Nigdy nie zapomni tego dnia. Był późny ranek, o ile zdołał się zorientować po barwie światła za oknem, gdy usłyszał hałas. Niewyraźny, bowiem grube, kamienne mury skutecznie tłumiły wszelkie dźwięki. Podniósł głowę, nasłuchując uważnie. Być może usłyszałby więcej, gdyby nie Dunmer z celi obok, który swoim zwyczajem rozpoczął kolejną orację. Mimo to, pomiędzy słowami zdołał wyłapać kilka odgłosów, jakby bitwy, albo jakiejś innej awantury. Nie trwało to zresztą długo. Wkrótce odgłosy ucichły, ale za to rozległ się szczęk zamka. Na korytarzu pojawiła się niewyraźna łuna, pochodząca najwyraźniej od kilku pochodni.
Dunmer, widząc to, roześmiał się w głos.
- Słyszysz? Idą tu! Idą po ciebie, Cyrodiilu, idą po ciebie! Szczęśliwej drogi na szafot!
Istotnie, wyraźnie słyszał zbliżające się kroki. Nie widział nikogo, ale wytrenowane w leśnej ciszy, wyczulone na dźwięki uszy powiedziały mu, że idą trzy osoby. Dwie z nich miało podkute buty, trzecia miękkie pantofle.
Czyżby dwóch strażników i sędzia? A może kapłan, chcący mu udzielić ostatniego błogosławieństwa?
Z trudem przełknął ślinę i poczuł, że pocą mu się dłonie. Mimowolne słuchanie bzdurzenia sąsiada z celi wydało teraz plon. Słowa, które ten od dłuższego czasu sączył mu do ucha, niby jad, wywołały w nim paniczny lęk. Powstał z pryczy i przybliżył twarz do kraty. Nie był jednak zdolny do wykonania żadnego innego ruchu. Skamieniał, z rękami zaciśniętymi na żelaznych prętach. Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe.
- Baurus, zamknij tamte drzwi! – rozległ się kobiecy głos, tonem przywykłym do rozkazywania.
Szczęk żelaza świadczył, że rozkaz wykonano. Nie wróżyło to dobrze. Światło pochodni przybliżyło się, podobnie jak odgłos kroków. Stawało się coraz jaśniejsze, aż Cetegus musiał przymrużyć przywykłe do mroku oczy. Na schodach pojawiły się trzy postacie, dwie zakute w zbroje i z mieczami u boków. Ale jego uwagę przykuła trzecia. Był to stary człowiek, o długich, siwych włosach, ubrany w bogatą, purpurową szatę. Ani chybi jakiś wielmoża. Z pewnością nie kapłan. I nie sędzia. Pospiesznie zlustrował opancerzonych żołnierzy. Ze zdziwieniem stwierdził, że to nie strażnicy. Ci mieli na sobie zupełnie inne zbroje. Zamiast płytowych kirysów, nosili ozdobne i misternie wykonane segmentaty, ozdobione złotymi nitami, zapewne bardzo drogie. Nie strażnicy, również nie legioniści, których uzbrojenie widział nie raz. Kto to może być?
Nagły błysk przytomności przywrócił mu zdolność myślenia. Aż go zatchnęło. To przecież Ostrza! Przyboczna gwardia cesarza. Oczywiście, wystarczyło zerknąć na miecze u ich boków. Akavirskie katany – któż, poza Ostrzami, używał takiej broni? Choć sama organizacja była tajna, ta informacja przedarła się jakoś przez mur tajemnicy. Ostrza stały się legendą, która zaczęła żyć własnym życiem. Legendą o elitarnych, świetnie wyszkolonych i specjalnie wyselekcjonowanych żołnierzach, z zakrzywionymi, jednosiecznymi mieczami. Każdy chłopiec chciał kiedyś być jednym z Ostrzy. On również, jako dziecko, brał w ręce zakrzywiony kijek i udawał jednego z nich. Wyobrażał siebie, że Stary Myśliwy to cesarz, a on broni go przed potworami. Stary śmiał się wtedy tak serdecznie… A teraz widzi ich, widzi ich na własne oczy!
Postać idąca przodem była kobietą, co rozpoznał bardziej po ruchach, niż sylwetce, okrytej przez zbroję. Cetegus nie znał struktury tej organizacji, ale nie miał wątpliwości, że ta kobieta pełniła funkcję dowódcy, może oficera – jeśli w tej specyficznej formacji w ogóle istnieli oficerowie. Starzec, idący za nią, miał twarz, przepełnioną smutkiem.
- Moi synowe nie żyją, prawda? – szepnął z rozpaczą.
- Nie wiemy tego, panie – odparła kobieta w zbroi. – Wiemy tylko, że ich napadnięto.
- Nie, oni nie żyją – westchnął starzec, a w jego oczach błysnęły łzy. – Wiem to…
- Tędy, panie – odrzekła kobieta, wskazując opancerzoną dłonią celę Cetegusa.
I wtedy go dostrzegła. W jej oczach odbiło się najpierw zaskoczenie, potem wściekłość.
- Co to znaczy? – syknęła. – Ta cela miała pozostać pusta!
Idący za nimi żołnierz, zbliżył się do krat i przyświecił sobie pochodnią, która oświetliła też jego twarz. Ku swemu zdziwieniu, Cetegus ujrzał oblicze młodego Redgarda, niemal swego równolatka. I natychmiast poczuł wobec niego respekt. Kim on musiał być, że w tak młodym wieku został jednym z najbardziej zaufanych ludzi cesarza? Członkowie Ostrzy musieli być nie tylko sprawni jako wojownicy, ale przede wszystkim odznaczać się inteligencją i pomysłowością. Oni nie czekali na rozkazy – sami musieli nieraz podejmować decyzje. To przecież byli sami wybierani, najlepsi z najlepszych.
Redgard tymczasem wzruszył niepewnie ramionami, co można było dostrzec pomimo pancerza.
- Pewnie niedopatrzenie, albo zwykła pomyłka straży – mruknął.
Kobieta nie traciła czasu na rozważania.
- Hej, więźniu! – zawołała tonem tak ostrym, że Cetegus aż się skrzywił. – Odejdź od krat! Nie zawahamy się ciebie zabić, jeśli wykonasz fałszywy ruch!
Zdziwiony Cetegus puścił kraty i odruchowo cofnął się o krok. Powoli wypuścił z płuc powietrze. Jeszcze nogi mu drżały, ale już dotarło do niego, że to nie on jest tu celem, a żołnierze wcale nie mają zamiaru go skrzywdzić, o ile sam nie da im ku temu powodu. Śmierć jeszcze nie nadeszła. Jeszcze nie teraz.
Redgard zabrzęczał pękiem kluczy.
- Stań pod oknem – rzucił w stronę Maria.
Ten posłusznie wykonał polecenie.
- Nie ruszaj się, a nikomu nic się nie stanie – dodał żołnierz, nieco łagodniejszym tonem.
Zgrzytnął zamek. Krata otworzyła się z cichym skrzypieniem. Kobieta weszła pierwsza. Rzuciła niechętne spojrzenie w stronę Cetegusa, kładąc dłoń na rękojeści katany. W odpowiedzi, ten wolno uniósł ręce nad głowę, rozwierając dłonie, by pokazać, że są puste i znieruchomiał w tej pozycji. Wojowniczka Ostrzy wpatrywała się w niego jeszcze przez krótką chwilę, po czym wyciągnęła dłoń w stronę wnęki w ścianie. Cetegus nie widział, co tam zrobiła, ale musiała wcisnąć jakiś kamień, uruchamiając ukryty zamek. Pchnęła mur, najpierw ręką, potem, gdy nie przyniosło to skutku, uderzyła w niego barkiem, aż zachrzęściły stalowe płytki segmentaty. Mur ustąpił z cichym skrzypieniem. Ku zdumieniu Cetegusa, wnęka okazała się być ukrytą bramą. Skrzydło tajemnych drzwi było podzielone wzdłuż linii kamiennych cegieł i zapewne dlatego nie dostrzegł, że mur w tym miejscu nie stanowi jednolitej całości. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na więźnia, kobieta znikła w ciemnym otworze. Redgard, zwany Baurusem, wkroczył do celi i stanął między nim, a tajemnym przejściem, gestem zachęcając starca, by wszedł do celi. Gdy ten znalazł się wewnątrz, Baurus stanął bokiem, trzymając jedną dłonią pochodnię przy twarzy Cetegusa, drugą rękę położył na rękojeści katany. W ten sposób skutecznie odgrodził więźnia od tajemniczego wielmoży. Mario czuł na twarzy gorąco, bijące od rozpalonej pochodni, czuł zapach palących się szmat, smoły i drzazg, Miał dziwną pewność, że gdyby w tym momencie choć drgnął, żołnierz bez wahania wbiłby mu smolną, płonącą głownię prosto w oko. Ledwo śmiał oddychać.
Starzec tymczasem skierował się ku otworowi we wnęce, ale rzucił jeszcze ciekawe spojrzenie na jasno oświetloną twarz Maria. Zdumienie odbiło się na jego pooranej zmarszczkami twarzy. Zatrzymał się w pół kroku, wpatrując się w więźnia.
- Ja cię znam! – wyszeptał.
Dotknął dłonią czoła, jakby chciał sobie coś przypomnieć.
- Znam twoją twarz. Widziałem cię w moich snach… Niech ci się przyjrzę.
Nie zważając na gest gwardzisty, odsunął go i podszedł w stronę okna. Przyjrzał się więźniowi uważnie. Ten odwzajemnił mu się tym samym, ale choć miał pewność, że tego człowieka nigdy przedtem nie spotkał, jego twarz wydała mu się dziwnie znajoma.
- O co chodzi? – odważył się zapytać.
Grymas bólu przebiegł przez twarz starca.
- Mordercy zabili moich synów – szepnął. – A ja będę następny. Moje Ostrza próbują mnie ewakuować, a droga wiedzie przez twoją celę.
- Kim jesteś? – spytał Mario, choć zaczął się już tego domyślać.
- Jestem Uriel Septim - odparł starzec. – Jestem twoim cesarzem.
Cesarz!... No tak, widział tę twarz nieraz. Wybito ją przecież na złotych monetach. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego, że w celi odwiedzi go cesarz. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Czuł, że powinien się pokłonić, może nawet uklęknąć, ale widząc rękę Redgarda na rękojeści miecza, bał się wykonać jakikolwiek ruch.
- Marius Cetegus – odrzekł odruchowo, przez ściśnięte gardło. – I jestem… jestem…
Nagły przypływ żalu sprawił, że opuścił dłonie, nie zważając na ostrzegawczy gest Baurusa.
- Dlaczego tu jestem? – wybuchnął tonem takiego żalu, że przestał już zważać na cokolwiek. – Dlaczego jestem w więzieniu?
W oczach starca pojawiła się iskra współczucia. I zrozumienia. Współczucia dla jego niedoli, a zrozumienia, ponieważ pojął, że więzień ten nie wiedział nawet, za jaką winę spotyka go ten los.
- Nie wiem – odparł cesarz spokojnym, kojącym głosem. – Któż zna wolę Dziewięciu Bogów? Ale to ich dzieło. Oni to uczynili, zapewne po to, byśmy mogli się spotkać.
- Spotkać?...
- Kto wie, jakie mają wobec ciebie plany. Widziałem cię w snach. Tak, to ty, poznaję cię. To przeznaczenie, nic innego. Jesteś częścią tej historii, czy tego chcesz, czy nie. To co zrobiłeś, czy nie, jest nieważne. Nie z tego powodu zostaniesz zapamiętany.
- Co powinienem uczynić? – szepnął Mario przejęty głosem władcy.
- Znajdziesz swoją ścieżkę – cesarz uśmiechnął się smutno. – Będą na niej krew i cierpienie… Zostaw go – zwrócił się do żołnierza Ostrzy. – Ten człowiek nie uczynił i nie uczyni niczego złego. Od tej chwili jest wolny.
Żołnierz z wahaniem usłuchał rozkazu, odstępując o krok, ale nie zdejmując prawej dłoni z rękojeści miecza.
- Popatrz, to twój szczęśliwy dzień – prychnął w stronę więźnia, po czym zwrócił się do władcy. – Nie ma czasu, panie. – Trzeba uchodzić. Oni zaraz mogą się tu zjawić.
Cesarz znów uśmiechnął się smutno i skinął więźniowi głową, po czym schylił się i zniknął w ciemnym otworze. Żołnierz rzucił czujne spojrzenie w stronę Maria, ale widząc, że ten wciąż stoi nieruchomo, podążył za swoim panem.
Przez chwilę nic się nie działo. Cetegus potrząsnął głową. Czy to stało się naprawdę? Czy może umysł zaczyna mu już płatać figle? Słyszał historie o więźniach, którzy w zamknięciu dostawali obłędu, a potem widzieli i słyszeli rzeczy nie istniejące. Ostrożnie, jakby obawiając się strasznej prawdy, zrobił krok do przodu i zerknął na wnękę w swej celi. Ujrzał część ściany odchyloną do wewnątrz. W ciemnym otworze jaśniała łuna oddalającej się pochodni. Mario zbliżył się i z wahaniem wyciągnął dłoń ku wyjściu. Jego ręka natrafiła na pustkę. To nie przywidzenie. To naprawdę było przejście.
Jednego był pewien – cesarz uciekał. To bez wątpienia była ewakuacja. Przed kim? Kto mógł zagrażać potężnemu Urielowi Septimowi? I ta wzmianka o jego synach, którzy mieli jakoby już nie żyć… Któż się ośmielił podnieść rękę na tego, kto nosił na głowie koronę Tamriel? Musiał to być ktoś niewiarygodnie potężny. Na tyle potężny, że jego imię musi być powszechnie znane. Ale nikt nie przychodził mu do głowy.
Znów zerknął na otwarte przejście. Podreptał chwilę po celi, tam i z powrotem, po czym stanął bezradnie w miejscu. Jak to powiedział cesarz? Przeznaczenie, wola bogów… Po co? No cóż, skoro bogowie otwierają mu bramę, to chyba nie po to, by nadal tkwił w celi, czekając na spotkanie z katowskim toporem. Kiedy indziej nawet by się nie namyślał, tylko czym prędzej zanurkowałby w ciemny otwór. Czekałby go potem los banity, ale to nie stanowiło dla niego wielkiego problemu. Musiałby zdarzyć się cud, aby go odnaleziono. Przeniósłby się na południe, do Bravil, albo jeszcze dalej, do Leyaviin, gdzie nikt go nie znał. Teraz jednak bał się Ostrzy. W ich oczach dostrzegł wyraźnie, że są w stanie zabić go jednym cięciem, jeśli tylko wyda im się, iż zagraża bezpieczeństwu władcy. Czy jeśli podąży za nimi, nie uznają go za zagrożenie? Mogą go nawet w ciemności nie rozpoznać.
- Poznają cię po zapachu – mruknął sam do siebie.
Zdawał sobie sprawę, jak bardzo musi cuchnąć. Marzył o tym, by zanurzyć się w jeziorze i zmyć z siebie cały brud, smród i utopić wszystkie pasożyty, które zalęgły się w jego ubraniu i włosach. Nie wiedział, co czeka go za tym przejściem, ale był na tyle bystry, by domyślić się, że władcy z pewnością nie prowadzono do ciemnej celi, jak ta. To było wyjście na zewnątrz. Do lasu, do jezior, do zielonych wzgórz. Do słońca, deszczu, świeżego powietrza…
Pochylił głowę i zniknął w mrocznym tunelu.
Najpierw otoczyła go ciemność, jednak już po chwili zdołał dostrzec niewyraźną grę świateł odległych kagańców, w której błyszczały krawędzie ścian. Znalazł się w jakimś krętym korytarzu. Powoli, po omacku zaczął przesuwać się w stronę światła, ale po chwili przystanął i pokręcił głową. Wrócił do tajemnego przejścia i spróbował zamknąć kamienne drzwi. Przyszło mu bowiem do głowy, że ewentualny pościg, nie znalazłszy otwartego przejścia, jeśli tylko o nim nie wie, stanie w miejscu na dość długo, aby i on, i cesarz zdążyli opuścić więzienie. Czuł się zobowiązany do pomocy głowie państwa. No i coś w rodzaju nieuregulowanego długu wobec niego. W końcu, jakby nie patrzeć, tylko jemu zawdzięczał fakt, że otworzyła się przed nim jakaś inna brama, oprócz tej, która prowadziła na szafot.
Uśmiechnął się sam do siebie. Kogo on chce oszukać? Oczywiście, cesarz był ważny, ale chodziło mu głównie o własną skórę. Ktoś, kto był na tyle zuchwały, by podnieść rękę na Uriela Septima, przed nim nawet się nie zatrzyma. Zmiecie go z drogi jak śmieć. Dlatego lepiej nie mieć nikogo za plecami.
Niestety, skrzydło kamiennych drzwi – rzeczywiście były kamienne, co zdołał zauważyć – w jakiś sposób zablokowało się w otwartym położeniu i nie dawało się zamknąć. Próbował kilka razy, najpierw na siłę, naciskając na nie barkiem, potem sposobem, naciskając losowo wybrane kamienie, ale nie zdołał odkryć tego właściwego. W końcu porzucił swój zamiar i zrezygnowany zagłębił się w ciemny korytarz.
Dalej było w miarę jasno. Ostrza, zapewne w trosce o całość cesarskich nóg, pozapalały z rzadka rozmieszczone pochodnie i kagańce. Nie rozjaśniło to korytarza w jakiś znaczący sposób, ale przywykłe do ciemności oczy Cetegusa, a także wytrenowany w ciemnym lesie krok myśliwego, bezbłędnie wyczuwający pod nogami wszelkie nierówności, pozwalały mu się poruszać w miarę szybko.
