Rozdział I

     Jak to się stało, że Marius Cetegus znalazł się w więzieniu Cesarskiego Miasta, nie wiedział nikt. Włącznie z nim samym. Po prostu, któregoś ranka, z potwornym bólem głowy obudził się z koszmarnego snu, tylko po to, by ze zdumieniem stwierdzić, że rzeczywistość wcale nie rysowała się w weselszych kolorach. Jego ostatnie wspomnienie, to słoneczny ranek na Złotej Drodze – zachodnim trakcie, rozciągniętym od stolicy, aż do Anvil, urokliwego, portowego miasta na zachodnim wybrzeżu. Maszerował dziarsko na wschód, w stronę Skingrad, nucąc pod nosem jakąś modną melodyjkę. Dalej w pamięci miał czarną dziurę. Nie pamiętał, ani jak się tu znalazł, ale też nie mógł sobie przypomnieć żadnych niezwykłych okoliczności, które wróżyłyby mu taki koniec. Nie pamiętał, by brał udział w jakiejś awanturze, był też pewien, że niczego nie ukradł, bo nie miał takiego zwyczaju. Stary Myśliwy, który go wychował, mocno wbił mu do głowy pewne żelazne zasady. Przesiąkł nimi za młodu i stały się one jego naturą. A jedna z tych zasad brzmiała: „Swojego pilnuj dobrze, a po cudze nie sięgaj, bo dostaniesz po łapach”.

     Po łapach… Dlaczego stary nigdy nie mówił „ręka”? Zawsze łapa. Chyba za dużo przebywał wśród zwierząt.

     Ból, rozsadzający czaszkę, zamroczył go na chwilę. Poczekał, aż fala bólu przejdzie. Ten ból i guz na potylicy tłumaczyły zanik pamięci, ale nic a nic nie przybliżały go do odpowiedzi, za jaki grzech trafił do celi, między grubą kratę, z kutego żelaza, a jeszcze grubszy mur, z kilku warstw ciężkich, granitowych bloków.

     I  nic na to nie mógł poradzić. A gdyby wiedział, mógłby? Pewnie nie.

     Znał prawo. No, powiedzmy, orientował się w nim. Wiedział mniej więcej, co wolno, czego nie wolno. Znał też sporo opowieści, również o więźniach, więc zdawał sobie sprawę z faktu, że skoro już tu trafił, nie wydostanie się stąd tak łatwo. Oby w ogóle… Z aresztu można było wyjść. Wyjaśnić pomyłkę, czasem zapłacić jakąś grzywnę i odzyskać wolność. Ale z więzienia? Nie wrzuca się nikogo do więzienia bez powodu. Pewnie znalazł się tu przez pomyłkę gamoniowatego strażnika, albo nadgorliwego sędziego. Nie miało to jednak znaczenia. Każdy więzień twierdził, że trafił tu przez pomyłkę. Nikt tu na takie słowa nie zwracał najmniejszej uwagi.

     Westchnął cicho. Bardzo cicho, aby nie usłyszał go złośliwy Dunmer z celi naprzeciwko. Nie znosił tego elfa. Od samego początku jego główną rozrywką były drwiny. Oczywiście z niego, bo nikogo innego tu chyba nie było. Przynajmniej on nikogo nie słyszał. Nawet szczury nie odwiedzały tego miejsca. Bo i czego miałyby tu szukać?

     - A cóż to? – pytał Dunmer, udając zdziwienie. – Cesarski w cesarskim więzieniu? No proszę! Cesarscy zabrali się wreszcie za swoich!

