Rozdział XLIX

     Martin nie od razu go zauważył. Nic dziwnego, skoro Mario odruchowo, w ogóle o tym nie myśląc, poruszał się bezszelestnie jak duch. Drzwi nie trzasnęły, deski pod jego stopami nie zaskrzypiały, pięty delikatnie dotykały podłoża, nie wzbudzając żadnego dźwięku. Dostrzegł go dopiero, gdy ten stanął przy stole. Podniósł zaskoczony wzrok znad księgi i uśmiechnął się radośnie. Wiedział. Nie potrzeba było słów. Na widok przyjaciela wstał, wyszedł zza ławy i śmiejąc się w głos, porwał go w ramiona.

     - Masz to – uściskał go serdecznie. – Masz to, widzę po sposobie, w jaki świecą ci oczy.

     Mario roześmiał się.

     - To aż taka duma ze mnie bije?

     - Nie duma – Martin potrząsnął głową. – Radość, jaka maluje ci się na twarzy. Te błyszczące oczy, które całemu światu mówiły, że ci się udało.

     - Skoro już wiesz, to nie ma sensu się z tobą przekomarzać – Mario sięgnął do plecaka. – A miałem już przygotowany świetny żart o tym, jak zgubiłem go, przekraczając rzekę… Innym razem go wykorzystam.

     - Ech, ty – westchnął Martin, biorąc do ręki błyszczący kryształ. – Jesteś prawdziwym cudem. Nie tylko Bohaterem z Kvatch, ale także Mistrzem Miscarcand.

     Przez krótką chwilę Martin podziwiał misternie rżnięty kryształ, podczas gdy Mario zdziwiony rozglądał się po sali.

     - Gdzie są wszyscy? – zapytał w końcu.

     Mario już wcześniej zauważył, że sala wygląda inaczej, ale nie wiedział dlaczego. Dopiero teraz dotarło do niego, że pomieszczenie świeci pustkami. Oprócz nich, nie było tu nikogo.

     - Część jest w Brumie – odrzekł Martin. – Stwierdziliśmy, że skoro tam ma się odbyć decydująca bitwa, to lepiej żeby Ostrza byli na miejscu. A pozostali – pokręcił głową. – Cóż, Jauffre zarządził, żeby nikt się tu nie kręcił, jeśli nie musi. Żeby mnie nie rozpraszali. Tłumaczyłem, że obecność żołnierzy mi nie przeszkadza, ale uparł się i… Sam widzisz.

     Zbliżył się do niego i dodał konfidencjonalnym półszeptem.

     - Ostatnio nie bardzo możemy się porozumieć – wyznał. – Od kiedy zapowiedziałem mu, że wezmę udział w bitwie pod Brumą.

     - Jaką bitwą? – Mario zrobił wielkie oczy. – Kiedy była bitwa?

     - Jeszcze nie było – Martin potrząsnął głową i pociągnął go na ławę.

     Usiedli obok siebie.

     - Bitwa jednak musi się odbyć – westchnął Martin. – To nieuniknione i… Konieczne. Sprawdziłem dokładnie. Niestety, nie chce wyjść inaczej, potrzebujemy Wielkiego Kamienia Pieczęci. A możemy go zdobyć tylko w jeden sposób.

     - Zamykając Wielką Bramę Otchłani – Mario pokiwał głową. – Czyli dopóki nie dojdzie do walnej bitwy, mamy związane ręce.

     - Właśnie – Martin skinął głową. – Problem w tym, że nie wiemy, kiedy wróg uderzy, wiemy tylko, że szykuje atak na Brumę. I tam ma zamiar otworzyć Wielką Bramę.

     Opuścił głowę i w zamyśleniu rozgarnął włosy na czole.

