Rozdział XXVII

     Wszedł do stajni. Stajenna, ziewając, zwlekła się ze swego posłania i podeszła do niego, ze wzrokiem, który zapewne w zamierzeniu miał wyglądać pytająco, ale był zwyczajnie zaspany i nieprzytomny.

     - Biorę Vulcana – odezwał się. – Przepraszam, że budzę, ale muszę pilnie pojechać do Anv… - udał, że ugryzł się w język. – Do Leyaviin! Pilna sprawa rodzinna.

     - Po to tu jestem – ziewnęła stajenna. – Nowy właściciel Włóczykija, co? Poznaję…

     Skinęła na niego, by poszedł za nią. Vulcan stał w swoim boksie, z opuszczonym łbem i spał. Gdy podeszli, podniósł głowę, potrząsnął grzywą i zarżał. Mario pożałował, że nie miał gdzie o tej porze kupić marchwi. Chwycił więc dużą garść spłatkowanego owsa i podał mu ją na dłoniach. Koń przyjął poczęstunek. Pierwsze lody zostały przełamane.

     Stajenna pomogła mu osiodłać konia. Odpłacił jej się kilkoma złotymi monetami. I jeszcze kilkoma za worek treściwej paszy, jaki przytroczyła mu do siodła. Gdy wyprowadził wierzchowca przed stajnię, niebo nad górami Velothi już zaczynało jaśnieć. Wdrapał się na siodło.

     - Brzask nadchodzi – szepnął z przejęciem i poczuł, że włosy na karku mu się jeżą. – Chwalmy nowy dzień…

     I lekko uderzył konia piętami.

     Vulcan natychmiast ruszył galopem. Mario z przestrachem pochylił się i schował za końską szyją. W ciemnościach mógł łatwo uderzyć głową w jakąś gałąź. Ale koń, o dziwo, wydawał się być tego świadomy. Biegł środkiem traktu, wystukując rytm podkowami po kamiennym bruku i Mario odniósł wrażenie, że celowo omija on zbyt nisko wiszące gałęzie. W jaki sposób koń zdołał je dostrzec, nie wiedział. Na razie nie ściągał cugli. Koń czuł potrzebę galopu, więc mu nie przeszkadzał. Nawet nie musiał nim kierować. Vulcan trzymał się traktu i pędził przed siebie po jaśniejącej w blasku świtu drodze. Pęd miał lekki i wytrenowany. Jeździec nie czuł, by jakoś szczególnie nim trzęsło. Przeciwnie, ta szalona jazda zaczęła mu sprawiać frajdę. Wyprostował się w siodle i uśmiechnął sam do siebie. Czuł powiew wiatru we włosach i ciepło, bijące od końskiego ciała. Pędzili tak przez pół dnia, a koń wcale nie sprawiał wrażenia zmęczonego. Potem jednak spróbował go trochę powstrzymać. Ogierowi widocznie się to nie podobało, bo prychał i próbował szarpać za cugle. Ale w końcu posłusznie zwolnił i puścił się szybkim kłusem. Nie na długo. Za zakrętem las odsłonił gospodę, a za nią trakt do Cesarskiego Miasta, widocznego już z dala, jako bielejąca kreska.

     Cesarskie Miasto leżało w rozległej dolinie. Każdy, kto podróżował do niego z wyżej położonej dzielnicy, czyli w zasadzie z każdej strony innej niż południe, mógł je zobaczyć z daleka, jako że nie kryło się przed nim za linią horyzontu. Legenda głosiła, że Wieża z Białego Złota, symbol tej krainy, widoczna jest w pogodny dzień z każdego punktu w Cyrodiil i tak właśnie wyznaczono jego granice. Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością, ale prawdą było, że stolica była widoczna ze sporej odległości, jeśli tylko mgła nie przysłoniła widoku. Leżała w dole, niby upuszczony na ziemię błyszczący klejnot. Mario wyraźnie widział jej mury i wytężywszy swój sokoli wzrok, mógł nawet odróżnić poszczególne dzielnice. Widok był niesamowity, jakby patrzył na mapę, rozłożoną na podłodze. Tylko majestatyczna, smukła i niebotycznie wysoka Wieża z Białego Złota – cud ayleidzkiej architektury – wznosiła się ponad jego głowę. 

