Rozdział XXIV

     Przenocował u siebie. Spał niespokojnie, ale nic się w nocy nie wydarzyło. Rankiem postanowił zniknąć, zgodnie z radą Baurusa. Uznał, że bezczynne czekanie to najgorsze, co może zrobić. Postanowił udać się na południe, w stronę Bravil. Kto wie, może odkryje kolejne Wrota Otchłani? Nadal odczuwał lęk przed Otchłanią, ale jednocześnie kusiła go wizja nagrody, którą miał być nowy kamień pieczęci, kto wie o jakich właściwościach. Może znajdzie też inne zaklęte przedmioty, jak Pierścień Burzy, który nosił na palcu? Za daedryczne zbroje i broń dostał sporo pieniędzy. Wystarczyło, aby nie martwić się o środki na przeżycie. Wiedział, jak ważne są pieniądze w tej pracy. Za pieniądze można kupić broń, wynająć człowieka, albo kupić szybszego konia. Pieniądze otwierają wiele drzwi i wiele ust. Pieniądze, dane odpowiedniej osobie, mogą dostarczyć mu niezwykle ważnych informacji.

     Informacji…

     Aż otworzył usta. Że też nie wpadło mu to do głowy… Czarny Koń! Poczytna gazeta, dostarczana do najdalszych zakątków Cyrodiil, przez kurierów na rączych, niedościgłych czarnych koniach, z hodowli w Cheydinhal. Stąd też pochodziła nazwa gazety. Kurierzy bezustannie wędrują po całym kraju. Kto najprędzej zauważy Wrota Otchłani, jeśli nie oni?

     Szybko się ubrał i wybiegł z chatki. Szedł szybkim krokiem, na drugi koniec miasta, do dzielnicy handlowej. Tam znajdowała się redakcja gazety i tam stacjonowali kurierzy, którzy akurat nie pędzili po szlakach. Szedł szybko. Wampirzy miecz obijał mu się o kolana, ale nie chciał wsuwać go zwyczajem Ostrzy, za pas. Zbyt charakterystyczne. Człowiek z mieczem u pasa nie dziwił tutaj nikogo. Co drugi mieszkaniec miasta nosił przy sobie broń. W kieszeniach pobrzękiwały mu złote septimy, podobnie jak w przytroczonej do pasa sakiewce.

     W redakcji trafił na pustki. Kurierzy rozjechali się już po kraju. Zastał tam tylko starszego Khajita nad stertą papierów. Ale prasa żyje z informacji. Informacja jest tam wszędzie. Jest najwyżej cenionym towarem w tym światku. I nawet starszy człowiek, pakujący gazety, wiedział co nieco. Gdy Mario błysnął mu złotymi monetami, wspomniał, że jeden z kurierów natknął się na ogniste wrota niedaleko szlaku, wiodącego do Chorrol. Mario zaznaczył sobie to miejsce na mapie, po czym w te pędy udał się do swej chatki. Nie minęło pół godziny, a już zakuty w zbroję, z mieczem u boku, tarczą na ramieniu i łukiem na plecach dosiadał swego srokacza.

     Słońce nie doszło jeszcze do najwyższego punktu na niebie, gdy zbliżył się do ognistych wrót. Płonęły, tak jak poprzednie, w leśnej głuszy, ledwo widoczne ze szlaku. Daleko od miasta. Elfi hełm pokazał mu kilka plam światła, poruszających się niedaleko. Nie wiadomo, czy wałęsające się przy bramie daedry stanowiły jej straż, czy też zwyczajnie bały się opuścić okolice portalu. Mario zlikwidował je z daleka. Na pierwszy ogień poszedł najbliższy strażnik – Xivilai z ciężkim, ebonowym toporem. Daedry pilnowały wrót z trzech stron, każdy potwór był więc oddalony nieco od dwóch pozostałych. Choć po pierwszej strzale dremora przywołał swego gadziego pomocnika, nie zdołał go dostrzec. Druga i trzecia strzała zachwiały nim, czwarta położyła go na ziemi. Szybkonogi gad rozwiał się. Dalej było łatwiej. Atronach Burzy ujrzał go wprawdzie po którejś tam strzale, ale był za daleko, by zbliżyć się do niego, zanim padł – a raczej rozleciał się na kawałki. Nie zdążył nawet porazić go piorunem, czego jednak Mario nie bał się, mając na palcu Pierścień Burzy. Ostatni daedrot nie stanowił żadnego problemu. Do końca nie zorientował się, skąd padają strzały. Poza tym, Mario odkrył, że potwory te miały pewien zgubny zwyczaj – nie widząc najlepiej, kierowały się głównie słuchem. Daedrot, przeszyty strzałą, zamiast schować się gdzieś, zwykle nieruchomiał i nasłuchiwał, stanowiąc łatwy cel. Padł tam, gdzie stał.

