Rozdział LVI

      Rozejrzał się na boki uważnie, po czym przebiegł przez kamienny most i ukrył się w cieniu po drugiej tronie. Pozbawiony zaklętych rękawic, mógł polegać teraz tylko na swoich zmysłach. Wąskim korytarzem przedostał się dalej, do następnej komnaty, również z klatką, dyndającą nad przepaścią. Ta jednak była pusta.

     Nagle z całej siły przywarł do muru, bowiem ujrzał kolejną postać w habicie, zmierzającą w jego stronę. Kaptur nie zakrywał jej całkowicie twarzy i w blasku łuny Mario rozpoznał twarz młodego Altmera. Ale stało się coś gorszego. Mimo Pierścienia Khajitów, Altmer zauważył również jego.

     Przystanął i przyjrzał mu się uważnie. Mario nie wykonywał żadnego ruchu, ale mięśnie napięte miał na postronki.

     - Tylko krzyknij, a rozpłatam ci głowę – pomyślał, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

     Ale ku jego zdziwieniu, Altmer nie zdradzał wrogich zamiarów. Był tylko niemiłosiernie zdumiony, co widać było po jego rozszerzonych oczach.

     Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem. A potem wzrok Altmera jakby nieco złagodniał.

     - Kim jesteś? – spytał cicho, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. – Nosisz Okowy Wybrańców, ale nie jesteś więźniem. Kim więc? Co tutaj robisz?

     Mario zbliżył się do niego, ściągnął z palca Pierścień Khajitów i spojrzał mu hardo w oczy.

     - Jestem rycerzem Ostrzy Jego Cesarskiej Mości Martina Septima.

     Wiedział, że zdąży wyszarpnąć miecz z pochwy i trzasnąć go w głowę, zanim się oddali. Ćwiczył to nieraz na drewnianej kukle. Ale Altmer nie krzyknął, ani nawet nie poruszył się. Tylko oczy mu się wyraźnie zaszkliły. Czyżby…

     - Jesteś – szepnął cicho – jesteś stamtąd? Z Tamriel? Z naszego utraconego świata?

     Mario skinął głową, choć nie wiedział. Jak ma rozumieć słowa „utracony świat”. Czyżby tak, jak rozumiał to Mankar Camoran, jako utracone królestwo, które trzeba odzyskać? A może… Może świat, w którym Altmer niegdyś żył i który już utracił? I… do którego tęskni…

     Nieznajomy postąpił ostrożnie krok do przodu.

     - A wiec jednak jest nadzieja… - szepnął.

     - Nadzieja?

     Altmer ostrożnie rozejrzał się na boki, po czym wskazał zacieniony kąt pieczary.

     - Nie stójmy tutaj – szepnął wystraszony. – Ukryjmy się w cieniu. Porozmawiaj ze mną, proszę.

     Mario uniósł brwi ze zdziwienia, ale posłusznie podążył za nieznajomym, by ukryć się w cieniu, rzucanym przez naturalny, skalny filar.

     - Przyszedłeś go zabić, prawda? – spytał Altmer przez zaciśnięte zęby. – Nie pertraktować, nie dołączyć się do niego, ale go zabić!

     - Kogo?

     Altmer parsknął gniewnie.

     - Nie udawaj naiwnego. Chcesz zabić Mankara Camorana. Chcesz tego, prawda?

     I spojrzał na niego z taką nadzieją w oczach, że zdumiony Mario odruchowo skinął głową.

     - Możesz to zrobić? – Altmer chwycił go za dłoń i ścisnął. – Możesz powstrzymać ten niekończący się koszmar? Potrafisz pokonać Mankara Camorana? I wyzwolić dusze tych wszystkich nieszczęśników, którzy za nim podążyli?

     - To się okaże – mruknął Mario, zły, że zdradził swoje zamiary.

     Ale Altmer, zamiast wszczynać alarm, rozpłakał się ze wzruszenia.

     - Jest nadzieja – pociągnął nosem. – Skoro rycerz Ostrzy dotarł aż tutaj, jest nadzieja. Posłuchaj mnie…

vMiał na imię Eldamil. Był jednym z pierwszych wyznawców Mankara Camorana, co ze wstydem wyznał.

     - Byłem jednym z jego najbliższych doradców – szepnął z opuszczoną głową. – Pomagałem w planowaniu zabójstwa cesarza. I to ja… - zająknął się, ale z wahaniem poniósł wzroki i spojrzał swemu rozmówcy w oczy. – To ja otworzyłem wrota Otchłani w Kvatch.

     Mario milczał, porażony tą informacją. Bezwiednie obracał w palcach Pierścień Khajitów, trawiąc słowa swego rozmówcy.

     - Zrozum, myślałem że postępuję słusznie – załkał Eldamil. – Mankar Camoran zwiódł mnie. Mnie i wielu innych. Wydawało nam się, że widzimy wszystko wyraźniej niż zwykli śmiertelnicy. Byliśmy wybrańcami. Mieliśmy zniszczyć zepsuty świat, a potem stworzyć go na nowo. Lepszy, sprawiedliwszy, szczęśliwszy. Naprawdę w to wierzyłem!

     - I nagle przestałeś wierzyć? – Mario spytał drwiącym tonem.

     - Po tym, co tu zobaczyłem? – prychnął Eldamil. –Nie potrafiłem uwierzyć własnym oczom, jaki byłem głupi. Poniosłem śmierć bardzo szybko i trafiłem tutaj. Jako były najbliższy doradca, choć już niepotrzebny, jestem na uprzywilejowanej pozycji. Nikt mnie nie torturuje… Na razie… Każą mi torturować innych.

     - Robisz to?

     Z westchnieniem potrząsnął głową.

     - Osobiście nie. Tylko przyprowadzam wyznaczonych na przesłuchania, jak to tutaj nazywają. Ale to nie zmniejsza mojej winy. Każda ofiara obciąża i moje sumienie. Tu nie masz wyboru. Albo ty zadajesz cierpienie, albo zadają je tobie – wytarł nos rękawem szaty. – Każdego dnia patrzę na cierpienie i słyszę te wrzaski. Chciałbym to zakończyć, ale nie wiem jak. Sam jestem tutaj więźniem. Jakby to powiedzieć, więźniem funkcyjnym, ale tylko więźniem. Strażnikami są dremory. A one nami gardzą. Zresztą, słusznie. Jestem godzien najwyższej pogardy. Za moją głupotę.

     - Kim tak naprawdę jest Mankar Camoran – spytał Mario.

     - Był naszym wodzem – odrzekł Eldamil nieco spokojniejszym tonem. – Nauczycielem, panem… Posiadł tajemną wiedzę. Traktował Mehrunesa Dagona jak równego sobie. To go zgubi, ale będzie już za późno.

     Mario spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

     - Straciłem nadzieję na jakąkolwiek sprawiedliwość – westchnął Eldamil. – Mancar Camoran urósł w pychę. Uważa się za przyjaciela Mehrunesa Dagona, ale myli się. Mehrunes Dagon nie ma przyjaciół i nigdy nie pozwoli, żeby jakiś śmiertelnik zajmował równą mu pozycję. Traktuje Camorana po przyjacielsku, bo ten jest mu potrzebny. Gdy Camoran zrobi, co ma zrobić, zostanie zniszczony, jak inni.

     Podniósł oczy.

     - Tylko dla Tamriel będzie już za późno – rzekł dobitnie. – Zrobi to dopiero po tym, jak posiądzie Cesarstwo. Dla siebie, nie dla Mankara Camorana, ani dla nas. Dla daedr, dla swoich sług. Nas wszystkich zniszczy. I ciebie, i mnie. A najgorsze – załamał mu się głos. – Najgorsze, że sam przyłożyłem do tego rękę. Krew niewinnych spada i na mnie.

     Mario spojrzał na niego uważnie.

     - Żałujesz? – spytał ostrożnie.

     Eldamil westchnął bezsilnie.

     - Nie ma dnia, żebym nie żałował – wyznał. – Gdyby można było cofnąć czas, poświęciłbym życie na to, by zapobiec temu złu.

     - Jak?

     - Nauczając! – odparł Eldamil z błyskiem w oczach. – Ludzie i elfy, wszyscy, włącznie ze mną, zostali zwiedzeni, bo uwierzyli w kłamstwa. A uwierzyli, bo byli głupi i nieoświeceni. Nauka, wiedza, rzetelna wiedza, nie jakaś tam tajemna, to jest klucz do zapobieżenia złu. Światły człowiek ma rozum, którym sam może się kierować. A ciemny? Ciemny lud zawsze będzie kierowany przez kogoś innego.

     Mario zawahał się. Skrucha Eldamila wydawała się szczera. Ale czy tak było w istocie? Czy to może kolejna sztuczka Mankara Camorana?

     - Chciałbyś śmierci Mankara Camorana? – spytał nieoczekiwanie.

     Eldamil zacisnął wargi.

     - Wiem, zaślepia mnie wizja zemsty – warknął. – Osobistej zemsty za moje zwiedzione nadzieje i za cierpienia tych nieszczęśników. Ale tak naprawdę – westchnął – nie ma innego wyjścia, żeby to skończyć. Dopóki żyje Mankar Camoran, Gaiar Alata będzie istniał. I wciąż będą do niego napływały dusze poległych w jego krucjacie. I wciąż nowi ludzie będą cierpieć męki. Tak, od dawna zdaję sobie z tego sprawę, że nie ma innego wyjścia. Chcę zniszczyć to miejsce. A to znaczy, że chcę śmierci Camorana.

     - A jeśli jak chcę tego samego?

     Eldamil zadrżał.

     - Boję się – wyznał. – Boję się, bo wiem, do czego jest zdolny. Ale i tak ci pomogę. Dłużej nie mogę tak trwać.

     - Na pewno?

     Eldamil uśmiechnął się smutno.

     - Byłem wśród najeźdźców w Kvatch – odezwał się. – Mieszkańcy nie mieli szans, wzięliśmy ich z zaskoczenia. Bramę zdobyliśmy pierwszym szturmem. A oni? Oni i tak walczyli. Rozpaczliwie. Chyba myśleli, że warto bronić tego ich zepsutego, zwyczajnego świata. Tak, naprawdę tak wtedy myślałem. Wtedy właśnie mnie zabili. Zginąłem pod Kvatch, na samym początku tej historii, chociaż dopiero pod koniec bitwy. Troje mieszkańców miasta, schowanych w piwnicy, zaatakowało mnie, gdy wszedłem do ich domu, szukając niedobitków. Rozdarli mnie na strzępy, choć bez wątpienia zostali później zabici przez moich towarzyszy. Wiele czasu miałem, by zastanowić się nad swymi uczynkami, odkąd tu trafiłem. Zastanawiać się i żałować. A trafiłem nie w nagrodę. Tak naprawdę, mój pan karze mnie za słabość. Zesłał mnie tu, bym torturował moich byłych towarzyszy, podobnie jak ja, niewdzięcznych za jego dar wiecznego życia.