     - Wszyscy zachodziliśmy w głowę, na co mu ta Wielka Brama – przygryzł bezwiednie wargę. – I doszliśmy do wniosku, że prawdopodobnie przetoczy przez nią jakieś machiny oblężnicze. Bruma ma bardzo grube mury, z twardego granitu, niełatwo takie skruszyć. W mieście bramy nie otworzą, bo cały gród otacza moc Talosa, promieniująca ze świątyni, więc muszą to zrobić poza murami. Tylko głupiec porywałby się na miasto bez odpowiedniego wyposażenia. Zatem brama otworzy się blisko miasta, bo Mehrunes Dagon, niestety, głupi nie jest i nie będzie chciał tracić czasu na podjeżdżanie z nimi z daleka. Otworzy bramę, wypchnie machiny i szybko podtoczy je pod mury. Wiele czasu na działanie nam nie da, ale zawsze trochę to jednak potrwa. Wszystkie machiny swoje ważą.

     - Więc musimy być gotowi w każdej chwili – Mario zacisnął pięści.

     - Jak długo? – uśmiechnął się Martin. – Mamy czekać w nieskończoność, napięci jak struny? – potrząsnął głową. – Mam inny plan. Widzisz, nieważne czy na wojnie, czy w dziecięcej grze w kamyki, tu i tu obowiązują te same zasady. Zwykle zwycięża ten, kto narzuci przeciwnikowi swój styl gry. Ten styl, w którym czuje się silny, a który niekoniecznie musi pasować przeciwnikowi. Czekając w nieskończoność na ruch wroga, przyjmujemy warunki gry Mehrunesa Dagona. On uderzy wtedy, gdy będzie to najbardziej korzystne dla niego i jego armii. Może wtedy, gdy stracimy czujność, a może wtedy, gdy wydarzy się coś, co nas rozproszy. W każdym razie, wybierze odpowiedni dla siebie moment.

     - A w jaki sposób możemy to zmienić? – Mario wzruszył ramionami. – Uderzy gdy będzie chciał i nic na to nie poradzimy.

     - I tu właśnie odezwał się bojowy duch starego żołnierza – uśmiechnął się Martin. – Jauffre stwierdził, że zamiast czekać, trzeba go w jakiś sposób sprowokować do ataku. Ale w takim momencie, który będzie korzystny dla nas, nie dla niego. Choć on nie musi o tym wiedzieć.

     Mario potarł czoło.

     - Rozumiem, że coś wymyśliliście?

     - Zgadłeś – Martin skinął głową. – Uznałem, że Mehrunes Dagon na pewno zaatakuje miasto wtedy, gdy ja się tam znajdę. Świątyni Władcy Chmur nie zdobędzie żadnymi machinami, bo nie ma ich którędy podciągnąć pod mury. Ta wąska ścieżyna, na którą wciąż tak narzekasz, to nasza pierwsza linia obrony. Ale Brumę może zdobyć. Z trudem, ale może. Będzie go to kosztowało tysiące ofiar, ale nie wydaje mi się, aby bardzo się tym przejmował. Dlatego zaproponowałem siebie na przynętę. I o to właśnie Jauffre ma do mnie pretensje.

     Mario westchnął przeciągle.

     - Tak naprawdę, wcale mu się nie dziwię – odrzekł. – Ty absolutnie nie możesz się narażać. Bez ciebie wszystko przepadnie.

     - To mamy czekać, aż nas zgniecie? – Martin po raz pierwszy podniósł głos. – Przecież on może czekać w nieskończoność! My nie… Bruma nie da rady utrzymywać długo garnizonów z innych miast, a i żołnierze z czasem zgnuśnieją, stracą czujność, albo z nudów zaczną jakieś rozróby w mieście. Nie, Mario, musimy go sprowokować, aby uderzył teraz, gdy jesteśmy przygotowani.

     Wstał i zaczął przechadzać się wokół stołu.

     - Zaproponowałem przegląd wojsk na placu przed Brumą – odezwał się. – Prawie całe wojsko na zewnątrz murów i ja przed nimi. Mehrunes Dagon pomyśli, że lepsza okazja szybko się nie trafi. Poza tym, zasugeruję, że wkrótce opuścimy Góry Jerall i pomaszerujemy na Cesarskie Miasto. Wróg zrozumie, że to ostatnia okazja, żeby dorwać nas w Brumie. Będę w czerwonym płaszczu, jak władca, żeby nie miał wątpliwości, że to ja. Jestem niemal pewien, że wtedy otworzą się bramy Otchłani i wygramoli się jego daedryczne wojsko. My zwiążemy je walką tak długo, aż otworzy się Wielka Brama. I wtedy ty…

     Podszedł do Maria i położył mu dłoń na ramieniu.

