Rozdział LIV

     Gdy rankiem, w pełnym uzbrojeniu szedł ku Wielkiej Sali, każdy z mijanych po drodze Ostrzy uderzał go lekko pięścią w ramię – na szczęście. Martin i Jauffre czekali już na niego. I wielu Ostrzy, wolnych od służby, również się tu znalazło. Stanął przed nimi i skinął głową.

     - Gotów? – spytał Jauffre.

     - Gotów – potwierdził krótko.

     Twarz arcymistrza była poważna i spokojna. Jedynie w oczach widać było troskę o jego los. Widać było, że boi się o niego. Głos jednak miał pewny, gdy odezwał się do Martina.

     - A zatem, czas otworzyć portal!

     Martin był bardziej wylewny. Uściskał go po bratersku, a oczy szkliły mu się, choć ze wszystkich sił starał się nad sobą zapanować.

     - Żegnaj przyjacielu – szepnął.

     Mario też był wzruszony, ale przymusił się do uśmiechu.

     - Nie wierzysz w powodzenie misji? – spytał wymuszonym, drwiącym tonem. – Żegnasz mnie, jakbym miał nie wrócić.

     Martin też się uśmiechnął, nieco zażenowany.

     - Zawsze cię tak żegnam, gdy wyjeżdżasz – odrzekł, patrząc mu w oczy. – Nie zawsze ci to mówię, ale zawsze tak myślę. Wiem, jaki jesteś dzielny i jak wiele potrafisz. Wierzę w ciebie, jak w nikogo na świecie. A mimo to… Jesteś dla mnie jak młodszy brat. Boję się o ciebie i zawsze będę się bał. Nic na to nie poradzę.

     Mario poczuł, że jeśli ta scena potrwa jeszcze chwilę, to zwyczajnie się rozpłacze. Wyznanie Martina poruszyło go do głębi, zwłaszcza, że czuł do niego to samo. Był jedną z trzech najważniejszych osób w jego życiu, obok Starego Myśliwego i Falanu.

     Położył mu dłoń na ramieniu

     - Jeśli nie wrócę – szepnął – pamiętaj o mnie. I pamiętaj też, że i ja wreszcie znalazłem na świecie prawdziwego brata. Nie cesarza, brata właśnie! I odejdę szczęśliwy, że go mam.

     Martin przetarł oczy.

     - Już czas – opuścił głowę. – Czuję się strasznie. To starszy brat powinien opiekować się młodszym, a nie odwrotnie. Ale los bywa pokrętny. Nasz los jest w twoich rękach.

     Mario uśmiechnął się i wyprostował. Wiedział, że inaczej nie potrafi nad sobą zapanować, więc postanowił wzruszenie zamaskować wojskową dyscypliną. I wiedział, że Martin też to wie.

     - Co rozkażesz, panie?

     Martin wziął głębio oddech.

     - Przynieś nam Amulet Królów – rzekł tonem, który miał brzmieć uroczyście, ale brzmiał ciepło i niepewnie.

     - Rozkaz!

     Skinęli sobie głowami, po czym Martin zniknął w cieniu za filarem. Mario usłyszał jego szept w niezrozumiałym języku i nagle coś w kręgu zaczęło się zmieniać. Pojawiły się na nim jakieś świetliste znaki. Rozbłysły, jak żar w ognisku, gdy ktoś w nie mocno dmuchnie. A potem coś z cicha zachrobotało. Raz, drugi i nagle chrobot zmienił się w rumor, gdy spod kamiennej posadzki kręgu zaczęły wyłaniać się pazurzaste filary bramy Otchłani. Wyłaniały się wolno, majestatycznie, w nieustannym chrobocie, przypominającym ocieranie się o siebie wielkich głazów podczas lawiny. Mario zerknął na posadzkę, bowiem wydawało mu się, że pazury rozdzierają ją na strzępy. Ale nie, posadzka pozostała nienaruszona. Falowała tylko lekko, jakby zamiast litego kamienia, znajdowała się tam tafla oliwy. Po chwil w komnacie zrobiło się jasno. Oto filary osiągnęły wysokość nieco większą niż ludzki wzrost i między nimi zabłysła płaska, ognista poświata. Ale nieco inna niż Wrota Otchłani, do których już przywykł. Te były okrągłe, nieco niższe, a i poświata wyglądała inaczej. Świeciła zimnym blaskiem, nie tak ognistym i jakby spokojniejszym.

