Rozdział LV

      Mario zamyślił się na chwilę, trawiąc te wszystkie informacje, które właśnie zdobył. A zatem trzeba dać się zakuć w okowy, żeby zostać wyprowadzonym z tego ogrodu. Po co ktoś zakuwa kogoś w kajdany? Po to, by mieć nad nim kontrolę. A zatem w tej grocie musi być coś niebezpiecznego. Coś, czego należy strzec. Może przejście do siedziby Camorana?

     Zamyślony, wsunął pierścień na palec i ruszył dalej, nie zapominając jednak o ostrożności. Nadal trzymał się cienia i kroczył nie wybrukowaną ścieżką, lecz jej miękkim poboczem. Stale trzymał w ręce łuk, z nałożoną na cięciwę strzałą. Mimo to, dał się zaskoczyć.

     Majacząca między zaroślami poświata, ledwo widoczna z powodu słonecznego światła, zdawała się sygnalizować obecność człowieka. Jednak gdy osobnik ten wychylił się zza głazu, Mario przystanął zaskoczony. To był dremora. I to nie byle jaki. Zakuty w zbroję, jedynie bez hełmu, uzbrojony w długi, dwuręczny brzeszczot. Markynaz…

     Mario mocniej ścisnął łuk w dłoni, ale dremora zdawał się nie zdradzać oznak agresji, choć niewątpliwie go zauważył. Podniósł prawą dłoń, co wyglądało jak gest pozdrowienia, ale mogło też być sygnałem, zmierzającym do nawiązania rozmowy.

     Mario zawahał się. Nie ufał dremorom, ale i tak nie wiedział, dokąd ma iść, ani co robić. Może akurat od niego dowie się czegoś interesującego. Ścisnął w dłoni łuk, aż zbielały mu palce, ale nie podniósł go do oka. Westchnął kilkakrotnie. I opuścił broń, zdejmując strzałę z cięciwy i chowając ją do kołczana. Zdjął pierścień i z wahaniem ruszył ku strażnikowi Otchłani.

     Ten dremora wydał mu się jeszcze straszniejszy niż ci, których napotkał w Otchłani. Nic dziwnego, tamtych widział niewyraźnie, w półmroku. Tutaj diaboliczna twarz potwora oświetlona była jasnym, słonecznym światłem i widać było na niej wszystkie szczegóły. Jego ciało miało brązowy kolor, wpadający w czerwień – coś jak świeża wołowina. Haczykowaty nos, wąskie wargi i skośne, żółte oczy, skrzące się niesamowitym blaskiem. Uszy spiczaste, jak u elfa, czerep porośnięty czarnym włosem, a spośród nich sterczały krótkie rogi. Twarz na poły ludzka, na poły zwierzęca.

     Strażnik Otchłani uśmiechnął się tryumfalnie. Uśmiechając się, odsłonił rząd ostrych zębów, jak u drapieżnika.

     - A wiec dotarłeś aż tutaj, śmiertelniku – odezwał się głosem, który brzmiał, jakby ktoś piłował grubą blachę. – Nie jesteś taki jak inni…

     - Kim jesteś? – spytał Mario, mając nadzieję, że dremora nie usłyszy drżenia w jego głosie.

     - Mam na imię Kathutet – odparł strażnik. – Jestem jednym ze strażników Dzikiego Ogrodu.

     - Mario Cetegus – odwzajemnił się. – Myśliwy.

     Dremora roześmiał się.

     - Myśliwy? – prychnął rozbawiony. – Tylko myśliwy? A nie przypadkiem rycerz Ostrzy w randze oficera? I ten, który udaremnił nasz atak na Kvatch? I nie tylko…

     - Sporo wiesz – mruknął Mario.

     - Wiele wiem o tobie – zacharczał dremora. – Moi pobratymcy twierdzą, że dobrze walczysz. I że stać się na honor.

     Mario uniósł brwi w geście zdziwienia, choć jego rozmówca i tak nie mógł ich zobaczyć pod hełmem.

     - Podobało mi się to, co uczyniłeś pod Brumą – głos dremory brzmiał jak ryk lwa, ale emanował spokojem. – Jesteś jedynym, którego było stać na taki gest. Jedynym, który moich poległych pobratymców potraktował jak wojowników. Ale my cenimy przede wszystkim walkę. A w tym jesteś dobry, jak na śmiertelnika.

     Mario nie odpowiedział. Nie wiedział co ma powiedzieć. Tymczasem dremora złożył ręce na masywnej piersi i znów się odezwał.

