrzebują pociechy.

     - W porządku – zgodził się Mario. – Ale nie mów dokąd idziesz. Powiedz, że to ja prosiłem cię o pocieszenie umierającego. Bliska mi osoba umiera i nie można jej pomóc, prosi tylko o kapłana. I udajemy się gdzieś pod Anvil, sam dokładnie nie wiesz dokąd. Ja mam cię zaprowadzić.

     Martin spoważniał.

     - Słabo kłamię – mruknął. – Nie mam wprawy. Kapłanowi Akatosha nie wypada mijać się z prawdą, więc nigdy tego nie robiłem. Ale dobrze, rozumiem konieczność.

     Odszedł spokojnym, lecz zdecydowanym krokiem w stronę grupki mieszczan. Pożegnanie nie było wylewne. Ten i ów ścisnął mu dłoń. Widać było, że jest w tej społeczności kimś o ogromnym autorytecie. Ludzie ufali mu i kochali go.

     - Będzie dobrym cesarzem – pomyślał Mario.