Rozdział XLVI

     Górzysty teren nie sprzyjał jeździe konnej. Mario zostawił Vulcana w Chorrol i poczekał aż słońce nieco się obniży. Odpoczywał, zbierając siły. Po zamknięciu Wrót Otchłani mógł liczyć na życzliwość mieszkańców, toteż bez trudu dostał pokój w dobrym wyszynku, płacąc zaledwie połowę normalnej ceny. Na ulicach ludzie oglądali się za nim i komentowali szeptem jego obecność. Jeden ze strażników, patrolujących leniwym krokiem miasto, zatrzymał się na jego widok i zabawnie wybałuszył oczy.

     - To ty… Nie mylę się, prawda? – wyciągnął ku niemu dłoń. – Bohater z Kvatch!

     Mario zażenowany nieco, uścisnął podaną mu rękę.

     - To prawdziwy zaszczyt! – zapewnił go strażnik, tonem głosu, w którym wzruszenie pomieszane było z radością.

     Chcąc uniknąć zbytniego rozgłosu, zamknął się w swoim pokoju i rzucił się na łóżko. Czuł się dobrze, ale nauczony doświadczeniem, że snu nigdy za wiele, zdrzemnął się kilka godzin, oczekując zachodu słońca. Wolał na miejscu być o zmroku, bowiem wrogowi trudniej było go wtedy wypatrzyć, a zaklęte karwasze dawały mu ogromną przewagę. Wstał, gdy słońce na zachodzie zaczerwieniło się. Przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości. Pora ruszać, przed nim daleka droga.

     Piesza wędrówka przez las przywołała wspomnienia. Szedł zamyślony, ale nie na tyle, by nie dostrzegać świata wokół siebie. Przeciwnie, jego podświadomość wciąż rejestrowała otoczenie. Dzięki temu obszedł z daleka dwie wiły i jednego trolla. Chyba trolla – nie widział zbyt dobrze, bo ciemność już zgęstniała, a purpurowa poświata nie pokazywała kształtów zbyt wyraźnie.

     - Ona chyba pokazuje ciepłotę ciała – pomyślał.

     Byłoby to logiczne wytłumaczenie, zwłaszcza że jeśli żywa istota poruszała się, poświata lekko ciągnęła się za nią, jakby pozostawiała ona za sobą cieplejsze powietrze. Przez chwilę Mario był dumny ze swego odkrycia, ale zaraz zrzedła mu mina – rękawice pokazywały także nieumarłych, których ciała były zimne, a także postaci bezcielesne, duchy i inne zjawy. Wzruszył ramionami – nie rozwiąże tej zagadki. Przynajmniej dziś.

     Do północy było jeszcze trochę czasu, gdy stanął pod ruinami zamku. W przeszłości musiała to być potężna twierdza, jednak do dziś zachowały się tylko resztki dwu masywnych wież i trochę pokruszonych murów. Za to złą moc, która otaczała to miejsce, wyczuł od razu.

     Nie była to duchota, towarzysząca otwarciu Wrót Otchłani. To był raczej wszechogarniający niepokój, nie wiadomo skąd się biorący. Mario przyczaił się w cieniu przy murze, okalającym dziedziniec i zaczął uważnie obserwować i nasłuchiwać.

Fragment ruin zamku Sancre Tor

     Pierwsze zaalarmowały go zaklęte rękawice. Poświata pojawiła się po drugiej stronie zawalonej wieży. Po chwili usłyszał charakterystyczne skrzypienie starych kości. Szkielet! Mario cofnął się w jeszcze głębszy cień i nałożył na cięciwę dwemerską strzałę. Poświata poruszała się. Szkielet szedł powoli, zapewne patrolując okolice, jak nakazała mu ciemna siła. Po chwili wynurzył się zza muru. Na ramieniu niósł długi, dwuręczny miecz, chyba elfiej konstrukcji. Szedł wolno, kołysząc się i w charakterystyczny sposób poruszając głową, co przypominało spowolniony chód kury. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy strzała trafiła go w czaszkę.

