Rozdział LXI

    Lud Cyrodiil jest bitny i odważny. Widać było to w Sali Obrad, gdzie wieczorem zgromadzili się wszyscy senatorowie, którzy byli w stanie przybyć. Kilkoro z nich miało nałożone świeże opatrunki, co świadczyło o tym, że również chwycili za broń. W większości jednak byli to ludzie zbyt starzy, aby samemu bronić miasta. Wpuszczono też wyższych oficerów straży i legionu, a także delegację magów z Tajemnego Uniwersytetu. No i kilkoro Ostrzy, których posadzono na honorowych miejscach. Jauffre, Mario i Baurus siedzieli obok siebie, z nosami na kwintę.

     Większość obecnych, upojona zwycięstwem, uśmiechała się i wesoło gwarzyła, ale kilkoro siedziało na miejscach zasępionych, a nawet ze łzami w oczach. To byli ci, którzy w tej bitwie stracili swych bliskich. A wśród nich wszyscy członkowie Ostrzy, którzy stracili właśnie najważniejszego z mieszkańców Świątyni Władcy Chmur. I, co szczególnie zdziwiło Maria, kanclerz Ocato, choć przecież nie zdążył jeszcze poznać Martina na tyle, by się z nim zaprzyjaźnić.

     A jednak Ocato też nie pałał radością. Przeciwnie, wyglądał, jakby nagle przybyło mu trosk. Otwierając posiedzenie, smutnym głosem obwieścił śmierć cesarza. Pozostali natychmiast spoważnieli. Wszyscy uczcili jego pamięć na stojąco, chwilą milczenia.

     - To bardzo, bardzo zła wiadomość – mówił dalej spokojnym, ale smutnym głosem. – Mieliśmy wszyscy nadzieję nie tylko na zakończenie Kryzysu Otchłani. To bowiem już się stało, choć nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. Kryzys Otchłani przeszedł do historii. Ale drugi problem pozostał. Co tu dużo mówić, cesarstwo nam się rozpada. Kolejne prowincje żądają niepodległości. Mieliśmy nadzieję że osoba nowego cesarza swym autorytetem zjednoczy nasze ziemie na powrót. Tak się nie stanie. W dodatku smoczy ród Septimów wygasł i nie ma komu przekazać praw do tronu.

     - Trzeba wybrać nowego cesarza – odezwał się jeden z senatorów, stary człowiek o długich, siwych, przerzedzonych już mocno włosach. – Ród Septimów wygasł, to prawda, ale nie wierzę, że pośród tylu wysokich rodów – zatoczył ramieniem – nie znajdzie się nikt, kto byłby godny cesarskiej korony.

     - Tak jest! – poparł go inny, siedzący kilka miejsc dalej. – Wielu mężów wyróżniło się choćby i dziś, gdy daedry niespodziewanie nas zaatakowały. Nie stracili głowy, lecz powiedli nas do walki. Jest z kogo wybierać.

     Ocato westchnął.

     - Korona to nie coś, co dostaje się w nagrodę za szlachetne czyny – oznajmił. – Gdyby tak było, teraz, w tej chwili wskazałbym wam tego, komu powinniśmy ją włożyć. Tak się składa, że jest obecny na tej sali. Ale tak stać się nie może. Sama korona nie znaczy nic. Najważniejsze jest bowiem prawo do korony. A kto z nas może powiedzieć, że posiada choćby cząstkę praw?

     Wszyscy obecni zaczęli spoglądać jeden na drugiego. Nie tyle w poszukiwaniu kandydata na cesarza, co po prostu próbując zgadnąć, kogo kanclerz miał na myśli.

     - Co więc Wasza Ekscelencja proponuje? – spytał inny senator.

     Ocato przez chwilę ociągał się z odpowiedzią.

     - Musimy dokładnie prześledzić wszelkie pokrewieństwa z rodziną Septimów – oznajmił w końcu. – To możliwe, że żyje gdzieś jakiś inny, może daleki krewny cesarskiej rodziny. O Martinie Septimie przecież żaden z nas przedtem nie słyszał, a pojawił się jak zbawca. Ale to wymaga szczegółowych studiów, wielu poszukiwań i czasu. I tutaj zwracam się z apelem do delegacji magów. Oni najszybciej znajdą tego, któremu moglibyśmy powierzyć koronę. Zobowiązuję skrybów, aby służyli im pełną pomocą w tych poszukiwaniach.

     Ten wniosek nie wywołał żadnych dyskusji. Magowie bez szemrania przyjęli na siebie ten zaszczytny obowiązek. Żaden z senatorów nie był przeciw. Gdy zakończono i zaprotokołowano głosowanie, głos zabrał ponownie stary senator o długich włosach.

     - Cóż, Wysoka Izbo, nie możemy wybrać nowego cesarza, ale możemy wybrać namiestnika, który go zastąpi, do czasu kiedy nasi uczeni znajdą odpowiedniego kandydata. Wiem, władza namiestnika nie wystarczy, by zjednoczyć na powrót nasze państwo, ale póki co, niech choć obejmie władzę nad administracją. Ktoś musi dopilnować odbudowy, ktoś musi zarządzać gospodarką, ktoś w końcu musi mieć zwierzchność nad legionami. Czy Wasza Ekscelencja może zdradzić imię owej zasłużonej osoby, którą miał na myśli, mówiąc o koronie? Być może to najlepszy kandydat na namiestnika?

     - Nie wydaje mi się – Ocato uśmiechnął się smutno. – Mówiłem o najbardziej zasłużonym, nie o najlepszym. Niestety, innych zdolności wymaga się od bohatera, a innych od namiestnika, który przecież jest nikim innym, jak tylko wysokiego szczebla urzędnikiem. Ale najlepiej niech ten człowiek sam się wypowie. Miałem  na myśli Bohatera z Kvatch, Mariusa Cetegusa.

     Mario drgnął, gdy usłyszał swoje imię. W myślach wciąż przeżywał śmierć Martina i w ogóle nie słuchał ani przemówienia kanclerza, ani dyskusji senatorów. Nie rozumiał, po co wezwano go na tę salę. Miał ochotę rzucić się na łóżko w swej chatce i wypłakać swój żal w poduszkę. Tymczasem ze zdumieniem zorientował się nagle, że wszyscy patrzą na niego, jakby czegoś od niego oczekiwali.

     Z kłopotliwej sytuacji wybawił go Jauffre. 

     - Nasz bohater jest w tej chwili zbyt przybity śmiercią swego przyjaciela Martina Septima, aby był w stanie myśleć przytomnie – odezwał się. – Jego zasługi trudno przecenić i nocy nie starczyłoby, aby je wszystkie wymienić. Zwłaszcza, że Rada Starszych być może słyszała o niektórych, ale tylko niektórych. A było ich dużo, dużo więcej. A jednak zgadzam się z kanclerzem. To jest człowiek czynu. Może stać się ramieniem cesarstwa, ale ono teraz potrzebuje przede wszystkim głowy. Wierzę, że Rada Starszych nagrodzi osoby szczególnie zasłużone, w tym naszego bohatera, ale nie o nagrodę tu chodzi, a o zdolność zarządzania krajem. Nie widzę tu lepszego kandydata, ponad Jego Ekscelencję kanclerza Ocato – skłonił się kanclerzowi. – Udowodnił już, że potrafi poruszać się zręcznie w świecie polityki i gospodarki. Wykazał się przenikliwością i skromnością, bowiem wiadomo wszystkim, że nie rości on sobie żadnych praw do samej korony. Wysuwam więc kandydaturę kanclerza na stanowisko cesarskiego namiestnika…

     Mario znów zapadł w letarg. Nie słuchał ani przemówienia Jauffrego, ani dyskusji, jaka się później wywiązała. Wciąż tłukła się w nim tylko jedna, niesamowicie bolesna myśl.

     Martin nie żyje!

     A jednak wciąż nadzieja nie opuściła jego serca. Martin jako człowiek nie żyje, to prawda. Nie ma już tego mądrego i dobrego człowieka. Już nigdy nie uścisną sobie dłoni, nie usiądą razem przy stole, nie zwilżą ust winem i nie zwierzą się sobie nawzajem ze swych trosk i problemów. Nigdy już nie poprosi go o radę i nie usłyszy jej, wypowiedzianej aksamitnym głosem pełnym dobroci i braterskiej miłości. Ale przecież Martin nie był do końca człowiekiem. Chyba… Tak mu się zdawało. To, co pokazał przed śmiercią, przekonało go, że Martin był wcieleniem boga. Albo czymś w tym rodzaju. Może emanacją boskiej siły, a może nawet był to sam Akatosh, który dla obrony Nirnu przed zakusami Pana Zniszczenia przyjął ludzką postać? Czy to możliwe? Bogowie nie umierają. Więc może i Martin nie umarł, tylko po prostu powrócił do domu? Dokąd? Tego Mario nie wiedział. Nigdy nie był zbyt religijny i o bogach wiedział niewiele. Nie tęsknił zresztą za bogiem. Tęsknił za człowiekiem, swym przyjacielem, Martinem. Za jego przyjaźnią, dobrocią i miłością…

     Nagłe ciepło rozlało się w jego sercu. Miłość! To słowo obudziło w nim inną tęsknotę. Nagle zapragnął znaleźć się w objęciach Falanu…

     Szturchnięcie w ramię wyrwało go z letargu. Baurus potrząsnął nim po raz drugi.

     - Mówią do ciebie! – mruknął mu do ucha.

     Mario rozejrzał się nieco przytomniej. Ze zdziwieniem stwierdził, że Ocato wpatruje się w niego uważnie, jakby czekając na odpowiedź. W sali obrad uczynił się rumor, gdy senatorowie odsuwali swe fotele i wstawali, również patrząc na niego. We wszystkich oczach wyczytał życzliwość i szacunek, ale nie miał pojęcia o co chodzi.

     Jauffre również wstał i pociągnął go za sobą.

     - Widzicie sami, jak mało dba on o zaszczyty – uśmiechnął się arcymistrz. – Ale nie znaczy to, że gardzi waszym pomysłem. Po prostu, myślami wciąż jest przy swoim przyjacielu. Założę się, że nawet nie wie, o co chodzi.

     - A o co chodzi? – spytał, rumieniąc się i garbiąc, jakby chciał schować się sam w sobie.

     Ocato wyszedł zza mównicy i podszedł do niego uroczystym krokiem. Baurus usunął się, dopuszczając kanclerza do jego miejsca. Ocato tymczasem spojrzał mu życzliwie w oczy i chwycił go za ramiona.

     - Rada Starszych – oznajmił uroczystym głosem – jednogłośnie postanowiła przyznać ci tytuł Czempiona Cyrodiil. To niewiele, wiem. Ale mam nadzieję, że przyjmiesz ten tytuł. Tylko tak możemy ci się odwdzięczyć za twoje poświęcenie.

     Mario patrzył na niego oszołomiony. Czempion Cyrodiil był najwyższym zaszczytem, jaki mógł otrzymać obywatel cesarstwa. Był to tytuł niezwykle rzadko nadawany. Trzeba było naprawdę wybitnych zasług, aby go otrzymać. O ile Mario orientował się w historii, do tej pory otrzymało go zaledwie kilka osób. I to z tych, których posągi stały później na pomnikach. Nie wiązał się z tym żaden urząd, ani żadna nagroda pieniężna. Prawodawcy bowiem wyszli z założenia, że jeśli ktoś robi coś bezinteresownie, nie dba o majątek. Był to tylko zaszczyt. Tylko i aż. Bo Czempion Cyrodiil w oczach mieszkańców stołecznej prowincji uchodził za drugą osobę zaraz po cesarzu. Otaczał go kult niemal boski. Gdziekolwiek się zjawiał, poczytywano to za wielki zaszczyt, a każdy mieszkaniec Cyrodiil, gdy tylko udało mu się wyświadczyć Czempionowi jakąś najdrobniejszą choćby przysługę, chwalił się tym na prawo i lewo. Chłopiec stajenny, który przytrzymał mu strzemię czuł się ważniejszy niż masztalerz.

     Mario zmieszany, wymamrotał podziękowania. Zbyt cicho, aby ktokolwiek w sali mógł go usłyszeć, poza tymi, którzy stali najbliżej. Ocato objął go ramieniem i wznosząc drugie ramię, w górę, zawołał.

     - Niech żyje Czempion Cyrodiil!

     Cała sala głośno powtórzyła ten wiwat. 

*          *          *

     - Więc zostajesz?

     Mario skinął głową, z wysiłkiem odrywając wzrok od alabastrowo białego posągu smoka, by zerknąć na Jauffrego, stojącego obok.

     - Jeśli mogę – odezwał się. – Tylko na jakiś czas…

     Jauffre uśmiechnął się ciepło.

     - Wszyscy potrzebujemy czasu, żeby dojść do siebie. Należy ci się wypoczynek. Udzielam ci bezterminowego urlopu. Zgłosisz się na służbę, gdy poczujesz, że już czas. A jeśli nie poczujesz – dodał ciepłym głosem – nic się nie stanie. Ale pamiętaj, że tam zawsze jest dla ciebie miejsce. Wciąż służymy cesarstwu. Martin chciałby tego. I wciąż masz tam wielu przyjaciół.

     - Kiedyś wrócę – szepnął Mario. – Ale jeszcze nie teraz. Dziękuję ci.

     Milczeli przez chwilę, wpatrując się w biały posąg, który kiedyś był Martinem.

     - Ocato prosił, żeby ci coś przekazać – odezwał się znowu Jauffre. – Wejdź w wolnej chwili do garnizonu, do zbrojowni konkretnie. Zwyczaj wymaga, by Czempion Cyrodiil otrzymał paradną zbroję, ufundowaną przez cesarstwo. Zbrojmistrz chciałby wziąć miarę.

     - Zbroję?

     Jauffre skinął głową.

     - To stary zwyczaj – odezwał się. – I wizytówka. Gdziekolwiek się w niej pojawisz, wszyscy zorientowani będą ci służyć pomocą. A skoro już mowa o rzeczach przyziemnych… Twój żołd wciąż ci się należy i będzie odkładany do szkatuły w Świątyni Władcy Chmur. Wiem, jesteś dość bogaty, teraz nie potrzebujesz tych pieniędzy, ale sam rozumiesz, źródło twoich dochodów się wyczerpało, a każdy majątek z czasem topnieje.

     Mario westchnął. Jauffre miał rację. Źródłem jego dochodów była Otchłań. To stamtąd znosił do Mundus drogą broń i pancerze. Teraz, gdy bramy Otchłani zamknęły się bezpowrotnie, skończyły się jego wypady do tego wymiaru.

     - Tak – mruknął. – Już na daedry nie zapoluję.

     - Pewnie jeszcze jakąś napotkasz – Jauffre wzruszył ramionami. – Nie mogłeś być wszędzie i na pewno wszystkich bram nie pozamykałeś. Pewnie jeszcze napotkasz jakiegoś błąkającego się potwora. No, na nas już czas!

     Mario znów westchnął przeciągle. Nagle, niespodziewanie dla siebie samego, zatęsknił za Otchłanią. Chciał znów poczuć duszny zapach domeny zła, zmierzyć się z daedrą, poczuć radość zwycięstwa po pokonaniu kolejnej remory. Znów skradać się we wnętrzu wieży, znów zręcznie omijać pułapki i znów złapać gorący jeszcze Kamień Pieczęci. I ten dreszcz emocji, gdy wieża zaczynała się rozpadać… Tak, wtedy czuł, że jego życie ma jakiś sens, jakiś jasno określony cel. Teraz wszystko to znikło.

     Uścisnął podaną mu prawicę.

     - Odprowadzę cię do bramy – oznajmił.

     Jauffre, skinąwszy mu głową, odwrócił się i wyszedł z świątyni. Ostrza powracały do swojej siedziby, podobnie jak całe miasto powoli wracało do swych codziennych spraw. Zaczęły się remonty budynków i ulic, zniszczonych przez daedry. Tylko jeden obiekt miał zostać w takim stanie, w jakim się znajdował. Właśnie ten, Świątynia Akatosha, w której stał skamieniały awatar smoka. Nie dałoby się naprawić sklepienia bez uszkodzenia posągu, a nikt nie chciał, by tak się stało. Odtąd świątynia już na zawsze miała pozostać bez dachu. Ważniejszy był pomnik, stworzony przez Martina. Stworzony z siebie samego.

     Mario postał jeszcze trochę przy pomniku.

     - Będę cię tu odwiedzał, bracie – szepnął, dotykając dłonią zimnego kamienia.

     Po czym odwrócił się i wolnym krokiem wyszedł z świątyni, dołączając do oczekującego go arcymistrza. Przez dłuższą chwilę kroczyli obok siebie w milczeniu. W końcu przerwał je Jauffre.

     - Przekonałeś się w końcu do Ocato?

     Mario roześmiał się, pomimo niewesołego nastroju. Przez ostatnie dni wszyscy trzej pomagali ogarnąć kanclerzowi powojenny chaos i miał okazję poznać go lepiej. Mario w końcu przekonał się, że kanclerz jest osobą bystrą, silną i zdecydowaną, ale przy tym sprawiedliwą i mało dbającą o własny interes. Całą duszą oddany był cesarstwu, co Mario wywnioskował bardziej z podejmowanych przez niego decyzji, niż z ciepłych słów, których ten mu nie szczędził.

     Któregoś dnia Mario odważył się zadać mu pytanie, jak wyobraża sobie sprawowanie funkcji namiestnika. Ten spojrzał na niego zdziwiony.

     - Jak to, jak? – wzruszył ramionami. – Tak jak dotychczas. Nic się nie zmieni. Cesarstwo opiera się na prawie boskim, którego nie mam zamiaru łamać. Prawo to podstawa istnienia państwa.

     - I nie korci cię, aby nagiąć je do swoich interesów?

     Ocato z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Wciąż nie możesz mi darować, że odmówiłem w sprawie Brumy?

     Mario uśmiechnął się przepraszająco.

     - Nie, Ekscelencjo. Wiem już, że to było słuszne posunięcie. Pytam, bo teraz ty jesteś pierwszą osobą w państwie. Niemal cesarzem, tylko bez korony.

     - Nigdy nie będę cesarzem – zaprzeczył. – Nie mam i nigdy nie będę miał cesarskiej władzy, zresztą wcale jej nie pragnę, bo to niezwykle ciężkie brzemię. O wszystkim decyduje Rada, a ja jestem tylko jej przewodniczącym. Mój głos liczy się tak samo, jak głos pozostałych. Mogę naprowadzić, podpowiedzieć, doradzić, wypowiedzieć swoje zdanie. Ale decyzja i tak należy do Rady, tak jak niegdyś należała do cesarza. Uwierz mi – dodał innym tonem – Władza to ciężar. Wielki ciężar. Podobno ty nie chciałeś nawet tej cząstki władzy, jaką daje stopień oficerski. Dlaczego dziwisz się że uciekam przed koroną?

     - Bo ja wątpiłem w swoje umiejętności w tej dziedzinie – odrzekł Mario. – I nadal w nie wątpię. A ty… Ty radzisz sobie znakomicie. Myślę, że poradziłbyś sobie na tronie.

     Ocato zdecydowanie potrząsnął głową.

     - Trzeba być kimś więcej niż tylko urzędnikiem, by sprawować cesarską władzę – odparł. – Bo cesarz musi umieć podejmować decyzje znacznie cięższej wagi, które nieraz na całe życie potrafią obciążyć ludzkie sumienie. Ja bym nie umiał. Są pewne granice władzy, których nie chcę przekraczać.

     Mario pokręcił głową.

     - Nie znam się na polityce, ani nie znam tylu głów Wysokich Rodów, co ty. Ale gdy patrzę wokół, wydaje mi się, że ze wszystkich ludzi w stolicy, ty byłbyś najlepszym cesarzem. Gdybym mógł decydować, poparłbym cię.

     - Chciałbyś tego? – zdziwił się Ocato. – Zawsze sądziłem, że właśnie w tobie mam najbardziej zagorzałego przeciwnika.

     - Miałeś – odparł Mario ze smutkiem. – Dopóki żył Martin. Teraz, gdy go zabrakło, wszystko się zmieniło.

     - Taaak… - westchnął Ocato. – Teraz wszystko się zmieniło. Ale prawo nadal obowiązuje. A ja nie mam prawa do korony, więc żaden z dziewięciu bogów nie pobłogosławiłby mojego uzurpatorstwa i nie pomógłby mi w tym. A wierz mi, bez boskiej pomocy, długo bym na tronie nie posiedział. Tym miejscem targają tak potężne siły, że tylko wola bogów może kogoś utrzymać na tronie. Ty też nie dokonałbyś tylu bohaterskich czynów, gdyby bogowie odwrócili się od ciebie. Czy nie miałeś czasem wrażenia, że udało ci się coś, co praktycznie nie miało prawa się udać?

     - Wiele razy – przyznał Mario. – Dopisywało mi niesamowite szczęście.

     - To nie szczęście – Ocato pokręcił głową. – To boska pomoc. To świadczy też o tym, jak ważna była dla nich twoja misja, bo oni rzadko mieszają się do naszych spraw, które zwykle wydają się im błahe i nieistotne.

     - Daedry też mi pomogły – mruknął. – Zwłaszcza Meridia.

     - Nie wszystkie daedry są złe – uśmiechnął się Ocato. – Wiem, że pomogłeś Meridii, a ona ci się odwdzięczyła. Jeśli mogę ci coś poradzić, spróbuj zapewnić sobie też opiekę Azury. W jej życzliwość chyba nie wątpisz? Zastanowiłbym się też nad Malacathem. Może niezbyt miły, ale sprawiedliwy. Przyda ci się każda pomoc.

     - Już nie – westchnął Mario. – Moja misja się skończyła. Wrota Otchłani pozamykane, Kryzys Otchłani skończył się…

     - Kryzys dopiero nadciąga – westchnął Ocato. – Uwierz mi, nadciąga czas bardzo niespokojny. Wyleje się jeszcze wiele zła, choć już nie z Otchłani, a po prostu z ludzkich serc. Człowiek tak szlachetny jak ty, nie będzie patrzył na zło obojętnie, nie wierzę w to. Za to wierzę w ciebie.

     Dziś Mario, krocząc obok Jauffrego, przypomniał sobie te słowa. I przez chwilę zrobiło mu się wstyd. Jest żołnierzem. Oficerem nawet. A jednak pozwala na to, by jego własny ból wziął górę nad obowiązkiem, z którego nikt go nie zwolnił. Cesarz nie żyje, ale cesarstwo istnieje nadal.

     - Mistrzu – odezwał się bezwiednie. – Wciąż jestem na twoje rozkazy. Jeśli uważasz, że powinienem wrócić z tobą, powiedz tylko słowo, a wrócę. Może nawet tak będzie lepiej…

     Jauffre zwrócił ku niemu swą łysiejącą głowę.

     - Wiem o tym – zapewnił. – Wiedziałem już w chwili, w której przyjmowałem cię do naszego zakonu. I teraz wydaję ci rozkaz: odpocząć! Jedź do swej ukochanej. Czeka na ciebie. Należy jej się trochę radości. Odwiedź kaplicę Azury, jak chciałeś. Ochłoń, uspokój myśli. A gdy to się stanie, wróć. Do nas, albo może od razu do Anvil.

     - Anvil? – zdumiał się Mario. – Dlaczego do Anvil?

     - Bo dzieje się tam coś niedobrego – odparł Jauffre, trąc czoło. – Spustoszono świątynię i wszystko wskazuje na to, że maczały w tym palce jakieś ciemne siły.

Anvil - świątynia Dibelli

     - Daedry?

     Jauffre potrząsnął głową i rozłożył ręce.

     - Nie wiemy. A dobrze byłoby się dowiedzieć. Mam tam kilku ludzi, więc trzymam rękę na pulsie. Zareaguję, gdy wydarzy się coś więcej. Ale i tak zamierzałem cię tam wysłać, gdy już dojdziesz do siebie. Trzeba powęszyć i to dyskretnie. Bardzo dyskretnie, żeby nie spłoszyć kogoś, kto może coś wiedzieć. Daedry wydają się oczywistą odpowiedzią, a ty masz z nimi największe doświadczenie z nas wszystkich. Oczywiście, pewności nie mamy. W zasadzie nic nie wiemy. Tyle tylko, że któryś z kapłanów znalazł jakiś magiczny ślad, nie pochodzący z naszego świata. Może to mieć coś wspólnego ze sprawą, ale może to też być zwykły przypadek. Czy to daedry? Być może. Ale jeśli już, to raczej nie słudzy Dagona. Ślad podobno pochodził z Mroźnej Przystani. To inna płaszczyzna Otchłani.