     Mario pozbierał nie uszkodzone strzały. W szczątkach atronacha znalazł garść soli pustki – cennego alchemicznego składnika. Podobnie, jak zęby daedrota, które po prostu wybił. Nie zajęło mu to dużo czasu, bowiem alchemicy używali tylko dwóch przednich kłów, które łatwo było podważyć i wyłamać. Trzecim trofeum był ebonowy topór, który Mario położył u filarów wrót, będąc pewnym, że po ich zamknięciu znajdzie go tam w nienaruszonym stanie.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął, przekraczając wrota z łukiem w ręku.

     Ta część Otchłani różniła się od obu, które odwiedził przedtem. Główna wieża znajdowała się na górze, w samym środku wyspy. Górze może niewysokiej, ale ze wszystkich stron otoczonej stromymi skałami, na które wspiąć się było niemożliwością. Skradając się u jej podnóża i eliminując napotkane potwory z daleka, znalazł jednak niewielką bramę w skale. Okazało się że prowadziła ona do całego systemu jaskiń. O mało się tam nie pogubił. Co gorsza, w labiryncie nie było drogi ucieczki, a na dodatek, skalne ściany uniemożliwiały strzał z daleka. Jedyną jego przewagą był elfi hełm. Widział potwory z daleka, samemu nie będąc widzianym. Udało mu się ominąć większość z nich. Tylko dwa razy musiał walczyć, ale udało mu się wykorzystać ciemne zakamarki, w których zdołał się skryć. Na koniec wyszedł z labiryntu i odetchnął powietrzem, które po dusznych podziemiach wydało mu się świeże i odżywcze.

     Znalazł się na górskiej drodze, opasującej szczyt na kształt serpentyny. Po lewej stronie miał litą skałę, po prawej ostre skałki, które niby mur, wytaczały szlak. Porastały ją jakieś suche krzewinki. Które po dotknięciu rozsiewały szary pyłek o słodkawym zapachu. Kręciło mu się od niego w głowie i drżały mu kolana. Zaczął więc uważać, aby omijać je z daleka.

     I na tym szlaku spotkał kilka daedr. Atronacha Burzy, tkwiącego na oświetlonej platformie, zlikwidował z daleka. Widział wyraźnie jak jego strzały odbijają się od twardych segmentów jego ciała. Każda z ich odbierała jednak potworowi część żywotności. Atronach, rozglądający się bezradnie dookoła, nie mógł go dostrzec. Po kilku strzałach siła spajająca ciało daedry zanikła, a ono samo rozpadło się  na pojedyncze segmenty, jakby ktoś rozrzucił kupkę kamieni. To jednak nie był koniec. Mario wiedział już, jak postępować z atronachem. Wiedział, jak silny potrafi być cios kamiennej pięści. Przede wszystkim, należało zmusić go do walki na dystans. Atronach chętnie podejmował takie  wyzwanie, dysponując umiejętnością precyzyjnego rażenia błyskawicą. Mario jednak, mając na palcu Pierścień Burz, nie musiał lękać się gromów, ciskanych przez daedrę. Po prostu szył z łuku raz za razem. Po szczególnie dotkliwym strzale bywało, że atronach rozpadał się na części, ale tylko na chwilę, jakby siła, trzymająca jego ciało w kupie omdlała na moment. Potem jednak poszczególne segmenty zaczynały toczyć się ku sobie, niby kulki rtęci, a po chwili atronach znów stawał na nogi. Trzeba było za każdym takim razem trochę odczekać, bo nigdy nie było wiadomo, czy potwór jest już martwy, czy tylko omdlały. Gdy cząstki ciała atronacha zaczęły toczyć się po całej ścieżce, a  niektóre nawet spadły w przepaść, wiedział już, że wygrał. Poszedł w jego stronę i starannie pozbierał strzały, które wydawały mu się nie uszkodzone.