     - To tobie udało się zniszczyć pierwszą Wieżę Pieczęci w Cranonah. A potem wiele innych. Moi krewni zgrzytają zębami na twoje wspomnienie.

     - Cranonah? – Mario pokręcił głową. – Pierwsze słyszę.

     - Nasz klan spustoszył wasze miasto Kvatch – odrzekł dremora. – To żadne wyzwanie, zadanie godne najpodlejszych wśród nas. Dzięki swojej prędkiej zemście, cieszysz się wśród mego ludu wielkim uznaniem. Nie sądziliśmy, że śmiertelni potrafią działać tak zdecydowanie i odważnie. I honorowo. Nasza rozmowa nie jest więc dla mnie hańbą. A teraz powiedz mi, po co tu przyszedłeś.

     Mario poczuł przypływ odwagi.

     - Muszę odszukać Mankara Camorana – powiedział mocnym głosem.

     Dremora lekko się skrzywił, co mogło świadczyć o tym, że nie darzy Camorana zbytnią sympatią. Prawdopodobnie nie w smak mu było, że śmiertelnik został wyniesiony do takich zaszczytów.

     - Mówisz bezpośrednio, niemal jak jeden z nas – zamruczał dremora. – Jak członek mego ludu. To dobrze, że nie zabiłem cię od razu.

     Mario spojrzał prosto w skrzące, świdrujące oczy.

     - Czego więc chcesz?

     Kathutet obejrzał się za siebie.

     - Istnieje tylko jedno wyjście z tego ogrodu – odezwał się. – Jestem jego strażnikiem. Wiele dokonałeś, więc pokonanie cię przyniesie mi honor. Ale…

     - Ale?

     Dremora uśmiechnął się.

     - Moi krewniacy w Cranonah okryli się hańbą. Przez ciebie. Zatem wzięcie cię na służbę…  To również przyniosłoby mi honor, nawet jeszcze większy.

     - Służbę?

     Dremora skinął głową.

     - Ponieważ postąpiłeś honorowo pod Brumą, daję ci wybór. Zmierzysz się ze mną? Czy będziesz mi służył?

     Mario parsknął gniewnie. Sama myśl o służeniu dremorze była dla niego obrzydliwa. Chociaż przypuszczał, że i ten fakt przy swoim sprycie mógłby obrócić na swoją korzyść. Przede wszystkim, nie wiedział czego Kathutet od niego oczekuje i… co jest w stanie ofiarować w zamian.

     - Mam parę pytań – odezwał się ostrożnie.

     Ale dremora spojrzał na niego groźnie.

     - Rozmawiając z tobą, wyświadczyłem ci ogromną łaskę – oświadczył zimnym tonem. – Posuwasz się do bezczelności, śmiertelniku. Nie powiedziałem, że będę odpowiadał na twoje pytania! Zatem? Jaki jest twój wybór.

     - Tak naprawdę, to nie dajesz mi wyboru – westchnął Mario. – Oto moja odpowiedź.

     W pierwszym odruchu miał zamiar wyrwać miecz z pochwy i prasnąć dremorę w głowę. Z zaskoczenia! Ale nie potrafił się na to zdobyć. Nie w stosunku do kogoś, kto potraktował go honorowo, choć wcale nie musiał. Chwycił za rękojeść miecza i wolno wysunął go z pochwy. Klinga zajarzyła się wampirzym zaklęciem.

     Oczy dremory zamigotały zwierzęcym blaskiem.

     - Twój umysł podpowiedział ci prostą ścieżkę – wycharczał, sięgając za głowę po miecz. – Jak umysł zwierzęcia. Ale przyznaję, nie brak ci odwagi. I co cię teraz czeka, śmiertelniku? Śmierć! Nicość…

     Stanęli naprzeciwko siebie, z dobytym orężem i przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

     - Jak w czasie ćwiczeń – pomyślał Mario. – Zupełnie jakby Steffan stał naprzeciwko mnie…

     Dremora zgarbił się i opuścił głowę, spoglądając na niego spode brwi. To była dobra pozycja do rozkręcenia miecza nad sobą. A potem poruszył się. Wolno. Bardzo wolno, choć sam o tym nie wiedział. Może wystarczająco szybko na żołnierza, ale nie na wyborowego wojownika. Jeszcze zanim zdołał poruszyć mieczem, Mario przypadł do niego i ciął go w pochylone czoło, aż ciemna posoka trysnęła z rany.

