Rozdział XXIX

     Któregoś ranka wezwał go Jauffre. Pozornie był spokojny i opanowany, ale Mario zdołał już poznać go na tyle, by zgadnąć, że coś go trapi. I Jauffre również zauważył, że Mario to odgadł.

     - Martin mnie martwi – westchnął. – Mam nadzieję, że wie, co robi z tą diabelską księgą. Boję się pomyśleć, co to mogłoby z nim zrobić, gdyby nie zachował ostrożności.

     Mario nie odpowiedział. Stał wciąż nieruchomo, oczekując poleceń. Jauffre tymczasem niecierpliwie postukał palcem w drewniane pudełko, w którym przechowywał przybory do pisania.

     - No, ale nie po to cię wezwałem, żeby się skarżyć – rzekł w końcu. – Jest coś, w czym możesz pomóc. Mam nadzieję… Straż u bram meldowała, że widziano obcych na drodze przez kilka ostatnich nocy. Mam tam kilku zaufanych ludzi, którzy informują mnie o takich sprawach. Sam nie mogę opuścić świątyni. Musiałbym pchnąć kogoś w okolice, żeby przeszukał zbocze. Pomyślałem, że ty, ze swoim łowieckim talentem, najszybciej ich wytropisz.

     - Rozumiem – Mario skinął głową.

     - Są za blisko, żeby bawić się z nimi w jakieś gierki – mruknął Jauffre. – Trzeba ich zwyczajnie zlikwidować, jeśli oczywiście to naprawdę szpiedzy, bo tego nie wiemy. Ci z Mitycznego Brzasku nie boją się śmierci, więc o złapaniu któregoś żywcem nawet nie ma co marzyć. Jeśli znajdziesz u nich jakieś dokumenty, przynieś. Pogadaj ze Steffanem, powie ci, gdzie ich widziano. A potem skontaktuj się z kapitanem Burdem. To dowódca straży w Brumie. Jest częściowo wtajemniczony w nasze sprawy, możesz mu ufać. Zresztą, hrabina również… Prosiłem ją, żeby miała oko na obcych. W każdym razie, kapitan też może coś wiedzieć.

     Znów chwila milczenia. W końcu Jauffre skrzywił się, jakby połknął żabę.

     - Słuchaj, co do szpiegów – mruknął. – Żaden z nich nie może opuścić tego miejsca i donieść o nas swoim pryncypałom. To przede wszystkim. Jeśli uda ci się ich zlikwidować, zwłoki dyskretnie pokaż Burdowi, może któregoś rozpozna.

     - Rozkaz – Mario skinął głową.

     Jauffre spojrzał, na niego spod brwi.

     - Dobra, zmykaj – uśmiechnął się. – Powodzenia na tym polowaniu.

     Steffan udzielił mu dokładnych informacji.

     - Wiesz, gdzie jest najbliższy kamień runiczny?

     Mario skinął głową.

     W całym Cyrodiil stało wiele takich prehistorycznych budowli. Kamienne menhiry, z wykutymi na nich znakami, otoczone kręgiem mniejszych kamieni. Niektóre z nich wibrowały magią, inne były chyba po prostu pomnikami dawnych cywilizacji. Między Brumą a Świątynią Władcy Chmur, kawałek od traktu, znajdował się jeden szczególny kamień, lekko wibrujący jakąś nieznaną magią. Ale chyba była to dobra, życiodajna magia, bo pomimo śniegu wokół, pod kamieniem wciąż rosły kwiaty i zieleniła się trawa. 

     - Tam właśnie się kręcą – rzekł Steffan. – W nocy. W dzień ich nie zauważono. Jedynie ślady.

     - Pójdę, może coś z nich wyczytam – odezwał się Mario. – Spokojnie, nikt mnie nie zauważy.

     Steffan uśmiechnął się i skinął głową. Łowieckie umiejętności brata rycerza Mariusa, jak zwano go pośród Ostrzy, nie były tu dla nikogo tajemnicą. Głaz znajdował się niedaleko świątyni, choć z góry nie był widoczny, bowiem przesłaniało go górskie zbocze. Mario udał się tam pieszo, pilnując, by nie zostawiać zbyt wyraźnych śladów.

     Tropienie na śniegu jest bardzo łatwe, zwłaszcza dla kogoś tak wprawionego jak on. Należało jednak założyć, że rzekomym szpiegom również nieobca jest ta sztuka. Dlatego nie poszedł wprost do pomnika, lecz naokoło, by dojść do niego od wschodu. Przy odrobinie szczęścia, nikt nie skojarzy jego śladów ze świątynią.

     Przy kamieniu nie znalazł nikogo. Było to urokliwe miejsce, wyglądające jakby krąg wokół menhiru nie poddawał się surowemu, górskiemu klimatowi i wytwarzał wokół własny, znacznie łagodniejszy. Porastały go zioła o drobnych, niebieskich kwiatach. Mario nie pamiętał ich nazwy, ale wiedział, że alchemicy używają ich do wytwarzania eliksirów. Część z nich była zdeptana. Do kręgu prowadziła wydeptana ścieżka – znak, że spotkania odbywały się regularnie i to już od jakiegoś czasu. Co ciekawe, ślady wyglądały na kobiece. Przynajmniej odciski jednych stóp na pewno pochodziły od kobiety. Nie był jednak w stanie z całą pewnością stwierdzić, ile osób tędy przechodziło. Śnieg padał ostatnio trzy dni temu. Przez ten czas kilkakrotnie ktoś tutaj przechodził w jedną i w drugą stronę. Prawdopodobnie dwie osoby, bo rozmiary odcisków były dwojakich rozmiarów. I nigdy jednocześnie, bo wtedy zapewne dwie osoby, przynajmniej w niektórych miejscach, chodziłyby obok siebie, a tego nigdzie nie zauważył.

     Szpiedzy… Czy aby na pewno? Jemu wyglądało to bardziej na miłosną schadzkę. Ileż to razy zakochani musieli się kryć ze swymi namiętnościami przed rodzinami i znajomymi. Ścieżka wiodła w stronę Brumy. Czy dochodziła do samego miasta, nie wiadomo. Dobrze byłoby to sprawdzić, ale tego właśnie zrobić nie mógł, bowiem jego własne ślady zaalarmowałyby rzekomych szpiegów, że ktoś odkrył ich miejsce spotkań. A to mogło rozstrzygnąć sprawę. Gdyby obie osoby przychodziły z miasta, to prawie na pewno na schadzkę. Jaki bowiem sens miałoby ich szpiegowskie spotkanie poza miastem, skoro pomiędzy murami spotkać się i łatwiej, i bez wzbudzania podejrzeń? W knajpach zawsze pełno ludzi. Wystarczy usiąść przy kielichu i dyskretnie przekazać informacje. Ale gdyby okazało się, że jedna z nich wprawdzie przychodzi z miasta, ale druga już nie, to sugerowałoby przekazywanie informacji obcym. Niekoniecznie musieli to być wrogowie z Mitycznego Brzasku. Mógł to być równie dobrze kontakt bandy rabusiów, zasadzających się na wędrujących do miasta kupców, albo nielegalna transakcja, na przykład sprzedaż skoomy. Tak czy owak, trzeba to sprawdzić.

     Zerknął na słońce. Jeszcze wcześnie. Nie minęło nawet południe. Zawrócił więc tą samą drogą, którą przyszedł i niedługo znów stanął przed Jauffrem.

     - Pójdę tam pod wieczór – oznajmił, gdy w kilku słowach streścił mu wynik rozpoznania. – Rośnie tam kilka jodeł i jest parę skałek, więc będę miał się gdzie ukryć. Najlepiej byłoby zaskoczyć ich, gdy są oboje.

     - Rób jak uznasz za słuszne – Jauffre skinął głową. – Nie ma tu do takich spraw nikogo lepszego od ciebie. Dasz radę ukryć się na tyle blisko, żeby ich usłyszeć?

     - Taki mam plan – odparł Mario. – Wiem, z której strony przychodzą, więc powinno się udać.

     Wychodząc, napatoczył się na Baurusa. Redgard błysnął zębami w uśmiechu i zaproponował kolejną lekcję szermierki. Wyszli na plac.

     - Nieźle – przyznał Baurus, gdy Mario po raz kolejny odbił całą serię ciosów. – Teraz kontratak! Łokieć niżej! Tak, dobrze, raz, raz, raz i blok. I raz, raz raz… Opuść łokieć! Jeszcze raz. Zacznij od pchnięcia, tak, dobrze, blok, atak, blok, pchnięcie, blok…

     - Aj! – Mario złapał się za ramię, gdy Baurus uderzył go płazem ostrza w łokieć.

     - Za wysoko go trzymasz! Tak będzie za każdym razem, gdy go za bardzo uniesiesz. Jeszcze raz!

     - Może już starczy? – zaproponował Mario. – Mam misję do spełnienia i niedobrze byłoby zmorzyć ręce.

     Baurus pokręcił głową z dezaprobatą.

     - To nie ty wybierasz czas walki, to walka wybiera. W prawdziwej walce też zaproponujesz przeciwnikowi przerwę?

     Mario uśmiechnął się i zadał cios z góry. Baurus odbił go. Przez chwilę trwała wymiana cięć, aż Mario znów złapał się za łokieć.