     Dalej była pajęczyca. Poszło trochę trudniej, bo ten rodzaj daedry był bardzo ruchliwy. Po przywołaniu małego pajączka, „matka” miała zwyczaj biegania z lewa na prawo, zapewne specjalnie w celu uniknięcia pocisków. Była bez wątpienia inteligentniejsza od atronacha, będącego uosobieniem ślepych sił natury. Tutaj szczególnie ważne było, by nie dać się zauważyć. Gdy pajęczyca dostrzegła przeciwnika, ciskała w niego gromy, podobnie jak atronach, ale, co gorsza, mały pajączek momentalnie zaczynał sunąć ku niemu. Trzeba było wtedy uważać na dwoje przeciwników – jednocześnie unikać ukąszenia pajączka i razić jego matkę. Strzelanie do pajączka było marnowaniem sił i strzał. Gdy udało się takiego zniszczyć, momentalnie pojawiał się następny. Najlepiej było strzelać do matki, wspiąwszy się najpierw na niedostępną skałę, gdzie bezpośredni atak mu nie groził.

     W końcu poradził sobie i z nią, i z dremorą, który pojawił się na skraju ścieżki. Na dremorę, zakutego w grubą zbroję, ku jego zdziwieniu wystarczyły dwie strzały. Zauważył już przedtem, że nie jest on specjalnie żywotny. Warunkiem jednak był strzał z ukrycia. Wyglądało to tak, jakby strzała, wypuszczona w ten sposób  ignorowała grubą zbroję. Nie wiedział, jak to możliwe, ale tak właśnie się to odbywało. Choć rzadko kiedy miał możliwość dokładnego wycelowania, zawsze w takich przypadkach znajdował swoje strzały wbite głęboko w szczeliny między płytami zbroi. Bez wątpienia działała tu jakaś magia, ale ani jej nie rozumiał, ani nad nią nie panował. Nie musiał – sama mu pomagała.

     Wiedział, czego pragną alchemicy. Z pajęczej daedry zebrał jej paraliżujący jad i trochę włókien pajęczyny. Warte to było sporo pieniędzy.

     Droga zaprowadziła go do kolejnej bramy i kolejnego labiryntu jaskiń. Udało mu się przejść, w dodatku znalazł w jednej z nich bezcenny skarb. Był to zaklęty naszyjnik, umożliwiający chodzenie po wodzie. Ucieszył się bardzo z tego znaleziska. Na pewno się przyda.

     Raz jeszcze musiał zagłębić się w jaskinie. W jednym z zawieszonych u powały worków znalazł pęk srebrnych strzał. W innym trochę kosztowności. W jeszcze innym, daedryczny brzeszczot, z nałożonym nań zaklęciem, którego jednak nie udało mu się rozpoznać. Brzeszczot zostawił, ale kosztowności zabrał. Przydadzą się… Jeśli przeżyje.

     Stopniowo zaczynał oswajać się z niebezpieczeństwem, które mu groziło. Nie czuł już paraliżującego lęku, co najwyżej dreszcz emocji. Gdy poznał sposoby walki z daedrami, miejsce strachu zajęła chłodna kalkulacja, jak kiedyś na polowaniu. Zdawał sobie sprawę, że działa jak skrytobójca i wcale nie czuł się z tego powodu dumny, ale też nie czynił sobie wyrzutów. Rozumiał sytuację. Czasem, rzadko, musiał jednak chwytać za miecz. Przeciwnik jednak, widząc jego niezbyt imponującą postać, zwykle lekceważył go na tyle, że wychodził z takich pojedynków bez szwanku. Przydały się lekcje, jakich udzielił mu Steffan. Przydał się zaklęty Miecz Wampira, z każdym ciosem wysysający potężną porcję sił witalnych. Przydały mu się jego zwinność i szybkość, które zastąpiły brak siły. W takich chwilach czuł prawdziwy smak zwycięstwa. Gdy już przy wyjściu z jaskiń natknął się na potężnego Xivilai, bez wahania zaatakował go mieczem. Po krótkim pojedynku dremora legł u jego stóp, a Mario spojrzał na niego bez cienia nienawiści.