Cesarskie miasto

     Chwilę sycił oczy przepięknym widokiem, po czym chwycił cugle i zaciągnął ogiera do stajni. Chłopcu stajennemu wsunął w dłoń kilka monet, po czym udał się do gospody, w której wynajął pokoik i padł na łóżko, jak nieprzytomny.

     Obudził go głód. Przetarł oczy i przeciągnął się aż zatrzeszczało. Łóżko nie było zbyt wygodne, siennik nierówny i niestarannie wypchany, więc trochę bolał go kręgosłup. Zerknął w małe, brudne okienko i ze zdziwieniem stwierdził, że jest już ciemno. Spał cały dzień! Ziewnął szeroko i zwlókł się z łóżka. Podrapał się po głowie i zaczął się ubierać. Musi coś zjeść, bo w brzuchu mu już burczy.

     Choć gospoda prowadzona była raczej niechlujnie, jedzenie było bardzo smaczne. Najadł się do syta i poczuł nieodpartą chęć, by wrócić do łóżka. Może rzeczywiście lepiej odpocząć i ruszyć rano, zamiast tłuc się po nocy? Ale gdy wyszedł na ganek i rozejrzał się wokół, poniechał tego zamiaru. Noc była pogodna, niebo rozgwieżdżone, jeden z księżyców zalewał świat swoim zimnym blaskiem, drugi zapewne zrobi to niezadługo. Noc była bardzo jasna. Postanowił więc wyruszyć.

     Kupił kilka soczystych marchewek dla konia. Vulcan rzeczywiście musiał je lubić, bo schrupał je ze smakiem i wyraźnie zaczął domagać się repety. Mario zbył jego nachalne obszukiwanie zaczął go siodłać. Na pytanie stajennego, dlaczego wyrusza nocą, odrzekł krótko, że ważna sprawa rodzinna w Leyawiin nie pozwala mu na dłuższy odpoczynek. Tym razem zadbał o to, by odpowiedzieć bez udawanego przejęzyczenia. Gdyby ktoś go śledził i wypytywał o niego, nie dałby się drugi raz nabrać na rzekome zająknięcie. Jeśli rozmawiał ze stajenną w Cheydinhal, ruszyłby pewnie do Anvil. Jeśli nie, może do Lyeyawiin. Ale trzeba było się liczyć z tym, że pytający mógł być bardziej inteligentny i wybrać kierunek północny, do Brumy. Mogli wprawdzie śledzić jego ślady. Odciski podków były tam wszędzie, bo szlak był mocno uczęszczany, ale mogli mieć pośród siebie dobrego tropiciela, choćby tak dobrego jak on. Na to jednak nie mógł już nic poradzić.

     Nie minęło wiele czasu i kopyta Vulcana znów zastukały po kamienistym trakcie. Las zostawili za sobą, przed nimi w miarę równa droga na otwartym terenie. Koń rwał więc do przodu jakby się z kimś ścigał. Wkrótce wjechali na Okrężny Trakt, obiegający stolicę dookoła. Mario skręcił najpierw w lewo, na południe, pilnując by zostawić wyraźne ślady. Potem zjechał na trawiaste pobocze i zawrócił. Jakiś czas zmuszał konia, by wolno szedł poboczem, gdzie podkowy nie zostawiały tak wyraźnych odcisków. Dopiero później popuścił cugli, pozwalając mu powrócić na szlak i rozpędzić się w kierunku widniejących na północnym horyzoncie gór.

