Rozdział III

     Przez chwilę stał bez ruchu. Poczuł nagłe łzy, cisnące mu się do oczu. Być tak blisko wolności i znów ją utracić! Przecież teraz jedyna droga prowadziła z powrotem do celi. Zrezygnowany, usiadł, opierając się plecami o mur. Odruchowo podniósł z ziemi tlącą się pochodnię. Dmuchnął w nią. Ogień znów rozpalił się żywym płomieniem. Zrobiło się jaśniej. Rozjaśniło się też w jego głowie.

     - Oni musieli tu jakoś wejść – pomyślał, zerknąwszy na ciała tajemniczych postaci, w czerwonych szatach. – Może ktoś z nich ma klucz?

     Zaczął badać zwłoki. Z wahaniem dotknął czerwonej szaty postaci, leżącej obok. Jeszcze przed chwilą przecież widział wyraźnie, że napastnik miał na sobie czarno-czerwoną zbroję, a w dłoni krótki, prosty miecz. Teraz po uzbrojeniu nie pozostał nawet ślad. Zdawał sobie sprawę, że musiała tu zostać zaprzęgnięta jakaś magia, zapewne ze Szkoły Przywołania. Spodziewał się, że szata ma jakieś magiczne właściwości. Umarłemu już się na nic nie przyda, ale on mógłby z niej skorzystać. Spotkał go jednak zawód. To była zwykła tkanina, choć dobrego gatunku i zapewne bardzo droga. I wcale nie zaklęta, bowiem tak potężne zaklęcie z pewnością zamanifestowałoby się jakimś magicznym połyskiem, lub nawet wyczuwalnymi wibracjami. Cetegus niezbyt dobrze znał się na magii. Jednak, jak każda żywa istota, miał w sobie porcję many – magicznej energii. Prawie jej nie używał, stąd nie ćwiczona, była słaba, a on niezbyt dobrze się nią posługiwał. W miarę dobrze znał i czasem stosował tylko pomniejsze zaklęcie samouzdrawiania, którym mógł zaleczyć sobie niewielkie rany. Zaleczanie poważniejszych obrażeń wymagało długiego oczekiwania, aż mana mu się zregeneruje i będzie mógł użyć zaklęcia ponownie. Kiedyś jeden mag z Kvatch nauczył go też zaklęcia, zwanego Flarą, ze Szkoły Zniszczenia. Polegało ono na rzuceniu w cel niewielkiej kuli ognia, dobrej do zabicia myszy, ale raczej niczego większego. Używał go więc niezbyt często, głównie do rozpalania ogniska.

     Z westchnieniem podszedł do zwłok jedynego członka Ostrzy, który poległ w tym starciu. Była to ta sama kobieta, która razem z Baurusem przeprowadziła cesarza przez jego celę. Oficer Ostrzy. Cetegus pochylił się nad nią z szacunkiem. Oto prawdziwa oficer! Nie chowa się za plecami żołnierzy, tylko walczy w pierwszej linii i jeśli trzeba, oddaje życie za sprawę. Leżała twarzą do ziemi. Mario delikatnie wsunął dłoń pod hełm i dotknął jej szyi. Nie żyła już. A nawet gdyby żyła, i tak zapewne nie umiałby jej pomóc. Jej prawa dłoń wciąż spoczywała na mieczu. Chwycił go i wyciągnął spod martwego ramienia. Machnął nim kilka razy.

     Świetny! Lekki i sprężysty. Wprawny szermierz mógł dokonać nim niemałego spustoszenia. Długa rękojeść umożliwiała zadawanie ciosów z obu rąk, a lekkość klingi umożliwiała też walkę z jednej. Spojrzał na błyszczącą głownię. Zabrać, czy zostawić? Domyślał się, że tylko pośpiech w ewakuacji cesarza sprawił, iż żaden z Ostrzy nie poszukał i nie zabrał tego miecza ze sobą. To była broń, owiana legendą. Należała do Ostrzy i tylko do Ostrzy. Używanie jej przez kogoś, nie będącego członkiem tej organizacji, było uważane co najmniej za poważne wykroczenie przeciw kodeksowi honorowemu, jeśli nie wręcz za przestępstwo. Każdy członek Ostrzy, widząc ją w obcych rękach, miał prawo zażądać jej zwrotu, a w razie odmowy – zabić.