     - Nie okryłeś się hańbą, strażniku ciemności – szepnął w uniesieniu, gdy adrenalina jeszcze buzowała w jego krwi. – Pokonał cię bowiem wojownik Ostrzy…

     I z tymi słowami na ustach, z szacunkiem złożył ebonowy topór na piersi dremory i wyszedł z jaskini, by znaleźć się u stóp wysokiej wieży.

Otchłań. Podnóże wieży na jednej z wysp.

     Na szczyt wspiął się wypróbowanym sposobem – cichcem, w cieniu, likwidując z daleka tych, których nie udało mu się ominąć. Tam jednak zmienił taktykę, ujrzawszy przed sobą aż trzech Xivilai. Nie da rady ustrzelić ich wszystkich. Nie tych! A jednak potrafił zachować jasność umysłu. Zawiesił łuk na plecach. Przez chwilę czekał nieruchomo, obserwując wszystkich trzech.

     - Teraz – przemknęło mu przez myśl.

     Ruszył przed siebie jak koń, dźgnięty ostrogą. Pędem wbiegł na nietoperzową pochylnię. Zanim strażnicy poniżej zorientowali się, co się dzieje, on był już na górze. Trzeciego dremorę minął, przemykając mu pod pachą. Podbiegł do Kamienia Pieczęci i nie zatrzymując się, wyrwał go z piedestału. Zacisnął pięść na zdobyczy i popędził na dół, prosto na wspinającego się po platformie Xivilai. Wieża zaczynała się już rozpadać, gdy w połowie platformy zeskoczył z niej na kamienną galerię i zaczął kluczyć między filarami, unikając przywołanego gada. Żaden z przeciwników nie zdążył zadać mu ciosu. Nagły błysk – i znalazł się w swoim świecie, między filarami, w kształcie pazurów. Ogniste wrota rozwiały się, jedynie gdzieniegdzie tliły się jeszcze suche gałązki.

     Poczuł euforię. Przez dłuższą chwilę śmiał się sam do siebie, ściskając w ręku kamień pieczęci, mieniący się szarobłękitnym światłem nałożonego nań zaklęcia. Na koniec krzyknął tak głośno, że ptaki zerwały się z pobliskich gałęzi. Chwycił swój łup i rozejrzał się za koniem. Stał cierpliwie za ścianą drzew, z opuszczonym łbem, zapewne ucinając sobie drzemkę.

     Jego wędrówka po Otchłani zabrała mu resztę dnia. Wokół gęstniał mrok. Z miejsca, w którym się znajdował, do Skingrad było niewiele dalej niż do Chorrol. Trzeba było się szybko zdecydować. Ciągnęło go do Skingrad. Roześmiał się, wyobrażając sobie minę Falanu, gdy rzuci jej na stół zęby daedrota, sole pustki z atronacha i jad pajęczycy. Nie zwlekając, wskoczył na konia i popędził przed siebie, w dół, do Skingrad, na tyle szybko, na ile mrok pozwalał. Nie wiadomo, jak długo pożyje. Niech chociaż spotka przedtem życzliwe mu osoby.

     Do miasta dotarł o północy. Nie zwlekając udał się do gospody i wynajął pokój. Nie musiał tym razem nikogo prosić o zniżki, ale i tak je dostał. Umył się szybko i po chwili leżał już pod kołdrą. Choć emocje po zwycięskich walkach wciąż szalały w jego głowie, zmęczenie wkrótce wzięło górę. Zasnął i spał kamiennym snem przez niemal jedną trzecią doby.

     Ebonowy topór powędrował do Agnete. Na dostarczonych jej poprzednio częściach uzbrojenia zrobiła dobry interes, więc gotówki miała sporo. Sypnęła mu szczerze złotem, a pęk dwemerskich strzał dołączyła jako bonus. Zwróciła mu też większą część długu.

     - Na tym polega handel – uśmiechnęła się. – Obie strony uważają, że zrobiły dobry interes.