     Drogi ubywało. Vulcan uwielbiał szybki bieg. Do tego zresztą został stworzony. A jego wytrzymałość potrafiła zadziwić niejednego masztalerza. Jeszcze drugi z księżyców nie zdążył wychylić się zza gór, a Mario już mijał ruiny starego fortu i skręcał na północny trakt, w kierunku Brumy. Tu koń trochę zwolnił, bowiem droga zaczęła się wspinać pod górę. Przez chwilę nawet szedł stępa, ale minąwszy stromą serpentynę, ruszył dalej z kopyta. I byłby zapewne uderzył w galop, gdyby Mario w pewnej chwili nie ściągnął cugli i nie zmusił go do zatrzymania się. Jakieś jaskrawe światło jarzyło się w głębi lasu, przesączając się przez leśną gęstwinę. Mario wciągnął powietrze nosem. Nie wyczuł zapachu dymu. To nie był pożar, nie było to też ognisko. Co to było? Mario przełknął ślinę przez sztywne gardło. To mogło być tylko jedno.

     - Cicho, mój piękny – szepnął zeskakując z siodła i delikatnie dotykając końskiego pyska. – Cicho…

     Wciągnął na głowę elfi hełm. Na razie było za daleko, żeby magia mogła zadziałać. Musiał podejść bliżej. Zaciągnął więc konia na pobocze, między gęste krzewy. W pierwszym odruchu chciał przywiązać lejce do gałęzi, ale wspomniał przestrogę stajennego z Cheydinhal i poniechał tego zamiaru.

     - Czekaj tu – szepnął. – To może trochę potrwać.

     Ze strzałą na cięciwie podkradł się w pobliże jarzących się w gęstym lesie Wrót Otchłani.

*          *          *

     Była już późna noc, gdy przed oczami zamajaczyły mu mury miasta. Ledwo widział ze zmęczenia. Nawet Vulcan nieco zwolnił, choć przecież był o wiele bardziej wypoczęty od niego. Koń nie musiał przecież skradać się po wzgórzach Otchłani, ani bezszelestnie poruszać się po ciemnych korytarzach daedrycznych wież, nie musiał też walczyć. Choć na szczęście walki tym razem było niewiele. Na zewnątrz likwidował wrogów z daleka. Znakomity łuk, dobre oko i dwemwerskie strzały, których pęk znalazł na samym początku, w workowatej skrytce, to wszystko dało morderczy rezultat. Kilka razy udało mu się strącić przeciwnika w morze lawy. Ze zgrozą, ale i fascynacją obserwował, jak błyskawicznie gaśnie w niej purpurowa poświata, oznaczająca życie. Do wieży dotarł nie draśnięty. Tam z kolei udało się w większości ominąć strażników niezauważenie. Było to jak gra hazardowa – uda się, albo nie. Zwykle się  udawało. Jeśli nie, puszczał w ruch broń, wykorzystując zaskoczenie przeciwnika. Musiał jej jednak użyć zaledwie dwa razy. Jedynie na szczycie wieży nie dało się już inaczej, gdy dremora zastąpił mu drogę. Doskonała broń i zwinność znów wzięły górę nad zwierzęcą siłą. Wrota zostały zamknięte, a w jego sakwie znalazł się kolejny Kamień Pieczęci. Dwa dwuręczne, daedryczne brzeszczoty, topór i ebonowy miecz, kiwały się na rzemieniach, przytroczone do siodła. Część z tego zdobył w walce, część znalazł w skrytkach, rozmieszczonych w różnych częściach Otchłani. Znalazł między innymi szklany hełm, idealnie na niego pasujący i takież rękawice, a ponadto bogato zdobione, elfie karwasze, o misternym grawerunku, zapewne pochodzące z wysp Summerset, gdzie stanowiły własność jakiegoś arystokraty. Wszystko to umieścił w tobołku, przywiązanym do łęku siodła. Nie odniósł żadnej rany i to starcie wygrał czysto. Mehrunes Dagon z pewnością nie był zadowolony ze swoich sług.

     Stajenny zajął się koniem, a Mario odtroczył swój łup i z wysiłkiem powlókł się ku gospodzie. Mógł sobie wynająć pokój w lepszym szynku, ale ten znajdował się dość wysoko. Trzeba było wspinać się po kamiennych schodach do innej dzielnicy. Mario zrezygnowany pokręcił głową i skręcił do najbliższej gospody, w nadziei, że znajdzie się wolny pokój.

     - Tak, mam wolny pokój – uśmiechnął się długowłosy Nord o sympatycznej twarzy. – Niedrogo, dziesięć septimów.