     - Chyba po nią nie wrócą – pomyślał. – Zresztą, gdy jakiegoś spotkam, udam głupiego i oddam…

     Schylił się po pochwę i delikatnie, jakby bał się że naruszy spokój zmarłej, rozpiął sprzączkę, przypinającą ją do pasa. Już miał wsunąć ostrze do sztywnego, skórzanego pokrowca, gdy przenikliwy pisk za jego plecami kazał mu się natychmiast odwrócić. Niestety, wykonał ten obrót nieco za szybko i zaplątały mu się nogi. Rymnął z hukiem na ziemię, na szczęście nie czyniąc sobie wielkiej krzywdy. Katana jednak wypadła mu z ręki i potoczyła się z brzękiem po kamiennej posadzce.

     - Wojownik, psiakrew! – zaklął w myślach. – Taki ze mnie wojownik…

     Zerwał się błyskawicznie. Wielki szczur wychylił się z dziury w ścianie i stanął w słupku, na tylnych nogach, uważnie węsząc. Dostrzegł Maria i w jego oczach pojawiła się agresja. Mario słyszał o szczurach kanałowych. Były znacznie większe od zwykłego szczura wędrownego. Miały rozmiary niedużego psa i były bardzo agresywne. Zatoczył okrąg pochodnią, by go postraszyć, ale szczur chyba niespecjalnie bał się ognia, bo zbliżał się powoli, ale nieubłaganie, groźnie marszcząc nos i pokazując siekacze, długie jak jego kciuk. Mario, nie odrywając od niego oczu, schylił się i namacał katanę. Z bronią w ręku poczuł się pewniej.

     Atak nastąpił błyskawicznie.

     Szczur, jak wystrzelony z procy, rzucił się w stronę jego gardła. Mario odruchowo zasłonił się mieczem. Szczur trafił w ostrze z taką siłą, że klinga uderzyła Maria w czoło, na szczęście tępą stroną. Jego błąd – trzymał miecz za blisko twarzy. Natychmiast wyciągnął ramię na całą długość. Za to szczur zranił się dotkliwie. Zakwilił boleśnie, ale ponowił atak. Tym razem Mario trzymał miecz mocno. Szczur sam rozpłatał sobie brzuch w starciu z ostrą jak brzytwa klingą. Upadł u jego stóp i zdezorientowany zaczął brodzić we własnych wnętrznościach. Mario, choć jako myśliwy przywykły do widoku zwierzęcej krwi, wzdrygnął się na ten widok. Zamachnął się i zadał mu cios litości, odcinając głowę od tułowia. Bezgłowe ciało znieruchomiało. Tylko łapki drgały mu jeszcze przez chwilę.

     Cetegus podszedł z ciekawością do dziury w murze, z której wypełzł szczur. Wyskrobały ją wielkie szczury kanałowe, więc jej rozmiary były na tyle duże, że ktoś tak szczupły jak on pewnie zdołałby się przez nią przecisnąć. Przyświecił pochodnią. Po drugiej stronie znajdował się naturalny chodnik, coś jakby ciąg jaskiń, prowadzący – niewykluczone – na zewnątrz. Niewiele się namyślając, wpełzł przez szczurzą dziurę i znalazł się w jaskini. Ku swemu zdziwieniu, pierwszą rzeczą, jaką zauważył były ludzkie zasuszone szczątki, a przy nich łuk i na pół zmurszały kołczan z kilkunastoma strzałami. Uśmiechnął się sam do siebie. Zabrał go, oczywiście. Tą bronią potrafił się posługiwać jak mało kto. Poczuł się więc pewniej. Łuk miał pordzewiałe, żelazne okucia, a ponieważ cięciwa już od jakiegoś czasu była stale napięta, odkształciła go nieco, przez co stracił na sile. No i aż prosił się o nową cięciwę, ale póki co stara musiała wystarczyć. Dalej znalazł kolejny szkielet, a przy nim nieźle zachowany pas z przytroczoną pochwą, w której tkwił krótki, żelazny miecz. Broń nie była zbyt poręczna, w dodatku klingę pokrywały wżery. Ale zabrał ją również. Nigdy nie wiadomo, co może mu się przydać.