     Człowiek po takim cięciu, o ile zachowałby przytomność, wypuściłby miecz, i oszołomiony złapałby się za krwawiącą głowę. Ale nie dremora. Wściekły ryk był jedyną reakcją na zadaną ranę. Riposta zaś była potężna, zdolna przeciąć człowieka na pół. Ale znowu zbyt powolna. Mario skrócił dystans i z całej siły pchnął w brzuch. Miecz Wampira nie przebił wprawdzie daedrycznej zbroi, ale wystarczyło to, aby przeskoczył magiczny ładunek.

     Dremora był silny. Jeden, czy dwa magiczne ładunki z zaklętego miecza to dla niego za mało. Ale wciąż był zbyt wolny. Jego brzeszczot był ciężki, podobnie jak zbroja. Choć posiadał nadludzką siłę, dźwigał też nadludzkie brzemię. Zapewne w starciu z ciężkozbrojnym piechurem nie dałby mu żadnych szans. Ale tu miał przed sobą lekkozbrojnego wojownika, zwinnego i szybkiego jak błyskawica, w dodatku mogącego się pochwalić znakomitym kunsztem szermierczym. Ręka, szkolona przez Jauffrego, Steffana i Baurusa okazała się zbyt zręczna dla strażnika Ogrodu. Choć zadawał mordercze cięcia, wszystkie one trafiały w próżnię. Miecz Wampira co chwilę krzesał iskry na jego zbroi, odbierając mu siły. W końcu ostrze Maria przebiło zbroję na rękawicy, niemal odrąbując mu dłoń. Kathutet spojrzał na nią zaskoczony – ale to było jego ostatnie spojrzenie. Szybkie cięcie w skroń pozbawiło go przytomności. Zachwiał się i opuścił głowę. Cięcie w szyję zakończyło jego żywot. Dremora runął na plecy, z głośnym trzaskiem o kamienny bruk.

     Mario stał nad nim, ciężko dysząc, nie tyle ze zmęczenia, co z powodu buzującej w nim adrenaliny. Słodki smak zwycięstwa mieszał mu się z nieśmiało kołaczącą się w głowie goryczą świadomości, że być może zabił właśnie swego niedoszłego sprzymierzeńca.

     - Żebym to ja wiedział, czego ty ode mnie chcesz – westchnął po chwili. – Może mieliśmy ten sam cel?

     Przyszło mu bowiem do głowy, że Kathutet życzył sobie śmierci Mankara Camorana. Najwyraźniej nie pałał do niego sympatią. Ale trudno, stało się.

     Podniósł ciężki, dwuręczny, daedryczny brzeszczot. Lśnił silnym blaskiem zaklęcia ognia, tak silnym, że nawet Mario potrafił je rozpoznać. Gdyby w niego trafił, z pewnością od razu zająłby się płomieniem. Miał wprawdzie w sakiewce Pierścień Płomieni, ale nie pomyślał o tym, by go nałożyć. Jak zwykle, dopisało mu jego głupie szczęście. Z wahaniem zerknął na broń. Była bezcenna.

     A potem pochylił się i położył ostrze na piersi Kathuteta, przyciskając go do tułowia jego martwym ramieniem.

     - Dokąd dremory idą po śmierci? – pomyślał. – Może donikąd? Przecież powiedział, że śmierć to nicość…

     Chciał już odejść, gdy nagle wzrok zatrzymał się na pasie Kathuteta. Na cienkich łańcuszkach wisiała tam para szerokich oków, z czegoś co przypominało ebon. Z wahaniem sięgnął do nich i odpiął przytrzymującą je u pasa sprzączkę.

     Czyżby to były… Przymierzył do swej ręki. Były duże, ale i tak musiał zdjąć rękawice, by zmieściły mu się na nadgarstkach. Zamigotały magicznym blaskiem. To muszą być Okowy Wybrańców! No tak, Kathutet był strażnikiem Dzikiego Ogrodu. Strażnikiem, nie więźniem! Z pewnością miał komplet takich oków, by sam mógł stąd wychodzić. Zrobiło mu się gorąco. Obejrzał dokładnie obie bransolety.

     Nie były ze sobą połączone, jak kajdany. Cienkie łańcuszki służyły tylko do zamocowania ich u pasa. Nakładając je, nadal zachowywał swobodę ruchów. Przynajmniej tutaj, bo nie wiadomo, jakim zaklęciem je nasączono. Zatem, jak to on mówił? Jedyne wyjście z Dzikiego Ogrodu, to Zakazana Grota. Ma okowy, więc cóż stoi na przeszkodzie, by iść dalej?