     - A ty miałbyś za zadanie wedrzeć się do Otchłani i ukraść Wielki Kamień Pieczęci.

     Ścisnął jego ramię.

     - Niełatwo mi cię o to prosić – westchnął. – Ale nikogo lepszego nie znajdę. Gdy już ci się uda, wycofamy się do miasta. Musisz się spieszyć, żeby wróg nie zdążył wytoczyć machin. Jeśli ich nie będzie miał, za murami bez trudu damy radę się obronić.

     Przez chwilę obaj milczeli. Aż Mario podniósł głowę i spytał.

     - A co na to hrabina?

     Martin potrząsnął głową.

     - Jeszcze nic nie wie – odparł. – Nie rozmawialiśmy z nią. Może się nie zgodzić, ale pokazała już tyle dobrej woli, że chyba zrozumie. Zresztą, mam zamiar osobiście z nią porozmawiać i przekonać ją do naszego planu. Nie znam jej, ale z tego co mówił Jauffre, to rozsądna osoba. Zrozumie, że wróg jest w stanie zniszczyć Brumę, jeśli mu się teraz nie przeciwstawimy. Teraz, właśnie teraz, gdy miasto pęka w szwach od żołnierzy, a nie kiedy już wrócą do siebie.

     Mario ze smutkiem pokiwał głową. Bał się o Martina. W zasadzie nawet nie o niego samego, co zwyczajnie bał się apokalipsy, która musiałaby nadejść po jego śmierci. Każde wystawienie Martina na jakiekolwiek niebezpieczeństwo wywoływało w nim dreszcz. I co z tego, że Martin był człowiekiem rozsądnym i silnym? Strzała z ukrycia potrafi niespodziewanie zgasić życie o wiele potężniejszych istot. Wiedział coś o tym. Myśl, że cesarz miałby się narażać na śmierć, mroziła go.

     Gdy później leżał już na swej macie, usiłując zasnąć, myśl o tym nieustannie kołatała mu w głowie. Ale pojawiła się też inna, spokojniejsza, choć i ona nie była pozbawiona emocji.

     Rozumiał go. Na jego miejscu on też nie zgodziłby się chować za plecami innych. Nie byłby godny żadnego zaszczytu, gdyby postępował jak królik, chowając się do nory przy każdym zagrożeniu. Cesarz to wielkość, a wielkość, to odwaga.

     - Między innymi – dodał w myślach.

     Mimo wszystko, czymś innym była odwaga człowieka, narażającego tylko własne życie i tego, który razem z nim narażał żywoty setek tysięcy swoich poddanych. Ale wiedział, że gdyby zależało to od niego, pozwoliłby Martinowi na walkę w pierwszym szeregu. Bo Martin, oprócz tego że był cesarzem i ostatnią nadzieją ludzkości, dla niego był przede wszystkim przyjacielem.

*          *          *

     Rano zdał raport Jauffremu. Arcymistrz uśmiechnął się lekko i ścisnął go za ramię, ale było widać, że cały czas błądzi myślami gdzieś daleko. I w końcu zorientował się, że Mario to widzi.

     - Byłem pewien, że ci się uda – skwitował. – Dlatego nie rozpływam się w pochwałach. Choć przyznaję, że to spory wyczyn, jednak nic takiego, czego Ostrza nie dokonywałyby w przeszłości. Do takich właśnie zadań nas stworzono. Ale nie obawiaj się, będę o tym pamiętał. Na razie mamy jednak inny kłopot. Wiesz, co wymyślił Martin?

     - Wiem – odparł Mario. – Opowiedział mi wczoraj wieczorem.

     - Chyba nie wybiję mu tego z głowy – westchnął Jauffre. – Czuję, że nie tędy droga, ale…

     Pokręcił głową i wzruszył ramionami.

     - To w końcu on jest cesarzem, nie ja. Nie mam prawa mu rozkazywać. Mogę doradzić, ale to on musi podjąć decyzję. No i chyba zdecydował.

     Milczeli przez chwilę, po czym Jauffre spojrzał mu w oczy

     - A może ty spróbowałbyś mu to wyperswadować? – odezwał się z nadzieją w głosie. – Przyjaźnicie się, ciebie może posłucha.

     - Nic z tego  – mruknął Mario. – Rozmawiałem z nim o tej sprawie. Nie da się przekonać. A poza tym… Wybacz mistrzu, ale wydaje mi się, że on ma rację.

     - Ma – przyznał Jauffre. – Ale przecież są sposoby na wszystko. Wybierze się jakiegoś odważnego zucha, podobnego trochę do Martina, przebierze się go w czerwony płaszcz i hajda na daedry! A Martin będzie się temu przyglądał z murów twierdzy. Byłby bezpieczny. A co ważniejsze, Cesarstwo również.

     Mario uniósł brwi.

     - Zgodziłbyś się na jego miejscu?

     Jauffre prychnął tylko niezadowolony.

     - Nie, nie zgodziłbym się – burknął. – Ale ode mnie nie zależy los świata. Od niego tak.

     Mario zamyślił się przez chwilę, po czym podniósł głowę i z wahaniem nią pokręcił.

     - Martin jeszcze nie został koronowany – odezwał się cicho. – Może się zdarzyć, że wysokie rody nie uznają jego praw do tronu. Jeśli weźmie udział w walce, zdobędzie serca żołnierzy. Będzie miał chociaż armię po swojej stronie. A co jeśli będzie się krył za murami? Żołnierze mogą uznać, że nie chcą takiego cesarza, który ich wysyła na śmierć, a sam chowa się po kątach.

     - Też o tym myślałem – westchnął Jauffre. – Masz sporo racji. Ale jeśli zdobędziemy amulet i Martin rozpali Smocze Ognie, jego praw do tronu nikt nie będzie kwestionował. Tylko toś z rodu Septimów jest w stanie to zrobić. I żeby to zrobić, musi przeżyć.

     - I zasiąść na tronie, mając wokół samych przeciwników – mruknął Mario. – Wysokie rody, Wojsko, które nim pogardza… Na kim ma się oprzeć? Pozostaną mu tylko Ostrza, ale czy to wystarczy? Nie wydaje mi się…

     Pokręcił głową i zamknął oczy.

     - Co innego gdyby zrobił to w chwale zwycięzcy spod Brumy… - dodał.

     Jauffre zacisnął wargi.

     - Więc ty też to dostrzegasz – mruknął. – Miałem nadzieję, że na to nie wpadniesz, bo ten argument naprawdę trudno obalić. Myślałem, że polityka cię nie obchodzi? – dodał tonem pytania.

     - Po prostu, wiem co on czuje – Mario wzruszył ramionami. – I czego się boi. Obawia się Mehrunesa Dagona, jak my wszyscy, ale jeszcze bardziej boi się, że zawiedzie. Wciąż powtarza, że nie wie co robić, że nie ma pojęcia o zarządzaniu państwem, że nie orientuje się w dworskim życiu, pełnym intryg, spisków i wzajemnego podkopywania pod sobą dołków. Udział w bitwie by mu pomógł. No i żołnierze, gdy go zobaczą pośród siebie… Poczuliby się uskrzydleni.

     - Jeśli przeżyje – mruknął Jauffre.

     - Pozostaje nam o to zadbać – uśmiechnął się Mario.

     Jauffre powoli pokiwał głową.

     - Więc nie ma innego wyjścia – podrapał się po łysinie. – Trzeba pogodzić się z tym, że to nie jest nieopierzony smarkacz, który potrzebuje naszej ciągłej opieki, tylko nasz władca, któremu winniśmy posłuszeństwo. Jedyne, co możemy zrobić, to dobrze spełnić swój obowiązek Ostrzy. Otoczę go kordonem swoich żołnierzy, czy będzie tego chciał, czy nie. Na to musi się zgodzić. Ostrza po to stworzono, aby go chroniły.

     - Będzie kręcił nosem – uśmiechnął się Mario. – Ale tak, na to musi się zgodzić.

     - Czy chce, czy nie chce – powtórzył Jauffre i uśmiechnął się sam do siebie…

      - Zrobię wszystko, żeby go ochronić – zapewnił Mario.