     Skulił się jak człowiek, który nagle zda sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Podniósł miecz i chwycił go pewnie w obie kościste dłonie. Rozejrzał się uważnie i zasyczał po swojemu. W tym momencie rozpadł się na poszczególne kostki, gdy druga strzała trafiła go między kręgi szyjne. Poświata w oczach Maria jednak nie zgasła, co znaczyło, że wróg jeszcze nie został pokonany. Leżące na ziemi kości poruszyły się nagle i coraz szybciej zaczęły sunąć ku sobie. Po chwili szkielet znów stanął na nogi, jak zmartwychwstały i uważnie zlustrował pustymi oczodołami kępę krzewów po drugiej stronie dziedzińca. Odwrócił się do łucznika tyłem, czego ten nie omieszkał wykorzystać. Dwie szybkie strzały i szkielet rozsypał się ostatecznie. Purpurowa poświata zgasła.

     Mario podszedł do kupki rozsypanych kości i podniósł elfi miecz, oglądając go uważnie. Była to staranie wykonana broń, w doskonałym stanie. Stal bez śladów rdzy, sztych ostry, garda z księżycowego kamienia misternie grawerowana, jedynie oplot na rękojeści zmurszały od starości. Cenny łup. Mario zaniósł go cienia w zaułku muru. Gdy będzie po wszystkim zabierze go sobie stamtąd i sprzeda, albo podaruje jakiemuś wojownikowi. Szkoda marnować taką broń.

     Na dziedzińcu spotkał jeszcze dwa szkielety, których pozbył się w podobny sposób. Ale dwóch następnych przeciwników było o wiele potężniejszych. Były to licze – upiory, powstałe z nieumarłych magów. Bardzo groźni przeciwnicy, zwykle uzbrojeni w magiczne kostury. W dodatku bardzo żywotni i umiejący uzdrawiać się na bieżąco. Całe szczęście, że trzymały straż po przeciwnych stronach kompleksu Sancre Tor. Dwóm naraz nie dałby rady.

     Jednego udało się ustrzelić z łuku, choć wpakować musiał w niego aż sześć strzał. Z drugim poszło gorzej – dostrzegł go i posłał ku niemu strumień błyskawic. Mario zdołał uskoczyć za mur, po czym szybko zdjął jedną z rękawic i nałożył na palec Pierścień Burzy. Rękawica powędrowała a swoje miejsce. Nie było sensu się ukrywać, bowiem purpurowa poświata pojawiła się znacznie bliżej niż poprzednio – licz zmierzał w jego stronę. Mario odłożył łuk i chwycił miecz, po czym odważnie wysunął się ze swej kryjówki.

     Pojedynek nie trwał długo, choć zmierzyć musiał się aż z dwoma przeciwnikami na raz. Licz przywołał bowiem niewyraźną zjawę, lewitującą nad ziemią i uzbrojoną w miecz. Miecz Wampira zadawał jednak bardzo groźne rany, nawet gdyby nie miał na sobie śmiercionośnego ładunku. Ale ten ładunek właśnie odbierał liczowi żywotność i robił to bardzo szybko. Mario zasypał go ciosami, pilnując nieustannie, by przywołany pomocnik nie zdołał go dosięgnąć. Licz nie zdążył się nawet raz uzdrowić, a już poświata, generowana przez zaklęte rękawice zgasła. Zjawa rozwiała się. Mario zwyciężył.

     Cały dotychczasowy łup – dwa miecze i dwie magiczne laski – ukrył w tym samym miejscu. Rozejrzał się jeszcze uważnie, ale jedyna poświata, jaką zauważył, była blada i przeświecała tylko słabo przez mury wieży, w dodatku gdzieś pod ziemią.