     - Biorę – odrzekł Mario, sięgając do kieszeni.

     - Pokój jest tani – mruknął Nord. – Nie mówię, że jest czysty.

     - Nieważne – mruknął Mario i powlókł się we wskazanym kierunku, po niskich schodkach.

     Pokój nie był taki zły. Pościel może i nie oślepiała bielą, ale za to siennik wypchano równo i starannie. Nieduże okienko było trochę nieszczelne i zimne, górskie powietrze wdzierało się przez szparę. Mimo to, w pokoju było ciepło. Jedna ze ścian zbudowana była z kamienia i musiała to być część komina, bowiem po dotknięciu ręką okazała się być bardzo ciepła. Mario zrzucił z siebie zbroję, a potem miał tylko tyle przytomności, aby starannie zaryglować drzwi i padł na łóżko, nawet nie próbując się umyć. Nie miał siły.

     Wstał skoro świt. Może dopomogło mu w tym czyste, świeże powietrze, przez całą noc owiewające jego twarz przez szparę w oknie, ale czuł się świeży i wypoczęty. Zszedł na dół coś przekąsić. Goście zapewne jeszcze spali, bo poza kuchcikiem, nie spotkał nikogo w sali. Już za chwilę pojawiła się przed nim drewniana miska, pełna parującej kaszy i kawałków bażanciego mięsa. Najadł się do syta. A potem postanowił odwiedzić kuźnię.

     Północną prowincję Cesarstwa, zwaną Skyrim, zamieszkiwali Nordowie. Był to dumny i wojowniczy lud, ponad wszystko ceniący sobie honor. Przeciętny Nord był o pół głowy wyższy od przeciętnego Cesarskiego, zwykle miał jasne włosy i niebieskie oczy. Ich ojczyzna miała klimat surowy i chłodny. Mrozy i opady śniegu nie należały tam do rzadkości. I Nordowie często byli tacy sami – surowi, chłodni i podchodzący z dystansem do obcych.

     Bruma była najbardziej norskim miejscem w całym Cyrodiil. Mawiano, że bardziej norskim, niż niejedno miasto w Skyrim, leżącym całkiem niedaleko, bowiem granica między prowincjami przebiegała wzdłuż szczytów najbliższego łańcucha gór. Stąd wielu jej mieszkańców przed wiekami przekroczyło ją i osiedliło się po południowej, cyrodiilijskiej stronie. Można to było poznać po charakterystycznej architekturze miasta. Większość budynków była drewniana, postawiona na kamiennej podmurówce, zbudowana w specyficznym, norskim stylu. Rzeźbione, drewniane kolumny, wąskie długie, okienka, wyłożone małymi szybkami, dachy kryte gontem, ale przede wszystkim wszechobecne, jasne drewno. Mario nie wiedział, czym je konserwowano, ale środek ten nie powodował jego ciemnienia, co dawało się zauważyć w innych miastach, choćby w Bravil. Dlatego też zabudowa była jasna i wydawała się zupełnie nowa. W blasku górskiego słońca wyglądała przepięknie – świeżo i wesoło. Z czasem zaczęli przybywać tutaj i inni, głównie Cesarscy i norska osada przekształciła się w spore miasto, w której Cesarscy i Nordowie wymieszali się jak w tyglu i stworzyli zgodną i zwartą społeczność. Tutejsi Nordowie zatracili charakterystyczny dla siebie dystans i surowość. Przeważnie byli jowialni i przyjacielscy. Taki też był kowal, urzędujący w kuźni, na północnym krańcu miasta, pod samym murem. Miał na imię Fjotreid, był wysoki, rumiany i wiecznie uśmiechnięty. Z twarzy przypominał trochę Gundera ze Skingrad, był jednak od niego bardziej barczysty i szczuplejszy. Widać, praca fizyczna mu służyła.

Bruma

     Chętnie kupił daedryczną broń i szczodrze sypnął za nią złotem. Kiwał przy tym głową, nie wiadomo jednak czy z podziwu nad niezwykłymi ostrzami, czy nad odwagą Maria, nie bojącego się po nią zejść do Otchłani. Gdy ten jednak wyłożył na ladę elementy szklanej zbroi, zawahał się.