     - Ostrzegałem – zagroził Baurus. – Aż nie nabierzesz odruchu, żeby trzymać go blisko ciała.

     - Przetrącisz mi ramię i nie będę mógł wykonać misji – burknął Mario, masując obolałe miejsce. – Potrzebuję tej ręki dziś wieczorem.

     - Jakąż to misję dziś wykonujesz? – spytał Baurus, jednocześnie wyprowadzając cios zza głowy.

     - Nie interesuj się, panie ciekawski – Mario odbił cięcie i zaatakował z dołu.

     - Chciałbym wiedzieć, gdzie szukać potem twoich zwłok – Baurus bez trudu odbił jego klingę i nagłym piruetem zbliżył się do niego, opierając mu sztych na karku.

     Mario zaczerwienił się. Nawet nie zdążył zareagować, nie mówiąc już o odbiciu ciosu.

     - Nigdy ci nie dorównam – mruknął zniechęcony.

     - Ja się w tym ćwiczę od szóstego roku życia – Baurus wzruszył ramionami. – Masz wiele do nadrobienia. A i tak jest nieźle. Trenujesz od niedawna…

     Ale opuścił broń i odłożył ją na stojak.

     - Dobra, przygotuj się do swojej misji – uścisnął mu ramię. – Jutro mam służbę po południu, więc od rana jestem wolny. Jakbyś miał czas, to chętnie służę. A teraz chyba zaczęli wydawać kolację…

     Po posiłku porozmawiał chwilę z Martinem. Cesarz wyglądał na zmęczonego, ale w jego oczach błyskały ogniki.

     - Chyba coś znalazłem – szepnął konfidencjonalnie. – Jeszcze nie mam pewności, ale chyba da się otworzyć portal do tego całego raju Camorana. To byłoby całkowite zaskoczenie, gdybyśmy wszyscy wparowali tam i siłą zabrali mu amulet.

     - Możesz to zrobić? – spytał Mario.

     - Jeszcze nie – Martin potarł czoło. – Do tego potrzebne są jakieś artefakty, jeszcze nie wiem, jakie. Potrzeba najpierw je rozpoznać i zdobyć. I pewnie niektóre z nich można zdobyć jedynie w Otchłani – spojrzał mu ze smutkiem w oczy.

     - Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć – odrzekł Mario. – Powiedz kiedy, powiedz dokąd, a pójdę.

     - Wiem – odparł Martin wzruszonym głosem.

     Przez chwilę milczał, ale zaraz uśmiechnął się i błysnął oczami.

     - Wiesz, czego żałuję najbardziej?

     Mario spojrzał na niego pytająco.

     - Jestem zbyt zmęczony, żeby docenić swoje szczęście – Martin parsknął śmiechem. – Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak teraz, wyjąwszy lata młodości, spędzone w rodzinnym domu. Wokół mnie sami przyjaciele, którym mogę bezgranicznie ufać. Mam cel w życiu, tak jasny, jak jeszcze nigdy. Mam skarbnicę wiedzy w zasięgu ręki. Jestem w miarę bezpieczny, o ile w ogóle można mówić o bezpieczeństwie w tych czasach. Jest mi ciepło, mam co jeść i polubiłem nawet ten stół, o zwłaszcza to miejsce – wskazał nieduży, podłużny sęk na wypolerowanej desce. – W dzień przypomina mi spokojny ostrów na wolno płynącej rzece. Słoje otaczają go jak nurt rzeki. Tu się rozdzielają, tu schodzą się na powrót. A tu druga wyspa, niemal identyczna – wskazał następny. – Gdy jestem zmęczony, oba sęki rozmywają mi się i zamieniają się w lekko przymrużone oczy, a układ słojów wokół w spokojną twarz mędrca. Widzę ją zawsze, gdy ogarnia mnie senność. I wydaje mi się wtedy, że ktoś życzliwy z zaświatów troszczy się o mnie i pilnuje, żebym odpoczął. Chwilami wydaje mi się, że to mój ojciec.

     - Uriel Septim byłby z ciebie dumny – zapewnił Mario.

     - Nie o nim mówię – Martin zamknął oczy. – Nie znałem Uriela Septima. Mówię o tym, którego uważałem zawsze za swego ojca. O pracowitym i dobrym człowieku, który dał mi wszystko, a co ja potem lekkomyślnie roztrwoniłem. Czasami wydaje mi się, że wciąż jest przy mnie.

     - Jest przy tobie za każdym razem, gdy go wspomnisz – zapewnił Mario. – Wiem to, bo kiedy tylko pomyślę o Starym Myśliwym, mam to samo. Przychodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu. Niemal czuję ten dotyk. I nachodzi mnie wtedy błogosławiony spokój. I przestaję się bać. Zapewne oni wciąż nad nami czuwają.

     - Tak – skinął głową Martin. – Mam to samo. A gdy mi źle, wyobrażam sobie ich oboje, ojca i matkę. Przychodzi do mnie wtedy spokój, ale niestety, nie sam. Towarzyszy mu taka tęsknota, że aż w piersiach gniecie. Wiele bym dał, żeby móc choćby teraz chwycić proste, drewniane widły i przerzucać siano razem z ojcem, martwiąc się tylko o to, żeby nie zamokło. Jakież to były wspaniałe zmartwienia. Nawet do nich tęsknię.

     Przez chwilę milczał, z twarzą ukrytą w dłoniach. Po czym westchnął głęboko i z weselszym nieco spojrzeniem odezwał się.

     - Dobra, wyczerpałem limit słabości na dziś. Muszę wziąć się w garść.

     Przysunął się lekko do Maria i szeptem spytał.

     - Nie powiesz nikomu, prawda?

     - O czym? – bąknął Mario zdziwiony.

     - O tym, że się na chwilę rozkleiłem – odrzekł Martin silniejszym głosem. – Oni wszyscy liczą na mnie. Nie mogę zasiać zwątpienia w ich sercach.

     Mario najpierw pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym potrząsnął nią energicznie.

     - Nie powiem – zapewnił.

*          *          *

     Słońce już zaszło i niebo pociemniało, by po chwili rozjarzyć się całym bogactwem gwiazd. Jeden z księżyców już wychylał się zza gór, a dookoła leżał świeży śnieg, odbijający jego światło. Było więc całkiem jasno, przynajmniej dla Maria, przywykłego do nocnych polowań. Magiczne rękawice na razie nie wskazywały wokół żadnej żywej istoty. Zwierzyny było w tych okolicach bardzo mało, ze względu na surowe warunki, w jakich przyszłoby jej tu żyć. Nic go więc nie rozpraszało. A nieznaczny ruch w oddali ujrzał jeszcze zanim zaklęte karwasze zapaliły w jego oczach purpurową poświatę Wykrycia Życia. Po chwili pojawiła się i ona, niewyraźna i zamazana. Mimo to, po ruchach i proporcjach ciała poznał, że ma do czynienia z istotą ludzką, a nie ogrem, czy wilkiem. Znieruchomiał, przytulony do skały. Było mu zimno, bowiem trwał w bezruchu już od jakiegoś czasu, ale w tej chwili przestał o tym myśleć.
Kamień runiczny w okolicach Brumy


     Tajemnicza postać zbliżała się. Przez chwilę widział tylko niewyraźną, poruszającą się plamę, bowiem skały przysłoniły mu widok, ale wkrótce postać wyszła na otwartą przestrzeń. Wyraźnie szła w kierunku pomnika, wydeptaną wcześniej ścieżką. Po ruchach poznał, że ma do czynienia z kobietą.

     Postać podeszła do pomnika i rozejrzała się uważnie. Mario wyczuł delikatny zapach jej perfum. Odruchowo zadbał o to, by zawczasu ukryć się po stronie zawietrznej, więc nie było mowy, by nieznajoma go wyczuła. Wątpliwe zresztą, by miała zmysły aż tak wyczulone jak on, wychowanek lasu. Trwał w bezruchu i obserwował, jak kobieta wolno, od niechcenia, spaceruje przy pomniku. Kilka kroków przed siebie, potem z powrotem. Niewątpliwie na kogoś czekała.

     Nie musiała jednak czekać długo. Wkrótce na ścieżce zamajaczyła kolejna postać i również zaczęła się zbliżać. Mario mocniej ścisnął łuk w zgrabiałej dłoni. Mimo iż miał na sobie rękawice, czuł jak marzną mu końcówki palców.

     Druga postać też była kobietą. Gdy podeszła do pomnika, zauważył, że była nieco mniejsza od swej towarzyszki. Pewnie Cesarska, podczas gdy pierwsza wyglądała na Dunmerkę. Nie widział wyraźnie, bowiem magiczna poświata przeszkadzała mu w rozpoznawaniu twarzy, ale uznał, że w razie walki lepiej wyraźnie widzieć postać niż szczegóły. Nie zdjął więc rękawic.

     - Brzask nadchodzi – odezwała się Cesarska.

     - Chwalmy nowy dzień – odpowiedziała Dunmerka.

     Zrobiło mu się jeszcze zimniej. A więc nie randka. Nie schadzka kochanków. Nie niewinne spotkanie. To jednak szpiedzy Mitycznego Brzasku! Niedobrze…

     - Witaj, Jearl – odezwała się Dunmerka – Masz dla mnie jakieś wieści?