     Z zamyślenia wyrwał go głos Camorana, który znów rozległ się, jakby dobiegał ze wszystkich stron. A może brzmiał tylko w jego głowie?

     - Jak mało rozumiesz! – szydził głos. – Nie możesz zatrzymać Lorda Dagona… Księstwa lśniły niczym klejnoty w najczarniejszych rejonach Otchłani od Pierwszego Poranka. Wiele mają imion i wiele imion mają ich przywódcy. Mroźna Przystań Meridii, Bagniska Peryite, Dziesięć Cieni Księżyca Mephali. I Piękno Brzasku, królestwo Lorkhana, mylnie nazywane Tamriel przez ogłupionych śmiertelników. Tak, teraz zaczynasz rozumieć! Tamriel to tylko kolejna z daedrycznych krain Otchłani, utracona dawno temu, gdy jej Książę został zdradzony przez własne sługi. Lord Dagon nie może najechać Tamriel, własnego dziedzictwa. On przybył, by oswobodzić okupowane krainy!

     Mario miał jako takie pojęcie o historii, ale tak daleko jego wiedza nie sięgała. Nie wiedział, czy głos mówił prawdę, czy manipulował. Na wszelki wypadek nie uwierzył. I nie zareagował. Zachował się tak, jakby w ogóle go nie słyszał. Ruszył przed siebie poboczem ścieżki, kierując się w stronę widniejącego w oddali pagórka. Po drodze zauważył kilka daedr, dwoje ludzi, stadko jeleni, ale nikt z napotkanych go nie dostrzegł. Bez przygód dotarł do skały, w której zionęła ciemna czeluścią tajemnicza grota.

     Wykrycie Życia poinformowało go, że jaskinia nie jest pusta. W oddali migotały jakieś poświaty, ale wyglądały na ludzkie. Wsunął się więc cichaczem do jaskini, pilnując aby zrobić to bezszelestnie. Ale mu się nie udało, bowiem usłyszał pod stopami chlupot i poczuł zimno w stopach. Jaskinia była zalana wodą. Niezbyt głęboką, zaledwie do kostek, miejscami niecą głębszą, za kolana. Nie była to dobra okoliczność. W wodzie trudniej było się zachować bezszelestnie, no i potem zostawiało się za sobą mokre ślady. Mario westchnął i przystanął w ciemnym kącie, chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności. Musiał to zrobić, bowiem jasne, słoneczne światło oślepiło go tak, że teraz widział przed sobą jedynie ciemnozieloną plamę.

     W międzyczasie głos Camorana znowu zaczął do niego przemawiać.

     - Spytaj siebie, jak to jest, że potężni bogowie umierają, a daedry wciąż trwają? Dlaczego daedry otwarcie objawiają się ludziom, a bogowie ukrywają się za posągami i pustymi słowami kapłanów-zdrajców? To proste… To wcale nie są bogowie. Prawdę masz cały czas przed oczami, od momentu narodzin. To daedry są prawdziwymi bogami tego wszechświata. Julianos, Dibella i Stendarr to zdrajcy Lorkhana, udający bóstwa w księstwie, które utraciło Światło, które je prowadziło. Czym są nauka, miłość i troska, w porównaniu z przeznaczeniem, mocą i zniszczeniem? Bogowie, których czcicie, to marne cienie pierwszej Przyczyny. Oszukiwali was przez wieki.

     Głos stawał się coraz bardziej natarczywy, jakby mówcę zaczynały ponosić emocje. Jego przemowa stawała się coraz bardziej chaotyczna i coraz mniej zrozumiała.

     - Jak sądzisz, dlaczego wasz świat jest zawsze miejscem bitew, aren dla potęg i nieśmiertelnych? To Tamriel, kraina zmian, brat szaleństwa i siostra podstępu. Wasi fałszywi bogowie nie mogli napisać historii całkiem od nowa. Dlatego pamiętacie opowieści o Lorkhanie, znienawidzonym, martwym mistyfikatorze, którego serce przybyło do Tamriel. Jeśli bóg może umrzeć, jak może przeżyć jego serce? On jest daedrot! Tamriel to daedroci! To serce jest sercem świata. Gdy jedno powstało, by zaspokoić drugie. Wszyscy to pamiętacie. To część każdej legendy. Daedra nie może umrzeć, więc wasi tak zwani bogowie nie mogą go całkowicie wymazać z waszej pamięci.