     Jauffre spojrzał na niego w zamyśleniu, w ogóle go nie dostrzegając. Po czym potrząsnął głową, jakby chciał odegnać senność.

      - Nie – zaprzeczył. – Od tego są inni. Ty musisz pójść po Wielki Kamień Pieczęci.

     - Rozkaz! – Mario skinął głową.

     - Prośba – mruknął Jauffre. – Mogę cię prosić, bo wiem, że i tak to zrobisz.

     Przez chwilę milczał, trąc swą łysinę, po czym podniósł wzrok i nieoczekiwanie zapytał.

     - Nadal nie chcesz oficerskich szlifów?

     Mario roześmiał się i potrząsnął głową.

*          *          *

     Jauffre skinął głową, gdy Cyrus zameldował mu o swej gotowości. Stał na baczność, w pełnym rynsztunku. Podobnie Jauffre miał na sobie segmentatę Ostrzy. Wszystko odbywało się z zachowaniem całego ceremoniału. A to dlatego, że arcymistrz mógł po raz ostatni oglądać Świątynię Władcy Chmur. Wszyscy byli wzruszeni, ale też wszyscy starali się tego po sobie nie pokazać.

     Jauffre oficjalnie przekazał Cyrusowi dowództwo nad twierdzą.

     - Niewielu ludzi ci zostawiam, przyjacielu – dodał już swoim zwykłym, ciepłym głosem. – Pamiętaj, twierdza nie może wpaść w ręce wroga. A jeśli już tak się stanie…

     - Nie stanie się, mistrzu – zapewnił Cyrus. – Jeśli wróg nas pokona, świątynia spłonie, a my wraz z nią. Nic nie wpadnie w łapy Mitycznego Brzasku.

     Jauffre ze smutkiem pokiwał głową.

     - Poleciłbym ci ewakuować się do Skyrim – westchnął. – Gdyby było którędy… Jeśli wróg podejdzie pod bramę, odwrót będziesz miał odcięty. Pamiętaj o bibliotece. Źle byłoby gdyby w łapy wroga wpadły dokumenty od naszych przyjaciół.

     - Przysięgam, że żaden dokument nie wpadnie w ręce wroga – Cyrus uroczyście podniósł rękę, jak do ślubowania. – Talos mi świadkiem. Jeśli wróg zdoła po naszych trupach wedrzeć się do świątyni, napotka tylko zgliszcza.

     Przez chwilę obaj milczeli, patrząc sobie w oczy. A następnie objęli się i uściskali.

     - Żegnaj, bracie-rycerzu – szepnął Jauffre.

     - Do widzenia, mistrzu – uśmiechnął się Cyrus, choć oczy miał wilgotne. – Tylko do widzenia.

     - Oby…

     Odwrócił się i wyszedł poza bramę, którą natychmiast zamknięto i zaryglowano. Po chwili oddział kilkudziesięciu żołnierzy Ostrzy, w wypolerowanych i błyszczących w słońcu segmentatach, maszerował ścieżką po zboczu góry. W oddali, poniżej, nieco zamglone, majaczyły mury Brumy.

     Mario i Martin jako jedyni nie mieli na sobie segmentat. Martin prezentował się wspaniale, w długim, sięgającym ziemi, czerwonym płaszczu z gronostajowym kołnierzem. Mario miał na sobie swoją poobijaną, szklaną zbroję, starannie wyklepaną i wypolerowaną do połysku.

     - Jeśli mam zdobyć Kamień Pieczęci – oznajmił Jauffremu – to muszę mieć na sobie to, w czym mogę się cicho i szybko poruszać. Segmentata strasznie hałasuje, a w wieży słychać to, jakby ktoś rozrzucał cynowe dzbanki po kamiennej posadzce.

     - Rozumiem – uśmiechnął się Jauffre. – Przecież nic nie mówię…

     Maszerowali równym krokiem, parami, bo wąska ścieżka nie pozwalała na rozwinięcie szeregu. Na czele kroczył Martin. Obok, po jego prawej ręce, maszerował Jauffre. Za nimi pozostali, równym krokiem, chrzęszcząc oksydowanymi segmentatami i wybijając rytm piętami. Mario zamykał pochód, trzymając rytm kroków pozostałych, ale stąpając miękko i delikatnie, jak miał w zwyczaju. Inaczej już chodzić nie umiał.