     - Witaj, Saveri – odrzekła Cyrodiilijka. – Od przedwczoraj niewiele, ale zawsze coś. Przyjrzałam się ich kryjówce. Jej zdobycie jest możliwe, ale bardzo trudne. Do świątyni wiedzie tylko jedna droga, ta właśnie – wskazała ramieniem na niewyraźny trakt, wiodący do Świątyni Władcy Chmur. – Z innych stron niepodobna się do niej dostać, a i ta jest wąska i kręta. Kończy się solidną, okutą bramą.

     - Jak szeroka jest ta ścieżka? – spytała Saveri.

     - Wąska – westchnęła Jearl. – Można wchodzić w zasadzie tylko gęsiego. Inaczej walczący będą sobie przeszkadzać.

     - Nie szkodzi – zamruczała Saveri. – Nie zdobywa się zamków na piechotę. Sprawdziłaś czy Septim na pewno tam jest?

     - Nie widziałam, żeby ktoś opuszczał świątynię – odparła Jearl. – Zakładam więc, że wciąż tam jeszcze jest. Niestety, nie wiem co tam robi. Nie mam wstępu do wewnątrz, a Ostrza są zbyt ostrożne, żeby spróbować zagadać. Zresztą, od pewnego czasu nie opuszczają świątyni i nie widzę żadnego z nich.

     - Jakieś jaskinie? Przejścia, korytarze do świątyni?

     - Niczego takiego nie znalazłam – odparła Jearl. – Przynajmniej w pobliżu świątyni.

     - Spróbuj jeszcze raz, dokładnie – poleciła Saveri. – Masz na to trochę czasu. Zjawię się tu najwcześniej za cztery dni, prawdopodobnie jednak pięć albo sześć.

     Agentki pożegnały się i Mario pojął, że już nic więcej nie usłyszy. Co więcej, za nic nie mógł dopuścić, by te wieści dotarły do uszu Camorana. Gdy tylko Dunmerka odwróciła się w stronę ścieżki, warknęła cięciwa i złowieszczo syknęła strzała. Grot wbił się w jej potylicę, zadając natychmiastową śmierć.

     Jearl znieruchomiała na chwilę, po czym wyszarpnęła z pochwy krótki miecz i rozejrzała się z przestrachem dookoła. Mario, z napiętym łukiem wysunął się zza głazu.

     - Stój i rzuć broń – warknął groźnie. – Zabiję, jeśli będę musiał, ale jeśli będziesz rozsądna, zachowasz życie.

     Ku jego zdumieniu, kobieta tylko się roześmiała.

     - Myślisz, że boję się śmierci, jak wy, robaki pełzające u stóp satrapy? – odrzekła z nienawiścią w głosie. – Chętnie oddam życie za mojego pana! Nie masz pojęcia, jak wielka nagroda mnie za to czeka.

     - Wiem aż za dobrze, co cię czeka – odrzekł Mario z naciskiem. – Byłem w Otchłani niejeden raz i widziałem jak Mehrunes Dagon nagradza swoje sługi. Kąpiel w lawie, oto cię czeka! Albo powieszenie za nogi w pustej wieży…

     - Łżesz, robaku! – zawołała Jearl nieprzytomnym głosem. – Na własne oczy widziałam Mistrza, przybywającego z Raju! Raju, w którym ja będę królową, a którego ty nigdy nie zobaczysz na oczy! Giń, zdrajco!

     I rzuciła się w jego stronę z obnażonym mieczem. I równie gwałtownie zatrzymała się, gdy grot wbił się jej w czoło. Stuk uderzenia zabrzmiał okrutnie i groteskowo jednocześnie, jakby strzała wbiła się w drzewo. Dziewczyna spojrzała nieprzytomnie w dal, jakby zdziwiona tym, co zobaczyła, po czym bezgłośnie osunęła się na ziemię.

     Mario zacisnął zęby. Miał nadzieję, że uda mu się ją pochwycić i żywą dostarczyć Jauffremu. Z rozmowy wynikało, że wróg wie bardzo dużo, a w dodatku ma jakiś szatański plan. Żałował, że nie zdążył dowiedzieć się, jaki. Niestety, niczego więcej się już od nich nie dowie.

     Obszukał zwłoki. Znalazł jedynie żelazny klucz i kilka monet. Żadnego dokumentu. To samo z Dunmerką. Podziwu godna ostrożność. Wieści, jak widać, przekazywano sobie ustnie, by nie wpadły w ręce wroga. Westchnął przeciągle. Przez chwilę zastanawiał się, co zrobić, aż w końcu ruszył w kierunku majaczących w oddali murów Brumy.

Rozdział XXVIII

     Wartownik poznał go i bez problemu uchylił wrót. Mario chciał zeskoczyć z konia, ale Vulcan, wyczuwając w górze zapach stajni, sam wkroczył na schody, nie czekając, aż to zrobi. Zajechał więc na samą górę, siedząc w siodle i tam dopiero zsiadł z niego, podając wodze dyżurnemu. Zabrał ze sobą tylko swój tobołek.

    Ze wzruszeniem powitał znajomy widok. Podobała mu się lekka w formie i malownicza bryła koszar-świątyni. Strażnik u wejścia pozdrowił go z uśmiechem. Tymczasem drzwi otworzyły się i wyszedł z nich sam arcymistrz, zupełnie, jakby się go spodziewał.

Świątynia Władcy Chmur

     - Dzięki Talosowi, wracasz bezpiecznie – powitał go, odpowiadając na jego salut, po czym bez wstępów spytał. – Masz Amulet Królów?

     Mario westchnął.

     - Nie mam – rozłożył ręce. – Mankar Camoran zniknął wraz z nim.

     I w kilku słowach opowiedział mu o przebiegu swej misji. W miarę opowiadania, twarz arcymistrza stawała się coraz bardziej pociągła.

     - Raj Camorana – mruknął. – Ciekawe, co to takiego. Pewnie jakaś domena w Otchłani, w której urządzono coś na kształt ogrodu. No cóż, chodź, ogrzej się w środku. Spróbujemy coś uradzić.

     Weszli do środka.

     - Powiedz mi, że masz też jakąś dobrą nowinę – mruknął znowu arcymistrz. – Przydałaby się, bo ludzie zupełnie stracą nadzieję. 

     - Może – odrzekł ostrożnie Mario.

     Jauffre przystanął, lustrując go pytającym wzrokiem.

     - Mam „Misterium Xarxes” – potrząsnął tobołkiem. – Świętą księgę Mitycznego Brzasku.

     Jauffre zmarszczył nos.

     - Mówisz o oryginalnej księdze, napisanej przez Mehrunesa Dagona?

     - Słyszałeś o niej?

     - Pewnie – Jauffre wzruszył ramionami. – Odkąd Martin tu przybył, prawie nie wychodzi z biblioteki. Doszperał się tam niejednej ciekawej informacji. O tej księdze również. Zatem masz ją… To dobrze, choć nie mam pojęcia, jak moglibyśmy jej użyć.

     - Może Martin będzie wiedział…

     - Jeśli ktokolwiek to tylko on – Jauffre skinął głową. – Najlepiej od razu idź do niego. Powinien być w Wielkiej Sali, zaczytany w księgach. Prawie nie śpi, odkąd wyjechałeś. Bez przerwy studiuje wiedzę o daedrycznych kultach.

     Mario skierował swe kroki do najbliższych drzwi. Już po chwili znalazł się w Wielkiej Sali, opustoszałej o tym czasie, bowiem zbierano się tu głównie na posiłki. Przy jednym ze stołów, obok kominka siedział Martin, ubrany w swą burą, mnisią szatę. Na stole przed nim leżało kilka ciężkich tomów, a obok nich niedojedzona, wystygła potrawka, z widelcem zatkniętym między kawałki warzyw. Gdy wszedł, Martin podniósł wzrok i zaskoczony uśmiechnął się słabo.

     Przedstawiał nieciekawy widok. Wydawało się, ze znacznie schudł przez ten czas. Jego twarz była blada, a pod oczami ciemniały mu sine półksiężyce.

     - Jesteś z powrotem – powiedział z ulgą, wstając na powitanie. – Mówiłem Jauffremu, że niepotrzebnie się martwi. Ciebie nie tak łatwo pokonać.

     Mario zaczerwienił się.

     - Nie wstawaj – bąknął. – Przecież jesteś cesarzem…

     Martin prychnął, ale usiadł.

     - No, nie stój nade mną, jak jakiś kat – uśmiechnął się. – Siadaj.

     - Siadać w obecności cesarza – Mario pokręcił głową, ale usiadł naprzeciw niego, głównie z powodu zmęczenia. – Kto to widział?

     - Przyzwyczajaj się  - Martin uścisnął mu dłoń. – Jeśli ten świat przetrwa, a my z nim, to będzie jeden z twoich przywilejów.

     Ale zaraz spoważniał.

     - Widzę, że masz złe wieści – szepnął, patrząc mu w oczy. – Nie odzyskałeś Amuletu Królów, prawda?

     - Niestety – westchnął Mario. – Nie udało mi się.

     - Szczerze mówiąc, od początku nie wierzyłem, że tam będzie – odrzekł Martin, podpierając głowę. – To był jedyny ślad, więc należało tam pójść, ale nie przypuszczałem, żebyś go tam znalazł. Tylko, sam wiesz, nadzieja umiera ostatnia. No, ale opowiadaj co widziałeś. Może uda nam się coś wymyślić.