Ruiny zamku Sancre Tor

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął Mario, podchodząc do okutych, drewnianych drzwi, pokrytych mchem. – Zwłaszcza ty, Talosie, wybacz, że zakłócam twój spokój.

     Wszedł do podziemi.

     Przez jakiś czas przekradał się po prostu krętymi korytarzami, likwidując z daleka wałęsające się tam szkielety. W pewnym momencie znalazł się na niewysokiej galeryjce, prowadzącej na schody. Tam ujrzał kolejny szkielet i poczęstował go dwiema strzałami. Ale to nie wystarczyło. W dodatku szkielet, uzbrojony w miecz i tarczę, dostrzegł go i ruszył ku niemu. Mario zdążył strzelić jeszcze raz, po czym sięgnął po miecz. Przeciwnik również uniósł miecz do ciosu. I wtedy Mario ze zdumieniem stwierdził, że szkielet trzyma w dłoni akavirską katanę. Broń Ostrzy! Jak to możliwe?

     Szkielet zaatakował z furią. Mario przyjął cięcie na skośnie ustawioną tarczę, jak uczył go Steffan. Katana ześlizgnęła się po niej, a szkielet sam nadział się na Miecz Wampira. Na człowieka wystarczyłoby aż nadto, ale to nie był człowiek. To był nieumarły! Zaatakował znów, tym razem cięciem znad głowy. Mario odruchowo odbił cios, wciąż przyglądając mu się ze zdumieniem. To nie może być przypadek. To cięcie, to wyprowadzenie ciosu, tak charakterystyczne dla Ostrzy. Kim jest ten szkielet? A raczej, kim był za życia?

     Nie było czasu na rozmyślania. Szkielet spróbował ciosu tarczą, ale Mario cofnął się na czas. Ciężka tarcza pociągnęła kościste ramię za sobą. Teraz! Ostry jak brzytwa sztych daedrycznego miecza rozłupał obie kości przedramienia, jakby to były wykałaczki. Tym razem był to szczęśliwy cios. Człowieka na pewno by nie zabił, ale wyeliminowałby go z walki. Nieumarły był bardziej podatny na ciosy jako takie, bez większego znaczenia, w którą część ciała uderzały. Szkielet rozsypał się, ale jego nieobecność trwała zaledwie kilka chwil. Mario nie zdążył otrzeć potu z czoła, gdy miejsce szkieletu zajęła dziwna postać.

     Wydawało się, że zbudowana jest z błękitnego światła. I w ogóle nie przypominała szkieletu. To był człowiek, w dodatku odziany w zbroję, na widok której Mariusowi zabiło mocniej serce. Duch miał na sobie segmentatę Ostrzy.

     - Nareszcie – wyszeptał duch. – Uwolniłeś mnie… Teraz mogę wreszcie spełnić ostatnie żądanie mego pana…

     - Kim jesteś? – spytał Mario, również szeptem, sam nie wiedząc dlaczego.

     Duch uśmiechnął się. A może tylko mu się zdawało.

     - Byłem Rielusem – odparł nieco głośniej, ale wciąż jego głos przypominał szept. – Lojalnym Ostrzem cesarza Tibera Septima.

     - Słyszałem to imię – Mario skinął głową, oddając honory. – Ja jestem Mario Cetegus, rycerz Ostrzy cesarza Martina Septima. To jest – zawahał się – przyszłego cesarza. Jeszcze nie odbyła się koronacja.

     Duch również skinął głową, a w jego geście widać było szacunek dla brata-rycerza. Przez chwilę przyglądali się sobie z ciekawością, nie pozbawioną respektu.

     - Tiber Septim to dla mnie historia – odezwał się znów Mario. – To bardzo odległe dzieje.

     - Nie wiem, jak dawno umarłem – wyznał duch. – Wydaje mi się, że to wieczność…

     I odetchnął nagle pełna piersią, uśmiechając się radośnie.

     - Co się z tobą stało?