     - A tobie się nie przyda? – spytał, przyglądając się uważnie jego szklanej zbroi. – Miałbyś komplet. Jeśli coś nie pasuje, to ja chętnie to przerobię. Umiem przerabiać szklane wyroby.

     Powiedział to nie bez dumy. Wytwarzanie i przerabianie szklanych przedmiotów było ponoć sztuką wcale niełatwą.

     - Mam już jeden hełm – odrzekł Mario, demonstrując zaklęty, elfi hełm. – Na co mi dwa?

     Kowal skrzywił się.

     - Elfie uzbrojenie dobre jest dla elfów – mruknął. – Dla ludzi najlepsza jest stal.

     - Ciężka – skrzywił się Mario. – Mocna, ale ciężka. Wiesz, my Cesarscy nie jesteśmy tacy silni jak Nordowie.

     Kowalowi musiało się zrobić miło, gdy to usłyszał. Sięgnął po oba hełmy i porównał je i zważył w dłoniach.

     - Szkło też jest lekkie – mruknął. – Nie tak jak księżycowy kamień, ale za to mocniejsze. Ten szklany widzi mi się dużo lepszy – spojrzał mu w oczy. – Starannie wykonany. Popatrz tylko, jaki gładki. Strzała się po nim ześlizgnie, a tutaj – wskazał na ornamenty elfiego uzbrojenia – może przebić. Ale czekaj no… - przyjrzał mu się uważnie. – On jest zaklęty! To dlaczego nie mówisz od razu?

     - Zaklęty – potwierdził Mario. – I bardzo użyteczny.

     - Wiesz co? – Fjotreid oparł się ciężkimi ramionami o stół. – Ja bym ci radził jednak zachować ten szklany. Udało się zakląć ten, to pewnie można i tamten. Pogadaj z magami. Mają siedzibę w górnej dzielnicy. Duży dom, ze znakiem gildii, łatwo znaleźć.

     Mario podziękował za radę i pożegnał się z kowalem. Polubił go od razu. Przez to wszystko zapomniał o szklanych i elfich rękawicach, wciąż tkwiących w tobołku. Ale wizyta w Gildii Magów opłaciła się sowicie.

     - Niezwykłe! – zawołała jedna z mistrzyń.

     Ale nie na widok hełmu, tylko Kamienia Pieczęci, który wypadł mu z kieszeni.

     - Wiesz, co to jest? – spytał zdziwiony.

     - Oczywiście! – uśmiechnęła się. – To mroczna magia, nieprzyjazna, ale zaklęcie całkiem zwyczajne i użyteczne, tylko bardzo, ale to bardzo potężne.

     - A jakie?

     - Takie – wskazała na elfi hełm. – Takie samo. Identyczne! Tylko silniejsze.

     - Wykrycie Życia? – Mario nie wierzył własnym uszom. – Chcesz powiedzieć, że ten kamień zawiera Wykrycie Życia?

     Był to tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że oniemiał. Przecież dopiero co rozmawiał o tym z kowalem! I choć mistrzyni kusiła go ciężką sakiewką, odmówił. Nie sprzeda go. Zgodził się jedynie sprzedać elfi hełm, co nie wzbudziło w niej już takiego entuzjazmu, ale zgodziła się za połowę ceny, proponowanej za kamień.

     Wrócił do gospody. Wyciągnął Kamień Pieczęci i przytknął go do hełmu, ale po chwili zawahał się. Może lepiej zakląć sobie rękawice? Spojrzał na parę szklanych karwaszów, leżących obok na łóżku.