     - Amulet tam był – odparł Mario. – Na szyi Mankara Camorana. Ale zanim zdołałem się do niego dopchać, zniknął w portalu do swego raju. Nie udało mi się, jednym słowem. Ale mam coś innego, co być może dasz radę wykorzystać. Mam „Misterium Xarxes”.

     Przez chwilę Martin sprawiał wrażenie zdezorientowanego.

     - Masz na myśli „Komentarze…”?

     - Nie – Mario uśmiechnął się zadowolony, że może czymś zadziwić przyjaciela. – Mam na myśli świętą księgę Mitycznego Brzasku.

     I przy tych słowach wydobył opasłe tomisko z tobołka i położył je przed cesarzem.

     - Na Dziewiątkę – szepnął zaskoczony Martin.

     Zdumiony, ostrożnie dotknął daedrycznych znaków, wytłoczonych na okładce. Podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy.

     - Na Dziewiątkę! – powtórzył głośniej. – Mam nadzieję, że do niej nie zaglądałeś! Nie, widzę, że nie, bo wciąż gadasz z sensem. Ale taka rzecz jest niebezpieczna nawet jeśli tylko wziąć ją do ręki.

     Położył dłoń na okładce i cień niepokoju przemknął przez jego twarz.

     - Wibruje – mruknął. – Wibruje potężną magią. Złą magią. Niebezpieczną i niszczycielską. Oby tylko nie ściągnęła nam tu na karki sług Dagona.

     Mario zmartwiał.

     - Więc… - zająknął się. – Więc to źle, że ją tu przyniosłem? Wybacz, nie wiedziałem… Gdybym wiedział, że to takie niebezpieczne…

     Ale Martin potrząsnął tylko głową.

     - Nie – odrzekł głosem już znacznie spokojniejszym. – Wybacz, miałeś rację, że ją tu przyniosłeś. Jest niebezpieczna, to prawda. Potwornie niebezpieczna. Ale przecież jeszcze nieraz będziemy musieli się narazić, zanim uda się pokonać Potwora Ciemności

     Wstał i przytrzymał ramię Maria, który również próbował się poderwać na nogi.

     - Siedź i patrz mi prosto w oczy.

     Niby medyk, dokładnie obmacał jego czoło, potem dłonie. Zaświecił mu kagankiem najpierw w jedno oko, potem w drugie.

     - Nie – szepnął z ulgą. – Chyba nic ci się nie stało. Pewnie kontakt z księgą trwał za krótko. Ale lepiej daj ją mnie. Znam kilka sposobów na to, jak się ochronić przed jej diabelskim wpływem. W końcu, sam byłem kiedyś kultystą. Wprawdzie Sanguine wydaje się zupełnie niegroźny przy Panu Zniszczenia, ale zasady są podobne.

     Opadł na ławę, z ciężkim westchnieniem.

     - Musisz odpocząć – rzekł Mario z troską. – Źle wyglądasz. Może potrzebujesz medyka?

     - To tylko zmęczenie – odrzekł Martin, kryjąc na chwilę twarz w dłoniach i przecierając oczy. – Mało śpię. Nie mogę zasnąć. Co zamknę oczy, to wydaje mi się, że słudzy Dagona tylko na to czekają i właśnie w tej chwili uderzą.

     - Zamknąłem kilka kolejnych Bram Otchłani – odrzekł Mario. – Jak myślisz, osłabiło go to trochę?

     - Na pewno – Martin skinął głową. – Na pewno trochę pomieszało mu to szyki. Ale w jakim stopniu? Dziewiątka raczy wiedzieć.

     - Odpocznij – odezwał się Mario. – Nie uratujesz świata w takim stanie.

     - Masz rację, muszę trochę odpocząć – skapitulował Martin. – Ale za chwilę. Najpierw opowiedz mi o swojej misji. Zacznij od momentu, w którym wyruszyłeś do ich świątyni. Co się działo przedtem, mniej więcej wiem. Już mi to ktoś zreferował.

     - Baurus, jak widzę, dotarł – uśmiechnął się Mario.

     A potem zaczął szczegółowo opowiadać o wszystkim, co wydarzyło się w jaskiniach. Mówił zwięźle i spokojnie, ale gdy dotarł do momentu, w którym musiał zabić Argonianina, głos mu się załamał.

     - Nie wiedziałem, co robić – szepnął i łzy pokulały mu się z oczu. – Do ostatniej chwili rozpaczliwie szukałem jakiegoś wyjścia. Ale nie znalazłem.

     - Zabiłeś go?

     Mario skinął głową i zacisnął powieki. Mimo to, dwie kolejne łzy pokulały mu się z oczu.

     Martin milczał przez chwilę.

     - Nie mogę powiedzieć, że nic złego się nie stało – westchnął w końcu. – Ale widzę, że nie zabiło to w tobie człowieka. To dobrze… Cóż, musisz z tym żyć. Z wyrzutami sumienia nie mogę ci pomóc. Ale przecież wiesz, że tak trzeba było. Czasem tak jest. Musimy popełnić zło, bo nie mamy wyboru. Czasem los daje nam jedynie wybór między złem i mniejszym złem. Przez całe życie dokonujemy wyborów. Czasami przychodzi nam ich żałować.

     - Mniejsze zło – Mario szepnął drżącymi wargami. – Morderstwo miałoby być mniejszym złem? To najohydniejszy czyn ze wszystkich.

     - Gdybyś tego poniechał, nie byłoby cię tutaj, nie byłoby tutaj tej księgi, a kolejny żołnierz właśnie jechałby na samobójczą misję do jaskiń Dagona – odrzekł Martin. – Nie mówię, że to nie było złe. Ale skoro nie było innego wyjścia… Dagon chce zabić wszystkich, którzy nie ugną przed nim karku. On przynajmniej miał to szczęście, że zginął z ręki kogoś, kto nie czuł do niego nienawiści, a wręcz mu współczuł. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to ważne.

     Przez chwilę milczeli obaj, aż w kocu Martin łagodnym głosem ponaglił go, aby opowiadał dalej. Mario dokończył swą opowieść, wspominając również o zakupie konia i zaklęciu rękawic. Na koniec ostrożnie wskazał na leżącą przed nim księgę.

     - Czy „Xarxes” – dotknął okładki końcem palca – może nas jakoś doprowadzić do Camorana?

     - Nie wiem – Martin potarł dłonią czoło. – Może… Podejrzewam, że tajemnica, jak otworzyć portal do raju Camorana leży gdzieś pomiędzy tymi kartami – przesunął po nich palcem. – Skoro, jak mówisz, Mankar Camoran to potrafi, z pewnością dostał od kogoś instrukcje, pewnie od samego Mehrunesa Dagona. A skoro od niego, to może tu są, w księdze napisanej jego ręką. Przestudiuję ją uważnie… Nie bój się – uśmiechnął się, zerknąwszy na spłoszone oczy Maria. – Wiem, jak postępować z tą księgą. Ale będę potrzebował czasu.

     Westchnął przeciągle i potarł oczy.

     - A właśnie czasu najbardziej nam brakuje. Nie wiemy, kiedy wróg uderzy. Nie wiemy gdzie… Nie wiemy, jaką siłą. Nic nie wiemy…

     Wstał, po czym podszedł do jednej z szaf i wyciągnął z niej kawałek rzemienia i duży arkusz papieru.

     - Muszę ją zabezpieczyć – wyjaśnił. – Majstrowanie przy mrocznych sekretach może być bardzo niebezpieczne. Nawet ich zwykłe czytanie. Muszę zadbać o to, by nikt tej księgi nie otworzył, nawet przypadkiem.

     Zręcznie owinął ją papierem, po czym obwiązał rzemieniem, jak pakunek. Na papierze wypisał ostrzeżenie.

     - A teraz naprawdę muszę chwilę odpocząć – uśmiechnął się. – Wybacz mi.

     Uścisnęli sobie ręce, po czym Martin wolnym krokiem udał się w kierunku jednego ze skrzydeł, gdzie znajdowały się kwatery. Szedł zgarbiony, jak starzec. Mario nie mógł oprzeć się wrażeniu, że podczas ich krótkiego rozstania, przybyło mu z dziesięć lat.

     - Oto ciężar odpowiedzialności – rozległ się znajomy głos za jego plecami. – Nie chciałbym być na jego miejscu.

     Mario odwrócił się i uścisnął serdecznie stojącego za nim Baurusa.

     - Dobrze, że udało ci się wrócić – Redgard wyszczerzył zęby. – Słyszałem jednak, że nie za bardzo ci poszło. Nie udało się odzyskać amuletu. Cóż, nie wszystko się zawsze udaje.

     - Słyszałeś?

     - Byłem w pobliżu – skinął głową. – Staram się być zawsze tam, gdzie cesarz. Raz już zawiodłem – twarz mu się na moment wydłużyła. – Nie mogę sobie tego wybaczyć. Obiecałem sobie, że tego cesarza nie odstąpię o krok. Tylko co ja mam zrobić, jak on się ode mnie ogania? Widać, nie przywykł do ciągłej ochrony. Muszę go pilnować dyskretnie. Na szczęście, teraz kiedy udał się do kwater, straż przejmie ktoś inny. A ja muszę na chwilę usiąść.

     I ciężko zwalił się na ławę.

     - Wybacz, ale nogi mnie już trochę bolą – uśmiechnął się. – Martin Septim jest chyba z żelaza. On prawie nie sypia!

     - Niepokoi mnie jego stan – wyznał Mario. – Sam się wykańcza.

     - Nic mu nie będzie – Baurus pokręcił głową. – Nie od tego. Cesarze tak mają. Uriel Septim był taki sam. Potrafił czasami pracować przez całą dobę i nie zmrużyć oczu nawet na chwilę. Ty też trochę spoważniałeś – przekrzywił głowę, przyglądając mu się uważnie. – To z powodu tego Argonianina?

     Mario skinął głową.

     - Wiem, że nie mogłem inaczej – mruknął. – Ale jakoś nie potrafię o tym myśleć ze spokojem.

     - Taka służba – Baurus wzruszył ramionami. – Czasem trzeba zabijać.

     - Wroga – prychnął Mario. – Żeby to był wróg, nie byłoby problemu. Wiem, czasem trzeba, nawet zlikwidować po cichu, jak skrytobójca. Ale kogoś bezbronnego, co w niczym nikomu nie zagrażał… To nie jest w porządku.

     - Życie nie jest w porządku – mruknął Baurus. – Sprawiedliwość to utopia i lepiej się z tym pogódź. Jeśli istnieją jakieś zaświaty, to on na pewno już wie, dlaczego umarł i jak bardzo tego żałujesz. Pewnie już dawno ci wybaczył. Na pewno śpi tam spokojniej niż ty. A teraz sam muszę się trochę zdrzemnąć. Masz plany na popołudnie?

     Mario pokręcił głową.

     - Nie dostałem jeszcze żadnych rozkazów.

     - To może wykorzystajmy je tak, jak życzyłby sobie mistrz?

     - To znaczy?

     - Na ćwiczeniach, oczywiście – roześmiał się Redgard. – Jauffre zamartwia się twoimi brakami w fechtunku. Wyrzuca sobie, że posłał cię na misję, a nie miał czasu cię do niej przygotować. Czasami, jak ma gorszy dzień… Kiedy indziej stawia cię nam za wzór.

     - Naprawdę?

     - Naprawdę – Baurus zaśmiał się cicho. – Ale na pewno byłby spokojniejszy, gdybym pokazał ci parę trików, zawsze to coś.

     - Chętnie skorzystam – Mario ścisnął m ramię. – Dziękuję.

     - Podziękujesz, jak ci tyłek mieczem oklepię – ziewnął Baurus. – A teraz wybacz, naprawdę muszę się trochę zdrzemnąć.

     Zniknął za najbliższym przepierzeniem. Mario słyszał jeszcze jego kroki na drewnianych schodach.

     Przez cały dzień Mario odpoczywał. Przynajmniej fizycznie. Jauffre co jakiś czas podchodził do niego i wypytywał go o różne szczegóły. Słuchał uważnie, pocierając czoło i od czasu do czasu rzucając jakieś uwagi.

     - Z tym elfem postąpiłeś właściwie – skwitował. – Mam na myśli tego, który dał ci trzeci tom „Komentarzy”. Oczywiście, nie można wykluczyć, że był podstawiony, ale widzę, że zadbałeś o to, by możliwie zmniejszyć ryzyko. Nigdy nie da się go wyeliminować całkowicie, czasem trzeba zaryzykować. Zaczynasz już myśleć jak my – uśmiechnął się. – Będzie jeszcze z ciebie pociecha.

     - Co mam teraz robić? – spytał Mario, podbudowany nieoczekiwaną pochwałą.

     - Na razie nie mam dla ciebie rozkazów – odparł Jauffre. – Muszę poczekać, aż dostanę jakieś nowe informacje od moich agentów, albo aż Martin dokopie się czegoś w tych księgach. Dałem mu do pomocy dwoje Ostrzy, w charakterze sekretarzy, żeby nie musiał się martwić o drobiazgi. Notują co im podyktuje, dostarczają mu dokumenty, które może potrzebować. No i oni dobrze znają tę bibliotekę, więc mam nadzieję, że są pomocni…

     Milczał przez chwilę, swoim zwyczajem pocierając czoło.

     - Widzisz – rzekł cicho – popełniłeś jednak jeden błąd. Przyjechałeś tu za dnia. Wróg już prawdopodobnie i tak wie o Świątyni Władcy Chmur. Nie mam potwierdzenia w raportach, ale muszę zakładać, że wróg nie jest idiotą. Jeśli nie wpadł jeszcze na ślad, to stanie się to wkrótce. Tyle tylko, że nie mam zamiaru mu tego ułatwiać. Dlatego ograniczyłem maksymalnie nasze kontakty ze światem. Jedynie kilku agentów ma prawo do opuszczania naszej siedziby. Jesteś jednym z nich i bardzo zależałoby mi, żebyś robił to dyskretnie. Wyruszaj zawsze po zmroku i nie przyjeżdżaj tutaj za dnia. A gdy zmierzasz do świątyni, bacz pilnie, by nie zostawiać zbyt wyraźnych śladów. I zawsze upewnij się, czy nie masz ogona.

     - Czego?

     - Czy nikt cię nie śledzi – mruknął Jauffre. – Tak to tutaj nazywamy. Wybieraj boczne ścieżki. Najlepiej, żeby jeszcze biegły w pobliżu kryjówek niedźwiedzi i ogrów. Jeśli nie musisz, nie zabijaj ich. Paradoksalnie, stały się naszymi sprzymierzeńcami i strzegą, choć nie wiedzą o tym, naszego bezpieczeństwa. Masz jeszcze ten zaklęty hełm?

     - Nie, ale mam zaklęte karwasze, nawet lepsze.

     - To dobrze, przynajmniej ogr cię nie zaskoczy…

     - Wybacz – westchnął Mario. – Nie pomyślałem o tym.

     - Musisz zawsze oglądać się za siebie – Jauffre pokiwał głową. – I zawsze zadbać o legendę. Ten numer z przejęzyczeniem, jaki zastosowałeś w Cheydinhal jest niezły, ale nie stosuj go zbyt często, bo się połapią. Lepiej pytać i to szeptem o drogę do miejsca, do którego rzekomo zmierzasz. I tutaj musisz wyczuć, czy już jesteś podejrzany, czy jeszcze nie. Jeśli tak, proś o dyskrecję, możesz nawet sypnąć za nią złotem. To dosyć przekonujące, a wróg i tak wyciągnie tajemnicę z twojego rozmówcy. Albo go postraszy, albo go przekupi. Tacy są ludzie i nic na to nie poradzisz.

     - Rozumiem – skinął głową. – Czy coś wskazuje na to, że wróg odkrył naszą kryjówkę?

     - Nie bezpośrednio – mruknął Jauffre. – Ale zauważyliśmy, że interesuje go Bruma. Być może których z nas, niekoniecznie ty, był nie dość ostrożny, albo przez przypadek wpadł w oko jakiemuś szpiegowi. Raczej nie łączę tego z tobą, bo zauważyliśmy to w czasie twojej nieobecności. Raport przywiózł Baurus od jednego agenta w Brumie. Musi więc trwać to od jakiegoś czasu. Wróg coś wie, ale nie wiemy, jak dokładne są jego informacje.

     - Myślałeś o tym, żeby ewakuować Martina do Skyrim?

     Jauffre skinął głową.

     - Mam już nawet przygotowane miejsce. Problem w tym, że nie mogę tak szybko ewakuować całej biblioteki, a cała nasza nadzieja w tym, że Martin coś w niej znajdzie. Ewakuacja to ostateczność.

     Mario pokiwał smętnie głową, gdy Jauffre wolnym krokiem udawał się do swego gabinetu, w skrzydle świątyni. Wciąż przypominał dawnego mnicha z Weynon. Nadal był opanowany i emanował spokojem, ale trzymał się teraz prościej i jego krok był bardziej sprężysty. Kiedy to spotkali się po raz pierwszy? Mario pokręcił głową ze zdumieniem. To było tak niedawno! A przecież tak wiele się od tego czasu wydarzyło. Jego życie wywrócone zostało do góry nogami. Cały spokój, pogoda ducha, beztroska i brawura odleciały gdzieś w niebyt. Stał się odpowiedzianym żołnierzem elitarnej formacji i czuł, że naprawdę leży mu na sercu los Cesarstwa. Nie tylko ze względu na Martina. On jeden był w Otchłani i na własne oczy widział, co przynosi ze sobą wróg. Cieszył się, że Jauffre nie lekceważy sobie jego uwag, a przeciwnie, wsłuchuje się w nie uważnie. Był uważany za kogoś w rodzaju eksperta od domeny Mehrunesa Dagona. Również Martin wypytywał go czasem o różne szczegóły. W bibliotece zdeponował nawet instrukcję, co trzeba zrobić, aby zamknąć Bramę Otchłani, ale nie było dotąd okazji, by komukolwiek to pokazać. Było to również ryzykowne. Sam wiedział, kiedy przystanąć, kiedy się wtopić w otoczenie, a kiedy można ruszyć naprzód. Gdyby wziął kogoś ze sobą, byłoby mu o wiele trudniej. Dlatego Jauffre jeszcze nie zdecydował się na posłanie go w Otchłań w towarzystwie. Napomknął jednak, że prędzej czy później trzeba będzie to zrobić i Mario musi się na to przygotować. Trzeba nauczyć innych, bo Mario jest tylko jeden i nie może być wszędzie.

     Problem w tym, że Bramy Otchłani otwierały się zwykle w miejscach całkowicie nieprzewidywalnych, które znajdował przypadkiem.

     Nie mając chwilowo nic do roboty, również uciął sobie krótką drzemkę. Pod wieczór za to spotkał się z Baurusem na placu ćwiczeń. Ten, w przeciwieństwie do Steffana, polecił mu chwycić za ostrą broń. I na razie odrzucić tarczę.

     - A teraz słuchaj – odezwał się Redgard. – Po pierwsze, odłóż tę katanę. Używasz na co dzień daedrycznego miecza, więc ćwiczyć będziesz z nim. Pokaż no go…

     Mario podał mu broń, zdobytą w Otchłani. Baurus skinął głową z uznaniem i wykonał kilka machnięć i młyńców.

- Ciężki – skwitował, oddając mu broń. – Musisz dostosować swój styl walki do ciężaru broni. Najpierw pokaż, co potrafisz.

     Przez chwilę na placu rozlegał się jedynie szczęk broni. Mario atakował, Baurus zasłaniał się, lub robił uniki. Potem zmiana, potem znów to samo. Po krótkim czasie Redgard dał znak, by Mario opuścił broń.

     - Ciężki miecz to dobra, solidna zastawa – oznajmił. – Również silny cios. Ale gorzej z szybkością. No i szybko się zmęczysz. Zwłaszcza, gdy tak wymachujesz ręką. Za bardzo zginasz nadgarstek. Nadgarstek przy takiej broni musi być usztywniony. Niektórzy nawet zakładają sobie tam specjalne opaski usztywniające. Zarówno ciosy, jak i zastawy, wyprowadzaj z ramienia. O, tak. Widzisz? Całe ramię pracuje. Teraz zastawa. To robisz zupełnie źle. Zasłaniasz się mieczem. Nadstawiasz go. Przeciwnik łatwo może go ominąć. A poza tym, nieruchomą zastawę łatwo rozbić silniejszym ciosem. Zastawę należy wyprowadzać dopiero wtedy, gdy miecz przeciwnika jest już w ruchu. I musisz uderzyć w jego ostrze. Uderzyć, rozumiesz? Nie wystarczy się zasłonić. Musisz uderzyć tak, jakbyś to ty atakował. Tak najłatwiej je zatrzymasz.

     Przez chwilę demonstrował odpowiednie ruchy, potem przeszli do ćwiczeń.

     - Dobra, ja cię będę atakował z góry, a ty odbijaj moje ciosy. Gotowy? Za wolno. Mocniej uderzaj. Ramieniem, nie ręką! O, tak, dobrze. Jeszcze raz. Jeszcze! Ramieniem! Opuść, nie nadstawiaj miecza, gdy ja jeszcze nie zadałem ciosu. Teraz! Dobrze! Tak właśnie!

     Przez dłuższy czas ćwiczyli zastawy. Potem przyszedł czas na obronę przed ciosem z dołu. Baurus pokazał mu, jak się przed nim bronić i znów jakiś czas ćwiczyli ten ruch.

     - A teraz będę ci zadawał ciosy i z góry, i z dołu. A ty reaguj odpowiednią zastawą.

     Tu poszło trochę gorzej. Mario długo nie mógł utrafić w rytm, ale w końcu mu się udało. Trenowali aż się zrobiło ciemno. W końcu Baurus uznał, że dość na dziś.

     - Szybko łapiesz – przyznał. – Będzie z ciebie szermierz. Jutro z rana poćwiczymy znów, a potem przejdziemy do pchnięć. Teraz należy nam się szklanka piwa i kolacja.

     Przez kilka dni nic więcej się nie działo. Rankiem Mario pędził na plac ćwiczeń i trenował na zmianę, pod okiem Baurusa i Steffana. Spędzał na tym całe dnie. W końcu poczuł się z mieczem w dłoni nieco pewniej, ale jednocześnie uzmysłowił sobie, jak wiele jeszcze brakuje mu do mistrzostwa.

     - Mistrzostwa? – roześmiał się Baurus. – Zostań najpierw czeladnikiem! Jeszcze daleka droga. No, ale jeśli będziesz ćwiczył z takim zapamiętaniem…


Rozdział XXVII

     Wszedł do stajni. Stajenna, ziewając, zwlekła się ze swego posłania i podeszła do niego, ze wzrokiem, który zapewne w zamierzeniu miał wyglądać pytająco, ale był zwyczajnie zaspany i nieprzytomny.

     - Biorę Vulcana – odezwał się. – Przepraszam, że budzę, ale muszę pilnie pojechać do Anv… - udał, że ugryzł się w język. – Do Leyaviin! Pilna sprawa rodzinna.

     - Po to tu jestem – ziewnęła stajenna. – Nowy właściciel Włóczykija, co? Poznaję…

     Skinęła na niego, by poszedł za nią. Vulcan stał w swoim boksie, z opuszczonym łbem i spał. Gdy podeszli, podniósł głowę, potrząsnął grzywą i zarżał. Mario pożałował, że nie miał gdzie o tej porze kupić marchwi. Chwycił więc dużą garść spłatkowanego owsa i podał mu ją na dłoniach. Koń przyjął poczęstunek. Pierwsze lody zostały przełamane.

     Stajenna pomogła mu osiodłać konia. Odpłacił jej się kilkoma złotymi monetami. I jeszcze kilkoma za worek treściwej paszy, jaki przytroczyła mu do siodła. Gdy wyprowadził wierzchowca przed stajnię, niebo nad górami Velothi już zaczynało jaśnieć. Wdrapał się na siodło.

     - Brzask nadchodzi – szepnął z przejęciem i poczuł, że włosy na karku mu się jeżą. – Chwalmy nowy dzień…

     I lekko uderzył konia piętami.

     Vulcan natychmiast ruszył galopem. Mario z przestrachem pochylił się i schował za końską szyją. W ciemnościach mógł łatwo uderzyć głową w jakąś gałąź. Ale koń, o dziwo, wydawał się być tego świadomy. Biegł środkiem traktu, wystukując rytm podkowami po kamiennym bruku i Mario odniósł wrażenie, że celowo omija on zbyt nisko wiszące gałęzie. W jaki sposób koń zdołał je dostrzec, nie wiedział. Na razie nie ściągał cugli. Koń czuł potrzebę galopu, więc mu nie przeszkadzał. Nawet nie musiał nim kierować. Vulcan trzymał się traktu i pędził przed siebie po jaśniejącej w blasku świtu drodze. Pęd miał lekki i wytrenowany. Jeździec nie czuł, by jakoś szczególnie nim trzęsło. Przeciwnie, ta szalona jazda zaczęła mu sprawiać frajdę. Wyprostował się w siodle i uśmiechnął sam do siebie. Czuł powiew wiatru we włosach i ciepło, bijące od końskiego ciała. Pędzili tak przez pół dnia, a koń wcale nie sprawiał wrażenia zmęczonego. Potem jednak spróbował go trochę powstrzymać. Ogierowi widocznie się to nie podobało, bo prychał i próbował szarpać za cugle. Ale w końcu posłusznie zwolnił i puścił się szybkim kłusem. Nie na długo. Za zakrętem las odsłonił gospodę, a za nią trakt do Cesarskiego Miasta, widocznego już z dala, jako bielejąca kreska.

     Cesarskie Miasto leżało w rozległej dolinie. Każdy, kto podróżował do niego z wyżej położonej dzielnicy, czyli w zasadzie z każdej strony innej niż południe, mógł je zobaczyć z daleka, jako że nie kryło się przed nim za linią horyzontu. Legenda głosiła, że Wieża z Białego Złota, symbol tej krainy, widoczna jest w pogodny dzień z każdego punktu w Cyrodiil i tak właśnie wyznaczono jego granice. Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością, ale prawdą było, że stolica była widoczna ze sporej odległości, jeśli tylko mgła nie przysłoniła widoku. Leżała w dole, niby upuszczony na ziemię błyszczący klejnot. Mario wyraźnie widział jej mury i wytężywszy swój sokoli wzrok, mógł nawet odróżnić poszczególne dzielnice. Widok był niesamowity, jakby patrzył na mapę, rozłożoną na podłodze. Tylko majestatyczna, smukła i niebotycznie wysoka Wieża z Białego Złota – cud ayleidzkiej architektury – wznosiła się ponad jego głowę. 

Cesarskie miasto

     Chwilę sycił oczy przepięknym widokiem, po czym chwycił cugle i zaciągnął ogiera do stajni. Chłopcu stajennemu wsunął w dłoń kilka monet, po czym udał się do gospody, w której wynajął pokoik i padł na łóżko, jak nieprzytomny.

     Obudził go głód. Przetarł oczy i przeciągnął się aż zatrzeszczało. Łóżko nie było zbyt wygodne, siennik nierówny i niestarannie wypchany, więc trochę bolał go kręgosłup. Zerknął w małe, brudne okienko i ze zdziwieniem stwierdził, że jest już ciemno. Spał cały dzień! Ziewnął szeroko i zwlókł się z łóżka. Podrapał się po głowie i zaczął się ubierać. Musi coś zjeść, bo w brzuchu mu już burczy.

     Choć gospoda prowadzona była raczej niechlujnie, jedzenie było bardzo smaczne. Najadł się do syta i poczuł nieodpartą chęć, by wrócić do łóżka. Może rzeczywiście lepiej odpocząć i ruszyć rano, zamiast tłuc się po nocy? Ale gdy wyszedł na ganek i rozejrzał się wokół, poniechał tego zamiaru. Noc była pogodna, niebo rozgwieżdżone, jeden z księżyców zalewał świat swoim zimnym blaskiem, drugi zapewne zrobi to niezadługo. Noc była bardzo jasna. Postanowił więc wyruszyć.

     Kupił kilka soczystych marchewek dla konia. Vulcan rzeczywiście musiał je lubić, bo schrupał je ze smakiem i wyraźnie zaczął domagać się repety. Mario zbył jego nachalne obszukiwanie zaczął go siodłać. Na pytanie stajennego, dlaczego wyrusza nocą, odrzekł krótko, że ważna sprawa rodzinna w Leyawiin nie pozwala mu na dłuższy odpoczynek. Tym razem zadbał o to, by odpowiedzieć bez udawanego przejęzyczenia. Gdyby ktoś go śledził i wypytywał o niego, nie dałby się drugi raz nabrać na rzekome zająknięcie. Jeśli rozmawiał ze stajenną w Cheydinhal, ruszyłby pewnie do Anvil. Jeśli nie, może do Lyeyawiin. Ale trzeba było się liczyć z tym, że pytający mógł być bardziej inteligentny i wybrać kierunek północny, do Brumy. Mogli wprawdzie śledzić jego ślady. Odciski podków były tam wszędzie, bo szlak był mocno uczęszczany, ale mogli mieć pośród siebie dobrego tropiciela, choćby tak dobrego jak on. Na to jednak nie mógł już nic poradzić.

     Nie minęło wiele czasu i kopyta Vulcana znów zastukały po kamienistym trakcie. Las zostawili za sobą, przed nimi w miarę równa droga na otwartym terenie. Koń rwał więc do przodu jakby się z kimś ścigał. Wkrótce wjechali na Okrężny Trakt, obiegający stolicę dookoła. Mario skręcił najpierw w lewo, na południe, pilnując by zostawić wyraźne ślady. Potem zjechał na trawiaste pobocze i zawrócił. Jakiś czas zmuszał konia, by wolno szedł poboczem, gdzie podkowy nie zostawiały tak wyraźnych odcisków. Dopiero później popuścił cugli, pozwalając mu powrócić na szlak i rozpędzić się w kierunku widniejących na północnym horyzoncie gór.

     Drogi ubywało. Vulcan uwielbiał szybki bieg. Do tego zresztą został stworzony. A jego wytrzymałość potrafiła zadziwić niejednego masztalerza. Jeszcze drugi z księżyców nie zdążył wychylić się zza gór, a Mario już mijał ruiny starego fortu i skręcał na północny trakt, w kierunku Brumy. Tu koń trochę zwolnił, bowiem droga zaczęła się wspinać pod górę. Przez chwilę nawet szedł stępa, ale minąwszy stromą serpentynę, ruszył dalej z kopyta. I byłby zapewne uderzył w galop, gdyby Mario w pewnej chwili nie ściągnął cugli i nie zmusił go do zatrzymania się. Jakieś jaskrawe światło jarzyło się w głębi lasu, przesączając się przez leśną gęstwinę. Mario wciągnął powietrze nosem. Nie wyczuł zapachu dymu. To nie był pożar, nie było to też ognisko. Co to było? Mario przełknął ślinę przez sztywne gardło. To mogło być tylko jedno.

     - Cicho, mój piękny – szepnął zeskakując z siodła i delikatnie dotykając końskiego pyska. – Cicho…

     Wciągnął na głowę elfi hełm. Na razie było za daleko, żeby magia mogła zadziałać. Musiał podejść bliżej. Zaciągnął więc konia na pobocze, między gęste krzewy. W pierwszym odruchu chciał przywiązać lejce do gałęzi, ale wspomniał przestrogę stajennego z Cheydinhal i poniechał tego zamiaru.

     - Czekaj tu – szepnął. – To może trochę potrwać.

     Ze strzałą na cięciwie podkradł się w pobliże jarzących się w gęstym lesie Wrót Otchłani.

*          *          *

     Była już późna noc, gdy przed oczami zamajaczyły mu mury miasta. Ledwo widział ze zmęczenia. Nawet Vulcan nieco zwolnił, choć przecież był o wiele bardziej wypoczęty od niego. Koń nie musiał przecież skradać się po wzgórzach Otchłani, ani bezszelestnie poruszać się po ciemnych korytarzach daedrycznych wież, nie musiał też walczyć. Choć na szczęście walki tym razem było niewiele. Na zewnątrz likwidował wrogów z daleka. Znakomity łuk, dobre oko i dwemwerskie strzały, których pęk znalazł na samym początku, w workowatej skrytce, to wszystko dało morderczy rezultat. Kilka razy udało mu się strącić przeciwnika w morze lawy. Ze zgrozą, ale i fascynacją obserwował, jak błyskawicznie gaśnie w niej purpurowa poświata, oznaczająca życie. Do wieży dotarł nie draśnięty. Tam z kolei udało się w większości ominąć strażników niezauważenie. Było to jak gra hazardowa – uda się, albo nie. Zwykle się  udawało. Jeśli nie, puszczał w ruch broń, wykorzystując zaskoczenie przeciwnika. Musiał jej jednak użyć zaledwie dwa razy. Jedynie na szczycie wieży nie dało się już inaczej, gdy dremora zastąpił mu drogę. Doskonała broń i zwinność znów wzięły górę nad zwierzęcą siłą. Wrota zostały zamknięte, a w jego sakwie znalazł się kolejny Kamień Pieczęci. Dwa dwuręczne, daedryczne brzeszczoty, topór i ebonowy miecz, kiwały się na rzemieniach, przytroczone do siodła. Część z tego zdobył w walce, część znalazł w skrytkach, rozmieszczonych w różnych częściach Otchłani. Znalazł między innymi szklany hełm, idealnie na niego pasujący i takież rękawice, a ponadto bogato zdobione, elfie karwasze, o misternym grawerunku, zapewne pochodzące z wysp Summerset, gdzie stanowiły własność jakiegoś arystokraty. Wszystko to umieścił w tobołku, przywiązanym do łęku siodła. Nie odniósł żadnej rany i to starcie wygrał czysto. Mehrunes Dagon z pewnością nie był zadowolony ze swoich sług.

     Stajenny zajął się koniem, a Mario odtroczył swój łup i z wysiłkiem powlókł się ku gospodzie. Mógł sobie wynająć pokój w lepszym szynku, ale ten znajdował się dość wysoko. Trzeba było wspinać się po kamiennych schodach do innej dzielnicy. Mario zrezygnowany pokręcił głową i skręcił do najbliższej gospody, w nadziei, że znajdzie się wolny pokój.

     - Tak, mam wolny pokój – uśmiechnął się długowłosy Nord o sympatycznej twarzy. – Niedrogo, dziesięć septimów.

     - Biorę – odrzekł Mario, sięgając do kieszeni.

     - Pokój jest tani – mruknął Nord. – Nie mówię, że jest czysty.

     - Nieważne – mruknął Mario i powlókł się we wskazanym kierunku, po niskich schodkach.

     Pokój nie był taki zły. Pościel może i nie oślepiała bielą, ale za to siennik wypchano równo i starannie. Nieduże okienko było trochę nieszczelne i zimne, górskie powietrze wdzierało się przez szparę. Mimo to, w pokoju było ciepło. Jedna ze ścian zbudowana była z kamienia i musiała to być część komina, bowiem po dotknięciu ręką okazała się być bardzo ciepła. Mario zrzucił z siebie zbroję, a potem miał tylko tyle przytomności, aby starannie zaryglować drzwi i padł na łóżko, nawet nie próbując się umyć. Nie miał siły.

     Wstał skoro świt. Może dopomogło mu w tym czyste, świeże powietrze, przez całą noc owiewające jego twarz przez szparę w oknie, ale czuł się świeży i wypoczęty. Zszedł na dół coś przekąsić. Goście zapewne jeszcze spali, bo poza kuchcikiem, nie spotkał nikogo w sali. Już za chwilę pojawiła się przed nim drewniana miska, pełna parującej kaszy i kawałków bażanciego mięsa. Najadł się do syta. A potem postanowił odwiedzić kuźnię.

     Północną prowincję Cesarstwa, zwaną Skyrim, zamieszkiwali Nordowie. Był to dumny i wojowniczy lud, ponad wszystko ceniący sobie honor. Przeciętny Nord był o pół głowy wyższy od przeciętnego Cesarskiego, zwykle miał jasne włosy i niebieskie oczy. Ich ojczyzna miała klimat surowy i chłodny. Mrozy i opady śniegu nie należały tam do rzadkości. I Nordowie często byli tacy sami – surowi, chłodni i podchodzący z dystansem do obcych.