     Dunmer musiał być świeżym przybyszem z Morrowind, bo najwyraźniej nie rozumiał panujących tu praw, ani zwyczajów. Tutaj rasa nie miała większego znaczenia. Choć niemal cały kontynent Tamriel znajdował się pod panowaniem Cesarstwa, Cesarskimi potocznie zwano wyłącznie Cyrodiilijczyków, rdzennych mieszkańców stołecznej prowincji, niewysokich brunetów, o śniadej cerze. Cyrodiil było chyba najbardziej kosmopolityczną częścią Cesarstwa, zamieszkałą przez wszystkie znane rasy humanoidów. Większość stanowili ludzie, wśród których, oprócz Cesarskich, można było spotkać również Bretonów, Nordów czy Redgardów. Ale mieszkało tu także sporo elfów i to najróżniejszych ras. Oprócz Dunmerów, częstym widokiem był Bosmer lub Orsimer, nieco rzadszym Altmer, czasami przybysz z Summerset, lub znacznie częściej miejscowy, będący potomkiem władających ongi tymi ziemiami Ayleidów. Nie brakowało i zwierzoludzi, jak nazywał ich Stary Myśliwy. Gdzieniegdzie można było dostrzec koci pysk Khajita, przybysza z pustynnego Elsweyr, tuż za południowo-zachodnią granicą. Im dalej na południe, tym częściej można było spotkać Argonianina, dwunożnego, humanoidalnego gada, rodem z Czarnych Mokradeł. Cyrodiil przyciągało obcych. Było zasobne, a ludzie tutaj traktowali ich w miarę życzliwie. W Cyrodiil ludzie przez wieki nauczyli się współżyć z innymi rasami na pokojowej stopie. Od dawna nie było tu ras lepszych, ani gorszych. Pod względem prawnym, a po latach już i obyczajowym, panowała całkowita równość, czego najwyraźniej nie mógł pojąć Dunmer z celi naprzeciw. Najprawdopodobniej dopiero co przybył z zacofanego cywilizacyjnie Morrowind, gdzie wciąż jeszcze istniały niewolnictwo i segregacja rasowa.

     - Cesarscy z pewnością przygotowali coś specjalnego dla swojego ziomka – zarechotał. – Bo że tutaj zginiesz, to pewna! Zginiesz tu, Cyrodiilu, zginiesz! I nie ochroni cię twoja ciemna czuprynka!

     Widać, przekonany był, że sam trafił do więzienia wyłącznie z powodu swej szarej skóry, jak to zapewne było praktykowane w jego ojczyźnie. W Morrowind niepodzielnie panowali Dunmerowie, pogardzając obcymi. Argonian i Khajitów w ogóle nie uważali za istoty rozumne, traktując ich jak zwierzęta i wykorzystując jako niewolniczą siłę roboczą. Ludźmi zwykle gardzili, Orsimerów uważali za tępych osiłków, Bosmerów za złodziei. Jedynie Altmerów traktowali z jako-takim szacunkiem, bardziej jednak wynikającym z respektu, jakim darzy się silnego przeciwnika. Do Cesarskich, stacjonujących w rozsianych z rzadka po ich krainie fortach, szczególnie nie czuli zaufania. Nazywali ich pogardliwie Cyrodiilami. Fakt, mieli powody. Cesarscy nie zawsze pamiętali, że są tam gośćmi. W Morrowind niewolnictwo było usankcjonowane prawem i obyczajem. Tkwiło w umysłach Dunmerów tak głęboko, że Cesarstwo, chcąc zachować prowincję w swych granicach, zmuszone było to uszanować. Ale posiadanie niewolników było też na tyle sprzeczne z cesarskim sposobem myślenia, że legioniści, stacjonujący w Morrowind, powszechnie ukrywali zbiegów i pomagali im w ucieczce do bardziej przyjaznych prowincji. Skala zjawiska była tak duża, że nie dało się tego ukryć przed miejscowymi. Stąd niechęć i nieufność Dunmerów do Cesarskich była w tym narodzie powszechna i traktowano ich poniekąd jak okupantów.