     Krocząc dalej, napotkał jeszcze kilka agresywnych szczurów. Rzuciły się na niego, ale zdołał się przed nimi obronić – kilka cięć miecza i trzy truchła zasłały polepę. Dalej jednak posuwał się coraz ostrożniej, z łukiem w dłoni. Zawsze to lepiej ustrzelić napastnika z daleka.

     Idąc coraz dalej, napotykał na coraz więcej skarbów. Potrzaskane skrzynie z jakimiś narzędziami, zmurszały worek z ziarnem, na pół zjedzonym przez szczury, kilka ludzkich szkieletów, zapewne śmiałków, którzy dawno temu zapuścili się w te jaskinie i zostali w niej na zawsze. Przy każdym z nich znajdował coś cennego. A to nóż, a to skórzany pas, a to kilka strzał. Znalazł nawet lekko pordzewiałą, żelazną zbroję. Nie wziął jej jednak, stwierdzając, że jest zbyt ciężka, aby się nią obarczać. W dodatku poruszanie się w niej powodowałoby hałas, a tego chciał uniknąć. Za to  dalej natknął się na kilka rozlatujących się skrzyń. W jednej znalazł kilka złotych septimów, w innej kilka strzał, nieźle zachowanych, w jeszcze innej płócienny woreczek z jakimś cynowym kielichem i małym zwojem szarego, lnianego płótna, a obok kawałek sznurka. Z woreczka i sznurka zrobił sobie prowizoryczny plecak. Postanowił wszelkie znalezione skarby zabierać ze sobą. Sprzeda je za parę groszy jakiemuś kupcowi i kupi sobie za to coś do jedzenia.Może nawet starczy na jakieś skromne ubranie… Posili się, nabierze nieco sił. Potem upoluje sobie coś konkretnego. Znów się posili. I wyruszy przed siebie, ku następnej przygodzie. Losu banity, jak sądził, nie musiał się już obawiać. W końcu, sam cesarz oznajmił mu, że jest wolny.

     Łuna, migocząca na ścianach sprawiła, że zatrzymał się w pół kroku. Czym prędzej rzucił swoją pochodnię na ziemię i zadeptał. W lewej dłoni wciąż trzymał łuk. Nałożył strzałę i zaczął się skradać. A to potrafił robić doskonale. Nieraz udało mu się podejść niczego nie podejrzewające stadko jeleni. Choć nie polował na nie, często zakradał się w pobliże chmary, tylko po to, aby na nie popatrzeć. Skoro tak czujne i płochliwe zwierzęta jak jelenie dawały mu się podejść, co za problem zrobić to samo z człowiekiem, czy innym stworem?

     Ostrożnie stawiał stopy, obute w rozlatujące się, płócienne łapcie, podbite od spodu skórą. Podświadomie, instynktownie wyczuwał moment, w którym mógł się poruszyć, a w którym należało zastygnąć w bezruchu. Trzymał się ciemnej strony korytarza. W absolutnej ciszy usłyszał cichy dźwięk palącej się głowni i coś jeszcze, jakby chrapliwy oddech. Delikatnie pociągnął nosem. Bardzo delikatnie, część powietrza wciągając nosem, część ustami. Ten sposób pozwalał na wyczucie nawet najsłabszego zapachu.

     To był goblin. Jeszcze go nie widział, ale już wyczuł ten charakterystyczny, ziemisty zapach jego ciała. Goblina zresztą trudno było nie wyczuć. Poczuł, jak na rękach stawiają mu się włosy. Miał dwa wyjścia – wycofać się cichcem, albo zastrzelić, póki tamten nie spodziewał się ataku. Musi położyć go jednym strzałem, bo może nie mieć okazji oddać drugiego. Te agresywne stwory miały doskonały wzrok, przystosowany do ciemności. Były też bardzo zwinne i szybkie, a także nad podziw silne, gdy weźmie się pod uwagę ich wychudzone sylwetki. Tworzyły prymitywną, plemienną cywilizację. Bez wątpienia były rozumne, ale nie na tyle, by nauczyć się współżycia z ludźmi. Zresztą, jak tu nawiązać z nimi kontakt? Spotkanie od wieków przeżywał tylko ten, kto pierwszy zauważył przeciwnika. I obie strony w zasadzie tylko się broniły. Ot, ironia losu!

     Wolno napiął łuk. Wychylił się lekko zza ściany. Stwór stał tam, bokiem do niego, wpatrując się we wnętrze jakiejś skrzynki. Nie było mowy o ominięciu go – korytarz był w tym miejscu za wąski. Delikatnie zwolnił cięciwę.

     Strzała uderzyła bezbłędnie – w samo ucho. Przeszła na wylot przez czaszkę, powalając go na ziemię, ale o dziwo, goblin wciąż żył. Czym prędzej nałożył więc drugą strzałę i władował mu prosto w oko. Tego nie przeżyje żaden stwór.

     Przekroczył martwe ciało i ostrożnie wychylił się zza następnego zakrętu. Ciemno. Wrócił więc do zwłok, podniósł wciąż tlącą się pochodnię goblina i zajrzał do skrzyni. Musiała zostać tu przytargana całkiem niedawno. Znalazł w niej jakieś szmaty, ale było tam też kilkanaście strzał, sakiewka z dwudziestoma kilkoma septimami i jakiś oszlifowany kamień, zapewne szlachetny. Uradowany wcisnął strzały do kołczana, resztę wrzucił do swego worka i ruszył dalej.

     Dość długo szedł ciemnymi tunelami. Raz trafił na goblińską osadę, gdzie paliło się ognisko i przebywały aż trzy osobniki, w tym szaman, uzbrojony w magiczny kostur. Nie miał wyjścia – musiał walczyć. Zlikwidował cichcem najpierw jednego, potem drugiego. Wystarczyło po jednej strzale. Na szamana zajął lepszą pozycję – za naturalnym filarem, za którym mógł się w razie czego skryć.

     Szaman, na szczęście, nie usłyszał ani uderzeń strzał, ani przewracających się ciał swych towarzyszy. Siedział na drewnianym stołku, oparty o ścianę i zdawał się drzemać. Był to stary już osobnik i zapewne nie najlepiej słyszał. Wyglądał tak niezdarnie, że w pierwszej chwili Mario poczuł litość. Może dałoby się go jakoś ominąć? Zerknął na korytarz, czerniejący po drugiej stronie. Walały się tam jakieś rupiecie, jakieś potrzaskane deski i bogowie wiedzą, co jeszcze. Pokręcił głową i zmienił zdanie. To nie był człowiek, to był goblin. Nawet stary, miał znacznie lepszy słuch niż człowiek w jego wieku. Mógł się obudzić w każdej chwili. Najgorsze, że nie wiedział, jakim czarem naładowany został kostur. Jeśli odbierał magiczną siłę, to pół biedy i tak jej nie używał. Ale jeśli paraliżował przeciwnika? Albo raził piorunami? W dodatku, goblińscy szamani zwykle znali magię Przywołania. Mógłby przywołać sobie jakiegoś groźnego pomocnika, na przykład kościotrupa, uzbrojonego w miecz i tarczę.Miałby zostawiać sobie takiego wroga za plecami? Za duże ryzyko.

     - Przykro mi – szepnął bezgłośnie, zwalniając cięciwę.

     Stary goblin nawet nie wiedział, kiedy umarł. Strzała w czoło oznaczała natychmiastową śmierć.

     W obozowisku goblinów znalazł trochę żywności. Wiedział, że stwory te żywiły się głównie mięsem szczurów, którego nie miał zamiaru dotykać. Kilka zapasionych sztuk kotłowało się nawet w głębokim dole, najwyraźniej prowizorycznym kojcu, a nad ogniskiem przypalał się właśnie inny, wypatroszony i odarty ze skóry. Ale w stojącej obok skrzynce leżało kilka jabłek, dwie główki sałaty i bochenek czerstwego chleba, a także kilka butelek taniego wina. Wszystko to zapewne pochodziło z kradzieży, bowiem żyjące pod ziemią gobliny nie potrafiły uprawiać ziemi, ani wypiekać chleba. Ta żywność z pewnością przeznaczona była dla szczurów. Chciwie chwycił jabłko i pożarł je w mgnieniu oka. Potem wyciągnął miecz i ukroił sobie pajdę chleba. Przeżuwając twarde pieczywo, zaczął rozglądać się po pieczarze. Znalazł trochę strzał, żelazny sztylet i sfatygowaną, skórzaną tarczę. No i najważniejsze – kostur szamana. Wyglądał nieciekawie, jak rozgałęziony u góry kijek, ale i tak postanowił go wypróbować.

     Strzał z kostura nie był łatwą sztuką. Ta magiczna rzecz nie miała żadnego spustu, czy innego przycisku. Trzeba było uczynić to samą silą woli. Mario próbował kiedyś tej sztuki i wiedział, co trzeba zrobić, aczkolwiek brakowało mu wprawy. Skierował główkę laski w stronę, z której przyszedł. Uspokoił oddech i wyobraził sobie, że z każdym oddechem energia magiczna przepływa przez ręce do główki kostura. Koniec laski zajarzył się bladym, błękitnym światełkiem. Jeszcze jeden wdech – poczuł mrowienie w dłoniach – i wydech, tym razem bardziej energiczny. Poczuł, jakby lekkie wibracje przebiegły mu po rękach i nagle główka kostura strzeliła oślepiającą błyskawicą, która z głośnym trzaskiem uderzyła w kamienną ścianę.

     Upuścił laskę i zacisnął powieki. Gdy je na powrót otworzył, był tak oślepiony, że niczego nie widział. Zrugał sam siebie za tę lekkomyślność, ale kostur podniósł. Był dla niego bezużyteczny, bowiem w walce trudno o skupienie i koncentrację, a ta była niezbędna do oddania strzału. Nie miał wprawy i nie znał zbyt dobrze technik kierowania przepływem many. Ale może go sprzedać jakiemuś kupcowi. Za coś takiego na pewno dostanie kilkaset septimów. Magiczne laski były bardzo cenne. W Cesarskim Mieście był nawet kupiec, który się w nich specjalizował. Mario nie znał go, ale nieraz przechodził obok jego sklepu. Pamiętał szyld, drewniane drzwi i schodki, prowadzące na wysoki parter jasnoszarej kamienicy.

     Podjadł jeszcze trochę, czekając, aż wróci mu widzenie. Popił kilkoma łykami wina – nie za dużo, tylko tyle, by trochę się pokrzepić. Wkrótce też krew zaczęła w nim krążyć intensywniej i poczuł się znacznie lepiej. Zapakował swoje skromne skarby i ruszył dalej.

     Co jakiś czas napotykał na leżące na ziemi strzały z żelaznymi grotami. Niektóre połamane, albo z poobrywanymi piórkami, ale zdarzały się też całe. Te pracowicie zbierał. Zapewne jakiś śmiałek, prawdopodobnie niejeden, spróbował tu zapolować na gobliny. Może to nawet był ten, którego szkielet znalazł w jaskini? Na koniec napotkał jeszcze jednego dziwnego przeciwnika. Oto po jaskini błąkał się… zombi. Na pól zgniłe, ludzkie ciało, ożywione magicznym sposobem, zapewne dość dawno temu, wciąż błądziło pod podziemiach. Widok był makabryczny. Cetegus, jak każdy normalny człowiek, brzydził się nekromancją. Nie wiedział, czy zombi coś czuje, wiedział jednak, że można je zabić, bo to nie pierwszy nieumarły, jakiego w swym życiu napotkał. Kilkakrotnie w przeszłości zapuszczał się do ayleidzkich podziemi, jakie pozostały po białych pałacach, niegdyś gęsto rozsianych po całym Cyrodiil. Czasem schodził tam w poszukiwaniu kamieni Welkynd, albo znacznie rzadszych klejnotów, zwanych Varla – święcących w ciemnościach magicznych kryształów, jakie czasem można było tam znaleźć, a które osiągały dość wysokie ceny. Widział tam niejeden chodzący po podziemiach szkielet, albo błąkające się na pół rozłożone ludzkie ciało, bez głowy, czy ręki. Wiedział też, że można je uciszyć strzałą, choć raczej nie jedną, mieczem, albo zaklęciem ze Szkoły Zniszczenia. Po prostu, bronią. Przy czym, nieważne było, w co się trafiło. Organy nieumarłych i tak były już w strzępach. Żywego wroga uśmierciłby strzałą w głowę, w szyję, lub w serce, ale tutaj należało po prostu strzelać i trafiać. Najlepiej w korpus, bo najłatwiej trafić. Każda strzała, czy każdy cios odbierały nieumarłemu jakąś część żywotności. W jaki sposób to działało, nie miał pojęcia. Z pewnością nie grot, ani nie ostrze zabijało nieumarłego. Może w ten sposób koncentrowała się wola wojownika i to ona powodowała zniszczenie magicznej siły? Nieważne. Ważne, że można było to zrobić.

     Zombi po pierwszej strzale zatrzymał się, jakby zdziwiony. Przekręcił głowę z pustymi oczodołami w lewo i w prawo, zupełnie jak żywy, rozglądający się wokół człowiek, ale nie dostrzegł ukrytego w cieniu strzelca. Druga strzała zachwiała nim. Zrobił kilka niepewnych kroków, potem zawrócił zdezorientowany. Trzecia strzała rzuciła nim o ścianę, od której odbił się jak pijany. Czwarta rozłożyła go na ziemi. Delikatna, ledwo dostrzegalna poświata, otaczająca martwe ciało, znikła. Ciemna moc została wygnana. Tym razem nie była zbyt silna. Zapewne nekromanta, który ożywił te zwłoki, sam już nie żył. Często bowiem ta siła regenerowała się, gdy zombi wciąż znajdował się w polu działania nekromantów. Wtedy to był naprawdę trudny i ciężki do uśmiercenia przeciwnik. Kiedyś musiał wpakować w takiego cały kołczan strzał, a i tak nie dał mu rady – musiał uciekać z podziemi jak niepyszny.

     Cetegus otarł czoło i ruszył dalej, w kierunku niewyraźnego światła, jakie dostrzegał w oddali. Szedł coraz szybciej, aż doszedł do miejsca, w którym jaskinia znów stykała się z podziemnymi korytarzami, wykonanymi rękami człowieka. I znów natknął się na pobojowisko. Na posadzce leżało kilka ciał, w długich czerwonych szatach. Następni napastnicy…

     - Widziałeś więźnia? – rozległ się słaby głos, po którym rozpoznał cesarza.

     - Nie… - brzmiała odpowiedź

     Głos należał chyba do Baurusa.

     - Myślisz, że poszedł za nami?

     - Nie wiem, panie.

     Na pewno Baurus!

     - Wiem, że poszedł – odrzekł cesarz i chyba w jego głosie brzmiał uśmiech.

     Ośmielony tym wysunął się z cienia. 

     - Znowu ten więzień! – warknął Baurus na jego widok.

     Mario rozejrzał się po oświetlonym kagańcami korytarzu i wzruszył ramionami.

     - Nie szukałem was – mruknął dość głośno. – Idę swoją drogą. Skąd miałem wiedzieć, że znowu się na was napatoczę?

     Ale na Regdardzie nie zrobiło to wrażenia.

     - Zabić go! – krzyknął do żołnierza, stojącego najbliżej. – On może być jednym z nich!

     - Nie! – cesarz władczym gestem uniósł dłoń i zatrzymał żołnierza, który już zmierzał w stronę więźnia. – On nie jest jednym z nich!

     Spojrzał na Maria niemal z czułością.

     - On może nam pomóc – oświadczył niespodziewanie. – On musi nam pomóc!

     Baurus wydawał się być niezdecydowany. Ponownie jednak usłuchał rozkazu.

     - Jak sobie życzysz, panie.

     Cesarz spojrzał na Maria uważnie.

     - Podejdź bliżej – rzekł. – Wolałbym nie krzyczeć.

     Cetegus posłusznie zbliżył się do władcy, pilnując, by trzymać łuk opuszczony. Czuł, że cesarz z niewiadomych powodów uznaje go za przyjaciela, ale bał się Ostrzy, o których wiele słyszał, a jeszcze niedawno widział ich w akcji. I wiedział, że powinien się ich bać.

     - Oni nie rozumieją, dlaczego ci ufam – odezwał się Uriel Septim, na tyle głośno, że słyszeli go także pozostali. – Jak mogę im to wyjaśnić? Oni nie widzieli tego, co ja widziałem. Czy znasz Dziewięciu Bogów?

     Mario spąsowiał. Nigdy nie był człowiekiem religijnym, a do bogów podchodził raczej obojętnie. Uważał, że jest zbyt mało znaczącą postacią, by którykolwiek bóg mógł się nim zainteresować. Zła nikomu nie czynił, ludziom, kiedy mógł, pomagał… Nie miał sobie nic do zarzucenia. Po co miałby się przejmować bóstwami? Nie odważył się jednak wyjawić tego przed cesarzem.

     - Dziewiątka chroni nas i prowadzi – odrzekł, przypominając sobie w czas słowa pewnego mnicha ze Skingrad.

     - I zsyła wizje – odrzekł cesarz. – Widziałem przyszłość. Straszną przyszłość. Widziałem Otchłań.

     Mario zadrżał. Czyżby te sny, które dręczyły go od jakiegoś czasu, były wizją, przysłaną przez bogów?

     - I wiem coś jeszcze – cesarz spojrzał mu w oczy. – Ty też to widziałeś. Wiem to, bo tam byłeś. Obaj bierzemy udział w tej szalonej grze. Ale mój czas się kończy, a twój zaczyna. Musisz ponieść swoje przeznaczenie, jakie wyznaczyli ci bogowie. Również wtedy, a może właśnie wtedy, gdy mnie już zabraknie.

     Kilkoro Ostrzy słuchało tej przemowy ze zdziwieniem, ale nie większym od zdumienia samego Mariusa. Baurus zmarszczył brwi i spojrzał na niego badawczo.

     - Musimy trzymać się razem – odezwał się znów cesarz. – Przez tę krótką chwilę, jaką nam dano.

     Władca porozumiał się wzrokiem z młodym Redgardem. Ten przymknął powieki, jakby w oszczędnym geście potwierdzenia.

     - No dobrze, chodź z nami – machnął ręką. – Zabezpieczaj nam tyły.

     I nie czekając na odpowiedź, ruszył przodem. Oprócz niego było z nimi jeszcze dwóch innych członków Ostrzy. Jeden szedł tuż za nim, potem cesarz, drugi za cesarzem. Mario zajął miejsce na końcu, nie bardzo wiedząc, co ma robić. O tyle było lepiej, że mógł korzystać ze światła, jakie nieśli pozostali i mieć ręce wolne. Chwycił więc łuk i nałożył strzałę na cięciwę. W razie czego zdąży wystrzelić choć raz, a potem odrzuci łuk i sięgnie po miecz.

6 komentarzy:

  1. no tak, drogi często się łączą ponownie, nawet jeżeli tego nie chcemy,
    to może jest przeznaczenie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro wszyscy dookoła mu to powtarzają, to pewnie będzie musiał w to uwierzyć.

      Usuń
  2. Podobno w wizjach sennych ukazuje się nam czasami przyszłość. Nie wiem, mnie od od wielu miesięcy nic się nie śni. I nie wiem czy to dobrze czy źle. A bardzo,bardzo wiele lat temu wyśnił mi się temat egzaminu.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja z kolei słyszałem, że sen to taki kamerdyner dla naszych myśli. Wszystko, o czym myśleliśmy i co czuliśmy, zostaje w nocy uporządkowane i powkładane do właściwych szufladek - lub wyrzucone. Przynajmniej w męskim umyśle, bo wiadomo, że w żeńskim wszystko jest ze sobą połączone i żadnych szufladek nie ma :)

      Usuń
  3. Poniekąd myślałam, że się wywinie w ten sposób,m choc szczurów w mojej wizji nie było. ;) Nie wiem dlaczego, bo bardzo podobna sytuacja miała miejsce w horrorze Kinga, który własnie zaczełam czytać. Szczury sa inteligentne, to sie pojawiaja często.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie lubię Kinga. Próbowałem czytać i nawet przeczytałem kilka powieści i opowiadań, ale nie zachwycił mnie. Nie mój klimat. Jedynie "Wzorowy uczeń" do mnie trafił, za to trafił mocno.

      Usuń