     Spojrzał na niego ze smutkiem.

     - Pomogę ci – oznajmił. – Muszę ci pomóc. Beze mnie nie wyjdziesz z tej groty.

     Mario uśmiechnął się z przekąsem.

     - Bywałem w gorszych opałach…

     Eldamil skinął głową.

     - Wierzę – odparł. – Wierzę, że dojdziesz sam do wyjścia, chociaż to bardzo niebezpieczna droga. Musisz pokonać wielu wrogów, lub prześlizgnąć się między nimi. Ale wyjść nie zdołasz i tak. Nie wiesz jak zdjąć Okowy Wybrańców. A ja nie potrafię cię tego nauczyć. To dar, jaki otrzymałem. Magiczny dar. Ale nie potrafię go przekazać nikomu innemu. Bez zdjęcia oków, nie wyjdziesz stąd. To niemożliwe.

     - To jakieś zaklęcie?

     Eldamil znówskinął głową.

     - Działa jednak tylko u tych, którzy dostali ten dar od Mankara Camorana – westchnął. – Gdyby nie to, przekazałbym ci je. Choćby dlatego, że mi nie ufasz. Nie dziwię ci się. Ale ja też chcę śmierci Camorana. Mógłbym przeprowadzić cię przez grotę, ale musiałbyś udawać mojego więźnia i robić to co ci nakażę. Nie zdziwię się, jeśli odmówisz. Możemy jednak spotkać się u wyjścia. Tam zdejmę ci okowy.

     - A nie możesz teraz?

     Eldamil pokręcił głową.

     - Przeniosłoby cię z powrotem do Dzikiego Ogrodu. Okowy trzeba zdjąć dopiero przy bramie. W dodatku, to wymaga czasu…

     Urwał, bowiem obaj usłyszeli ciężkie kroki.

     - Orthe – warknął Eldamil. – To dremora! Prędko, narzuć to i udawaj więźnia.

     Rzucił mu trzymany pod pachą czerwony habit. Mario zdążył narzucić go na ramiona i głowę, ukrywając swą zbroję. Miecz ukrył pod habitem. Ale tarczę, łuk i kołczan musiał rzucić w kąt.

     Zdążyli w ostatniej chwili, gdy dremora zjawił się w grocie. Rozejrzał się i dostrzegł obie, zakapturzone postaci.

     - Co się tu dzieje? – huknął.

     Zerknął w stronę Maria.

     - Kto to jest?

     - Więzień, przysłany przez… - próbował wytłumaczyć Eldamil.

     - Okaż szacunek robaku! – przerwał mu Orthe ostrym tonem. – Chyba, że chcesz skończyć w klatce, tak jak oni.

     Eldamil skulił się i przygarbił.

     - Tak, kyneereve – szepnął pokornie. – Panie, Kathutet przysłał tego więźnia na przesłuchanie. Miałem właśnie zaczynać.

     Orthe zmierzył Maria surowym wzrokiem.

     - To nie jest jeden ze sług Mankara Camorana z Ogrodu! – oświadczył grzmiącym głosem. – Kim on jest?

     Eldamil skłonił się z szacunkiem.

     - Nic nie umknie twej czujności, kyneereve. Pan Kathutet też się nad tym zastanawiał, dlatego właśnie go przysyła. Pewnie jakiś mag, eksperymentujący z magicznymi portalami…

     Orthe popatrzył groźnym wzrokiem to na niego, to na Maria. Uważniej przyjrzał się okowom, tkwiącym na rękach rzekomego więźnia. Chyba nie dostrzegł niczego podejrzanego, bo tylko wzruszył ramionami.

     - Cóż, kontynuować – zagrzmiał.

     - Oczywiście, kyneereve – Eldamil skłonił się.  - Więźniu, do klatki!

     Mario zawahał się. Ale wiedział, że musi zaryzykować i posłuchać. Skierował się do wiszącej nad przepaścią klatki, chociaż całe ciało stawiało mu bierny opór. Nogi miał jak z ołowiu. Musiał zmusić się do tego całą siłą woli. Co teraz się stanie? Czy usłyszy szyderczy śmiech Eldamila, gdy sam wejdzie w pułapkę bez wyjścia?

     Zerknął za siebie. Eldamil najwyraźniej się bał. Za to Orthe, jak na złość, nie ruszył się z miejsca. Stał z rękami założonymi na piersiach i czekał. Czyżby nie ufał Altmerowi? Czyżby miał ku temu powody?

     Mario znalazł się w klatce. Czuł przypływ paniki, jednak nic nie mógł zrobić, zwłaszcza że Eldamil zaraz zatrzasnął za nim drzwiczki, ledwo dostrzegalnie skinąwszy mu głową. Klatka zaczęła się opuszczać.

     Mario jeszcze nigdy tak się nie bał. Był zupełnie bezradny. Czuł gorąco promieniujące od spodu i widział przed sobą przesuwające się w górę skalne ściany, migoczącymi odblaskiem od płonącej w dole lawy. A ta znajdowała się coraz bliżej. Po chwili poczuł swąd przypalanych podeszw. Zaczynały parzyć. Krzyknął w panice, ale odpowiedziało mu tylko echo, obijające się o ściany parowu.

     W przypływie paniki skoczył w górę i chwyciwszy się górnych prętów klatki, zawisł na ramionach. Podciągnął się jak mógł najwyżej. Czyżby jednak Eldamil zwabił go w pułapkę? Zapewne za chwilę znów usłyszy szyderczy głos Mankara Camorana, naigrywający się z jego naiwności. Jakie to przykre – ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszy przed spłonięciem żywcem, będzie głos jego najgorszego wroga!

     Ale nic takiego nie nastąpiło. W pewnym momencie klatka zatrzymała się, a potem zaczęła szybko wędrować w górę. Mario przełknął ślinę. Czyżby jednak?

     Oto wysunęła się krawędź skalna i jego oczom ukazał się spocony z wysiłku Eldamil. Musiał kręcić kołowrotem jak szalony, bowiem dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku. Dremory nie było w pobliżu.

     - Cały jesteś? – spytał z niepokojem.

     Mario puścił pręty i opadł na dół…

     - Cały, tylko… Parzy!

     - Pchnij tamte drzwi! – zawołał cicho Altmer. – Szybko!

     Mario, czując że przypiekają mu się podeszwy, zerknął na boczną ścianę klatki. Były tam drugie drzwiczki, prowadzące na przeciwległą stronę przepaści. Pchnął je ramieniem. Otworzyły się ze zgrzytem. Czym prędzej wypadł na drugą stronę, tupiąc mocno nogami bowiem wydawało mu się, że palą mu się buty.

     - Lepiej tu nie wracaj – ostrzegł go Altmer. – Tu roi się od dremor. – Idź tamtędy, tamta droga też prowadzi do wyjścia. Jest prostsza, nawet lepiej. Poczekaj!

     Zniknął za skalnym filarem, ale pojawił się po chwili, niosąc jego broń.

     - Złapiesz?

     Mario skinął głową i zręcznie złapał przerzucony mu nad przepaścią łuk i kołczan. Tylko tarcza zaryła w ziemię obok niego. Mario nie odważył się jej łapać, ze względu na jej ostre brzegi.

     - Staraj się nie walczyć – odezwał się Eldamil, podnosząc dłoń. – Chyba, że będziesz musiał. Użyj swojego zaklętego pierścienia. Lepiej, żeby nikt za szybko nie natknął się na jakieś zwłoki, bo będzie hałas.

     Podniósł rękę w pozdrawiającym geście i zniknął w wąskim korytarzu, wychodzącym z komnaty.

     Mario pozbierał swój ekwipunek i rozejrzał się. Z tej strony pieczary również prowadził wąski, naturalny chodnik. Ze strzałą na cięciwie, zagłębił się weń, uśmiechając się lekko. Eldamil okazał się sprzymierzeńcem! Cała sprawa zaczęła więc nabierać przyjaźniejszych kolorów. Nadzieja wstąpiła mu do serca.

     Nie udało się bez walki. Już  na początku natknął się na daedrota. Zlikwidował go szybko, zanim tamten zdążył zaryczeć, ale zwłoki musiał zostawić, bo nie było ich gdzie ukryć. Zresztą, trzeba nieć siłę dremory, żeby je stamtąd dokądkolwiek przeciągnąć.Ruszył więc dalej i po chwili doszedł do rozwidlenia w kształcie litery T. W którą teraz stronę iść?

     Na chybił-trafił, poszedł w prawo. W oddali ujrzał pajęczycę. Westchnął. Jak tu nie walczyć, skoro tu pełno daedr. Nie mógł ryzykować. Pajęczyca była niebezpieczna. Gdyby jej przywołana miniaturka zdołała go sparaliżować, byłoby po nim. Posłał jej strzałę jedną i drugą. Obie trafiły w miejsce, gdzie oba tułowie – kobiecy i pajęczy – łączyły się ze sobą. Daedra padła. Nieco dalej ta sama historia z atronachem burzy.

     Korytarz zaprowadził go do kolejnej komnaty cierpień. Strażnik w habicie, stojący przy dźwigni sterującej klatkami, nawet nie westchnął, gdy dostał strzałę w sam środek czoła. Mario przebiegł przez kamienny most i zrzucił zwłoki do lawy. Na klatki starał się nie patrzeć.

     Następny korytarz zaprowadził go do bramy – takiej samej jak ta, którą tu wszedł.

     Tam też czekał na niego Eldamil.

     - Cały? – spytał szeptem.

     Mario skinął głową.

     - Chodź, zdejmę to z ciebie – wskazał zacieniony kąt.

     Mario stanął w wyznaczonym miejscu i wyciągnął ręce przed siebie. Eldamil zamknął oczy, położył dłonie na jego nadgarstkach i cicho zaczął nucić jakąś melodię, spokojną i usypiającą. Mario poczuł ciepło, biegnące z metalowych bransolet. Rozgrzewały się coraz bardziej aż w końcu zabłysły czerwonym blaskiem i otworzyły się, z trzaskiem spadając na ziemię. Był wolny.

     Eldamil uśmiechnął się. Mario odwzajemnił uśmiech.

     - Gotowe – szepnął elf. – Nie jesteś już więźniem zakazanej Groty.

     - Dziękuję ci – Mario uścisnął mu dłoń. – Bardzo mi pomogłeś.