     Duch uczynił gest, jakby chciał chwycić go pod ramię. Odruchowy, ludzki gest, wyrażający poufałość, ale zaniechał, w czas przypominając sobie, że to bezcelowe. Był przecież bezcielesną postacią, co uniemożliwiało wszelki wzajemny dotyk z żywą istotą. Rozłożył ręce w przepraszającym geście. Obaj się roześmiali.

     - Wraz z moim trzema kompanami, zostaliśmy tu przysłani przez cesarza Tibera Septima, żeby dowiedzieć się, jakie zło splugawiło święte katakumby Sancre Tor. Nie wiedzieliśmy, że Król-Cień powstał, by wywrzeć swój pierwszy akt zemsty na swym niegdysiejszym panu.

     - Król-Cień?

     - Tak. To Zurin Arteus. Pokonał nas i spętał swym okrutnym czarem, byśmy po wieki strzegli sprofanowanej kapliczki Tibera Septima.

     - Czy on – Mario zawahał się. – Czy Król-Cień wciąż tam jest?

     Duch zaprzeczył.

     - Odszedł dawno temu. Ale jego zła wola wciąż trwa, nie pozwalając nikomu oddać hołdu Tiberowi Septimowi w jego kapliczce.

     Umilkł i nastała chwila ciszy. Ale potem spojrzał Mariusowi prosto w oczy. Spojrzenie to było zdecydowane i jednocześnie pełne nadziei.

     - Przez niezliczone lata naszej niewoli rozpaczaliśmy nad naszą klęską – szepnął duch. – Wierzę, że możemy odczynić zły czar Króla-Cienia. Ale sam nie dam rady. Potrzebuję pomocy swych kompanów.

     - A oni – Mario znów się zawahał, - oni także są… nieumarli?

     - Ten sam los spotkał całą naszą czwórkę – odparł Rielus. – Przeklęci na wieki… W nieskończoność włóczymy się po tych korytarzach, a zły czar każe nam atakować każdego, w kim nie wyczujemy klątwy Króla-Cienia. Moi towarzysze także przemierzają podziemia, pod postaciami szkieletów. I tak będzie, dopóki ktoś ich nie uwolni.

     - Uwolni… – powtórzył Mario bezwiednie.

     - Zrobisz to, prawda? – szepnął duch. – Zrobisz to dla swych braci-rycerzy? Ja nie mogę, jestem bezcielesny. Mój miecz nie uczyni już krzywdy nikomu na tym świecie. Ale ty? Ty możesz. Słyszę bicie twego serca, wyczuwam ciepło twego ciała. Błagam, uwolnij ich.

     - Zrobię to – zapewnił Mario. – Nie zostawię rycerzy Ostrzy w tym stanie. Ale będę musiał potem zrobić coś, co ci się może nie spodobać – opuścił wzrok.

     - Co takiego?

     - Złe moce zapanowały również nad dzisiejszym światem – westchnął Mario. – Cesarz Martin Septim potrafi być może odczynić to zło, ale potrzebuje do tego niezwykłego artefaktu, jedynego w swoim rodzaju. Dlatego się tu znalazłem. Muszę mu go dostarczyć.

     Duch spojrzał na niego z życzliwością w oczach.

     - Rozkaz cesarza jest święty – odparł. – Ja służyłem Tiberowi, ty Martinowi. Pancerz pierwszego cesarza jest tutaj, bo rozumiem, że o niego ci chodzi. Jeśli ostatni cesarz potrzebuje pancerza pierwszego cesarza, dostanie go.

     Mario odetchnął z ulgą.

     - Ale aby się do niego dostać, trzeba odczynić czar Króla-Cienia – ciągnął Rielus. – Tym bardziej więc trzeba uwolnić moich towarzyszy. Teraz już nie masz wyboru.

     - Zrobiłbym to tak, czy inaczej – zapewnił Mario.

     - Ani przez chwilę w to nie zwątpiłem – odrzekł wzruszony duch i skłonił głowę. – Udaję się teraz dopełnić mych obowiązków wobec Tibera Septima, mego pana. Uwolnij mych braci, a razem może uda nam się zdjąć klątwę Króla-Cienia.

     - Naszych braci – poprawił Mario.

     - Tak, naszych wspólnych braci – uśmiechnął się duch i uniósł dłoń. – Żegnaj…

     Nie zniknął. Tylko odszedł wolnym krokiem, przenikając przez drzwi, nie stanowiące już dla niego żadnej przeszkody.

     Mario postał przez chwilę w miejscu, namyślając się. Wydarzenia, o których opowiedział  mu Rielus, miały miejsce tak dawno temu, że nie dziwił się rozbieżnościom z wersją Jauffrego. Arcymistrz znał jak widać historię nieco wykoślawioną przez wieki, choć w zasadzie nie miało to znaczenia. To nie byli Ostrza, przysłani po latach, by strzec grobu. To stało się jeszcze zażycia Tibera Septima, zatem bardzo dawno temu. Przez tak długi czas, zła moc przeniknęła to miejsce na wskroś. A mimo to, poczuł jakby wszechobecny niepokój ledwo zauważalnie zelżał. Czyżby dzięki uwolnieniu Rielusa? Może uda się w ten sposób osłabić tę moc?

     Zebrał swój ekwipunek i ruszył w stronę drewnianych drzwi. Po namyśle jednak stanął i obejrzał się za siebie. Zardzewiała katana Rielusa wciąż leżała między kośćmi szkieletu, podobnie jak tarcza. Schylił się i podniósł oba przedmioty.

     Oba były niezmiernie stare. To musiał być prawdziwy miecz Rielusa, którego używał jeszcze za życia. Teraz go nie potrzebował, bowiem miał przy sobie jego duchową emanację. Fizyczny miecz został tutaj. Mario ścisnął go w dłoni. Nie uchodzi, żeby akavirska katana, druga dusza wojownika Ostrzy, walała się tu gdzieś, pomieszana ze szczątkami. Ale brać ze sobą? Nie, potrzebuje swobody ruchów. Z szacunkiem odłożył miecz na posadzkę, ale w inne miejsce, w miarę czyste. Jeśli uda mu się jego misja, zaniesie ten miecz do bardziej szacownego miejsca. Na razie niech na niego tutaj czeka.

     Odwrócił się i pchnął na wpół spróchniałe skrzydło drzwi. Krótki korytarz zaprowadził go do jasno oświetlonego miejsca. Było to coś w rodzaju podziemnej rotundy, w której ścianach zatknięto dziwne pochodnie. Paliły się jasnozielonym światłem, dziwnym, nieziemskim, a przy tym całkowicie zimnym, czego Mario nie omieszkał sprawdzić.

     - Widać, nie tylko dla ludzi czas się tu zatrzymał – mruknął sam do siebie. – Dla pochodni również…

Sancre Tor. Podziemna rotunda

     Centrum stanowił okrągły placyk, z którego prowadziły schody w dół. Poniżej znajdowały się zamknięte na głucho drzwi, które nawet nie drgnęły pod naciskiem ramion, jakby zrobiono je z kamienia. Domyślił się, że zamknięte są magicznym sposobem. Dookoła natomiast biegła galeryjka, od których odchodziło kilka korytarzy. Skierował się na chybił-trafił do pierwszego z nich. Znów dotarł do drzwi, ale te na szczęście dały się otworzyć. Korytarz prowadził do podziemi. Mario zrozumiał, że znalazł się w więzieniu, o czym świadczyły zardzewiałe resztki krat.

     Zjawa, która pojawiła się na końcu korytarza, pod przegradzającą przejście kratą, w pierwszej chwili przypominała licza. Tak jak on, lewitowała nad kamienną posadzką. Odziana była w szarą, długą szatę, wiszącą w strzępach, a w dłoni trzymała miecz. Mario skrył się w cieniu i sięgnął po łuk. Nałożył  strzałę ze srebrnym grotem. Poczekał aż zjawa wychyli się zza filaru i posłał ją prosto w środek tułowia. Rozległ się jęk, jakby starca, a postać zaczęła się uważnie rozglądać. Nie miała jednak szans na dostrzeżenie swego zabójcy. Ukryty w cieniu, z Pierścieniem Khajitów na palcu, Mario był zupełnie niewidoczny. Cztery strzały wystarczyły, by ze zjawy wytoczyły się kłęby ektoplazmy, zaś szare łachmany opadły na dół. Rozległ się brzęk upadającego miecza. Mario wyszedł z cienia i podszedł do zmurszałych szczątków szaty. Obok leżał elfi miecz. Ciekawe, widać miejsce to obfitowało w elfią broń! Miecz był całkiem niezły. Mario postąpił z nim jak z kataną Rielusa – zostawił go w widocznym miejscu, by w drodze powrotnej łatwo go znaleźć, po czym skierował wzrok na kratę. Z pewnością dała się jakoś podnieść. Gdzieś tu musi być kołowrót, trzeba tylko poszukać.

     Kołowrotu nie było, była za to dźwignia. Gdy Mario poruszył nią z niemałym trudem, usłyszał chrobot podnoszącej się kraty. Nie zwlekając, udał się w głąb korytarza. A ten był nie tylko kręty, ale jeszcze podzielony schodami, raz prowadzącymi w dół, innym razem w górę. Potem jednak już tylko w dół, aż doprowadził go do zaciemnionej galerii.

     Był tam. W kącie stał kolejny szkielet, dzierżący w dłoniach uzbrojenie Ostrzy. Stał nieruchomo, jakby drzemał na stojąco. Mario napiął łuk.

     Aby go dopaść, szkielet musiał przebiec dość krętą drogę po schodach, w dodatku wciąż odkryty. To sprawiło, że Mario zdołał naszpikować go strzałami jeszcze zanim ten do niego dobiegł. Grzechot rozsypujących się kości i głośny brzęk miecza i tarczy o podłoże zlały się w jedną całość. Po chwili przed nim stał duch, odziany w świetlistą segmentatę i z kataną u boku. Spojrzał na Maria z wdzięcznością.

     - Znam cię – szepnął. – To tobie udało się mnie uwolnić.

     - Jestem Marius Cetegus, rycerz Ostrzy Martina Septima – Mario skłonił się lekko. – Kim jesteś?

     - Jestem Valdemar – odparł duch. – Rycerz Ostrzy cesarza Tibera Septima. Witaj, bracie.

     - Rielus prosił mnie, żebym cię uwolnił.

     - Prosił cię? – duch otworzył szeroko oczy. – Czy to znaczy, że jego już uwolniłeś?

     Mario uśmiechnął się skromnie.

     - Tak, jest już wolny – odparł. – Udał się do swoich obowiązków… czymkolwiek one są.  Zostało jeszcze dwóch do uwolnienia.

     - Dwóch – powtórzył duch. – Alain i Casnar. Proszę, uwolnij ich! Razem być może oczyścimy to miejsce z plugawego zła, jakie się tu zalęgło.

     Mario zapewnił go, że zrobi wszystko, aby uwolnić pozostałych. Duch uśmiechnął się z wdzięcznością i odszedł, podobnie jak Rielus, na pozór, nagle zapominając o swym wybawcy. Ale Mario wiedział, że duch i tak w niczym nie mógłby mu pomóc. Spenetrował jeszcze korytarze, ale nie znalazł niczego ciekawego. Zabrał tylko miecz Valdemara i wrócił do rotundy. Tam ułożył oręż na posadzce i zagłębił się w kolejny chodnik.

     Tym razem szybko znalazł kolejnego rycerza. Szkielet wprawdzie zdołał go dojść, ale tych kilka strzał, jakie Mario wpakował mu w międzyczasie, tak go osłabiły, że wystarczyło jedno cięcie, by ciemna siła, trzymająca kości w kupie, uleciała. Tym razem, uratowany nie od razu zorientował się w rzeczywistości. Teraźniejszość wciąż jeszcze mieszała mu się z przeszłością.

     - Co z Alainem? – spytał duch, głosem pełnym bólu. -  I z Valdermarem? Rielus padł w dolnej komnacie… Zostaliśmy rozdzieleni. Mgła nas oślepia!...

     Trwało to jednak krótko. Po chwili duch odetchnął głęboko kilka razy i przytomniejszym wzrokiem rozejrzał się wokół.

     - Nie – szepnął. – To był tylko sen. Teraz już nie śpię… Muszę wypełnić przysięgę wobec cesarza, zanim spocznę… Kim jesteś mój wybawicielu? – zwrócił się do Maria – Nosisz zbroję inną niż moja, ale wyczuwam w tobie brata-rycerza.

     - Jestem Ostrzem cesarza Martina Septima – odparł Mario. – Mam na imię Marius, a ty jesteś Casnar, prawda?

     - Znasz mnie?

     - Nie, ale znam imiona waszej czwórki – uśmiechnął się Mario. – Wymieniłeś pozostałe.

     - No, tak – duch uśmiechnął się i w ludzkim odruchu dotknął czoła, jak ktoś, kto zorientował się, że palnął głupstwo. – Czy spotkałeś moich towarzyszy?

     - Rielus i Valdemar są już wolni – odparł Mario. – Został mi jeszcze jeden z was.

     - Alain zdaje się utknął we wschodniej części – odrzekł Casnar. – Ale nic nie wiem na pewno. W tym rozgardiaszu rozdzielono nas. A potem pojawiła się mgła…

     Na wiele się ta informacja nie zdała. W podziemiach Mario nie miał pojęcia, z której strony znajduje się wschód. Pożegnał więc ducha i zawrócił do rotundy, nie zapominając o zabraniu leżącej na posadzce katany.

     Aby uwolnić Alaina, musiał w ostatnim korytarzu skrzyżować miecze ze jego szkieletem. Walka była trudna, ale szkielet nie był tak szybki jak żywy człowiek. Gdyby Alain żył, Mario zapewne musiałby mu ulec już w pierwszym starciu. Udało mu się jednak pokonać nieumarłego, choć łatwo mu to nie przyszło.

     Duch Alaina zareagował zupełnie inaczej niż pozostałe. Spojrzał na niego groźnie i zdecydowanym tonem zagrzmiał.

     - Odstąp w imieniu Tibera Septima i Ostrzy! – uniósł świetlistą dłoń, w geście zatrzymującego strażnika. – Sprzeciwiasz mi się na własne ryzyko.

     Mario schował broń i przedstawił się. Alain jednak mentalnie jeszcze nie do końca się obudził. Wciąż tkwił w przeszłości. Minęła dłuższa chwila, zanim spojrzał przytomniej. Jednak gdy dowiedział się o uwolnieniu swych towarzyszy, jego wzrok nabrał przyjaznego wyrazu.

     Polecił, by Mario poszedł za nim. Wkrótce znaleźli się w rotundzie. Alain, choć był duchem, pchnął drzwi, które otworzyły się z chrobotem. Zeszli do kaplicy.

     Sanktuarium było wykonane w prostym, norskim stylu, bez zbędnych ornamentów. Wypełniało je coś, co Mario początkowo wziął za zieloną mgłę, ale gdy próbował przez nią przejść, zatrzymała go, dodatkowo pozbawiając go oddechu. Czym prędzej się wycofał. Trzej pozostali rycerze pojawili się nagle w komnacie. Nastąpiła krótka wymiana pozdrowień, po czym czterej rycerze zajęli miejsca przed piedestałem, ledwo prześwitującym przez zielony dym.