Nagły hałas zaskoczył go. Z przodu rozległy się dźwięki jakiejś awantury. Usłyszał wyraźne odgłosy walki. Zasadzka! Rzucił się naprzód na tyle szybko, na ile pozwalały na to ciemności. Znalazł się w sporej komnacie, której sufit podparto kilkoma filarami. Tu było jasno. Musieli tam czekać inni żołnierze Ostrzy, bowiem było ich więcej. I byli też napastnicy. Kilka dziwacznych postaci, w czerwono-srebrnych zbrojach, wyglądających jakby wykuto je z mieszaniny ognia i kryształków lodu. A może to tylko gra świateł… Cetegus stanął oszołomiony. Czuł podświadomie, że powinien wspomóc cesarską gwardię, ale nie mógł włączyć się do walki, był bowiem bezbronny. Mógł tylko bezradnie stać i przyglądać się, jak walczą Ostrza. Gwardia cesarza szybko rozprawiła się z napastnikami, jednak jeden z nich zdołał dosięgnąć mieczem znajomą oficer, która padła na ziemię. Nastąpiła teraz błyskawiczna kontra innego członka Ostrzy, zamigotał zakrzywiony miecz i z hukiem spadł na głowę dziwacznej postaci, której zbroja… rozwiała się nagle jak dym. Na ziemię osunęła się postać w czerwonej, długiej szacie. O co tu chodzi? Cetegus rozejrzał się uważnie. Wszyscy napastnicy byli już martwi. Ich zbroje poznikały. Każdy z nich miał na sobie jedynie czerwoną szatę, przypominającą liturgiczny strój jakiegoś kapłana.
- Wszystko w porządku, panie? – głos Baurusa odbił się echem pośród kamiennych ścian. – Droga jest już czysta.
- Kapitan Renault? – spytał cesarz, stojący pod filarem.
- Nie żyje – szepnął Baurus, kręcąc głową. – Przykro mi, panie. Musimy iść dalej. Jak oni…
Nie dokończył, bowiem zaciekawiony Mario zrobił krok naprzód i wtedy został dostrzeżony.
- Stój, więźniu! – ostra komenda Baurusa osadziła go w miejscu. – On może być z nimi w zmowie…
Baurus ruszył ku niemu. Był szybki. Naprawdę szybki! Cetegus odruchowo skulił się i zamknął oczy. Za chwilę zakrwawiona katana rozpłata mu głowę…
- Stój! – rozległ się głos cesarza. – On nie ma z nimi nic wspólnego.
Baurus zatrzymał się w pół kroku, z podniesioną do ciosu kataną. Obrzucił więźnia nieufnym spojrzeniem.
- Zostaw go – odezwał się znów cesarz, tym razem spokojniej. – On naprawdę nie jest jednym z nich. Wiem to. Po prostu…
Po czym zwrócił oczy na Maria.
- On jeszcze odegra rolę w tej historii – dodał ciszej. – Jeszcze odkryje swoje przeznaczenie.
Młody Redgard wydawał się nie być przekonany, ale posłusznie usłuchał rozkazu.
- Zostań tu – rzucił w jego stronę. – Nie waż się iść za nami.
Po chwili wszyscy znikli za ciężkimi, okutymi drzwiami. Mario usłyszał szczęk ryglowanego zamka. Droga była zamknięta.
z mroków nie jest łatwo wyjść, ale można zrobić w nich schronienie
OdpowiedzUsuńto jest pewnie opis gry komputerowej ale ja dopiszę swoją wizję komputerowym komentarzem- to też pewnie rodzaj gry, taki sufler wolnych myśli? :)
Cetagus, to ładny koń, który komuś zaginął (znalazłam w necie)
- znaczy już go lubię;p
W jednej z dalszej części będzie wyjaśnione, skąd wziął się ten Cetegus.
UsuńTak jak napisałem po lewej stronie, zarys fabuły powstał na podstawie gry TES Oblivion, tylko jest trochę wzbogacona.
Ale jak to? Zamknęli go? Ma wrócic do celi? To do bani.
OdpowiedzUsuńChoc mam swoją teorię, co będzie dalej i jak sie z tego wywinie. Ale nie powiem. ;)
Przyznaj się, grałaś w to? ;)
UsuńNiejeden władca uchodził chyłkiem ratując życie. Ciekawe czy Cetegusowi wyjdzie na dobre ta krótka znajomość z cesarzem?
OdpowiedzUsuńO tym przekonamy się już niedługo :)
Usuń