     - Mógłbym bardziej – odparł elf. – Posiadam pewną moc. Wprawdzie sam nie stanowię wyzwania dla kogoś takiego jak Mankar Camoran, ale mógłbym pomóc tobie. Razem może będziemy mogli go pokonać. Jest przepełniony pychą. Wykorzystajmy to.

     Mario spojrzał na niego podejrzliwie. Ale oczy Eldamila patrzyły tak szczerze, że dał wiarę jego słowom.

     - Dobrze – skinął głową. – Przyda się każda pomoc. Znasz jego siedzibę? Rozkład pomieszczeń? Strażników?

     Eldamil skinął głową.

     - Znam, ale to naprawdę nic skomplikowanego. Tam jest tylko jedna, duża sala, a strażników nie ma w ogóle. Naturalnie, oprócz jego dwojga potomków, których absolutnie nie można lekceważyć.

     - Potomków?

     - Syna Ravena i córki Rumy. Oboje są potężnymi wojownikami i czarownikami.

     - Ruma – Mario pokręcił głową i zacisnął zęby. – Miałem wątpliwą przyjemność już poznać tę pannę. Ale z przyjemnością spotkam ją jeszcze raz.

     Parsknął gniewnie.

     - I podziękuję jej za to, że w waszej świątyni zrobiła ze mnie mordercę.

     Eldamil spojrzał na niego ze zrozumieniem.

     - Rytualna ofiara – pokiwał głową. – Każdy z nas przez to przeszedł. A co ja mam powiedzieć? Jestem winien rzezi wielu niewinnych ludzi.

     Westchnął przeciągle.

     - Ale mimo to, radzę ci się skupić na Mankarze - dodał. – Jeśli uda ci się przy okazji zemścić na pozostałych, to dobrze, ale nie powinni ci przesłonić głównego celu. Bez Mankara oni i tak staną się nikim.

     Eldamil miał słuszność. Mario postanowił wziąć sobie jego słowa głęboko do serca.

     Ruszyli w stronę drzwi, gdy nagle przystanęli gwałtownie. Oto znów bowiem rozległ się głos Mankara Camorana.

     - Bardzo dobrze, czempionie! – chwalił go głos. – Zręcznie i płynnie posuwasz się do przodu. Być może mnie jednak dościgniesz. Myślisz, że z ciebie drwię? Wcale nie. W twoim przybyciu słyszę kroki przeznaczenia. Jesteś ostatnią nadzieją upadającego Tamriel. Pomagam w narodzinach Mitycznego Brzasku, odrodzonego Tamriel. Witam cię, jeśli naprawdę jesteś wysłannikiem przeznaczenia. Męczą mnie samozwańczy bohaterowie, którzy stają na mej drodze, a ostatecznie okazują się niegodni.

     - Ty też to słyszałeś? – spytał Mario.

     Eldamil skinął głową.

     - On potrafi przemawiać na odległość – powiedział. – Nie wiem, jaką magią się posługuje, ale nie pierwszy raz obserwuję tę sztukę.

     - A poprzednio? – spytał Mario. – Odezwał się już do mnie kilkakrotnie, odkąd tu przybyłem.

     - Nie – zaprzeczył. – Poprzednich przemów nie słyszałem. Ten głos pojawia się jedynie w miejscu, w którym jesteś, bo do ciebie został skierowany. Słyszysz go tylko ty. No i ten, kto stoi blisko ciebie.

     Ruszyli dalej. Drzwi otworzyły się przed nimi i znaleźli się w kolejnym tunelu. Po kilku zakrętach jednak ujrzeli w oddali blask słońca. Nie obyło się bez walki, aczkolwiek bezpośredniego zagrożenia nie było. Nadchodzącego Xivilai Mario po prostu ustrzelił z łuku, a zagradzający im drogę daedrot legł po ugodzeniu zarówno strzałą z łuku Maria, jak i długą błyskawicą z dłoni Eldamila.

     W końcu wyszli na zewnątrz i bezwiednie zmrużyli oczy. Po zatęchłej atmosferze groty, z przyjemnością wciągnęli w płuca świeże, pachnące wonią kwiatów powietrze. Ruszyli białą ścieżką, pnącą się pod górę. Mario nasunął Pierścień Khajitów. Widząc jego zniknięcie, Eldamil skinął głową.

     - Dobrze, że to masz – szepnął. – Idź za mną i w razie czego wychyl się i strzelaj. Może uda nam się ich zaskoczyć. Czasem wystarczy okamgnienie, żeby zdobyć przewagę. Mnie się nie spodziewają, może się chociaż zdziwią, gdy mnie ujrzą. Może ich to wytrąci z równowagi…

Pałac Camorana

     Mario przygotował łuk. Ten Eldamil był jednak całkiem sprytny! Nic dziwnego, nie zostałby doradcą Camorana, bez oleju w głowie. Postanowił go posłuchać.

     Ścieżka zaprowadziła ich na malowniczy taras, na którym z założonymi na piersiach rękami stało dwoje Altmerów w czerwonych habitach. Jedną z postaci była znana mu już Ruma Camoran. Drugiego nie znał, ale domyślił się, że to Raven.

     - Czego tu szukasz? – spytała ostrym głosem Ruma. 

     Eldamil skulił się w pokłonie.

     - Przyszedłem, aby…

     Ale nie dokończył, bowiem spod pachy syknęła zdradliwa strzała i ugodziła Rumę w samo czoło. Ta zwiotczała momentalnie i przewróciła się na plecy, z głuchym trzaskiem. Wszystko trwało krócej niż kichnięcie.

     Raven spojrzał na nią zdziwiony, ale nie zdążył zareagować, gdy puszczona z rąk Eldamila błyskawica poraziła go i na moment sparaliżowała. Nie spodziewał się ataku, toteż nie zdążył przywołać żadnego zaklęcia ochronnego. Paraliż trwał tylko chwilę, ale ta chwila wystarczyła, by Mario zdążył posłać mu strzałę prosto w oko. Dwa trupy zasłały taras pałacu Mankorana.

     - Teraz szybko! – Eldamil rzucił się w stronę drzwi. – Szybko, zanim się odrodzą!

     Mario popędził za nim.

     - Nie trać czasu – poradził elf, przez zaciśnięte zęby. – Strzelaj od razu. Póki jest sam, mamy szansę.

     Uchylił drzwi i obaj znaleźli się w długiej, nieco ciemnej sali. Po obu stronach znajdowały się marmurowe schody, prowadzące na tarasy z obu stron. Zaś na końcu sali znajdowało się podwyższenie, na którym stał tron. Siedząca na nim postać w niebieskiej szacie to nie mógł być nikt inny, jak tylko Mankar Camoran. A gdyby nawet Mario go nie poznał, to z pewnością poznałby wiszący na jego szyi klejnot. Taki klejnot był tylko jeden na świecie, romboidalny, złoty, z wielkim czerwonym kamieniem pośrodku.

     Amulet Królów!

     Eldamil w dalszym ciągu odgrywał swoją komedię. Skłonił się i skulony, ze złożonymi jak do modlitwy rękami, począł zbliżać się do tronu. Mario, prawie niewidzialny, ze strzałą na cięciwie, postępował za nim krok w krok.

     Byli już w połowie drogi, gdy nagle Mankar Camoran wstał i postąpił krok naprzód.

     - A cóż to…

     Nigdy Mario nie dowiedział się, co takiego chciał powiedzieć. Pierwsza strzała bowiem trafiła prosto w gardło.

     Camoran postawił oczy w słup, oszołomiony nagłym bólem i zaskoczony atakiem. Jego życie jednak było o wiele twardsze, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Mehrunes Dagon zadbał o to, aby swego pomocnika obdarzyć siłą i żywotnością. Każdy człowiek czy elf zginąłby od razu po takim strzale. On jednak nie tylko wciąż żył, ale jeszcze próbował walczyć. Wyciągnął przed siebie dłoń i spróbował wycharczeć jakieś zaklęcie. Ale nie zdołał. Przeszkadzała mu nie tylko brzechwa, wystająca z krtani, ale jeszcze potężna błyskawica, wypuszczona z obu dłoni Eldamila. Mario strzelił po raz drugi. Trafił w czoło. Mankar Camoran zachwiał się i opadł na kolana. Mario na to tylko czekał. Kilkoma susami podbiegł do niego i głodnym, drapieżnym ruchem chwycił Amulet Królów. Ręka chciwie zacisnęła się na klejnocie. Szarpnięcie i złoty łańcuch pękł. Amulet został mu w dłoni.

     - Przegrałeś, samozwańczy mistrzu – warknął Mario, patrząc w oczy Camorana.

     Ale te już zachodziły mgłą. Pozostało w nim mniej życia niż kilka chwil.

     - Zaraz umrę na wieki – odezwał się z tyłu Eldamil. – Umrę i już się nie odrodzę.

     Mario spojrzał na niego zdziwiony. O tym nie pomyślał! A to przecież oczywiste! Gdy Gaiar Alata przestanie istnieć, umrą też wszyscy jego mieszkańcy. A Raj istnieć mógł tylko tak długo, jak żył jego twórca.

     - Tak mi przykro – zdołał wyszeptać.

     Ale Eldamil uśmiechał się. Szczerze i szeroko.

     - Dzięki, przyjacielu! – zawołał. – Moja męka skończyła się. Mam ostatnią prośbę do ciebie.

     - Co tylko zechcesz, przyjacielu…

     Eldamil wzniósł oczy ku niebu.

     - Módl się za mnie do Dziewięciu Bogów – szepnął. – Ciebie wysłuchają. Może przebaczą mi moje zbrodnie. Może nie skażą na wieczne potępienie. Może okażą łaskę. Może… Może policzą mi moje cierpienia za pokutę.

     - Na pewno – Mario uśmiechnął się wzruszony. – W moich oczach odkupiłeś swoje winy. Będę prosił bogów, by ci wybaczyli, o ile jeszcze tego nie zrobili.

     I nagle obraz zaczął się rozmazywać.

     Głuchy huk ciała Mankorana o kamienną posadzkę obwieścił jego śmierć. Gaiar Alata zaczął się rozpadać i rozwiewać. Mario uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Eldamil odpowiedział takim samym gestem. Miał w oczach łzy, ale mimo to uśmiechał się radośnie.

     Radosny uśmiech elfa przez łzy – to był ostatni widok z Raju, jaki widział.

     W następnej chwili wszystko się rozwiało, a on sam znalazł się w środku kamiennego kręgu, w Wielkiej Sali Świątyni Władcy Chmur.