     Ale świat nie kończył się na Morrowind. Dunmerowie, zamieszkujący inne prowincje, gdzie niewolnictwo zniesiono już dawno, potrafili łatwo wtopić się w miejscową ludność. Cetegus znał osobiście kilka sympatycznych postaci tej rasy. Choćby Varen Morvayn, właściciel kuźni i sklepu z bronią w Anvil. Zawsze zaopatrywał się u niego w strzały i sprzedawał skóry upolowanych zwierząt. Porządny i uczciwy gość, w dodatku o pogodnym charakterze. Marius lubił przesiadywać u niego i słuchać jego opowieści. A czasem po prostu usiąść w kącie i przysłuchiwać się rozmowom z klientami, zagłuszanymi przez uderzenia kowalskiego młota za przepierzeniem. Lubił atmosferę tego miejsca, mimo dymu i zapachu rozgrzanego żelaza. Bo to była atmosfera niesamowitego spokoju, który potrafił mu się udzielić. Tam, u tego Dunmera naprawdę odpoczywał. Albo Falanu Hlaalu, alchemiczka ze Skingrad. Bardzo miła elfka, w dodatku nawet ładna, choć oczywiście, na specyficzny, dunmerski sposób. W każdym razie, jemu się podobała. Zwłaszcza, że nosiła długie włosy, zakrywające jej spiczaste, elfie uszy. W półmroku apteki, gdzie trudniej było dostrzec szarą barwę jej skóry i czerwone oczy, gdy się uśmiechała, wyglądała tak ślicznie, że mógłby gapić się na nią choćby i cały dzień.Szczególnie lubił te rozkoszne dołeczki w jej policzkach. Ludzie gadali o niej, że to jakaś dunmerska arystokratka, która nie mogąc znieść cywilizacyjnego zacofania swej rodziny, opuściła Morrowind i osiadła w Cyrodiil, biorąc swój los we własne ręce. I coś musiało w tym być. Miała w sobie jakąś królewską aurę, choć nikomu nie okazywała wyższości. To z jej powodu zaczął zbierać zioła i sprzedawać miejskim zielarzom. Dziwnym trafem, niemal zawsze sprzedawał je w Skingrad. A i Falanu zdawała się lubić urodziwego, wesołego chłopca. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczy?

     Złośliwy Dunmer z celi naprzeciwko umilkł wreszcie i zaniósł się kaszlem. Teraz Marius, czy też Mario, jak nazywali go przyjaciele, będzie miał trochę spokoju. Założył ręce za głowę i wyciągnął się na trzeszczącej pryczy. Spróbował, swoim zwyczajem, znaleźć jakiś jasny punkt w swej niewesołej sytuacji, ale przyszło mu to z ogromnym trudem.

     - Nie jest tak źle – pomyślał z goryczą. – Ja przynajmniej mam okno…

     Tuż pod sklepieniem jaśniało małe, zakratowane okienko. Zbyt wysoko, by się do niego wspiąć. Ale przynajmniej wiedział, kiedy jest dzień, a kiedy noc, choć do niczego tej wiedzy nie mógł wykorzystać. Znajdowało się od wschodniej strony. Czasem, gdy nie spał rankiem, co zdarzało się bardzo często, obserwował jasne promienie, błądzące po jego celi. Zaczynały swą wędrówkę na ścianie, przy której stała jego prycza, ale wysoko, pod sklepieniem. Potem kwadratowe światełko wędrowało coraz niżej i coraz bardziej w stronę drugiej strony ciasnego pomieszczenia. Prześlizgiwało się po kratach, podświetlając je jaskrawym kolorem, jakby chciało mu przypomnieć o jego smutny położeniu. A potem robiło się coraz węższe i węższe, aż znikało, ledwo musnąwszy przeciwległą ścianę celi.