     Mario uśmiechnął się sam do siebie. Mankar Camoran bał się go! Dlatego wygłaszał te płomienne przemowy, dlatego koniecznie chciał zasiać w nim ziarno wątpliwości. Krętacz!

     Ruszył przed siebie. Po pewnym czasie dno tunelu nieco się podniosło i Mario wyszedł wreszcie na suchą powierzchnię. Stanął na lewej nodze,  a prawą mocno zgiął w kolanie, by wylać wodę z buta. I to samo z druga nogą. Wiele to nie dało, ale przynajmniej chlupot w butach trochę zelżał. Ruszył dalej naturalnym chodnikiem, w kierunku najbliższej poświaty Wykrycia Życia. Wysunął się bezszelestnie zza zakrętu i odetchnął. To był człowiek. A za nim stał następny. W oddali dostrzegł kilku innych. Wszyscy stali nieruchomo, ze złożonymi rękami i opuszczonymi głowami, co sprawiało wrażenie jakiegoś religijnego obrzędu. Czyżby czekali na łaskę wypuszczenia ich z Dzikiego Ogrodu.

     Nie zareagowali, gdy ich mijał. Zerknął każdemu w twarz. Był tam Dunmer i Cesarski i Breton… Przynajmniej Camoran nie jest rasistą…

     Na końcu naturalnego chodnika ujrzał plamę światła znacznie większą. To na pewno nie człowiek. Widział już taką poświatę nieraz. To daedrot! I to nie sam. Za nim kolejna poświata jakiegoś potwora.

     - Zabawa się zaczyna – szepnął Mario sam do siebie.

     Podkradł się nieco bliżej, aby być pewnym strzału. Napiął cięciwę.

     Daedrot zaryczał, gdy grot wbił mu się w głowę. I swoim zwyczajem, znieruchomiał, nasłuchując. Ale jeśli usłyszał syknięcie następnej strzały, to nie zdążył zareagować. Dwie w zupełności wystarczyły.

     - Robię postępy – pomyślał Mario, nakładając kolejną strzałę

     Drugim potworem okazał się być atronach burzy. Tu Mario musiał wystrzelić nieco więcej strzał, by stwór rozsypał się, niby kupka kamieni. Po drodze wyrwał strzały z truchła daedrota i pozbierał te, które odbiły się od ciała atronacha. Bo atronach burzy miał twarde, nieprzebijalne ciało, które można było jedynie rozbić, niby szklaną figurę. Obejrzał dokładnie groty i brzechwy, po czym dwie odrzucił, resztę schował do kołczana. Zwichrowana, niepewna strzała to ostatnie, co było mu teraz potrzebne.

     Za zakrętem korytarz rozszerzył się w przestrzenną grotę. Jego oczy przykuło jednak coś, co znajdowało się naprzeciwko wejścia. Były to chyba drzwi. Podszedł bliżej. Tak, to były drzwi, owalne, lekko wypukłe, z nieznanego mu tworzywa. Idealnie gładkie, bez żadnej klamki, dziurki od klucza, czy śladów jakiegokolwiek innego zamka. Za to widniał na nich pulsujący pomarańczowym światłem znak – daedryczna litera „O”, oznaczająca Otchłań.

Brama do Zakazanej Groty

     Zamyślony, wyciągnął z sakwy kilka sucharków i zaczął je podgryzać. Tak, to na pewno wyjście z groty. Jak otworzyć te drzwi? No cóż, wyważyć ich na pewno nie można. Popukał palcem w gładką powierzchnię. Wydały głuchy odgłos. Zdjął rękawicę i położył dłoń a drzwiach. Nie poczuł spodziewanego intensywnego ziębienia, zatem to nie metal. Tworzywo przypominało rogową tkankę.

     - Przekonajmy się, ile warte są Okowy Wybrańców – pomyślał, wpychając sobie między zęby ostatni kawałek suchara i otrzepując kruszyny, które przykleiły mu się do zbroi.

     Miał świadomość, że zdejmując zaklęte rękawice, pozbawia się możliwości dostrzeżenia wroga z wyprzedzeniem. Nie miał jednak wyjścia. Przytroczył rękawice do pasa i z wahaniem nałożył sobie na nadgarstki tajemnicze okowy. Zaświeciły się czerwonym blaskiem, po czym zgasły, zatrzaskując mu się na rękach. Jednocześnie znak na drzwiach zajarzył się na moment intensywniejszym światłem, po czym przygasł.