Rozdział LV

      Mario zamyślił się na chwilę, trawiąc te wszystkie informacje, które właśnie zdobył. A zatem trzeba dać się zakuć w okowy, żeby zostać wyprowadzonym z tego ogrodu. Po co ktoś zakuwa kogoś w kajdany? Po to, by mieć nad nim kontrolę. A zatem w tej grocie musi być coś niebezpiecznego. Coś, czego należy strzec. Może przejście do siedziby Camorana?

     Zamyślony, wsunął pierścień na palec i ruszył dalej, nie zapominając jednak o ostrożności. Nadal trzymał się cienia i kroczył nie wybrukowaną ścieżką, lecz jej miękkim poboczem. Stale trzymał w ręce łuk, z nałożoną na cięciwę strzałą. Mimo to, dał się zaskoczyć.

     Majacząca między zaroślami poświata, ledwo widoczna z powodu słonecznego światła, zdawała się sygnalizować obecność człowieka. Jednak gdy osobnik ten wychylił się zza głazu, Mario przystanął zaskoczony. To był dremora. I to nie byle jaki. Zakuty w zbroję, jedynie bez hełmu, uzbrojony w długi, dwuręczny brzeszczot. Markynaz…

     Mario mocniej ścisnął łuk w dłoni, ale dremora zdawał się nie zdradzać oznak agresji, choć niewątpliwie go zauważył. Podniósł prawą dłoń, co wyglądało jak gest pozdrowienia, ale mogło też być sygnałem, zmierzającym do nawiązania rozmowy.

     Mario zawahał się. Nie ufał dremorom, ale i tak nie wiedział, dokąd ma iść, ani co robić. Może akurat od niego dowie się czegoś interesującego. Ścisnął w dłoni łuk, aż zbielały mu palce, ale nie podniósł go do oka. Westchnął kilkakrotnie. I opuścił broń, zdejmując strzałę z cięciwy i chowając ją do kołczana. Zdjął pierścień i z wahaniem ruszył ku strażnikowi Otchłani.

     Ten dremora wydał mu się jeszcze straszniejszy niż ci, których napotkał w Otchłani. Nic dziwnego, tamtych widział niewyraźnie, w półmroku. Tutaj diaboliczna twarz potwora oświetlona była jasnym, słonecznym światłem i widać było na niej wszystkie szczegóły. Jego ciało miało brązowy kolor, wpadający w czerwień – coś jak świeża wołowina. Haczykowaty nos, wąskie wargi i skośne, żółte oczy, skrzące się niesamowitym blaskiem. Uszy spiczaste, jak u elfa, czerep porośnięty czarnym włosem, a spośród nich sterczały krótkie rogi. Twarz na poły ludzka, na poły zwierzęca.

     Strażnik Otchłani uśmiechnął się tryumfalnie. Uśmiechając się, odsłonił rząd ostrych zębów, jak u drapieżnika.

     - A wiec dotarłeś aż tutaj, śmiertelniku – odezwał się głosem, który brzmiał, jakby ktoś piłował grubą blachę. – Nie jesteś taki jak inni…

     - Kim jesteś? – spytał Mario, mając nadzieję, że dremora nie usłyszy drżenia w jego głosie.

     - Mam na imię Kathutet – odparł strażnik. – Jestem jednym ze strażników Dzikiego Ogrodu.

     - Mario Cetegus – odwzajemnił się. – Myśliwy.

     Dremora roześmiał się.

     - Myśliwy? – prychnął rozbawiony. – Tylko myśliwy? A nie przypadkiem rycerz Ostrzy w randze oficera? I ten, który udaremnił nasz atak na Kvatch? I nie tylko…

     - Sporo wiesz – mruknął Mario.

     - Wiele wiem o tobie – zacharczał dremora. – Moi pobratymcy twierdzą, że dobrze walczysz. I że stać się na honor.

     Mario uniósł brwi w geście zdziwienia, choć jego rozmówca i tak nie mógł ich zobaczyć pod hełmem.

     - Podobało mi się to, co uczyniłeś pod Brumą – głos dremory brzmiał jak ryk lwa, ale emanował spokojem. – Jesteś jedynym, którego było stać na taki gest. Jedynym, który moich poległych pobratymców potraktował jak wojowników. Ale my cenimy przede wszystkim walkę. A w tym jesteś dobry, jak na śmiertelnika.

     Mario nie odpowiedział. Nie wiedział co ma powiedzieć. Tymczasem dremora złożył ręce na masywnej piersi i znów się odezwał.

     - To tobie udało się zniszczyć pierwszą Wieżę Pieczęci w Cranonah. A potem wiele innych. Moi krewni zgrzytają zębami na twoje wspomnienie.

     - Cranonah? – Mario pokręcił głową. – Pierwsze słyszę.

     - Nasz klan spustoszył wasze miasto Kvatch – odrzekł dremora. – To żadne wyzwanie, zadanie godne najpodlejszych wśród nas. Dzięki swojej prędkiej zemście, cieszysz się wśród mego ludu wielkim uznaniem. Nie sądziliśmy, że śmiertelni potrafią działać tak zdecydowanie i odważnie. I honorowo. Nasza rozmowa nie jest więc dla mnie hańbą. A teraz powiedz mi, po co tu przyszedłeś.

     Mario poczuł przypływ odwagi.

     - Muszę odszukać Mankara Camorana – powiedział mocnym głosem.

     Dremora lekko się skrzywił, co mogło świadczyć o tym, że nie darzy Camorana zbytnią sympatią. Prawdopodobnie nie w smak mu było, że śmiertelnik został wyniesiony do takich zaszczytów.

     - Mówisz bezpośrednio, niemal jak jeden z nas – zamruczał dremora. – Jak członek mego ludu. To dobrze, że nie zabiłem cię od razu.

     Mario spojrzał prosto w skrzące, świdrujące oczy.

     - Czego więc chcesz?

     Kathutet obejrzał się za siebie.

     - Istnieje tylko jedno wyjście z tego ogrodu – odezwał się. – Jestem jego strażnikiem. Wiele dokonałeś, więc pokonanie cię przyniesie mi honor. Ale…

     - Ale?

     Dremora uśmiechnął się.

     - Moi krewniacy w Cranonah okryli się hańbą. Przez ciebie. Zatem wzięcie cię na służbę…  To również przyniosłoby mi honor, nawet jeszcze większy.

     - Służbę?

     Dremora skinął głową.

     - Ponieważ postąpiłeś honorowo pod Brumą, daję ci wybór. Zmierzysz się ze mną? Czy będziesz mi służył?

     Mario parsknął gniewnie. Sama myśl o służeniu dremorze była dla niego obrzydliwa. Chociaż przypuszczał, że i ten fakt przy swoim sprycie mógłby obrócić na swoją korzyść. Przede wszystkim, nie wiedział czego Kathutet od niego oczekuje i… co jest w stanie ofiarować w zamian.

     - Mam parę pytań – odezwał się ostrożnie.

     Ale dremora spojrzał na niego groźnie.

     - Rozmawiając z tobą, wyświadczyłem ci ogromną łaskę – oświadczył zimnym tonem. – Posuwasz się do bezczelności, śmiertelniku. Nie powiedziałem, że będę odpowiadał na twoje pytania! Zatem? Jaki jest twój wybór.

     - Tak naprawdę, to nie dajesz mi wyboru – westchnął Mario. – Oto moja odpowiedź.

     W pierwszym odruchu miał zamiar wyrwać miecz z pochwy i prasnąć dremorę w głowę. Z zaskoczenia! Ale nie potrafił się na to zdobyć. Nie w stosunku do kogoś, kto potraktował go honorowo, choć wcale nie musiał. Chwycił za rękojeść miecza i wolno wysunął go z pochwy. Klinga zajarzyła się wampirzym zaklęciem.

     Oczy dremory zamigotały zwierzęcym blaskiem.

     - Twój umysł podpowiedział ci prostą ścieżkę – wycharczał, sięgając za głowę po miecz. – Jak umysł zwierzęcia. Ale przyznaję, nie brak ci odwagi. I co cię teraz czeka, śmiertelniku? Śmierć! Nicość…

     Stanęli naprzeciwko siebie, z dobytym orężem i przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

     - Jak w czasie ćwiczeń – pomyślał Mario. – Zupełnie jakby Steffan stał naprzeciwko mnie…

     Dremora zgarbił się i opuścił głowę, spoglądając na niego spode brwi. To była dobra pozycja do rozkręcenia miecza nad sobą. A potem poruszył się. Wolno. Bardzo wolno, choć sam o tym nie wiedział. Może wystarczająco szybko na żołnierza, ale nie na wyborowego wojownika. Jeszcze zanim zdołał poruszyć mieczem, Mario przypadł do niego i ciął go w pochylone czoło, aż ciemna posoka trysnęła z rany.

     Człowiek po takim cięciu, o ile zachowałby przytomność, wypuściłby miecz, i oszołomiony złapałby się za krwawiącą głowę. Ale nie dremora. Wściekły ryk był jedyną reakcją na zadaną ranę. Riposta zaś była potężna, zdolna przeciąć człowieka na pół. Ale znowu zbyt powolna. Mario skrócił dystans i z całej siły pchnął w brzuch. Miecz Wampira nie przebił wprawdzie daedrycznej zbroi, ale wystarczyło to, aby przeskoczył magiczny ładunek.

     Dremora był silny. Jeden, czy dwa magiczne ładunki z zaklętego miecza to dla niego za mało. Ale wciąż był zbyt wolny. Jego brzeszczot był ciężki, podobnie jak zbroja. Choć posiadał nadludzką siłę, dźwigał też nadludzkie brzemię. Zapewne w starciu z ciężkozbrojnym piechurem nie dałby mu żadnych szans. Ale tu miał przed sobą lekkozbrojnego wojownika, zwinnego i szybkiego jak błyskawica, w dodatku mogącego się pochwalić znakomitym kunsztem szermierczym. Ręka, szkolona przez Jauffrego, Steffana i Baurusa okazała się zbyt zręczna dla strażnika Ogrodu. Choć zadawał mordercze cięcia, wszystkie one trafiały w próżnię. Miecz Wampira co chwilę krzesał iskry na jego zbroi, odbierając mu siły. W końcu ostrze Maria przebiło zbroję na rękawicy, niemal odrąbując mu dłoń. Kathutet spojrzał na nią zaskoczony – ale to było jego ostatnie spojrzenie. Szybkie cięcie w skroń pozbawiło go przytomności. Zachwiał się i opuścił głowę. Cięcie w szyję zakończyło jego żywot. Dremora runął na plecy, z głośnym trzaskiem o kamienny bruk.

     Mario stał nad nim, ciężko dysząc, nie tyle ze zmęczenia, co z powodu buzującej w nim adrenaliny. Słodki smak zwycięstwa mieszał mu się z nieśmiało kołaczącą się w głowie goryczą świadomości, że być może zabił właśnie swego niedoszłego sprzymierzeńca.

     - Żebym to ja wiedział, czego ty ode mnie chcesz – westchnął po chwili. – Może mieliśmy ten sam cel?

     Przyszło mu bowiem do głowy, że Kathutet życzył sobie śmierci Mankara Camorana. Najwyraźniej nie pałał do niego sympatią. Ale trudno, stało się.

     Podniósł ciężki, dwuręczny, daedryczny brzeszczot. Lśnił silnym blaskiem zaklęcia ognia, tak silnym, że nawet Mario potrafił je rozpoznać. Gdyby w niego trafił, z pewnością od razu zająłby się płomieniem. Miał wprawdzie w sakiewce Pierścień Płomieni, ale nie pomyślał o tym, by go nałożyć. Jak zwykle, dopisało mu jego głupie szczęście. Z wahaniem zerknął na broń. Była bezcenna.

     A potem pochylił się i położył ostrze na piersi Kathuteta, przyciskając go do tułowia jego martwym ramieniem.

     - Dokąd dremory idą po śmierci? – pomyślał. – Może donikąd? Przecież powiedział, że śmierć to nicość…

     Chciał już odejść, gdy nagle wzrok zatrzymał się na pasie Kathuteta. Na cienkich łańcuszkach wisiała tam para szerokich oków, z czegoś co przypominało ebon. Z wahaniem sięgnął do nich i odpiął przytrzymującą je u pasa sprzączkę.

     Czyżby to były… Przymierzył do swej ręki. Były duże, ale i tak musiał zdjąć rękawice, by zmieściły mu się na nadgarstkach. Zamigotały magicznym blaskiem. To muszą być Okowy Wybrańców! No tak, Kathutet był strażnikiem Dzikiego Ogrodu. Strażnikiem, nie więźniem! Z pewnością miał komplet takich oków, by sam mógł stąd wychodzić. Zrobiło mu się gorąco. Obejrzał dokładnie obie bransolety.

     Nie były ze sobą połączone, jak kajdany. Cienkie łańcuszki służyły tylko do zamocowania ich u pasa. Nakładając je, nadal zachowywał swobodę ruchów. Przynajmniej tutaj, bo nie wiadomo, jakim zaklęciem je nasączono. Zatem, jak to on mówił? Jedyne wyjście z Dzikiego Ogrodu, to Zakazana Grota. Ma okowy, więc cóż stoi na przeszkodzie, by iść dalej?

     Z zamyślenia wyrwał go głos Camorana, który znów rozległ się, jakby dobiegał ze wszystkich stron. A może brzmiał tylko w jego głowie?

     - Jak mało rozumiesz! – szydził głos. – Nie możesz zatrzymać Lorda Dagona… Księstwa lśniły niczym klejnoty w najczarniejszych rejonach Otchłani od Pierwszego Poranka. Wiele mają imion i wiele imion mają ich przywódcy. Mroźna Przystań Meridii, Bagniska Peryite, Dziesięć Cieni Księżyca Mephali. I Piękno Brzasku, królestwo Lorkhana, mylnie nazywane Tamriel przez ogłupionych śmiertelników. Tak, teraz zaczynasz rozumieć! Tamriel to tylko kolejna z daedrycznych krain Otchłani, utracona dawno temu, gdy jej Książę został zdradzony przez własne sługi. Lord Dagon nie może najechać Tamriel, własnego dziedzictwa. On przybył, by oswobodzić okupowane krainy!

     Mario miał jako takie pojęcie o historii, ale tak daleko jego wiedza nie sięgała. Nie wiedział, czy głos mówił prawdę, czy manipulował. Na wszelki wypadek nie uwierzył. I nie zareagował. Zachował się tak, jakby w ogóle go nie słyszał. Ruszył przed siebie poboczem ścieżki, kierując się w stronę widniejącego w oddali pagórka. Po drodze zauważył kilka daedr, dwoje ludzi, stadko jeleni, ale nikt z napotkanych go nie dostrzegł. Bez przygód dotarł do skały, w której zionęła ciemna czeluścią tajemnicza grota.

     Wykrycie Życia poinformowało go, że jaskinia nie jest pusta. W oddali migotały jakieś poświaty, ale wyglądały na ludzkie. Wsunął się więc cichaczem do jaskini, pilnując aby zrobić to bezszelestnie. Ale mu się nie udało, bowiem usłyszał pod stopami chlupot i poczuł zimno w stopach. Jaskinia była zalana wodą. Niezbyt głęboką, zaledwie do kostek, miejscami niecą głębszą, za kolana. Nie była to dobra okoliczność. W wodzie trudniej było się zachować bezszelestnie, no i potem zostawiało się za sobą mokre ślady. Mario westchnął i przystanął w ciemnym kącie, chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności. Musiał to zrobić, bowiem jasne, słoneczne światło oślepiło go tak, że teraz widział przed sobą jedynie ciemnozieloną plamę.

     W międzyczasie głos Camorana znowu zaczął do niego przemawiać.

     - Spytaj siebie, jak to jest, że potężni bogowie umierają, a daedry wciąż trwają? Dlaczego daedry otwarcie objawiają się ludziom, a bogowie ukrywają się za posągami i pustymi słowami kapłanów-zdrajców? To proste… To wcale nie są bogowie. Prawdę masz cały czas przed oczami, od momentu narodzin. To daedry są prawdziwymi bogami tego wszechświata. Julianos, Dibella i Stendarr to zdrajcy Lorkhana, udający bóstwa w księstwie, które utraciło Światło, które je prowadziło. Czym są nauka, miłość i troska, w porównaniu z przeznaczeniem, mocą i zniszczeniem? Bogowie, których czcicie, to marne cienie pierwszej Przyczyny. Oszukiwali was przez wieki.

     Głos stawał się coraz bardziej natarczywy, jakby mówcę zaczynały ponosić emocje. Jego przemowa stawała się coraz bardziej chaotyczna i coraz mniej zrozumiała.

     - Jak sądzisz, dlaczego wasz świat jest zawsze miejscem bitew, aren dla potęg i nieśmiertelnych? To Tamriel, kraina zmian, brat szaleństwa i siostra podstępu. Wasi fałszywi bogowie nie mogli napisać historii całkiem od nowa. Dlatego pamiętacie opowieści o Lorkhanie, znienawidzonym, martwym mistyfikatorze, którego serce przybyło do Tamriel. Jeśli bóg może umrzeć, jak może przeżyć jego serce? On jest daedrot! Tamriel to daedroci! To serce jest sercem świata. Gdy jedno powstało, by zaspokoić drugie. Wszyscy to pamiętacie. To część każdej legendy. Daedra nie może umrzeć, więc wasi tak zwani bogowie nie mogą go całkowicie wymazać z waszej pamięci.

     Mario uśmiechnął się sam do siebie. Mankar Camoran bał się go! Dlatego wygłaszał te płomienne przemowy, dlatego koniecznie chciał zasiać w nim ziarno wątpliwości. Krętacz!

     Ruszył przed siebie. Po pewnym czasie dno tunelu nieco się podniosło i Mario wyszedł wreszcie na suchą powierzchnię. Stanął na lewej nodze,  a prawą mocno zgiął w kolanie, by wylać wodę z buta. I to samo z druga nogą. Wiele to nie dało, ale przynajmniej chlupot w butach trochę zelżał. Ruszył dalej naturalnym chodnikiem, w kierunku najbliższej poświaty Wykrycia Życia. Wysunął się bezszelestnie zza zakrętu i odetchnął. To był człowiek. A za nim stał następny. W oddali dostrzegł kilku innych. Wszyscy stali nieruchomo, ze złożonymi rękami i opuszczonymi głowami, co sprawiało wrażenie jakiegoś religijnego obrzędu. Czyżby czekali na łaskę wypuszczenia ich z Dzikiego Ogrodu.

     Nie zareagowali, gdy ich mijał. Zerknął każdemu w twarz. Był tam Dunmer i Cesarski i Breton… Przynajmniej Camoran nie jest rasistą…

     Na końcu naturalnego chodnika ujrzał plamę światła znacznie większą. To na pewno nie człowiek. Widział już taką poświatę nieraz. To daedrot! I to nie sam. Za nim kolejna poświata jakiegoś potwora.

     - Zabawa się zaczyna – szepnął Mario sam do siebie.

     Podkradł się nieco bliżej, aby być pewnym strzału. Napiął cięciwę.

     Daedrot zaryczał, gdy grot wbił mu się w głowę. I swoim zwyczajem, znieruchomiał, nasłuchując. Ale jeśli usłyszał syknięcie następnej strzały, to nie zdążył zareagować. Dwie w zupełności wystarczyły.

     - Robię postępy – pomyślał Mario, nakładając kolejną strzałę

     Drugim potworem okazał się być atronach burzy. Tu Mario musiał wystrzelić nieco więcej strzał, by stwór rozsypał się, niby kupka kamieni. Po drodze wyrwał strzały z truchła daedrota i pozbierał te, które odbiły się od ciała atronacha. Bo atronach burzy miał twarde, nieprzebijalne ciało, które można było jedynie rozbić, niby szklaną figurę. Obejrzał dokładnie groty i brzechwy, po czym dwie odrzucił, resztę schował do kołczana. Zwichrowana, niepewna strzała to ostatnie, co było mu teraz potrzebne.

     Za zakrętem korytarz rozszerzył się w przestrzenną grotę. Jego oczy przykuło jednak coś, co znajdowało się naprzeciwko wejścia. Były to chyba drzwi. Podszedł bliżej. Tak, to były drzwi, owalne, lekko wypukłe, z nieznanego mu tworzywa. Idealnie gładkie, bez żadnej klamki, dziurki od klucza, czy śladów jakiegokolwiek innego zamka. Za to widniał na nich pulsujący pomarańczowym światłem znak – daedryczna litera „O”, oznaczająca Otchłań.

Brama do Zakazanej Groty

     Zamyślony, wyciągnął z sakwy kilka sucharków i zaczął je podgryzać. Tak, to na pewno wyjście z groty. Jak otworzyć te drzwi? No cóż, wyważyć ich na pewno nie można. Popukał palcem w gładką powierzchnię. Wydały głuchy odgłos. Zdjął rękawicę i położył dłoń a drzwiach. Nie poczuł spodziewanego intensywnego ziębienia, zatem to nie metal. Tworzywo przypominało rogową tkankę.

     - Przekonajmy się, ile warte są Okowy Wybrańców – pomyślał, wpychając sobie między zęby ostatni kawałek suchara i otrzepując kruszyny, które przykleiły mu się do zbroi.

     Miał świadomość, że zdejmując zaklęte rękawice, pozbawia się możliwości dostrzeżenia wroga z wyprzedzeniem. Nie miał jednak wyjścia. Przytroczył rękawice do pasa i z wahaniem nałożył sobie na nadgarstki tajemnicze okowy. Zaświeciły się czerwonym blaskiem, po czym zgasły, zatrzaskując mu się na rękach. Jednocześnie znak na drzwiach zajarzył się na moment intensywniejszym światłem, po czym przygasł.

     Mario wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi. Okowy znów rozbłysły na chwilę, a jednocześnie drzwi drgnęły niespokojnie, by zaraz rozchylić się na oścież. Za nimi ujrzał kolejną grotę, oświetloną purpurową poświatą. Przeszedł na drugą stronę, a drzwi bezszelestnie zamknęły się za nim. Poczuł ciepło. Nosem wciągnął znajomy zapach. Takie jaskinie widywał już nieraz w podziemiach Otchłani. Poczuł się pewniej, ale tylko przez chwilę. Dźwięki, które dobiegły go z oddali, zmroziły mu krew z w żyłach. Czy to były krzyki? Wyraźnie słyszał ludzkie krzyki. Tak wydzierać mógł się tylko ktoś śmiertelnie przerażony, albo cierpiący. Albo… Jedno i drugie. Nigdy nie słyszał krzyku torturowanego skazańca, ale tak właśnie go sobie wyobrażał – pełen nieopisanego bólu, przerażenia i beznadziejnej bezradności.

Zakazana Grota

     Westchnął i ruszył w tamtą stronę. Robiło się coraz jaśniej i coraz cieplej. Wkrótce ujrzał rozległą grotę, przedzieloną w poprzek głębokim rowem, którym płynęła rozpalona lawa, a nad nią…

     Zmartwiał.

     Nad rzeką lawy wisiały powieszone na bloczkach dwie żelazne klatki. Bynajmniej nie puste. W chwili, gdy wszedł, obie poruszały się niby windy – jedna w górę, druga w dół. I to z tej ostatniej dobiegały owe rozdzierające krzyki, gdy więzienie opuszczało się coraz niżej i niżej, coraz bliżej powierzchni lawy. Gdy znalazło się tuż nad nią, z klatki wydobył się prawdziwy ryk, jak u zarzynanego zwierzęcia. Mario zacisnął powieki. Nie chciał na to patrzeć. Jego nozdrzy dobiegł swąd palonego mięsa.

     To byli Wyniesieni Nieśmiertelni. Nieśmiertelni! A więc ich męka mogła trwać w nieskończoność. Zapewne niedługo, gdy ofiara w górnej klatce się odrodzi, znów zamienią się miejscami.

     Kątem oka dostrzegł ruch. U brzegu rzeki lawy stała jakaś postać w czerwonym habicie. Trudno było ją dostrzec, bowiem barwa jej szaty zlewała się z blaskiem wszechobecnej tutaj łuny, bijącej od lawy. Mario przyjrzał się uważnie. Obok niej stał jakiś mechanizm, zapewne sterujący owymi windami śmierci. Wystawała z niego dźwignia. Ale jeszcze ważniejsze było to, co ujrzał za nią. Nad przepaścią przerzucono prosty, kamienny most. Przejście!

     Tymczasem ofiara w pierwszej klatce już oprzytomniała. Zaczęła coś mówić błagalnym tonem, ale Mario nie rozumiał słów. Podkradł się bliżej. Chrzęst mechanizmu zagłuszył słowa, gdy postać w habicie z okrutnym uśmiechem, widocznym spod kaptura, przestawiła dźwignię na drugą stronę. Znów rozległy się krzyki przerażenia.

     Mario nie wytrzymał. Wystrzelił w stronę oprawcy. Grot z trzaskiem przebił skroń i postać w nagłym spazmie wyprostowała się, jakby sparaliżowana, po czym zaczęła się wolno przewracać, niby ścięte drzewo. Wpadła w rozpaloną lawę. Buchnęły płomienie… Ale czy oprawca na pewno zginął? Przecież jest nieśmiertelny. Odrodzi się wkrótce. Tylko gdzie? W lawie? Mario nie wiedział jak to działa. Przypuszczał jednak, że w lawie odrodzić się nie można. No, bo przecież odradzający się zginie od razu!

     Potrząsnął głową i odpędził od siebie rozważania na temat śmiertelności, które tylko go teraz rozpraszały. Podbiegł do dźwigni, chcąc ją przestawić, ale zawahał się. Ofiara w dolnej klatce ucichła. Nie żyła już. Czy ma ją znów podciągnąć, tylko po to, by ta druga, jeszcze nieprzytomna, znów wykąpała się w lawie? Jaki to ma sens?

     - Wybacz, przyjacielu – szepnął, spoglądając na rozpaloną do czerwoności klatkę, wiszącą nad rzeką lawy. – Chyba lepiej, żebyś się nie odradzał po raz kolejny.

Rozdział LIV

     Gdy rankiem, w pełnym uzbrojeniu szedł ku Wielkiej Sali, każdy z mijanych po drodze Ostrzy uderzał go lekko pięścią w ramię – na szczęście. Martin i Jauffre czekali już na niego. I wielu Ostrzy, wolnych od służby, również się tu znalazło. Stanął przed nimi i skinął głową.

     - Gotów? – spytał Jauffre.

     - Gotów – potwierdził krótko.

     Twarz arcymistrza była poważna i spokojna. Jedynie w oczach widać było troskę o jego los. Widać było, że boi się o niego. Głos jednak miał pewny, gdy odezwał się do Martina.

     - A zatem, czas otworzyć portal!

     Martin był bardziej wylewny. Uściskał go po bratersku, a oczy szkliły mu się, choć ze wszystkich sił starał się nad sobą zapanować.

     - Żegnaj przyjacielu – szepnął.

     Mario też był wzruszony, ale przymusił się do uśmiechu.

     - Nie wierzysz w powodzenie misji? – spytał wymuszonym, drwiącym tonem. – Żegnasz mnie, jakbym miał nie wrócić.

     Martin też się uśmiechnął, nieco zażenowany.

     - Zawsze cię tak żegnam, gdy wyjeżdżasz – odrzekł, patrząc mu w oczy. – Nie zawsze ci to mówię, ale zawsze tak myślę. Wiem, jaki jesteś dzielny i jak wiele potrafisz. Wierzę w ciebie, jak w nikogo na świecie. A mimo to… Jesteś dla mnie jak młodszy brat. Boję się o ciebie i zawsze będę się bał. Nic na to nie poradzę.

     Mario poczuł, że jeśli ta scena potrwa jeszcze chwilę, to zwyczajnie się rozpłacze. Wyznanie Martina poruszyło go do głębi, zwłaszcza, że czuł do niego to samo. Był jedną z trzech najważniejszych osób w jego życiu, obok Starego Myśliwego i Falanu.

     Położył mu dłoń na ramieniu

     - Jeśli nie wrócę – szepnął – pamiętaj o mnie. I pamiętaj też, że i ja wreszcie znalazłem na świecie prawdziwego brata. Nie cesarza, brata właśnie! I odejdę szczęśliwy, że go mam.

     Martin przetarł oczy.

     - Już czas – opuścił głowę. – Czuję się strasznie. To starszy brat powinien opiekować się młodszym, a nie odwrotnie. Ale los bywa pokrętny. Nasz los jest w twoich rękach.

     Mario uśmiechnął się i wyprostował. Wiedział, że inaczej nie potrafi nad sobą zapanować, więc postanowił wzruszenie zamaskować wojskową dyscypliną. I wiedział, że Martin też to wie.

     - Co rozkażesz, panie?

     Martin wziął głębio oddech.

     - Przynieś nam Amulet Królów – rzekł tonem, który miał brzmieć uroczyście, ale brzmiał ciepło i niepewnie.

     - Rozkaz!

     Skinęli sobie głowami, po czym Martin zniknął w cieniu za filarem. Mario usłyszał jego szept w niezrozumiałym języku i nagle coś w kręgu zaczęło się zmieniać. Pojawiły się na nim jakieś świetliste znaki. Rozbłysły, jak żar w ognisku, gdy ktoś w nie mocno dmuchnie. A potem coś z cicha zachrobotało. Raz, drugi i nagle chrobot zmienił się w rumor, gdy spod kamiennej posadzki kręgu zaczęły wyłaniać się pazurzaste filary bramy Otchłani. Wyłaniały się wolno, majestatycznie, w nieustannym chrobocie, przypominającym ocieranie się o siebie wielkich głazów podczas lawiny. Mario zerknął na posadzkę, bowiem wydawało mu się, że pazury rozdzierają ją na strzępy. Ale nie, posadzka pozostała nienaruszona. Falowała tylko lekko, jakby zamiast litego kamienia, znajdowała się tam tafla oliwy. Po chwil w komnacie zrobiło się jasno. Oto filary osiągnęły wysokość nieco większą niż ludzki wzrost i między nimi zabłysła płaska, ognista poświata. Ale nieco inna niż Wrota Otchłani, do których już przywykł. Te były okrągłe, nieco niższe, a i poświata wyglądała inaczej. Świeciła zimnym blaskiem, nie tak ognistym i jakby spokojniejszym.

     - Tamte wrota powstały z nienawiści – pomyślał Mario. – A te z przyjaźni…

     Ostatni raz potoczył wzrokiem dookoła. Wsunął na palec Pierścień Khajitów, znikając z oczu wszystkim zgromadzonym. Zdjął z ramienia łuk, nałożył strzałę na cięciwę. I zwinnie wślizgnął się w ognistą bramę.

     Martin zawahał się. Zamierzał zamknąć portal natychmiast, gdy Mario przez niego przejdzie, ale utrzymał ją jeszcze przez chwilę.

     - Na wszelki wypadek – pomyślał. – Gdyby musiał nagle wrócić. Gdyby napotkał tam coś strasznego.

     Ale nic się nie stało. Przez długą chwilę nic się w portalu nie pokazało. Więc z wahaniem cofnął dłonie znad magicznej księgi. Brama Otchłani zamigotała, błysnęła trochę mocniej i rozwiała się, jakby ktoś zdmuchnął płomień świecy. Razem z nią rozwiały się też jej pazurzaste filary nie pozostając na miejscu, jak to działo się z innymi bramami. Znaki na posadzce też zaczynały powoli przygasać, a po chwili nie było już śladu tajemniczego rytuału.