     Westchnął cicho. Do tej pory prowadził tryb życia myśliwego i włóczęgi. Nie miał nawet domu, całe życie spędzając na wędrówce. Nocował gdzie bądź. Czasem w gospodzie, czasem przydrożnej karczmie, innym razem w naprędce skleconym z gałęzi szałasie, albo jakiejś pustej jaskini. W ostateczności na drzewie, przywiązany pasem do konara. Przywykły do swobody, ruchu i świeżego powietrza, bardzo źle znosił uwięzienie. Najgorsze, że nie wiedział, jak długo będzie tu gnił. Może przez resztę życia. Ale jak długo ono jeszcze będzie trwało? Czy naprawdę został skazany na śmierć?
Znów cicho westchnął. Nie chciał umierać, jak każdy. I choć nie pamiętał wydarzeń z czasu bezpośrednio przed uwięzieniem, nie sądził, by zasłużył sobie na śmierć. Był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem i w miarę uczciwym obywatelem.

     Gdy znacznie później opowiadał o tym swemu przyjacielowi, Martinowi, ten wybuchnął serdecznym śmiechem, po czym skwitował to jednym zdaniem.

     - Człowiek, który tak się skrada i tak strzela z łuku, nie może mieć czystego sumienia!

     Obaj zaczęli wtedy rechotać, jak para sztubaków na lekcji kaligrafii, ale coś było na rzeczy. Jakby nie patrzeć, jego kłusownictwo było nielegalnym procederem. Nieszkodliwym, ale nielegalnym. I to pomimo tego, że Mario nawet jako kłusownik nie czynił wielkiej szkody, a często wręcz pomagał okolicznej ludności swym łowieckim talentem. Nie polował na przykład na jelenie, bo zbyt kochał te łagodne stworzenia. Jego zdobyczami były głównie dziki i niedźwiedzie, a i na te ostatnie zasadzał się raczej rzadko. Czasem trafił się górski lew, albo wilk, a raz udało mu się ustrzelić ogra.

     Ogry były już wtedy bardzo rzadkie, ale przez to niemniej groźne. Ich niezrozumiała nienawiść do ludzi sprawiała, że każdy, kogo dostrzegł ogr, jeśli nie był dość szybki, musiał żegnać się z życiem. W dodatku było to stworzenie tak silne i żywotne, że trudno było je uśmiercić. Tylko szaleniec mógł wybrać się na takie polowanie. Ale Marius Cetegus nie był szalony. Bywał odważny, nawet zuchwały, ale nie szalony. Zdobył się na to, na wielką prośbę mieszkańców pewnej coloviańskiej wioski, wśród których stwór budził zrozumiały strach, zamieszkując lasy zbyt blisko ludzkich osad. Zabrał się za to metodycznie i rozsądnie. Tropił go przez tydzień, aż znalazł ścieżkę, którą zwykle ogr wychodził na polowanie. Wspiął się na wielki, stromy głaz i czekał. Gdy tylko szary potwór pojawił się w gęstwinie, przeszył go strzałą. Ogr zaryczał z bólu i zaczął rozglądać się za swym przeciwnikiem. Wtedy władował mu drugą i trzecią strzałę, aż wreszcie potwór go dostrzegł. Ciężki i niezbyt zwinny, nie zdołał wspiąć się na głaz, skąd Mario raził go strzałami, bezpieczny niby w jakiejś fortecy. Wynik tego nierównego pojedynku mógł być tylko jeden. W oczach wieśniaków urósł wtedy do rangi bohatera. Zawsze mógł odtąd liczyć na ich życzliwość. Fakt, interesu na nim nie zrobił. Z ubitego ogra nie było żadnego pożytku. Jedynie jego zęby stanowiły jakąś wartość, jako składnik alchemiczny. Sprzedał je, oczywiście, w Skingrad, w aptece Falanu, rumieniąc się z dumy, że mógł jej czymś zaimponować. Za otrzymane pieniądze kupił sobie pęk dobrych strzał z żelaznymi grotami.