     - Tamte wrota powstały z nienawiści – pomyślał Mario. – A te z przyjaźni…

     Ostatni raz potoczył wzrokiem dookoła. Wsunął na palec Pierścień Khajitów, znikając z oczu wszystkim zgromadzonym. Zdjął z ramienia łuk, nałożył strzałę na cięciwę. I zwinnie wślizgnął się w ognistą bramę.

     Martin zawahał się. Zamierzał zamknąć portal natychmiast, gdy Mario przez niego przejdzie, ale utrzymał ją jeszcze przez chwilę.

     - Na wszelki wypadek – pomyślał. – Gdyby musiał nagle wrócić. Gdyby napotkał tam coś strasznego.

     Ale nic się nie stało. Przez długą chwilę nic się w portalu nie pokazało. Więc z wahaniem cofnął dłonie znad magicznej księgi. Brama Otchłani zamigotała, błysnęła trochę mocniej i rozwiała się, jakby ktoś zdmuchnął płomień świecy. Razem z nią rozwiały się też jej pazurzaste filary nie pozostając na miejscu, jak to działo się z innymi bramami. Znaki na posadzce też zaczynały powoli przygasać, a po chwili nie było już śladu tajemniczego rytuału.

     - Tego się spodziewałem! – jęknął Martin.

     - Co się stało? – Jauffre momentalnie znalazł się przy nim.

     - Kamienie – westchnął Martin.

     - Kamienie?...

     - Kamień pieczęci… I wielki kamień Welkynd… One też się rozwiały!

     Jauffre zerknął w stronę, w której jeszcze przed chwilą jaśniały wrota Otchłani. Martin miał rację. Ani śladu po artefaktach.

     - Wiec jednak?... – zająknął się.

     - Tak – Martin z rozpaczą spojrzał mu prosto w oczy. – Nie otworzę portalu po raz drugi!

     Opuścił głowę i potrząsnął nią, zrezygnowany.

     - Jeśli mu się nie uda… - szepnął. – To będzie koniec…

     Jauffre zagryzł dolną wargę.

     - Uda mu się – wysapał. – Uda mu się! Dlaczego miałoby się nie udać? Wyłaził cało z gorszych tarapatów. Kto, jeśli nie on?

     Odpowiedzią był uścisk drżącej ręki. Jauffre odwzajemnił go, mając nadzieję, że jemu samemu dłoń nie drży. W głębi duszy jednak zdjął go strach. O Cesarstwo, o Martina, o ten świat.

     A najbardziej o jego najlepszego żołnierza, którego samemu nie chcąc się przed sobą przyznać, zaczął już darzyć niemal ojcowskim uczuciem.

*          *          *

     Łagodne ciepło i ledwo wyczuwalny powiew wiatru – to były pierwsze wrażenia. Pogoda była piękna i na niebie żadnej chmurki – a mimo to słońce wcale go nie oślepiało. Jego światło zdawało się być miękkie i przyjemne. Do jego uszu doleciały ptasie trele, a do nozdrzy przyjemna woń kwiatów, lekko ziemista, jak w Arboretum. Zaciekawiony rozejrzał się wokół.