     - Tego się spodziewałem! – jęknął Martin.

     - Co się stało? – Jauffre momentalnie znalazł się przy nim.

     - Kamienie – westchnął Martin.

     - Kamienie?...

     - Kamień pieczęci… I wielki kamień Welkynd… One też się rozwiały!

     Jauffre zerknął w stronę, w której jeszcze przed chwilą jaśniały wrota Otchłani. Martin miał rację. Ani śladu po artefaktach.

     - Wiec jednak?... – zająknął się.

     - Tak – Martin z rozpaczą spojrzał mu prosto w oczy. – Nie otworzę portalu po raz drugi!

     Opuścił głowę i potrząsnął nią, zrezygnowany.

     - Jeśli mu się nie uda… - szepnął. – To będzie koniec…

     Jauffre zagryzł dolną wargę.

     - Uda mu się – wysapał. – Uda mu się! Dlaczego miałoby się nie udać? Wyłaził cało z gorszych tarapatów. Kto, jeśli nie on?

     Odpowiedzią był uścisk drżącej ręki. Jauffre odwzajemnił go, mając nadzieję, że jemu samemu dłoń nie drży. W głębi duszy jednak zdjął go strach. O Cesarstwo, o Martina, o ten świat.

     A najbardziej o jego najlepszego żołnierza, którego samemu nie chcąc się przed sobą przyznać, zaczął już darzyć niemal ojcowskim uczuciem.

*          *          *

     Łagodne ciepło i ledwo wyczuwalny powiew wiatru – to były pierwsze wrażenia. Pogoda była piękna i na niebie żadnej chmurki – a mimo to słońce wcale go nie oślepiało. Jego światło zdawało się być miękkie i przyjemne. Do jego uszu doleciały ptasie trele, a do nozdrzy przyjemna woń kwiatów, lekko ziemista, jak w Arboretum. Zaciekawiony rozejrzał się wokół.

     Znajdował się w zadziwiającym miejscu – ni to lesie, ni ogrodzie. Choć drzewa, gęste krzewinki i kwieciste zioła wydawały się wyrastać w naturalny, nieuporządkowany sposób, znać było tu rękę gospodarza. Pod jego stopami znajdował się krąg, wybrukowany białym kamieniem, zupełnie jak w Anvill. Wiodła od niego ścieżka, z tegoż kamienia, a prowadząca za niewysoki pagórek opodal. Mario sam nie wiedział, czy to na co patrzy, to ogród zasadzony ludzką ręką, czy też las, w który uporządkowano niektóre tereny, by nadać im przyjazny dla człowieka charakter. Niepewnym krokiem ruszył białą, wijącą się malowniczo ścieżką. Co jakiś czas napotykał na kamienną ławkę, na której można było spocząć. W oddali ujrzał nawet coś na kształt altanki – również z białego kamienia, wzniesionej w lekkim, ayleidzkim stylu.

     - Raj – pomyślał mimo woli. – Prawdziwy rajski ogród!

     I z lubością wciągnął nosem oszałamiający zapach błękitnych kwiatów, gęsto porastających pobocze. Miejsce to przypominało mu trochę Czarną Puszczę na południu Cyrodiil. To samo bogactwo przyrody, ta sama mnogość kwiatów, ziół i drzew. Tylko tamto miejsce zionęło groźną aurą, bowiem pełne było niebezpieczeństw. Tutaj poczuł się całkowicie bezpiecznie, za co zresztą od razu zbeształ sam siebie i zacisnął dłoń na rękojeści łuku.

     - Mimo wszystko, Mankar Camoran uczciwie nagradza swoje sługi – pomyślał z zazdrością. – To miejsce jest naprawdę urokliwe.

     W oddali ujrzał kroczącego wolno jelenia. Ach, zatem były tu i zwierzęta! A gdzie ludzie? Przecież chyba dla nich powstał ten raj!

     Ruszył przed siebie, nie zapominając jednak o środkach ostrożności. Kroczył wolno wzdłuż ścieżki – ale nie samą ścieżką, tylko jej poboczem, chowając się w cieniu drzew. Łuk trzymał w dłoni, przytrzymując palcem strzałę na łęczysku. Ale na razie nikogo nie spotkał, ani wroga, ani przyjaciela. Dlatego drgnął przestraszony, gdy niespodziewanie nie wiadomo skąd, rozległ się drwiący głos.

     - Ach, więc marionetka Septimów nareszcie przybywa!

     Głos wydawał się dochodzić ze wszystkich stron jednocześnie. Mario nie potrafił zlokalizować jego źródła. Ale był przy tym zupełnie wyraźny i wydawał się znajomy. Już gdzieś słyszał ten głos! Tylko gdzie?

     - Nie sądzisz chyba, że udałoby ci się mnie zaskoczyć – głos powiedział to z wyraźnym przekąsem. – Akurat tutaj, w raju który sam stworzyłem!

     No tak, teraz już wiedział, czyj to głos. Słyszał go oczywiście w przeszłości. W tamtym strasznym miejscu, w którym zmuszono go do morderstwa. W świątyni Mitycznego Brzasku. Zacisnął zęby. Cały zachwyt nad rajskim ogrodem uleciał z niego w okamgnieniu. Jego miejsce zajął gniew.

     - Popatrz na mój raj, Gaiar Alata w starym języku – odezwał się znów Mankar Camoran, nie wiadomo skąd. – Wizja przeszłości i przyszłości…

     Choć wiedział już, że Mankar Camoran nie tylko zdaje sobie sprawę z jego obecności, ale też prawdopodobnie doskonale go widzi, ruszył dalej. Nie wiedział co robić, ale nie znalazł żadnego sposobu na zmylenie wroga. Pozostawało iść dalej wzdłuż ścieżki, która chyba dokądś prowadzi. Może do samego Mankara Camorana? Cokolwiek ma się wydarzyć, musi go odnaleźć, a na razie nie widział innej drogi.

     Nagle z lewej strony, spośród zarośli, doszedł go zrazu niewyraźny, potem coraz głośniejszy stukot. Znał dobrze ten dźwięk: stukot poroża o gałęzie i dudnienie racic. Ku niemu pędził jeleń. Po chwili dojrzał w zaroślach poświatę, wywołaną przez zaklęte rękawice.

     - Dlaczego on tak pędzi? – zdziwił się. – Wygląda jakby się przestraszył.

     Przystanął zaciekawiony. Nie interesował go sam jeleń, który zresztą wkrótce wypadł na otwartą przestrzeń, tylko to, przed czym uciekał. Przylgnął do pnia rosochatego dębu i czekał.

     Jeleń, wypadłszy na pobocze drogi, zatrzymał się i rozejrzał nerwowo. Był to młody osobnik, o smukłej i lekkiej sylwetce, co go jeszcze bardziej zdziwiło. Młode zwykle są ciekawskie i nie tak ostrożne jak stare. Jeśli on przed czymś ucieka, to znaczy że grozi mu prawdziwe niebezpieczeństwo. Co też może być tak niebezpieczne w raju? Czyżby jednak i tu istniały groźne zwierzęta?

     Jeleń dał susa przez ścieżkę i zniknął w gęstym poszyciu. Za to do uszu Maria doszły inne dźwięki. Ktoś biegł! Ciężkie kroki i dziwnie niespotykany oddech, jakiego jeszcze nie słyszał. Co to może być?

     Cokolwiek to było, nie próbowało się skradać. Biegło przed siebie i zbliżało się, łamiąc gałęzie i przeciskając się silą przez krzaki. Jeszcze nie dobiegło do drogi a Mario już wiedział co to.

     Daedra!

     Konkretnie, atronach lodu, co stwierdził, gdy potwór skrzącymi się ramionami rozgarnął ostanie zasłaniające mu drogę gałęzie i wypadł na drogę. W świetle słońca jego lodowe ciało błysnęło srebrem i purpurą, gdy zagłębiał się w krzewy po drugiej stronie ścieżki. Po chwili słyszał już tylko oddalające się ciężkie sapanie, szelest gałęzi i dudnienie kroków.

     Roześmiał się nagle i niespodziewanie dla samego siebie.

     A więc to taki raj! Raj dla daedr! Czego jak czego, ale tego się tu nie spodziewał. Choć to miejsce wiodło swój rodowód od Mehrunesa Dagona, nie spodziewał się że w miejscu teoretycznie przyjaznym dla ludzi, napotka daedry. One kojarzyły się ludziom ze wszystkim, tylko nie z bezpieczeństwem.

     Szedł dalej. I w końcu ujrzał to, co bardzo chciał zobaczyć – człowieka. Była to wysoka i dobrze zbudowana Nordka, co mógł bez trudu stwierdzić, jako że ubrana była bardzo lekko i przewiewnie. Nic dziwnego, Nordowie przywykli do mrozu, nie do ciepła. U boku zwisała jej maczuga, jako że Nordowie nigdy nie rozstawali się z bronią. Kobieta szła wolno przed siebie i zdawała się nieobecna.

     - Podejdę i spróbuję z nią porozmawiać – pomyślał, ale zaraz zmienił zdanie.

     W oddali ujrzał bowiem daedrota. Gdyby wyszedł z cienia, potwór mógłby go zauważyć.

     - Co te daedry tu robią? – pomyślał. – Czy to jacyś strażnicy? Kto tu komu służy? Ludzie daedrom, czy daedry ludziom?...

     Urwał nagle, bowiem głos Camorana odezwał się znów. Tym razem przemawiał tonem pełnym dumy i satysfakcji.

     - Oto Dziki Ogród – mówił z zachwytem. – Gdzie moi uczniowie są przygotowywani, by mogli oddać się większemu celowi: panowaniu nad odrodzonym Tamriel.

     Chwila milczenia

     - Jeśli prawdziwie jesteś bohaterem przeznaczenia, a mam taką nadzieję, Ogród nie utrzyma cię długo…

     To z kolei zostało powiedziane z nutką podziwu. Tylko czy był to szczery podziw, czy udawany, by go zwieść?

     - Wznieś oczy ku Carac Agailor, mej siedzibie na szczycie raju – powiedział jeszcze głos. – Będę cię tam oczekiwał.

     Mario westchnął bezgłośnie. Niestety, plan zaskoczenia Mankara Camorana nie powiódł się. Wróg nie tylko zdawał sobie sprawę z jego obecności, ale też znał jego dokładną pozycję. Co więc robić? Camoran czekał na niego, zatem pewnie będzie chciał rozmawiać. O czym? Nietrudno zgadnąć. Postara się go omamić i przeciągnąć na swoją stronę. Może nawet spróbować przekonać go do uśmiercenia Martina?