     Znów westchnął. Wspomnienie na chwilę przeniosło go do malowniczego lasu, na północy Colovii. Teraz znów dotarła do niego świadomość, gdzie jest, sam nie wiedząc, dlaczego. W sumie, gdy bezustannie się nad tym zastanawiał, nie mając w końcu nic innego do roboty, nieodmiennie dochodził do wniosku, że nikt nie miał powodu, by źle mu życzyć. Może jakiś wiejski junak, zazdrosny o jego powodzenie u dziewcząt, ale taki ktoś nie miałby wystarczających wpływów, by umieścić go w więzieniu. Nikt inny nie przychodził mu na myśl. Nikogo nie skrzywdził, nikogo nie okradł, nawet nie przypominał sobie, by komukolwiek powiedział jakieś złe słowo. Dla ludzi był raczej dobroczyńcą. Jego miękkie serce nie potrafiło odmówić, gdy zrozpaczony człowiek w potrzebie prosił go o coś. Gdy mógł, pomagał. Gdy wchodził do jakiejkolwiek ludzkiej osady, zwykle witały go przyjazne uśmiechy. No i przecież miał ogromny wpływ na cyrodiilijską gospodarkę! Dzięki niemu, w okolicznych gospodach pojawiły się niedrogie steki z dziczyzny, a w niejednym domu – puszysty dywan z niedźwiedziej skóry. A co ważniejsze, zachodni trakt stał się w miarę bezpieczny, co doceniali nawet strażnicy. Niejeden na jego widok odwracał głowę, byle tylko nie dojrzeć pęku skór, przytroczonych do jego ramienia. Ale zwykle nawet nie musiał tego robić, bo przecież każdemu wolno bronić się przed dzikimi zwierzętami. A on wyspecjalizował się w drapieżnikach i innych agresywnych stworzeniach, których pogłowie, od kiedy nauczył się skradać i strzelać, zauważalnie spadło. Miał na rozkładzie nawet cztery leśne trolle, ustrzelone podczas jednej z nielicznych wędrówek na południe. Dobrze świadczyło to o jego strzeleckich zdolnościach. Troll bowiem posiadał magiczną właściwość niezwykle szybkiego zaleczania ran. Strzały więc musiały być nie tylko celne, ale i następować po sobie szybko jeden po drugim, aby potwór nie zdążył się zregenerować. Upolowany troll zawsze wyglądał jak poduszka do szpilek, naszpikowana strzałami – ale ważne, że nie żył. Poza satysfakcją i wdzięcznością autochtonów, nie było zresztą z niego żadnego pożytku. Mięso trolla było cuchnące i całkowicie niejadalne, skóra zbyt mocno przyrośnięta do mięśni, by dała się oddzielić, w dodatku miękka i rozłażąca się pod zbyt silnym naciskiem. Alchemicy używali jedynie jego łoju, ale ceny tego specyfiku nie zachęcały do podejmowania związanego z polowaniem ryzyka. Dlatego też polował na nie jedynie na prośbę mieszkańców jakiejś wioski, obawiających się groźnego stwora. I nigdy niczego za to nie chciał. Nie przyjmował zapłaty. Jedynie poczęstunek, albo kąt do spania na jedną noc. Takie zasady wpoił mu Stary Myśliwy: póki jesteś silny, bronić słabych, bo inaczej nikt nie obroni ciebie, gdy sam utracisz siły.

     Nie, to niemożliwe! Żaden normalny sędzia nie skazałby go na śmierć, ani wieloletnie gnicie w więzieniu, za taką działalność, choćby i nielegalną.  Co najwyżej na niewielką grzywnę, którą szybko odbiłby sobie przy najbliższej okazji. Ostatecznie na kilkudniową, przymusową pracę przy naprawie jakiegoś mostu, czy bramy. A i to jedynie wtedy, gdyby sędzia wstał lewą nogą.

     Dlaczego więc znalazł się właśnie tutaj? I o jakim sędzim myślał? Nie pamiętał żadnego procesu, a trudno mu było sobie wyobrazić, aby tak długo był nieprzytomny. Z pewnością wtrącono go tu bez żadnej rozprawy. Dlaczego? Za co? Czyżby oskarżono go o przestępstwa, które popełnił ktoś inny? To, niestety, było możliwe.

     - To było przeznaczenie – powiedział mu później Martin. – A może wola bogów?