     - Któż więc?

     Jauffre znów wzruszył ramionami. Przeszedł przez główną bramę miasta i zbliżył się do oczekującego go oddziału Ostrzy. Jena stała na przedzie, trzymając za uzdę konia, na którym arcymistrz przybył do stolicy.

     - Jak mówiłem, nie wiemy – odrzekł Jauffre, chwytając wierzchowca za uzdę i poklepując go po szyi. – To zresztą nie muszą być niczyi słudzy, a już na pewno nie Dagona. Moi śledczy, po konsultacji z najróżniejszymi kultystami zasugerowali, że Mroźna Przystań wskazuje na Meridię, a to jest już bardzo dziwne.

     - Meridia? – Mario aż przystanął. – A dlaczego Meridia miałaby szkodzić ludziom?

     - Nie mówię o samej Meridii, tylko o tym, że ślad prawdopodobnie pochodził z jej dziedziny. Wątpię, by ona sama miała z tym wspólnego coś więcej. Chyba, że w świątyni odbywały się jakieś zakazane obrzędy.

     - Nekromancja?

     Jauffre znów się uśmiechnął.

     - Nie wiem, trzeba to sprawdzić. Jesteś jej wybrańcem. Jeśli ona ma z tym coś wspólnego, tobie najprędzej uda się to dostrzec.

     Dosiadł konia i skinął mu głową.

     - Ale jak mówiłem, to nic pilnego – uśmiechnął się ciepło. – Ruszysz, gdy poczujesz się gotów. Kilka tygodni nie zrobi nam różnicy.

     Uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Mario zasalutował. Odpowiedział na kilka pozdrowień. Baurus uścisnął mu dłoń. Cyrus pomachał z daleka. Jena mrugnęła do niego na poły zalotnie, na poły życzliwie.

     A potem oddział skierował się na most. Mario patrzył jak się oddalają i poczuł się strasznie samotny. Wiedział już, że najpóźniej jutro opuści stolicę i wyruszy na zachód. Do Skingrad.

     Do Falanu!

     A stamtąd było blisko do Anvil…

Anvil

*          *          *

     - Nie za wcześnie zlecasz mu kolejną misję? – Cyrus zbliżył swego konia do wierzchowca arcymistrza. – Chłopak jest załamany. Potrzebuje czasu na dojście do siebie.

     - Wiem co robię – odrzekł Jauffre. – Dostał tyle czasu ile będzie mu potrzebne. Ale nie wykorzysta go, zobaczysz. Ciekawość mu nie pozwoli. Zasiałem ziarno, które wkrótce wykiełkuje. To niespokojny duch, nie usiedzi długo na miejscu.

     Cyrus pokręcił głową.

     - No tak, ale czy nie należało zaczekać, aż znów będzie sobą.

     Jauffre roześmiał się.

     - Właśnie wtedy stanie się sobą – odparł. – Trzeba czymś zająć jego myśli. Uwierz mi, najprędzej dojdzie do siebie, gdy zacznie węszyć w Anvil. Na smutek najlepszym lekarstwem jest działanie. I to takie działanie, które wymaga myślenia.

     Cyrus wydawał się nieprzekonany.

     - W ramionach swojej ukochanej szybko o tej sprawie zapomni.

     Jauffre spojrzał na niego rozbawiony.

     - Uwierz mi – zniżył głos. – On już o tym myśli!

     I uśmiechnął się sam do siebie.

     Oddział Ostrzy powoli znikał między drzewami.



KONIEC

28.10.2021


2 komentarze:

  1. Tak to własnie jest, przeżywają taki stan np wracający z miejsc objętych wojną żołnierze, albo wracający z misji lekarze. Więc poniekąd rozumiem "tęsknotę" za Otchłanią.
    Wszystko pieknie, nie podoba mi sie tylko ostatnia linijka.
    Koniec tej części, prawda? Jedziemy dalej w inną historię?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to ten wątek krzyżowca w Anvil. Jest dość rozbudowany, ale nie na tyle, by tworzyć z niego nową powieść. Nie wiem jeszcze, zastanowię się. Może go kiedyś rozpocznę.
      A na razie - niestety, koniec.

      Usuń