     Wzdrygnął się na tę myśl. No, jeśli tego zechce, to srodze się zawiedzie. Może udać, że przystaje na jego propozycję, a potem czekać na okazję uśmiercenia Mankara Camorana? Wątpliwe by był tak głupi i nieostrożny, żeby dać się na to nabrać. Ale z drugiej strony, czy pycha nie kroczy przed upadkiem? Może być tak zadufany w swoją potęgę, że go zlekceważy…

     Kolejna postać pojawiła się na ścieżce. Człowiek! Również Nord. Wysoki blondyn, z jasną brodą i włosami opadającymi na ramiona. Broda jego była zapleciona w niewielki warkoczyk, co zauważył już u wielu Nordów w Brumie. Był prawie nagi – jedynie w sandałach i skórzanych, przykusych pludrach.

     Może z nim porozmawiać? Mario zawahał się. Wprawdzie skoro znalazł się w raju, jest najprawdopodobniej wrogiem. Ale za to nieuzbrojony, bo ta pałka u pasa to bardziej poszanowanie norskiej tradycji, niż rzeczywista broń. Warto zaryzykować i dowiedzieć się czegoś o tym miejscu.

     Wychylił się z cienia i wyszedł na ścieżkę, ściągając Pierścień Khajitów. Nieznajomy nie od razu go zauważył. Dopiero, gdy podszedł na kilkanaście kroków, podniósł gwałtownie głowę i zrobił ruch, jakby chciał uciec. Nie uciekł jednak, tylko przystanął, przyglądając mu się ciekawie.

     - Witaj, przyjacielu – Mario podniósł dłoń. – Nie obawiaj się, chcę tylko porozmawiać.

     - Człowiek – bąknął Nord, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. – Żywy człowiek… Ty, jak się tu dostałeś?

     Przez chwilę milczał, ale zaraz potrząsnął głową.

     - Nieważne – mruknął, po czym dodał z dumą. – Przybywasz zbyt późno, aby powstrzymać zwycięstwo Lorda Dagona – wykrzywił pogardliwie usta. – Wkrótce powrócimy na Tamriel i zapanujemy nad nim jako nowa klasa rządząca. Ty zaś – wskazał na niego palcem – pozostaniesz tu, w Ogrodzie Wieczności po kres czasu.

     Olśnienie spłynęło na Maria. Wzmianki o klasie rządzącej skierowały go do rozwiązania zagadki. A zatem tym mamił swoje sługi Mehrunes Dagon! To dlatego dołączali do niego prości ludzie, którzy marzyli o własnym wywyższeniu. Być może poniżeni przez innych, kierowali się rządzą zemsty za swoje krzywdy. To dlatego udało mu się zgromadzić taką armię pokrzywdzonych, niezadowolonych ze swego życia, czy zwyczajnie zazdroszczących innym. Małoż to na świecie ludzi, którym się nie udało?

     - Wspomniałeś o Ogrodzie Wieczności – zagadnął Mario.

     Nord zrobił minę, jakby miał się popisać swą mądrością przed małym chłopcem.

     - Wszyscy zginęliśmy w służbie Mistrzowi – odrzekł. – W Gaiar Alata jesteśmy nieśmiertelni i oczekujemy powrotu do Tamriel, po ostatecznym zwycięstwie Lorda Dagona.

     Kwieciste słowa zabrzmiały jak wyuczona formułka, z której mówiący niewiele rozumie. Zwłaszcza że Nord nie wyglądał na osobę wykształconą. Mario wyczuł łatwą zdobycz.

     - Gaiar Alata? – spytał, chcąc podtrzymać rozmowę.

     Gdy trzeba było mówić własnymi słowami, nieznajomemu nie poszło już tak płynnie.

     - No… Gaiar Alata to ta… To tutaj! To nazwa tego… Tego miejsca! – zatoczył ręką wokół. – Tak mówi o nim Mistrz. My mówimy na to Raj. To właśnie jest Dziki Ogród.

     - A Carac Agailor? – podchwycił Mario.

     Nord wydął dumnie wargę i wskazał ramieniem poza siebie.

     - To na szczycie tamtej góry – odrzekł. – Tam leży Taras Brzasku. – On prowadzi do pałacu Mistrza… Carac Agailor. Tam, u podnóża góry, leży Zakazana Grota. Droga. Jedyna droga z Dzikiego Ogrodu.

     Nord dał się złapać w pułapkę. Nie chcąc widocznie wyjść na tępego osiłka i chcąc się pochwalić swoją wiedzą, mówił mu wszystko, co wiedział o tym miejscu.

     - Zakazana Grota? – Mario pokręcił głową. – A cóż to takiego? Brzmi, jakby nie wolno było tam wchodzić.

     - Bo nie wolno! – Nord wzruszył potężnymi ramionami. – To jedyne wyjście z Dzikiego Ogrodu. Ci, którzy sobie na to zasłużą, znaczy na uznanie naszego pana, dostaną okowy i mogą odejść.

     - Okowy? – Mario pokręcił głową z rozbawieniem. – Okowy kojarzą mi się ze wszystkim, tylko nie z uwolnieniem.

     - No… Okowy Wybrańców. W Okowach Wybrańców można opuścić Dziki Ogród. Ale to mogą tylko ci, którym nasz pan udzieli łaski założenia Okowów.

     Nord najwyraźniej zmęczył się rozmową. Wykonał gest, jakby oganiał się od natrętnej muchy i skrzywił się w niecierpliwym grymasie.

     - Mistrz wkrótce się tobą zajmie – mruknął i odwrócił głowę.

     Widząc, że nic już z niego nie wydobędzie, Mario postanowił nie przeciągać niepotrzebnie struny. Pożegnał Norda, jak kazała tradycja i wsunąwszy pierścień na palec, ruszył ścieżką w stronę, wskazaną mu przez rozmówcę. Skoro tędy idzie się do siedziby Mankara Camorana, to chyba idzie dobrze.

Gaiar Alata

     Szedł tak kawałek, nasłuchując i rozglądając się, aż doszły do niego jakieś odgłosy. Ktoś biegł. I to kilka osób. Rzucił się w stronę, skąd dobiegały go tajemnicze dźwięki, ale zaraz przystanął, bo ujrzał zdumiewający widok. Oto dwoje Cesarskich, uzbrojonych w drewniane pałki, próbowało stawić opór trzem atakującym ich atronachom lodu!

     Był tak zdumiony, że zamarł na chwilę, ale szybko wróciła mu przytomność. Nie miał pojęcia, o co tu chodzi, ale odruchowo niemal rzucił się na pomoc ludziom.

     Dwie, wypuszczone z cienia strzały położyły najbliższego atronacha. Drugiego zdołał ugodzić na tyle, że ten zachwiał się. Ale nie odważył się wypuścić drugiej strzały, z obawy o ludzi. Odrzucił łuk i dobywszy miecza, rzucił się między walczących.

     Atronachy najwyraźniej nie spodziewały się starcia z uzbrojonym przeciwnikiem. W dodatku przezroczystym i uzbrojonym w zaklętą broń. I na dodatek tak piekielnie szybkiego. W chwilę później było już po wszystkim. Wszystkie trzy daedry legły na trawie, a ich lodowe ciała zaczęły się z wolna roztapiać.

     Mario schował miecz, sięgnął leżący o paręnaście kroków łuk. Zdjął Pierścień Khajitów, i milcząc podszedł do zdziwionej pary Cesarskich. On był nieco starszy, łysiejący, z twarzy trochę przypominał mu Jauffrego. Ona dużo młodsza, choć niespecjalnie urodziwa. Oboje wpatrywali się w niego ze zdumieniem i czymś, co Mario wziął za nadzieję. Pozdrowił ich. Skinęli odruchowo głowami.

     - Czy… - zająknął się Cesarski – czy przybywasz tutaj, żeby skończyć ten koszmar? – spytał z nadzieją w głosie. – By uwolnić nas z Dzikiego Ogrodu?

     Koszmar? Czy dobrze usłyszał? Czyżby jednak nie był to wcale raj?

     - Co tu się stało? – Mario. – Kim jesteście? I dlaczego atronachy was zaatakowały?

     - Wyniesieni Nieśmiertelni – odparła kobieta. – Tak nas nazywają. Po śmierci trafiliśmy tutaj.

     Mężczyzna pokiwał głową.

     - Tak nas nazywają, bo jesteśmy nieśmiertelni, jak daedry. Nawet jeśli zginiemy, jak o, tutaj – wskazał ręką na ciała atronachów – to po krótkim czasie znów się odradzamy. Podobnie jak one.

     - One się odrodzą?

     - Tak – kobieta pokiwała głową. – Niedługo znów wstaną i będą nas dręczyć.

     - Dręczą was?

     Przez ich twarze przesunął się cień.

     - Pobyt tutaj to koszmar – westchnął mężczyzna. – Różne stworzenia z tego ogrodu bezustannie na nas polują. Zabijają nas… - głos mu się załamał. – My się odradzamy ale tylko po to, by znów nas zabito.

     - Chcielibyśmy stąd odejść – westchnęła kobieta. – To marzenie każdego. Uwolnić się… Ale nikt jeszcze nie znalazł sposobu na to, żeby wydostać się z Dzikiego Ogrodu.

     Mario westchnął ze zdumienia. Więc to taki raj? Raj, w którym bezustannie się cierpi. W którym zabijanie jest na porządku dziennym. W którym nawet śmierć nie chroni od cierpień. No cóż, widać Mehrunes Dagon ma tak spaczoną osobowość, że nie potrafi stworzyć niczego dobrego. Każde jego dzieło musi obfitować w cierpienie i okrucieństwo.

     - A Okowy Wybrańców? – spytał Mario. – Co to takiego?

     Oboje się ożywili.

     - To dar łaski naszego pana – odparł Cesarski. – Ten, kto dostanie Okowy Wybrańców, może opuścić Dziki Ogród.

     - I dokąd się udaje?

     - Do Zakazanej Groty – odrzekła kobieta.

     - A co tam jest, w tej grocie?

     Spojrzeli po sobie i pokręcili głowami.

     - Nie wiemy – wyznała. – Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił. Myśleliśmy… Myśleliśmy, że jesteś wysłannikiem pana i że…

     - I przynoszę wam Okowy Wybrańców?

     Ze smutkiem pokiwali głowami.

     - Idźmy stąd – westchnął mężczyzna. – Niedługo te aronachy ożyją. Wolę być daleko stąd.

     - I dziękujemy ci za pomoc – dodała kobieta. – Chociaż bezcelowa. Nie te, to inne nas dopadną…

     Pożegnali się ze smutkiem.