     Bruma była najbardziej norskim miejscem w całym Cyrodiil. Mawiano, że bardziej norskim, niż niejedno miasto w Skyrim, leżącym całkiem niedaleko, bowiem granica między prowincjami przebiegała wzdłuż szczytów najbliższego łańcucha gór. Stąd wielu jej mieszkańców przed wiekami przekroczyło ją i osiedliło się po południowej, cyrodiilijskiej stronie. Można to było poznać po charakterystycznej architekturze miasta. Większość budynków była drewniana, postawiona na kamiennej podmurówce, zbudowana w specyficznym, norskim stylu. Rzeźbione, drewniane kolumny, wąskie długie, okienka, wyłożone małymi szybkami, dachy kryte gontem, ale przede wszystkim wszechobecne, jasne drewno. Mario nie wiedział, czym je konserwowano, ale środek ten nie powodował jego ciemnienia, co dawało się zauważyć w innych miastach, choćby w Bravil. Dlatego też zabudowa była jasna i wydawała się zupełnie nowa. W blasku górskiego słońca wyglądała przepięknie – świeżo i wesoło. Z czasem zaczęli przybywać tutaj i inni, głównie Cesarscy i norska osada przekształciła się w spore miasto, w której Cesarscy i Nordowie wymieszali się jak w tyglu i stworzyli zgodną i zwartą społeczność. Tutejsi Nordowie zatracili charakterystyczny dla siebie dystans i surowość. Przeważnie byli jowialni i przyjacielscy. Taki też był kowal, urzędujący w kuźni, na północnym krańcu miasta, pod samym murem. Miał na imię Fjotreid, był wysoki, rumiany i wiecznie uśmiechnięty. Z twarzy przypominał trochę Gundera ze Skingrad, był jednak od niego bardziej barczysty i szczuplejszy. Widać, praca fizyczna mu służyła.

Bruma

     Chętnie kupił daedryczną broń i szczodrze sypnął za nią złotem. Kiwał przy tym głową, nie wiadomo jednak czy z podziwu nad niezwykłymi ostrzami, czy nad odwagą Maria, nie bojącego się po nią zejść do Otchłani. Gdy ten jednak wyłożył na ladę elementy szklanej zbroi, zawahał się.

     - A tobie się nie przyda? – spytał, przyglądając się uważnie jego szklanej zbroi. – Miałbyś komplet. Jeśli coś nie pasuje, to ja chętnie to przerobię. Umiem przerabiać szklane wyroby.

     Powiedział to nie bez dumy. Wytwarzanie i przerabianie szklanych przedmiotów było ponoć sztuką wcale niełatwą.

     - Mam już jeden hełm – odrzekł Mario, demonstrując zaklęty, elfi hełm. – Na co mi dwa?

     Kowal skrzywił się.

     - Elfie uzbrojenie dobre jest dla elfów – mruknął. – Dla ludzi najlepsza jest stal.

     - Ciężka – skrzywił się Mario. – Mocna, ale ciężka. Wiesz, my Cesarscy nie jesteśmy tacy silni jak Nordowie.

     Kowalowi musiało się zrobić miło, gdy to usłyszał. Sięgnął po oba hełmy i porównał je i zważył w dłoniach.

     - Szkło też jest lekkie – mruknął. – Nie tak jak księżycowy kamień, ale za to mocniejsze. Ten szklany widzi mi się dużo lepszy – spojrzał mu w oczy. – Starannie wykonany. Popatrz tylko, jaki gładki. Strzała się po nim ześlizgnie, a tutaj – wskazał na ornamenty elfiego uzbrojenia – może przebić. Ale czekaj no… - przyjrzał mu się uważnie. – On jest zaklęty! To dlaczego nie mówisz od razu?

     - Zaklęty – potwierdził Mario. – I bardzo użyteczny.

     - Wiesz co? – Fjotreid oparł się ciężkimi ramionami o stół. – Ja bym ci radził jednak zachować ten szklany. Udało się zakląć ten, to pewnie można i tamten. Pogadaj z magami. Mają siedzibę w górnej dzielnicy. Duży dom, ze znakiem gildii, łatwo znaleźć.

     Mario podziękował za radę i pożegnał się z kowalem. Polubił go od razu. Przez to wszystko zapomniał o szklanych i elfich rękawicach, wciąż tkwiących w tobołku. Ale wizyta w Gildii Magów opłaciła się sowicie.

     - Niezwykłe! – zawołała jedna z mistrzyń.

     Ale nie na widok hełmu, tylko Kamienia Pieczęci, który wypadł mu z kieszeni.

     - Wiesz, co to jest? – spytał zdziwiony.

     - Oczywiście! – uśmiechnęła się. – To mroczna magia, nieprzyjazna, ale zaklęcie całkiem zwyczajne i użyteczne, tylko bardzo, ale to bardzo potężne.

     - A jakie?

     - Takie – wskazała na elfi hełm. – Takie samo. Identyczne! Tylko silniejsze.

     - Wykrycie Życia? – Mario nie wierzył własnym uszom. – Chcesz powiedzieć, że ten kamień zawiera Wykrycie Życia?

     Był to tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że oniemiał. Przecież dopiero co rozmawiał o tym z kowalem! I choć mistrzyni kusiła go ciężką sakiewką, odmówił. Nie sprzeda go. Zgodził się jedynie sprzedać elfi hełm, co nie wzbudziło w niej już takiego entuzjazmu, ale zgodziła się za połowę ceny, proponowanej za kamień.

     Wrócił do gospody. Wyciągnął Kamień Pieczęci i przytknął go do hełmu, ale po chwili zawahał się. Może lepiej zakląć sobie rękawice? Spojrzał na parę szklanych karwaszów, leżących obok na łóżku.

     Zaklęcie było bardzo użyteczne w Otchłani i w ciemnych pomieszczeniach, w których przychodziło mu walczyć, ale na co dzień zwyczajnie przeszkadzało. Purpurowa łuna oślepiała go, sprawiała, że nie potrafił rozpoznawać twarzy rozmówców. Wciąż widział nieruchome osoby spowite jakby warstwą oślepiającego dymu, a gdy się poruszały – jakby pozostawiały za sobą jego smugi. Gubił się w tym i dlatego w miastach, ani na szlaku nie nosił hełmu, wkładając go tylko na czas akcji. A może to właśnie był błąd. Powinien nosić go cały czas. Kto wie, czy jeszcze dziś nie syknie mu złowrogim świstem strzała, wypuszczona z ukrycia? Wróg miał mnóstwo szpiegów, sług i morderców na swych usługach, a jego działalność w Otchłani zapewne została już zauważona. Rękawic zaś miał dwie pary. Poza tym, były lżejsze i poręczniejsze niż hełm. Gdy nie były potrzebne, można było je ciasno zwinąć, na ile pozwalały szklane płytki i wcisnąć do sakwy, podczas gdy hełm, wiszący u pasa, obijał się o boki i zawadzał. Po krótkim namyśle, tak właśnie postąpił.

     Kamień Pieczęci był źródłem potężnej magii. Zaklęte rękawice wykrywały życie na niemal dwukrotnie większą odległość niż elfi hełm, o czym przekonał się natychmiast, gdy tylko wciągnął je na ręce. Nagle zajarzyło się wokół niego pełno ruchomych ogników. Dostrzegał je nawet wysoko, gdzieś tam, gdzie za ścianą znajdowała się górna dzielnica. Uśmiechnął się sam do siebie i pogratulował sobie dobrego pomysłu. Był z siebie dumny. Przez chwilę. Potem bowiem jego wzrok padł na przytroczony do pasa mieszek, w którym chował znalezione w Otchłani kosztowności. Był tam między innymi Pierścień Burzy i dwa inne złote pierścienie, nie zaklęte.

     Pierścień!

     Aż usiadł na łóżku i palnął się w czoło. Co on najlepszego zrobił? Należało zakląć pierścień! Miał tam przecież jedną złotą obrączkę, bez żadnych kamieni, która pasowała na jego serdeczny palec i nie przeszkadzała wcale w założeniu rękawicy. Tak właśnie byłoby najporęczniej. Pierścień można było w każdej chwili zdjąć i zwyczajnie włożyć do kieszeni. Ech, co on najlepszego zrobił? Zmarnował ten kamień. W dodatku, nie pomyślawszy zbyt długo, zaklęcie nałożył nie na jedną, lecz na parę rękawic. Włożenie jednej nie dawało żadnego efektu. Purpurowa łuna pojawiała się dopiero, gdy włożył obie. A przecież jedną o wiele łatwiej nosić przy sobie niż dwie.

     Ale trudno, stało się. Kamień Pieczęci już zdążył rozwiać się w powietrzu i nie było odwrotu.

     - Na przyszłość będę rozsądniejszy – mruknął, zły sam na siebie.

     Zebrał cały swój dobytek, wdział zbroję, wraz z nowym hełmem i opuścił pokój.

     Vulcan powitał go głośnym parsknięciem. Włożył mu głowę pod pachę, sprawdzając, czy jego pan nie ma tam gdzieś przypadkiem schowanej pysznej marchewki. Mario podał mu ją w roztargnieniu, po czym osiodłał go i ruszył przed siebie. Wąską, oszronioną ścieżką na północ, w kierunku widniejącej tam, ośnieżonej góry, na szczycie której tkwiła, niewidoczna stąd, Świątynia Władcy Chmur.