Sancre Tor. Sanktuarium

     Rytuał nie był skomplikowany. Cała czwórka przyklękła na lewe kolano i pochyliła głowy. Valdemar zaintonował pieśń bez słów. Pozostali podjęli spokojną melodię.

     Mario wsłuchiwał się w dziwne pienie. Rycerze w zasadzie nie śpiewali, tylko nucili przez nos, ale mimo to poczuł, jak ogarnia go wielkie wzruszenie, jakby opuściło go jakieś straszne zmartwienie.

      Zielona mgła zaczęła rzednieć. Rycerze zanucili nieco głośniej. Nie trwało długo, aż mgła rozwiała się zupełnie. Rycerze umilkli.

     - Dopełniło się – odezwał się Alain.

     - Spełniliśmy nasz ostatni obowiązek – uśmiechnął się Valdemar. – Możemy teraz przejść w Eterius bez wstydu.

     Wszyscy czterej obrócili się w stronę Maria i wyciągnęli miecze. Zasalutowali mu z szacunkiem. Mario również odpowiedział salutem.

     - Żegnaj – szepnął Valdemar.

     I nagle rycerze rozwiali się, jakby nigdy ich tu nie było.

     Mario otarł łzę, cisnącą mu się do oczu. Widok ten mocno go wzruszył, sam nie wiedział dlaczego. Oto spotkał dawnych bohaterów, a oni uznali go za jednego ze swoich. I jakby było tego mało, przed nim, na piedestale, leżał legendarny kirys samego Tibera Septima, twórcy cesarstwa Tamriel, który po śmierci stał się bogiem Talosem i dołączył do pozostałych ośmiu bóstw. Mario przyklęknął na chwilę przed artefaktem, oddając część bogu. Wyciągnął ręce po spatynowany kirys, ale zawahał się i cofnął je. Nie wiedział, co robić. Dzierżył już w dłoniach daedryczny artefakt nie z tego świata, ale to było coś innego. To była własność boga. Nie daedrycznego książątka, ale boga, jednego z dziewięciu najpotężniejszych bytów, jakie istniały. A przy tym bytów przychylnych ludziom i to właśnie przesądziło o tym, że w końcu chwycił zmatowiały półpancerz i uniósł go z piedestału.

     Nic się nie wydarzyło. Nie uderzył w niego grom, nie zawalił się strop, ani nawet nie poczuł żadnego przepływu boskiej energii. Zupełnie, jakby trzymał w rękach zwykły kawałek blachy. W dodatku mocno zakurzony i pokryty szarozielonym nalotem, przez który ledwo było widać misterny grawerunek, kiedyś zapewne bardzo piękny.

     - I to ma uratować świat? – pomyślał zawiedziony.

     Wzruszył ramionami. Nie jego w tym głowa. On musi jedynie dostarczyć artefakt do świątyni. Troskliwie zawinął rozsypujący się kirys w przygotowane wcześniej płótno. Już miał odejść, gdy jego wzrok padł na pusty piedestał. I wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

     Gdy opuszczał kaplicę, na piedestale leżały cztery akavirskie katany. Cztery ostrza czterech szlachetnych rycerzy, którzy pozostali wierni swemu cesarzowi nawet po swej tragicznej śmierci.


4 komentarze:

  1. Ooo, super pomysł z zostawieniem tam mieczy. Tak trochę wymiana. :)
    Może te rękawice faktycznie reagują na ciepło, nawet tak delikatne jak się wydziela przy tarciu o siebie cząsteczek powietrza, gdy szkielet się rusza?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wydaje mi się - szkielet daje taki sam obraz jak człowiek.

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Bo widzisz, gdyby mu się nie udało, to rozpocząłbym grę od ostatniego zapisu ;) I w końcu musiałoby się udać.

      Usuń