     Z kuźni przeszedł się do apteki. Tak jak przypuszczał, Falanu spojrzała na niego z niekłamanym podziwem. Również zapłaciła mu szczodrze za niezwykle rzadkie składniki. Poczęstowała go jakimś słodkim, ziołowym naparem, od którego poczuł wyraźny przypływ sił i spędził tam kilka miłych chwil, na przekomarzaniu się i delikatnym flircie. Zapomniał się całkowicie. Wpatrywał się z zachwytem w dołeczki na urodziwej buzi Falanu, słuchał jej aksamitnego głosu, podziwiał jej lekkie i pełne wdzięku ruchy, gdy podczas rozmowy przyrządzała kolejne alchemiczne mikstury. Otrzeźwiła go dopiero wiadomość o daedrycznej kapliczce w pobliżu.

Jedna z nielicznych zachowanych do dziś ikonografii Falanu. Pochodzi z cesarskiego spisu placówek alchemicznych

     - Tam jest kapliczka Meridii – oznajmiła Falanu z tajemniczym uśmiechem. – Kawałek od szlaku do Kvatch.

     - Gdzie dokładnie?

     Zaznaczyła mu miejsce na mapie. Niedaleko! Policzył w myślach. Do stolicy konno wystarczy mu jeden dzień. Ma tam być jutro wieczorem. Zdąży spokojnie.

     Meridia! Jedno z nielicznych daedrycznych książąt życzliwych śmiertelnikom. Tak, nie wszystkie daedry były złe. Z pewnością Mario nie musi obawiać się jej potęgi. 

     Wyruszył od razu. Włożył elfi hełm, bo ten teren upodobały sobie niedźwiedzie. Mimo to, nie spotkał żadnego. Przejechał przez kilka pagórków i ujrzał cel podróży. Marmurowy posąg daedrycznej bogini stał na niewielkiej łące, otoczony krzewami i wzgórzami. Zwiewna, kobieca postać, wysoka tak, że Mario, gdyby wspiął się na cokół i stanął obok niej, sięgałby jej zaledwie do uda, wysuniętego z powłóczystej szaty. Daedryczną panią przedstawiono jako młodą dziewczynę, z rękami złożonymi w tajemniczym geście. W całym pomniku było coś zmysłowego. Sprawiała wrażenie zakochanego podlotka, który o świcie wybiegł boso na łąkę, by nacieszyć się blaskiem poranka.

Kapliczka Meridii w Colovii

     Przed pomnikiem ustawiono kilka prostych, drewnianych ławek. Kilkoro wiernych różnych ras spoczywało na nich w cichej zadumie. Miejsce wręcz promieniowało spokojem, jakby znajdowało się pod opiekuńczym wpływem Pani Chciwości.

     Zszedł z konia i wolnym krokiem poszedł do monumentu. Kilkoro oczu podniosło się i spojrzało na niego. Tuż przy bielejącym piedestale stał łysiejący mężczyzna w długiej, ciemnej szacie, w którym Mario odgadł kapłana.

     - Co sprowadza cię do tego świętego miejsca, wędrowcze? – spytał.

     - Kaplica Meridii – odrzekł Mario. – Pragnąłem ją zobaczyć.

     - Tylko zobaczyć? – w oczach kapłana błysnęły wesołe iskierki. – Nie chcesz jej o nic prosić?

     Mario niepewnie potrząsnął głową.

     - A może chciałbyś się jej przysłużyć?

     Mario zawahał się.

     - Nie jestem panem swego czasu – odparł ostrożnie. – Chętnie uczynię coś dla pani Meridii, ale jeśli to wymaga czasu… Co mogę zrobić?

     - Nie wiem – uśmiechnął się kapłan. – Ale możesz ją spytać sam.

     - Spytać?

     Kapłan skinął głową.

     - Nasza Pani sama odezwie się do ciebie. Ale najpierw musisz okazać dobrą wolę i podarować jej prezent.

     Mario spojrzał bezradnie po sobie. Miał na sobie kilka cennych elementów szklanej zbroi i zaklęty hełm, a w saczku sporo złota z ostatniej transakcji. Ale czy to wszystko wystarczy? Poza tym, przecież nie może oddać zbroi. Potrzebuje jej…

     - Nasza Pani nie pragnie złota, ani klejnotów – odezwał się kapłan. – Potrzebuje dowodu na to, że nieumarły odszedł z tego świata na zawsze.