     Mario wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi. Okowy znów rozbłysły na chwilę, a jednocześnie drzwi drgnęły niespokojnie, by zaraz rozchylić się na oścież. Za nimi ujrzał kolejną grotę, oświetloną purpurową poświatą. Przeszedł na drugą stronę, a drzwi bezszelestnie zamknęły się za nim. Poczuł ciepło. Nosem wciągnął znajomy zapach. Takie jaskinie widywał już nieraz w podziemiach Otchłani. Poczuł się pewniej, ale tylko przez chwilę. Dźwięki, które dobiegły go z oddali, zmroziły mu krew z w żyłach. Czy to były krzyki? Wyraźnie słyszał ludzkie krzyki. Tak wydzierać mógł się tylko ktoś śmiertelnie przerażony, albo cierpiący. Albo… Jedno i drugie. Nigdy nie słyszał krzyku torturowanego skazańca, ale tak właśnie go sobie wyobrażał – pełen nieopisanego bólu, przerażenia i beznadziejnej bezradności.

Zakazana Grota

     Westchnął i ruszył w tamtą stronę. Robiło się coraz jaśniej i coraz cieplej. Wkrótce ujrzał rozległą grotę, przedzieloną w poprzek głębokim rowem, którym płynęła rozpalona lawa, a nad nią…

     Zmartwiał.

     Nad rzeką lawy wisiały powieszone na bloczkach dwie żelazne klatki. Bynajmniej nie puste. W chwili, gdy wszedł, obie poruszały się niby windy – jedna w górę, druga w dół. I to z tej ostatniej dobiegały owe rozdzierające krzyki, gdy więzienie opuszczało się coraz niżej i niżej, coraz bliżej powierzchni lawy. Gdy znalazło się tuż nad nią, z klatki wydobył się prawdziwy ryk, jak u zarzynanego zwierzęcia. Mario zacisnął powieki. Nie chciał na to patrzeć. Jego nozdrzy dobiegł swąd palonego mięsa.

     To byli Wyniesieni Nieśmiertelni. Nieśmiertelni! A więc ich męka mogła trwać w nieskończoność. Zapewne niedługo, gdy ofiara w górnej klatce się odrodzi, znów zamienią się miejscami.

     Kątem oka dostrzegł ruch. U brzegu rzeki lawy stała jakaś postać w czerwonym habicie. Trudno było ją dostrzec, bowiem barwa jej szaty zlewała się z blaskiem wszechobecnej tutaj łuny, bijącej od lawy. Mario przyjrzał się uważnie. Obok niej stał jakiś mechanizm, zapewne sterujący owymi windami śmierci. Wystawała z niego dźwignia. Ale jeszcze ważniejsze było to, co ujrzał za nią. Nad przepaścią przerzucono prosty, kamienny most. Przejście!

     Tymczasem ofiara w pierwszej klatce już oprzytomniała. Zaczęła coś mówić błagalnym tonem, ale Mario nie rozumiał słów. Podkradł się bliżej. Chrzęst mechanizmu zagłuszył słowa, gdy postać w habicie z okrutnym uśmiechem, widocznym spod kaptura, przestawiła dźwignię na drugą stronę. Znów rozległy się krzyki przerażenia.

     Mario nie wytrzymał. Wystrzelił w stronę oprawcy. Grot z trzaskiem przebił skroń i postać w nagłym spazmie wyprostowała się, jakby sparaliżowana, po czym zaczęła się wolno przewracać, niby ścięte drzewo. Wpadła w rozpaloną lawę. Buchnęły płomienie… Ale czy oprawca na pewno zginął? Przecież jest nieśmiertelny. Odrodzi się wkrótce. Tylko gdzie? W lawie? Mario nie wiedział jak to działa. Przypuszczał jednak, że w lawie odrodzić się nie można. No, bo przecież odradzający się zginie od razu!

     Potrząsnął głową i odpędził od siebie rozważania na temat śmiertelności, które tylko go teraz rozpraszały. Podbiegł do dźwigni, chcąc ją przestawić, ale zawahał się. Ofiara w dolnej klatce ucichła. Nie żyła już. Czy ma ją znów podciągnąć, tylko po to, by ta druga, jeszcze nieprzytomna, znów wykąpała się w lawie? Jaki to ma sens?

     - Wybacz, przyjacielu – szepnął, spoglądając na rozpaloną do czerwoności klatkę, wiszącą nad rzeką lawy. – Chyba lepiej, żebyś się nie odradzał po raz kolejny.

2 komentarze: