Rozdział LX

     I wtedy stała się rzecz straszna.

     Oto niebo pociemniało jak w środku burzliwej nocy, by następnie poczerwienieć krwistą łuną. Rozległo się rozsadzające czaszkę dudnienie, potem potężny grzmot, rozlegający się echem, błądzącym między budynkami. I oto w mieście, niedaleko muru, prowadzącego do dzielnicy świątynnej ukazała się straszna postać, otoczona płomieniem.

     Mario po latach nie umiał sobie przypomnieć, jak ona dokładnie wyglądała. Na szczęście dla potomnych, a na nieszczęście do obrońców stolicy, ujrzeli ją wszyscy. Gdy później oglądał obraz, na którym uwieczniono ten moment, dziwił się niepomiernie, że nie stracił wtedy przytomności. Pamiętał bowiem jedynie paniczny strach, jaki go ogarnął.

     Postać była gigantyczna. Mur, okalający dzielnicę, sięgał jej zaledwie do połowy uda. Z sylwetki przypominała dremorę miała taką samą, okrutną twarz, wyszczerzone zęby, ostre jak u drapieżnika, przepełnione nienawiścią błyszczące oczy, a na głowie krótkie rogi, przypominające kozie. Jednak zamiast dwu, potwór miał aż cztery ręce. W jednej z nich dzierżył coś, co wyglądało jak ogromny, dwusieczny topór o fantazyjnym kształcie.

     Potwór wyprostował się, podniósł głowę i zaryczał. Straszny to był ryk, mrożący serca wszystkich obrońców. Nawet Mario zdołał wyszeptać jedynie jedno słowo.

     - Dagon…

     

Mehrunes Dagon w Cesarskim Mieście

     Ale w tej chwili Martin pociągnął go za rękę i wciągnął do wnętrza świątyni.

     - Bracie – odezwał się Martin tonem na poły uroczystym, na poły nerwowym, sięgając do szyi i szarpiąc się z łańcuchem, na którym wisiał Amulet Królów. – Tyle rzeczy jeszcze chciałem ci powiedzieć, ale nie będzie mi dane. Dziękuję ci… - Amulet w końcu dał się zdjąć. – Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie uczyniłeś! Ale przede wszystkim, za twą przyjaźń. Byłeś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem w życiu. A teraz żegnaj!

     Mario słuchał tej przemowy, w ogóle jej nie rozumiejąc. Trudno było mu się na niej skupić, bowiem wciąż ze strachem nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz, gdzie rozlegały się złowrogie kroki zbliżającego się do świątyni Mehrunesa Dagona. Drżała od nich ziemia. Mimo grubych murów, dobiegł go ryk potwornego władcy.

     W tym momencie budynek zadrżał, rozległ się huk i ze sklepienia świątyni posypały się kamienie. Chwilę później następny wstrząs i sklepienie świątyni runęło, odsłaniając czerwieniejące złowrogą łuną niebo. Biały był wzbił się w powietrze, na chwilę przesłaniając widok. Mario stał jak sparaliżowany, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Wydawało mu się, że sklepienie runęło prosto na Martina. Chciał rzucić się w jego stronę, ale jednocześnie strach nie pozwalał mu nawet na poruszenie ręką. Stał więc w miejscu, przerażonym wzrokiem śledząc rozgrywającą się przed nim scenę. Pył opadł nieco i ujrzał, że Martin wciąż stoi tam gdzie stał. Tylko pył pokrył jego ciemnofioletowy płaszcz i trudno było go dostrzec.

     W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się sklepienie, ukazała się głowa Mehrunesa Dagona. Straszliwy pan zniszczenia dojrzał Martina, stojącego z dumnie podniesioną głową i Amuletem Królów w dłoniach. Wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu i wydał z siebie odgłos, który mógł być wszystkim – rykiem wściekłości, okrzykiem zadowolenia, a nawet czymś w rodzaju szyderczego śmiechu.

     I w tym momencie stało się coś niesamowitego.

     Martin uniósł dłoń z Amuletem Królów, po czym krzyknął.

     - Za cesarstwo!

     I z ogromną siłą rzucił amuletem o kamienną posadzkę, a ten strzaskał się na setki kawałków, które rozsypały się po całej świątyni.

     Mario ze zdumieniem zerknął na podskakujące wokół czerwone iskierki, które jeszcze przed okamgnieniem były wielkim klejnotem, a potem znów na Martina.

     Ale Martina już nie było.

     Zamiast niego, w świątyni stała ogromna, dorównująca wzrostem Dagonowi, ognista postać. Postać wyglądała, jakby utkano ją z ognia. Nie miała stałego kształtu, lecz chwiejnie poruszała się jak płomień na wietrze. Miała długą szyję, jak u łabędzia, wielką, uzębioną paszczę, zionącą ogniem, nogi zakończone szponami, a zamiast rąk rozłożyła ogromne, błoniaste skrzydła.

     Smok!

      Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, że ród Septimów wywodził się od smoka, w tej chwili pozbył się ich na zawsze. W świątyni ukazał się bowiem niezbity dowód smoczej krwi cesarza – ognisty awatar Akatosha, smoczego Boga Czasu, najważniejszego z bóstw. Smok dumnym i wdzięcznym ruchem wyprostował swą łabędzią szyję, otworzył paszczę i zaryczał, a jednocześnie z jego paszczy wydobył się jasnożółty, gorący płomień, uderzając Mehrunesa Dagona w twarz.

     Nie brzmiał jak straszliwy ryk Pana Ciemności. Bardziej przypominał krzyk orła. Dumny, dostojny, potężny krzyk władcy przestworzy.

     Smok poruszył skrzydłami raz i drugi, znów wzniecając tumany pyłu. Mario musiał przymknąć powieki, a gdy je na powrót otworzył, smok nie stał już w świątyni, lecz unosił się ponad nią, wpatrzony w zaskoczone oblicze Dagona. Krzyk rozległ się po raz drugi i gorący płomień znów uderzył w twarz wroga, przybyłego z Otchłani.

     Ryk bólu, wydobywający się z paszczy Dagona, znów zmroził krew Maria i sparaliżował go na chwilę. Ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Nie mógł już wziąć udziału w tej walce. Sięgnęła ona wyższego poziomu. Oto bowiem boski awatar samego Akatosha starł się z księciem daedr, Władcą Zniszczenia.

     - To Martin? – wydyszał z szeroko otwartymi oczami Baurus, nie wiadomo kiedy dołączywszy do przyjaciela. – Więc to prawda… On jest wcieleniem boga!...

     Mario nie odpowiedział, z zaschniętym z emocji gardłem śledząc rozgrywającą się nad nim walkę. Dagon rzucał się jak w ukropie, próbując uniknąć płomieni, które jak widać raniły nawet jego. Gdy tylko smok znalazł się bliżej, machał swym złowieszczo wyglądającym toporem, ale oślepiony płomieniem, nie potrafił ugodzić w zwinnie krążącego wokół niego przeciwnika. Smok raził go ogniem, co chwilę uderzał w niego szponami i gryzł ostrymi zębami, wyszarpując kawałki mięśni i natychmiast się oddalając. Wokół wszystko było zbryzgane ciemną posoką, wydobywającą się z ciała Dagona. Smok tymczasem na chwilę wzniósł się nieco wyżej i odleciał nieco dalej, by zatoczyć krąg i nabrać rozpędu. Uderzył ze zdwojoną siłą. Wydawało się, że uderzy go głową, ale w ostatniej chwili wykręcił zwinny manewr i zadał potężny cios szponami w pierś przeciwnika, wyrywając mu kawał ciała. Ten zachwiał się i wypuścił broń z ręki. Tymczasem Martin zaatakował znów. Szczęki smoka zacisnęły się na twarzy Mehrunesa Dagona, który wydał z siebie niewyraźny ryk bólu i rękami chwycił smoka za szyję. Smok jednak zdołał jeszcze przedtem poprawić chwyt i złapać go zębami za kark. To starcie zdawało się trwać w nieskończoność. Dagon próbował skręcić smokowi szyję, ten zaś zaciskał szczęki coraz mocniej na jego karku, jednocześnie wbijając mu się szponami w pierś i chwytając za żebra. Czteroręki olbrzym rzucał się we wszystkie strony, obryzgując całą okolicę ciemną posoką. Próbował strząsnąć z siebie przeciwnika, ale ten wydawał się być całkowicie niewrażliwy na jego wysiłki. Zamknął ogniste oczy, jak przy wielkim wysiłku i zacisnął szczęki jeszcze mocniej.

     

Martin Septim pod postacią smoka

     Olbrzym zachwiał się na nogach. Widać było, że goni resztką sił. Spróbował jeszcze rozpaczliwym ruchem uderzyć ciałem smoka o sterczące kikuty filarów, podtrzymujących niegdyś sklepienie świątyni, ale w tym momencie rozległo się głośne chrupnięcie. Olbrzym znieruchomiał z nienaturalnie przekrzywioną głową. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym zaczął się jednocześnie powoli przewracać i rozwiewać. Znikł, zanim jego cielsko dotknęło bruku. Został odesłany do Otchłani.

     - Wygrał!...

     Miało to brzmieć jak okrzyk tryumfu, ale zaschnięte gardło sprawiło, że Mario wydobył z siebie tylko ochrypnięty szept.

     - Martinie… - rozległ się głos Baurusa, który wyciągnął ku niemu rękę w geście najwyższego szacunku. – Wasza Wysokość… Mój panie i cesarzu!

     Smok wydał z siebie głębokie westchnienie. Rozejrzał się obolałym wzrokiem wokół, po czym uderzył skrzydłami i przeniósł się nad świątynię. Wylądował delikatnie na posadzce i skierował swą szlachetną głowę ku dwójce przyjaciół. Mario również wyciągnął ku niemu ręce. Sam nie wiedział, co chce przez to wyrazić. Podziw, szacunek, uwielbienie i najprawdziwszą braterską miłość. Smok odpowiedział mu spojrzeniem.

     Sztywne, gadzie szczęki nie skrzywią się w uśmiechu. Smoczy awatar również tego nie potrafił. Ale spojrzeniem umiał przekazać wszystko. W jego ognistych oczach obaj przyjaciele wyczytali bezgraniczną miłość i ciepło. A także coś jeszcze. Mario poczuł, jak coś gorącego wypływa mu z oczu i niekontrolowanym strumieniem ścieka po policzkach. Zrozumiał, że w tym pełnym uczuć spojrzeniu tkwiło też coś niepomiernie smutnego i nieodwołalnego. To było pożegnanie.

     Smok znów krzyknął, ale tym razem był to okrzyk pełen bólu. I rzeczywiście, zaczął zachowywać się, jakby owładnął nim ból nie do zniesienia. Rozłożył skrzydła i nagłym ruchem odgiął głowę w tył, jakby ktoś wbił mu śmiertelne ostrze w plecy.

     I tak już pozostał. Znieruchomiał w przedśmiertnym spazmie. Ogarniający go płomień rozwiał się nagle. W świątyni nie było już płonącego boskiego awataru. Zamiast niego stał monumentalny, śnieżnobiały posąg smoka. Posąg, który nie miał nic wspólnego z łagodnym i promieniującym wokół dobrocią Martinem. Ten posąg wyrażał jedynie nieopisany ból. Ludzka natura Martina objawiła się w jego ostatniej chwili. Jeszcze przed okamgnieniem był awatarem najpotężniejszego z bogów, ale wewnątrz duszy wciąż pozostał człowiekiem, prostym wychowankiem rolników, kapłanem z Kvatch, ze wszystkimi ludzkimi słabościami. I w ostatniej swej chwili, jedynym co czuł był paraliżujący ból śmierci.

     

Skamieniały smok w świątyni

     Śmierci…

     Mario nie umiał się opanować. Nieprzytomnie podszedł do białego posągu. Był zbyt wielki, aby mógł dosięgnąć choćby jego skrzydła. Przycisnął zalaną łzami twarz do stygnącego szponu i zaszlochał.

     - Martinie… - zdołał tylko wyszeptać.

     Stojący za nim Baurus również ocierał łzy. Mimo to zdołał pochylić się nad przyjacielem i ścisnął jego ramiona, próbując dodać mu otuchy.

     - Krótko mu służyłem – wyszeptał. – Za krótko. Ale i tak jestem dumny z tego, że mogłem służyć takiemu cesarzowi.

     W takiej właśnie pozie zastał ich Ocato, gdy zdyszany i zbryzgany posoką daedr wpadł do świątyni. W prawej ręce trzymał swój kostur, w lewej długi sztylet, zapewne podniesiony z placu boju, po jakimś poległym żołnierzu. Krwawił z kilku niewielkich ran, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi. Oczy błyszczały mu radością.

     - Zwycięstwo! – zawołał od progu. – Pokonaliśmy ich! Wrota Otchłani zamknęły się. Żołnierze właśnie dorzynają niedobitki daedr!...

     Urwał i szybkim spojrzeniem omiótł świątynię i nagle wzrok jego znieruchomiał na białym posągu. 

     - Gdzie cesarz? – zapytał nagle zaniepokojony. – Gdzie cesarz Martin Septim? Gdzie nasz pan!?

     Baurus spojrzał na niego smutnym wzrokiem.

     - Nie żyje – szepnął.

     Ocato potrząsnął nieprzytomnie głową i postawił kilka kroków w kierunku posągu.

     - Jak to… Nie żyje? Gdzie jest? Może nie jest za późno? Może da się go uratować?

     Mario wstał powoli i otarł oczy. Poczuł się nagle strasznie zmęczony.

     - Oto i on – szepnął, dotykając z szacunkiem kamiennego szponu. – Zamienił się w smoka.

     Ocato, wciąż nie dowierzając, wolnym krokiem zbliżył się do posągu i dotknął go z nabożną czcią. Powoli zaczynał rozumieć.

     - Widziałem ognistego smoka – odezwał się drżącym głosem. – Widziałem jego walkę z Mehrunesem Dagonem. Widziałem jego zwycięstwo… Ale nie wiedziałem, że to cesarz… Myślałem… Myślałem, że przyzwał na pomoc swego boskiego przodka, Akatosha. Myślałem, że wciąż jest tutaj z wami…

     Opuścił głowę i wolno, z niedowierzaniem nią pokręcił. Po czym dotknął ręką czoła i zamknął oczy. Gdy je otworzył, miał w nich łzy.

     - To nie tak miało być – szepnął. – Razem mieliśmy świętować to zwycięstwo. Jesteś pewien, że to on?

     Mario ze smutkiem skinął głową.

     - Był ognistym smokiem, jak mówiłeś – powiedział ze ściśniętym gardłem. Ale po walce skamieniał. Nie wiem, dlaczego. Ale wiedział… Wiedział, że przypłaci to życiem. Inaczej nie żegnałby się ze mną…

     Spod jego powiek znów trysnęły łzy. Ale już się ich nie wstydził. Nie musiał. Oczy szkliły się każdemu, kto wszedł do świątyni. Pojawili się Jauffre i Cyrus, a także kilkoro innych Ostrzy. Każdy z nich z niedowierzaniem spoglądał na wygiętą z bólu postać kamiennego smoka, który przed chwilą jeszcze błyszczał płomieniem, a jeszcze wcześniej był jednym z nich – mieszkańcem Świątyni Władcy Chmur.

     Długo stali bez ruchu, z opuszczonymi głowami, jakby wciąż mieli nadzieję, że posąg na powrót ożyje i przybierze ludzką postać. Tę postać, którą tak bardzo ukochali.

     Ale nic takiego nie nastąpiło. Ocato ocknął się pierwszy. Podniósł głowę i szepnął ze smutkiem.

     - Proszę was wszystkich do Sali Obrad. Tam zastanowimy się, co dalej.

     Wychodząc, odwrócił się jeszcze ku posągowi i z szacunkiem schylił głowę.

     - Cesarz nie żyje – odezwał się. – Ale umierając dał nam przyszłość. I o tę przyszłość musimy się teraz zatroszczyć.

2 komentarze:

  1. Nieeeeeeeee!!!! Ale jest jakiś sposób, żeby go ozywić, prawqda?? No musi być!!!! Niech znajda jakiś inny amulet, który to odwróci!

    OdpowiedzUsuń