     - A może durny strażnik – podpowiadał zwykle Mario, co nieodmiennie budziło śmiech jego przyjaciela. – Albo jakiś nadgorliwy urzędnik?

     Otworzył oczy. Sklepienie wysoko nad nim zdawało się ginąć w mroku. Z okienka biegła wąska smuga światła, oświetlając żelazne kraty i załamując się na kamiennej ścianie. Jeszcze bardziej go to zdołowało. Najgorsze były ten bezruch i ta bezczynność. Jedynym zajęciem tutaj był sen. Ale i on nie przynosił ukojenia. Od jakiegoś czasu niemal każdej nocy przeżywał koszmary. Zwykle śniła mu się budząca strach budowla, wyglądająca jak brama, zbudowana z czarno-czerwonych pazurów jakiegoś gigantycznego drapieżnika, wewnątrz wypełniona ogniem. Choć bardzo chciał od niej uciec, jakaś siła pchała go do środka, prosto w ogień. A gdy już w nią wszedł, nieodmiennie przenosił się do jakiejś strasznej, kamienistej krainy, położonej nad morzem roztopionej lawy. Cuchnące opary dobywały się z każdej szczeliny w ziemi. Gdzieniegdzie stały dziwne budowle, o drapieżnej i odrażającej architekturze, najczęściej jednak spotykał tylko ich ruiny. Z wyjątkiem wież. Zawsze stała tam co najmniej jedna wieża, czasem niższa, czasem sięgająca zaognionego nieba, czasem kilka wież obok siebie. Wszystkie one zbudowane były na planie graniastosłupa i na każdym rogu miały zwieńczenia na kształt pazurów, co nadawało im wygląd drapieżny i skrajnie nieprzyjazny. Łaziły między nimi jakieś stwory, do których strach był podejść. Wielkie, dwunożne gady, o wydłużonych pyskach, pełnych klocowatych zębów, albo humanoidalni siłacze, o pustych, okrutnych oczach, czasem z krótkimi rogami na głowie, a przynajmniej czymś, co wyglądało jak rogi, uzbrojeni w długie miecze i topory. Można było też spotkać atronacha – rodzaj pomniejszej daedry, nieodłącznie złączonej z jakimś żywiołem, najczęściej ognia, lub burzy. Raz ujrzał ogromnego pająka, który zamiast głowy miał kobiecy korpus z głową i rękami. A gdy już taki potwór go zauważył, rzucał się do ataku i wtedy na szczęście Mario zwykle budził się z krzykiem lub zduszonym jękiem. Nie wiedział, co to za miejsce, ale nie miał wątpliwości, że to musi być jakaś szczególnie nieprzyjazna część Otchłani.

     - Wzywa mnie – pomyślał, ze spotniałym czołem. – Tak pewnie wygląda śmierć.

     Otchłań, jeśli wierzyć magom i uczonym, nie była wcale jednolitym światem. Każde daedryczne książątko miało w niej własny wymiar. Vaermina na przykład zamieszkała Bagnisko – nieprzyjazne królestwo, z którego zsyłała na śmiertelników koszmarne wizje. Hermaeus Mora natomiast panował w Apokryfie, gigantycznej bibliotece, w której gromadził wiedzę całego świata. Ta kraina nie przypominała jednak żadnej z nich. Nie wiedział, która daedra go zamieszkuje. Wiedział jedynie, że nie należy ona do żadnej z tych uznanych za nie do końca złe, jak Azura, Meridia, czy Malacath. To zdecydowanie było królestwo którejś z tych najgorszych. Tylko której? Może to Molag Bal, król gwałtu i przemocy? A może panował tam Sheogorath, pan szaleństwa? Niby sam w sobie nie był zły, ale przecież tylko szaleniec może dopuścić do takiego spustoszenia we własnym królestwie…

     Szczęk kraty wyrwał go z zamyślenia. Światło pochodni rozjaśniło mrok korytarza. Mario nie odwrócił jednak głowy. Po odgłosie kroków poznał, że to tylko strażnik robi obchód. Wbrew drwinom Dunmera, jeszcze nie przyszli, by dobrać mu się do skóry.