     Zaklęcie było bardzo użyteczne w Otchłani i w ciemnych pomieszczeniach, w których przychodziło mu walczyć, ale na co dzień zwyczajnie przeszkadzało. Purpurowa łuna oślepiała go, sprawiała, że nie potrafił rozpoznawać twarzy rozmówców. Wciąż widział nieruchome osoby spowite jakby warstwą oślepiającego dymu, a gdy się poruszały – jakby pozostawiały za sobą jego smugi. Gubił się w tym i dlatego w miastach, ani na szlaku nie nosił hełmu, wkładając go tylko na czas akcji. A może to właśnie był błąd. Powinien nosić go cały czas. Kto wie, czy jeszcze dziś nie syknie mu złowrogim świstem strzała, wypuszczona z ukrycia? Wróg miał mnóstwo szpiegów, sług i morderców na swych usługach, a jego działalność w Otchłani zapewne została już zauważona. Rękawic zaś miał dwie pary. Poza tym, były lżejsze i poręczniejsze niż hełm. Gdy nie były potrzebne, można było je ciasno zwinąć, na ile pozwalały szklane płytki i wcisnąć do sakwy, podczas gdy hełm, wiszący u pasa, obijał się o boki i zawadzał. Po krótkim namyśle, tak właśnie postąpił.

     Kamień Pieczęci był źródłem potężnej magii. Zaklęte rękawice wykrywały życie na niemal dwukrotnie większą odległość niż elfi hełm, o czym przekonał się natychmiast, gdy tylko wciągnął je na ręce. Nagle zajarzyło się wokół niego pełno ruchomych ogników. Dostrzegał je nawet wysoko, gdzieś tam, gdzie za ścianą znajdowała się górna dzielnica. Uśmiechnął się sam do siebie i pogratulował sobie dobrego pomysłu. Był z siebie dumny. Przez chwilę. Potem bowiem jego wzrok padł na przytroczony do pasa mieszek, w którym chował znalezione w Otchłani kosztowności. Był tam między innymi Pierścień Burzy i dwa inne złote pierścienie, nie zaklęte.

     Pierścień!

     Aż usiadł na łóżku i palnął się w czoło. Co on najlepszego zrobił? Należało zakląć pierścień! Miał tam przecież jedną złotą obrączkę, bez żadnych kamieni, która pasowała na jego serdeczny palec i nie przeszkadzała wcale w założeniu rękawicy. Tak właśnie byłoby najporęczniej. Pierścień można było w każdej chwili zdjąć i zwyczajnie włożyć do kieszeni. Ech, co on najlepszego zrobił? Zmarnował ten kamień. W dodatku, nie pomyślawszy zbyt długo, zaklęcie nałożył nie na jedną, lecz na parę rękawic. Włożenie jednej nie dawało żadnego efektu. Purpurowa łuna pojawiała się dopiero, gdy włożył obie. A przecież jedną o wiele łatwiej nosić przy sobie niż dwie.

     Ale trudno, stało się. Kamień Pieczęci już zdążył rozwiać się w powietrzu i nie było odwrotu.

     - Na przyszłość będę rozsądniejszy – mruknął, zły sam na siebie.

     Zebrał cały swój dobytek, wdział zbroję, wraz z nowym hełmem i opuścił pokój.

     Vulcan powitał go głośnym parsknięciem. Włożył mu głowę pod pachę, sprawdzając, czy jego pan nie ma tam gdzieś przypadkiem schowanej pysznej marchewki. Mario podał mu ją w roztargnieniu, po czym osiodłał go i ruszył przed siebie. Wąską, oszronioną ścieżką na północ, w kierunku widniejącej tam, ośnieżonej góry, na szczycie której tkwiła, niewidoczna stąd, Świątynia Władcy Chmur.


4 komentarze:

  1. No cóż, myślenie zawsze było i będzie w cenie.Przydałyby się teraz takie gadżety wykrywające konkretną osobę z...covidem. Bo ta aplikacja informująca o covidzie jest do bani, I bez niej wiem, że w sklepie może by ktoś, kto roznosi tego wirusa, ale ona mi nie wskaże konkretnej osoby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem innego zdania. Właśnie nadchodzą czasy, w których dobrze będzie się czuł wyłącznie człowiek niemyślący.

      Usuń
  2. Eee tam, nastepnym razem przecież będzie w całkiem innych okolicznościach i ta mądrość ręczawiczana na nic mu sie nie przyda. A pierścień łatwo zgubić. A jeszcze łatwiej ktos się może na niego połakomic i ukraść. Rękawice sa ok. :)

    OdpowiedzUsuń