     Żołnierze szli z dumnie podniesionymi głowami, a na ich twarzach nie było widać lęku, ani wahania. Tylko Mario był zasępiony. Przed wyjściem ze świątyni musiał bowiem pożegnać jeszcze jednego przyjaciela, którego być może nigdy już nie miał zobaczyć. Ze wzruszeniem podsunął Vulcanowi kilka soczystych marchewek, które koń łapczywie schrupał, trącając go nosem w ramię.

     - Żegnaj, mój piękny – szepnął Mario. – Mam nadzieję, że wrócę z tej wyprawy, a jeśli nie, bądź dobry dla nowego właściciela. A jeśli przegramy – głos uwiązł mu w gardle – i jeśli Ostrza zniszczą świątynię, mam nadzieję, że… że chociaż ty się uratujesz.

     Objął masywną szyję wierzchowca, który znieruchomiał, jakby rozumiał powagę chwili. Łzy spływały mu po twarzy na myśl, że to mądre i piękne zwierzę mogłoby zginąć w płomieniach, jeśli ktokolwiek, czy to wróg, czy to same Ostrza podpalą świątynię. Ale gdzieś tam, w tyle głowy tłukła się myśl, że Vulcan poradziłby sobie i w takiej sytuacji.

     - Do widzenia – szepnął Mario. – Mam taką nadzieję…

     A teraz szedł z kamieniem na sercu i czarnymi myślami w głowie.

     Słońce świeciło tego dnia wyjątkowo jasno. Pogoda była piękna.

     - Czy to bogowie chcą nam osłodzić nasz koniec? – pomyślał z goryczą. – Czy w ten właśnie sposób witają nas w swoich krainach?

     Westchnął przeciągle i potrząsnął głową.

     - A czy ja okażę się na tyle godny, by przed nimi stanąć? Czy wybaczą mi morderstwo?...

     Znów ujrzał przerażone oczy nieznajomego Argonianina, leżącego na ołtarzu ofiarnym Mitycznego Brzasku. Znów poczuł w ręce dotyk drewnianej rękojeści sztyletu. Poczuł jak nagłym ruchem wpycha go w pierś ofiary. Znów poczuł opór, gdy ostrze trafiło na żebro i nagły jego brak, gdy ześlizgnęło się po nim i trafiło w samo serce. Znów poczuł ciepłą, lepką krew oblewającą mu dłoń. I wiedział, że od tego wspomnienia nie uwolni się nigdy. Będzie do niego wracało w snach, za każdym razem coraz bardziej przerażające.

     - Pozostaje jedynie oddać własne życie – pomyślał. – Może wtedy się nade mną zlitują.

Nic jednak nie powiedział. Krok w krok szedł za niewielkim oddziałem, wąską ścieżką, prowadzącą pod widniejącą w oddali bramę miasta. Jeśli wróg da się sprowokować, wkrótce czekała ich pierwsza wielka bitwa, o której kronikarze, o ile przetrwają, zapewne niejedno naskrobią w swoich opasłych tomiskach. Jakiż tytuł nadadzą temu rozdziałowi? Zapewne najprostszy i najbardziej trafny – Bitwa o Brumę.

     A tak naprawdę o cały świat wokół niej.


4 komentarze:

  1. Ojej, aż mnie ciarki przeszły.No to się wkrótce będzie działo!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie piszesz, Nitagerze. Masz talent. Bardzo mi się ta opowieść podoba. Poprzednia mi sie podobała, ale ta mi sie podoba jeszcze bardziej.
    I na dodatek urywasz w takim miejscu, że człowiek nogami przebiera, co będzie dalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tamta wyglądała nieco sztucznie, bo uparłem się, że w treść wplotę oryginalne dialogi, co nie było najlepszym pomysłem. Tutaj improwizuję na całego. Dialogi wymyślam, nieraz dodaję nieistniejące, gmatwam proste sytuacje, żeby bardziej przypominały rzeczywistość - jednym słowem, kopiuję tylko gołą treść. A i tę upiększam :)

      Usuń