     - Nie rozumiem – szepnął Mario.

     - Usiądźmy – kapłan wskazał najdalszą ławkę. – Nie przeszkadzajmy innym w kontemplacjach.

     Mario klapnął na niską ławeczkę, która ugięła się pod jego ciężarem. Kapłan przysiadł obok. Miał na imię Basil i z całej jego sylwetki promieniała dobroć i łagodność. Tylko gdy wspominał o nekromantach, rysy na chwilę mu twardniały.

     - Nasza Pani – powiedział kapłan – choć zamieszkuje swą domenę w Otchłani, jest życzliwa śmiertelnikom.

     - Nie wątpię w to – zapewnił Mario.

     - Uczciwość każe przyznać, że sprzyjała dotąd głównie Ayleidom, również w wojnie przeciwko ludziom – Basil uśmiechnął się zakłopotany. – Może to trochę osłabić entuzjazm niejednego Cesarskiego… W każdym razie, gdy Ayleidzi odeszli, nie zmieniła swego nastawienia do mieszkańców Tamriel. Nie nienawidzi ludzi. Nienawidzi tylko jednego – nekromancji. Nieumarli burzą porządek świata. Dusze, uwięzione w martwych, rozkładających się ciałach, niemogące ich opuścić. Nekromancja to jedyny grzech, jakiego nie wybacza. Jest to bowiem największe okrucieństwo, jakiego może dopuścić się człowiek. Każde inne cierpienie kończy się z chwilą śmierci. To potrafi trwać przez całą wieczność. Dlatego każdy dowód na to, że nieumarły stał się umarłym, ucieszy ją. To bowiem świadczy, że został uwolniony i odszedł w zaświaty.

     - A co może być tym dowodem? – Mario spytał niepewnym tonem. – Bo nic mi nie przychodzi do głowy.

     - To, co pozostaje po nieumarłym, gdy na dobre pożegna się z tym światem – odrzekł kapłan. – Są różni nieumarli. Snują się po jaskiniach i zrujnowanych podziemiach. Łażą tam szkielety, błąkają się zombi, duchy albo upiory, w niektórych można spotkać licza. Czy wiesz, o czym mówię?

     Mario skinął głową. Napotkał w swym życiu już każde z tych stworzeń

     - Z licza, albo szkieletu można zabrać garść mączki kostnej – ciągnął kapłan. – Zawsze są nią pokryte i łatwo ją zebrać. Gdy zabijesz ducha, pozostaje po nim trochę ektoplazmy, a po zombi, no cóż, wiem, że to nic przyjemnego, ale trzeba odciąć lub oderwać kawałek jego ciała. Cokolwiek przyniesiesz, Meridia przyjmie twój dar i odezwie się do ciebie.

     - Dziwne – mruknął Mario. – Te wszystkie składniki wykorzystują alchemicy. Nic łatwiejszego, niż pójść do apteki i kupić.

     - Możesz tak zrobić – roześmiał się kapłan. – To też dowód na to, że jakiegoś nieumarłego pozbawiono życia po raz drugi i zostanie to zaakceptowane. Ale jeśli zdobędziesz to samodzielnie, Nasza Pani z pewnością to doceni. A ty, no cóż, wyglądasz na kogoś, kto nie boi się zapuścić do podziemi.

     Mario odjechał stamtąd zamyślony. Chciał przysłużyć się Meridii. Zwłaszcza po tym, co o daedrycznych kultach opowiedział mu Martin. Sam nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że właśnie zwalczał jedną z najgorszych daedrycznych sekt i potrzebował jakiejś umysłowej przeciwwagi. Jasny i przyjazny kult Meridii przywróciłby mu wiarę w porządek świata.

     Ale teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Teraz najpilniejsza była sprawa tajemniczej świątyni Mehrunesa Dagona.


2 komentarze:

  1. Ta wierza jakas bardziej przerażająca z wyglądu.
    Sprytnie sobie poradził. :)
    Taka figlarna ta Meridia. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gwoli ścisłości, to nie jest akurat wieża, opisywana w tym rozdziale. Tamta, choć wyglądała podobnie, różniła się otoczeniem.

      Usuń