     Poczuł, że znów na kark występują mu kropelki potu. Czy naprawdę czeka go katowski topór? Niby nie zrobił nic, aby zasłużyć na taką karę. Ale z drugiej strony, dziki na które polował, też nic złego mu nie zrobiły. Potrzebował ich mięsa – po prostu. Miał nadzieję, że jego śmierć też jest komuś potrzebna. Lżej byłoby mu umierać, mając świadomość, że nie oddaje swego życia za darmo. Niczego to nie zmieni, ale przynajmniej będzie w tym jakiś akt sprawiedliwości: nieraz był myśliwym, teraz będzie ofiarą. Ta całkowita niewiedza wprawiała go w jeszcze większe przygnębienie. Skazaniec ma prawo do ostatniego słowa. Wtedy spyta, za jaką zbrodnię oddaje życie. Może mu powiedzą, a może nie. I tak niczego to nie zmieni.

     Początkowo liczył dni. Nie miał jednak czym sobie zaznaczać ich upływu, więc szybko stracił rachubę czasu. Któregoś dnia uznał, że mimo podłego jedzenia, musi zacząć ćwiczyć, bo inaczej nawet na szafot trzeba będzie go zanieść – a tego nie chciał. W ostatnią drogę chciał wyruszyć z godnością. Miał nadzieję, że starczy mu odwagi. Postanowienie przyszło w ostatniej chwili – mięśnie i kości stężały mu tak, że z trudem schylił się, dotykając dłońmi kamiennej posadzki.

     - O, szykujesz się na ostatnią drogę! – zarechotał Dunmer. – Brawo! Pozdrów ode mnie mistrza małodobrego, gdy już złożysz swoją cesarską głowę na pniu!

     Zignorował go, jak zawsze. Miał nadzieję, że jego brak reakcji zniechęci w końcu nieżyczliwego sąsiada, ale ten miał, jak widać, niewyczerpalne pokłady złośliwości. Dawał im wyraz przy każdej gimnastyce, jakiej Mario zaczął się teraz oddawać codziennie, prowokując złośliwego Dunmera do nowej porcji wyzwisk.

     Nie wiedział, jak długo przesiedział w celi. Wydawało mu się, że trwało to kilka miesięcy, ale równie dobrze mógł to być rok, albo jedynie kilka tygodni. Zupełnie stracił rachubę czasu. I skończyło się to w tak samo niespodziewany sposób, jak jego uwięzienie.

C.D.N.

8 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. To zachęta, pocieszenie, czy najprawdziwsza prawda?

      Usuń
  2. weszłam w tą bramę otchłani :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więc wiesz, co czuł bohater tej powieści, gdy też w nią wlazł ;)

      Usuń
  3. Dlaczego napisałeś ,że ten rozdział jest nudny? Nie zauważyłam nudy. To teraz czekam na ciąg dalszy. Znam tango o tytule Oblivion;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak nawiasem to tango skomponował Astor Piazzolla,Argentyńczyk, kompozytor i wirtuoz instrumentu zwanego bandoneonem, charakterystycznym dla tanga argentyńskiego. Żył w latach 1921-1922.

      Usuń
    2. Musiałem zerknąć w Wikipedię, bo nie wiedziałem, co to bandoneon. Okazało się, że sam instrument znałem, tylko nie wiedziałem, że tak się nazywa.
      Nie zauważyłaś nudy? Ech, jesteś miła, jak zawsze - ale skoro mnie samego ten wstęp nudzi, to chyba wiem, co mówię :)

      Usuń
    3. Nie zauważyłam- wsteęp zawsze musi być nieco spokojniejszy, musi opisac sytuację, miejsce itp. Jest naprawdę wszystko "jak trza".!!!!

      Usuń