     Znajdował się w zadziwiającym miejscu – ni to lesie, ni ogrodzie. Choć drzewa, gęste krzewinki i kwieciste zioła wydawały się wyrastać w naturalny, nieuporządkowany sposób, znać było tu rękę gospodarza. Pod jego stopami znajdował się krąg, wybrukowany białym kamieniem, zupełnie jak w Anvill. Wiodła od niego ścieżka, z tegoż kamienia, a prowadząca za niewysoki pagórek opodal. Mario sam nie wiedział, czy to na co patrzy, to ogród zasadzony ludzką ręką, czy też las, w który uporządkowano niektóre tereny, by nadać im przyjazny dla człowieka charakter. Niepewnym krokiem ruszył białą, wijącą się malowniczo ścieżką. Co jakiś czas napotykał na kamienną ławkę, na której można było spocząć. W oddali ujrzał nawet coś na kształt altanki – również z białego kamienia, wzniesionej w lekkim, ayleidzkim stylu.

     - Raj – pomyślał mimo woli. – Prawdziwy rajski ogród!

     I z lubością wciągnął nosem oszałamiający zapach błękitnych kwiatów, gęsto porastających pobocze. Miejsce to przypominało mu trochę Czarną Puszczę na południu Cyrodiil. To samo bogactwo przyrody, ta sama mnogość kwiatów, ziół i drzew. Tylko tamto miejsce zionęło groźną aurą, bowiem pełne było niebezpieczeństw. Tutaj poczuł się całkowicie bezpiecznie, za co zresztą od razu zbeształ sam siebie i zacisnął dłoń na rękojeści łuku.

     - Mimo wszystko, Mankar Camoran uczciwie nagradza swoje sługi – pomyślał z zazdrością. – To miejsce jest naprawdę urokliwe.

     W oddali ujrzał kroczącego wolno jelenia. Ach, zatem były tu i zwierzęta! A gdzie ludzie? Przecież chyba dla nich powstał ten raj!

     Ruszył przed siebie, nie zapominając jednak o środkach ostrożności. Kroczył wolno wzdłuż ścieżki – ale nie samą ścieżką, tylko jej poboczem, chowając się w cieniu drzew. Łuk trzymał w dłoni, przytrzymując palcem strzałę na łęczysku. Ale na razie nikogo nie spotkał, ani wroga, ani przyjaciela. Dlatego drgnął przestraszony, gdy niespodziewanie nie wiadomo skąd, rozległ się drwiący głos.

     - Ach, więc marionetka Septimów nareszcie przybywa!

     Głos wydawał się dochodzić ze wszystkich stron jednocześnie. Mario nie potrafił zlokalizować jego źródła. Ale był przy tym zupełnie wyraźny i wydawał się znajomy. Już gdzieś słyszał ten głos! Tylko gdzie?

     - Nie sądzisz chyba, że udałoby ci się mnie zaskoczyć – głos powiedział to z wyraźnym przekąsem. – Akurat tutaj, w raju który sam stworzyłem!

     No tak, teraz już wiedział, czyj to głos. Słyszał go oczywiście w przeszłości. W tamtym strasznym miejscu, w którym zmuszono go do morderstwa. W świątyni Mitycznego Brzasku. Zacisnął zęby. Cały zachwyt nad rajskim ogrodem uleciał z niego w okamgnieniu. Jego miejsce zajął gniew.

     - Popatrz na mój raj, Gaiar Alata w starym języku – odezwał się znów Mankar Camoran, nie wiadomo skąd. – Wizja przeszłości i przyszłości…

     Choć wiedział już, że Mankar Camoran nie tylko zdaje sobie sprawę z jego obecności, ale też prawdopodobnie doskonale go widzi, ruszył dalej. Nie wiedział co robić, ale nie znalazł żadnego sposobu na zmylenie wroga. Pozostawało iść dalej wzdłuż ścieżki, która chyba dokądś prowadzi. Może do samego Mankara Camorana? Cokolwiek ma się wydarzyć, musi go odnaleźć, a na razie nie widział innej drogi.

     Nagle z lewej strony, spośród zarośli, doszedł go zrazu niewyraźny, potem coraz głośniejszy stukot. Znał dobrze ten dźwięk: stukot poroża o gałęzie i dudnienie racic. Ku niemu pędził jeleń. Po chwili dojrzał w zaroślach poświatę, wywołaną przez zaklęte rękawice.

     - Dlaczego on tak pędzi? – zdziwił się. – Wygląda jakby się przestraszył.

     Przystanął zaciekawiony. Nie interesował go sam jeleń, który zresztą wkrótce wypadł na otwartą przestrzeń, tylko to, przed czym uciekał. Przylgnął do pnia rosochatego dębu i czekał.

     Jeleń, wypadłszy na pobocze drogi, zatrzymał się i rozejrzał nerwowo. Był to młody osobnik, o smukłej i lekkiej sylwetce, co go jeszcze bardziej zdziwiło. Młode zwykle są ciekawskie i nie tak ostrożne jak stare. Jeśli on przed czymś ucieka, to znaczy że grozi mu prawdziwe niebezpieczeństwo. Co też może być tak niebezpieczne w raju? Czyżby jednak i tu istniały groźne zwierzęta?

     Jeleń dał susa przez ścieżkę i zniknął w gęstym poszyciu. Za to do uszu Maria doszły inne dźwięki. Ktoś biegł! Ciężkie kroki i dziwnie niespotykany oddech, jakiego jeszcze nie słyszał. Co to może być?

     Cokolwiek to było, nie próbowało się skradać. Biegło przed siebie i zbliżało się, łamiąc gałęzie i przeciskając się silą przez krzaki. Jeszcze nie dobiegło do drogi a Mario już wiedział co to.

     Daedra!

     Konkretnie, atronach lodu, co stwierdził, gdy potwór skrzącymi się ramionami rozgarnął ostanie zasłaniające mu drogę gałęzie i wypadł na drogę. W świetle słońca jego lodowe ciało błysnęło srebrem i purpurą, gdy zagłębiał się w krzewy po drugiej stronie ścieżki. Po chwili słyszał już tylko oddalające się ciężkie sapanie, szelest gałęzi i dudnienie kroków.

     Roześmiał się nagle i niespodziewanie dla samego siebie.

     A więc to taki raj! Raj dla daedr! Czego jak czego, ale tego się tu nie spodziewał. Choć to miejsce wiodło swój rodowód od Mehrunesa Dagona, nie spodziewał się że w miejscu teoretycznie przyjaznym dla ludzi, napotka daedry. One kojarzyły się ludziom ze wszystkim, tylko nie z bezpieczeństwem.

     Szedł dalej. I w końcu ujrzał to, co bardzo chciał zobaczyć – człowieka. Była to wysoka i dobrze zbudowana Nordka, co mógł bez trudu stwierdzić, jako że ubrana była bardzo lekko i przewiewnie. Nic dziwnego, Nordowie przywykli do mrozu, nie do ciepła. U boku zwisała jej maczuga, jako że Nordowie nigdy nie rozstawali się z bronią. Kobieta szła wolno przed siebie i zdawała się nieobecna.

     - Podejdę i spróbuję z nią porozmawiać – pomyślał, ale zaraz zmienił zdanie.

     W oddali ujrzał bowiem daedrota. Gdyby wyszedł z cienia, potwór mógłby go zauważyć.

     - Co te daedry tu robią? – pomyślał. – Czy to jacyś strażnicy? Kto tu komu służy? Ludzie daedrom, czy daedry ludziom?...

     Urwał nagle, bowiem głos Camorana odezwał się znów. Tym razem przemawiał tonem pełnym dumy i satysfakcji.

     - Oto Dziki Ogród – mówił z zachwytem. – Gdzie moi uczniowie są przygotowywani, by mogli oddać się większemu celowi: panowaniu nad odrodzonym Tamriel.

     Chwila milczenia

     - Jeśli prawdziwie jesteś bohaterem przeznaczenia, a mam taką nadzieję, Ogród nie utrzyma cię długo…

     To z kolei zostało powiedziane z nutką podziwu. Tylko czy był to szczery podziw, czy udawany, by go zwieść?

     - Wznieś oczy ku Carac Agailor, mej siedzibie na szczycie raju – powiedział jeszcze głos. – Będę cię tam oczekiwał.

     Mario westchnął bezgłośnie. Niestety, plan zaskoczenia Mankara Camorana nie powiódł się. Wróg nie tylko zdawał sobie sprawę z jego obecności, ale też znał jego dokładną pozycję. Co więc robić? Camoran czekał na niego, zatem pewnie będzie chciał rozmawiać. O czym? Nietrudno zgadnąć. Postara się go omamić i przeciągnąć na swoją stronę. Może nawet spróbować przekonać go do uśmiercenia Martina?

     Wzdrygnął się na tę myśl. No, jeśli tego zechce, to srodze się zawiedzie. Może udać, że przystaje na jego propozycję, a potem czekać na okazję uśmiercenia Mankara Camorana? Wątpliwe by był tak głupi i nieostrożny, żeby dać się na to nabrać. Ale z drugiej strony, czy pycha nie kroczy przed upadkiem? Może być tak zadufany w swoją potęgę, że go zlekceważy…

     Kolejna postać pojawiła się na ścieżce. Człowiek! Również Nord. Wysoki blondyn, z jasną brodą i włosami opadającymi na ramiona. Broda jego była zapleciona w niewielki warkoczyk, co zauważył już u wielu Nordów w Brumie. Był prawie nagi – jedynie w sandałach i skórzanych, przykusych pludrach.

     Może z nim porozmawiać? Mario zawahał się. Wprawdzie skoro znalazł się w raju, jest najprawdopodobniej wrogiem. Ale za to nieuzbrojony, bo ta pałka u pasa to bardziej poszanowanie norskiej tradycji, niż rzeczywista broń. Warto zaryzykować i dowiedzieć się czegoś o tym miejscu.

     Wychylił się z cienia i wyszedł na ścieżkę, ściągając Pierścień Khajitów. Nieznajomy nie od razu go zauważył. Dopiero, gdy podszedł na kilkanaście kroków, podniósł gwałtownie głowę i zrobił ruch, jakby chciał uciec. Nie uciekł jednak, tylko przystanął, przyglądając mu się ciekawie.

     - Witaj, przyjacielu – Mario podniósł dłoń. – Nie obawiaj się, chcę tylko porozmawiać.

     - Człowiek – bąknął Nord, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. – Żywy człowiek… Ty, jak się tu dostałeś?

     Przez chwilę milczał, ale zaraz potrząsnął głową.

     - Nieważne – mruknął, po czym dodał z dumą. – Przybywasz zbyt późno, aby powstrzymać zwycięstwo Lorda Dagona – wykrzywił pogardliwie usta. – Wkrótce powrócimy na Tamriel i zapanujemy nad nim jako nowa klasa rządząca. Ty zaś – wskazał na niego palcem – pozostaniesz tu, w Ogrodzie Wieczności po kres czasu.

     Olśnienie spłynęło na Maria. Wzmianki o klasie rządzącej skierowały go do rozwiązania zagadki. A zatem tym mamił swoje sługi Mehrunes Dagon! To dlatego dołączali do niego prości ludzie, którzy marzyli o własnym wywyższeniu. Być może poniżeni przez innych, kierowali się rządzą zemsty za swoje krzywdy. To dlatego udało mu się zgromadzić taką armię pokrzywdzonych, niezadowolonych ze swego życia, czy zwyczajnie zazdroszczących innym. Małoż to na świecie ludzi, którym się nie udało?

     - Wspomniałeś o Ogrodzie Wieczności – zagadnął Mario.

     Nord zrobił minę, jakby miał się popisać swą mądrością przed małym chłopcem.

     - Wszyscy zginęliśmy w służbie Mistrzowi – odrzekł. – W Gaiar Alata jesteśmy nieśmiertelni i oczekujemy powrotu do Tamriel, po ostatecznym zwycięstwie Lorda Dagona.

     Kwieciste słowa zabrzmiały jak wyuczona formułka, z której mówiący niewiele rozumie. Zwłaszcza że Nord nie wyglądał na osobę wykształconą. Mario wyczuł łatwą zdobycz.

     - Gaiar Alata? – spytał, chcąc podtrzymać rozmowę.

     Gdy trzeba było mówić własnymi słowami, nieznajomemu nie poszło już tak płynnie.

     - No… Gaiar Alata to ta… To tutaj! To nazwa tego… Tego miejsca! – zatoczył ręką wokół. – Tak mówi o nim Mistrz. My mówimy na to Raj. To właśnie jest Dziki Ogród.

     - A Carac Agailor? – podchwycił Mario.

     Nord wydął dumnie wargę i wskazał ramieniem poza siebie.

     - To na szczycie tamtej góry – odrzekł. – Tam leży Taras Brzasku. – On prowadzi do pałacu Mistrza… Carac Agailor. Tam, u podnóża góry, leży Zakazana Grota. Droga. Jedyna droga z Dzikiego Ogrodu.

     Nord dał się złapać w pułapkę. Nie chcąc widocznie wyjść na tępego osiłka i chcąc się pochwalić swoją wiedzą, mówił mu wszystko, co wiedział o tym miejscu.

     - Zakazana Grota? – Mario pokręcił głową. – A cóż to takiego? Brzmi, jakby nie wolno było tam wchodzić.

     - Bo nie wolno! – Nord wzruszył potężnymi ramionami. – To jedyne wyjście z Dzikiego Ogrodu. Ci, którzy sobie na to zasłużą, znaczy na uznanie naszego pana, dostaną okowy i mogą odejść.

     - Okowy? – Mario pokręcił głową z rozbawieniem. – Okowy kojarzą mi się ze wszystkim, tylko nie z uwolnieniem.

     - No… Okowy Wybrańców. W Okowach Wybrańców można opuścić Dziki Ogród. Ale to mogą tylko ci, którym nasz pan udzieli łaski założenia Okowów.

     Nord najwyraźniej zmęczył się rozmową. Wykonał gest, jakby oganiał się od natrętnej muchy i skrzywił się w niecierpliwym grymasie.

     - Mistrz wkrótce się tobą zajmie – mruknął i odwrócił głowę.

     Widząc, że nic już z niego nie wydobędzie, Mario postanowił nie przeciągać niepotrzebnie struny. Pożegnał Norda, jak kazała tradycja i wsunąwszy pierścień na palec, ruszył ścieżką w stronę, wskazaną mu przez rozmówcę. Skoro tędy idzie się do siedziby Mankara Camorana, to chyba idzie dobrze.

Gaiar Alata

     Szedł tak kawałek, nasłuchując i rozglądając się, aż doszły do niego jakieś odgłosy. Ktoś biegł. I to kilka osób. Rzucił się w stronę, skąd dobiegały go tajemnicze dźwięki, ale zaraz przystanął, bo ujrzał zdumiewający widok. Oto dwoje Cesarskich, uzbrojonych w drewniane pałki, próbowało stawić opór trzem atakującym ich atronachom lodu!

     Był tak zdumiony, że zamarł na chwilę, ale szybko wróciła mu przytomność. Nie miał pojęcia, o co tu chodzi, ale odruchowo niemal rzucił się na pomoc ludziom.

     Dwie, wypuszczone z cienia strzały położyły najbliższego atronacha. Drugiego zdołał ugodzić na tyle, że ten zachwiał się. Ale nie odważył się wypuścić drugiej strzały, z obawy o ludzi. Odrzucił łuk i dobywszy miecza, rzucił się między walczących.

     Atronachy najwyraźniej nie spodziewały się starcia z uzbrojonym przeciwnikiem. W dodatku przezroczystym i uzbrojonym w zaklętą broń. I na dodatek tak piekielnie szybkiego. W chwilę później było już po wszystkim. Wszystkie trzy daedry legły na trawie, a ich lodowe ciała zaczęły się z wolna roztapiać.

     Mario schował miecz, sięgnął leżący o paręnaście kroków łuk. Zdjął Pierścień Khajitów, i milcząc podszedł do zdziwionej pary Cesarskich. On był nieco starszy, łysiejący, z twarzy trochę przypominał mu Jauffrego. Ona dużo młodsza, choć niespecjalnie urodziwa. Oboje wpatrywali się w niego ze zdumieniem i czymś, co Mario wziął za nadzieję. Pozdrowił ich. Skinęli odruchowo głowami.

     - Czy… - zająknął się Cesarski – czy przybywasz tutaj, żeby skończyć ten koszmar? – spytał z nadzieją w głosie. – By uwolnić nas z Dzikiego Ogrodu?

     Koszmar? Czy dobrze usłyszał? Czyżby jednak nie był to wcale raj?

     - Co tu się stało? – Mario. – Kim jesteście? I dlaczego atronachy was zaatakowały?

     - Wyniesieni Nieśmiertelni – odparła kobieta. – Tak nas nazywają. Po śmierci trafiliśmy tutaj.

     Mężczyzna pokiwał głową.

     - Tak nas nazywają, bo jesteśmy nieśmiertelni, jak daedry. Nawet jeśli zginiemy, jak o, tutaj – wskazał ręką na ciała atronachów – to po krótkim czasie znów się odradzamy. Podobnie jak one.

     - One się odrodzą?

     - Tak – kobieta pokiwała głową. – Niedługo znów wstaną i będą nas dręczyć.

     - Dręczą was?

     Przez ich twarze przesunął się cień.

     - Pobyt tutaj to koszmar – westchnął mężczyzna. – Różne stworzenia z tego ogrodu bezustannie na nas polują. Zabijają nas… - głos mu się załamał. – My się odradzamy ale tylko po to, by znów nas zabito.

     - Chcielibyśmy stąd odejść – westchnęła kobieta. – To marzenie każdego. Uwolnić się… Ale nikt jeszcze nie znalazł sposobu na to, żeby wydostać się z Dzikiego Ogrodu.

     Mario westchnął ze zdumienia. Więc to taki raj? Raj, w którym bezustannie się cierpi. W którym zabijanie jest na porządku dziennym. W którym nawet śmierć nie chroni od cierpień. No cóż, widać Mehrunes Dagon ma tak spaczoną osobowość, że nie potrafi stworzyć niczego dobrego. Każde jego dzieło musi obfitować w cierpienie i okrucieństwo.

     - A Okowy Wybrańców? – spytał Mario. – Co to takiego?

     Oboje się ożywili.

     - To dar łaski naszego pana – odparł Cesarski. – Ten, kto dostanie Okowy Wybrańców, może opuścić Dziki Ogród.

     - I dokąd się udaje?

     - Do Zakazanej Groty – odrzekła kobieta.

     - A co tam jest, w tej grocie?

     Spojrzeli po sobie i pokręcili głowami.

     - Nie wiemy – wyznała. – Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił. Myśleliśmy… Myśleliśmy, że jesteś wysłannikiem pana i że…

     - I przynoszę wam Okowy Wybrańców?

     Ze smutkiem pokiwali głowami.

     - Idźmy stąd – westchnął mężczyzna. – Niedługo te aronachy ożyją. Wolę być daleko stąd.

     - I dziękujemy ci za pomoc – dodała kobieta. – Chociaż bezcelowa. Nie te, to inne nas dopadną…

     Pożegnali się ze smutkiem.



2 komentarze:

  1. To taki odwrócony raj. Tego sie nie spodziewałam. Cały czas było ciekawie, ale teraz to sie robi fascynujące. :)

    OdpowiedzUsuń