Minęło aż półtora tygodnia, zanim zjawił się pod murami Chorrol. Nie miał już na sobie więziennych łachmanów, tylko zdobytą na bandzie zbójów całkiem niezłą kolczugę, wciągniętą na płócienny kaftan, skórzane buty i takież spodnie, ze skórzanymi, sztywnymi wszywkami na udach i goleniach. Żelazny łuk również ustąpił miejsca nowemu, stalowemu, w znacznie lepszym stanie. W kryjówce banitów znalazł też skrzynkę, z kilkudziesięcioma septimami, więc na brak pieniędzy nie mógł narzekać. Zwłaszcza po sprzedaży zdobytego na goblinach magicznego kostura i łupów, składających się z broni, zbroi i innych co bardziej wartościowych szpargałów całej pięcioosobowej bandy. Ich kryjówkę odkrył w jaskini, którą znalazł wkrótce po wydostaniu się z podziemi, niedaleko wylotu kanałów Cesarskiego Miasta. Od razu odgadł, że ma do czynienia z bandą osławionych banitów, o której słyszał w stolicy. Kiedyś cichcem oddaliłby się stamtąd, dbając jedynie, by go nie zauważono. Jednak teraz coś się w nim odmieniło. Co powiedziałby cesarz, gdyby ujrzał, że nie ma zamiaru bronić mieszkańców przed banitami? Jak zareagowałby Baurus? On na pewno by się nie wahał. A Mario bardzo chciał być taki jak on. Taki młody, a widać było, że nie tylko potrafi świetnie walczyć, ale przede wszystkim głowę ma nie od parady. To opanowanie, ta jasność umysłu, gdy zaraz po klęsce wiedział co należy robić, to wszystko niesamowicie mu zaimponowało. Nie, nie może tak tego zostawić. Przez chwilę namyślał się, czy nie sprowadzić tutaj straży, ale zmienił zdanie. Jak postąpiłby w jego sytuacji członek Ostrzy? Zapewne sam załatwiłby tę bandę. Czując w sobie przypływ niezwykłej siły, postanowił zadziałać sam. Był przecież świetnym łucznikiem, w dodatku potrafiącym się cicho poruszać i doskonale widział w ciemności. Miał nad zbójami przewagę i uznał, że należy ją teraz wykorzystać. Po cichu zagłębiał się coraz dalej do wnętrza jaskini, eliminując każdego przestępcę z daleka, zanim ten zdążył go dostrzec. Nie miał przy tym żadnych wyrzutów sumienia. To przecież byli przestępcy, nierzadko mordercy, o których słyszał niejedno. Wyręczał tylko cesarskie sądy i kata, zatrudnionego w więzieniu. Gdzieś tam zatliła się wprawdzie iskierka współczucia, jako że sam jeszcze niedawno drżał przed katowskim toporem. Ale on był niewinny, a oni mieli na sumieniu niejedną zbrodnię. To oni powinni tam siedzieć, w tym więzieniu, a nie on. Kto wie, czy to nie z ich winy go uwięziono. Może ktoś wziął go za członka tej bandy? A może to z nich wywodzili się członkowie tego chorego kultu, którzy zamordowali cesarza i kilkoro Ostrzy?
O zlikwidowaniu bandy powiadomił pierwszego napotkanego w mieście strażnika. Ten natychmiast poprosił go, żeby poszedł za nim. Zawiódł go na posterunek w wieży, gdzie oficer sam wysłuchał jego relacji. Czym prędzej wysłał dwóch ludzi w miejsce, wskazane przez Maria, jego samego poprosił natomiast, aby przynajmniej przez dwa dni nie opuszczał miasta. Zaproponował nawet zakwaterowanie w wieży, ale Mario zdecydowanie wolał trzymać się daleko od strażników. A nuż wśród nich jest ten, który umieścił go w celi? Wybrał sobie dobrą i wcale nie tanią gospodę w dystrykcie handlowym, ale uznał, że go na to stać.
Gdy spieniężył łup, najpierw kupił sobie nowe ubranie. Kolczuga jednego z banitów pasowała na niego jak ulał, więc od razu ją sobie przywłaszczył, podobnie jak łuk. Resztę sprzedał i zafundował sobie jednodniowy odpoczynek w porządnym wyszynku, przy głównej ulicy. Najadł się do syta i wyspał za wszystkie czasy, w osobnym pokoju, w miękkim, szerokim łóżku, pachnącym czystością. Aż czuł się nieswojo w tym luksusie.
Dowódca straży odwiedził go rano, gdy na dole, w restauracji jadł śniadanie. Wręczył mu woreczek ze stoma septimami nagrody i przy wszystkich uścisnął mu dłoń w podzięce. Wszyscy obecni w oberży od razu nabrali dla niego szacunku. Zwłaszcza, gdy dowiedzieli się, za co ta nagroda. Nieoczekiwana gotówka jeszcze bardziej przedłużyła jego pobyt w gospodzie. Miał czas pospacerować po mieście i zaopatrzyć się w różne drobiazgi.
Dopiero po kilku dniach ruszył traktem do Chorrol. Po drodze natknął się jeszcze na minotaura. To bardzo rzadkie stworzenie. Na tyle rzadkie, że wielu ludzi w ogóle powątpiewa w jego istnienie. On sam widział go pierwszy raz w życiu. Zdarzało się przedtem, że napotykał jego ślady, odciśnięte w ziemi. Ślady wielkich racic. Wyglądały jak trop wielkiego i ciężkiego byka, ale doświadczony tropiciel, jak on, poznał od razu, że stworzenie chodziło na dwóch nogach. To nie mogło być nic innego. Stąd wiedział, że minotaur nie jest mitem, jak twierdzili niektórzy. Tym razem jednak pierwszy raz ujrzał go na własne oczy.
Stał pod rozłożystym dębem. Z daleka wyglądał jak tur, chodzący na tylnych nogach. Z bliska można jednak poznać, że zamiast przednich nóg, ma ręce, podobne do ludzkich, tylko znacznie bardziej umięśnione i zapewne znacznie silniejsze. Mario słyszał wiele opowiastek o minotaurach. Zdarzało się, że stwór trzymał w dłoni broń, odebraną jakiemuś wędrowcowi. Z niewiadomych przyczyn, napadał na podróżnych i zabijał ich, choć zwłoki po postu porzucał, czasem jedynie zabierając im broń. I nikt nie wiedział, dlaczego to robił, choć wydawało się, że nie przynosi mu to żadnych korzyści, bo drapieżnikiem nie był. Czyżby żywił się duszami zamordowanych?
Ten, którego napotkał, dzierżył w dłoni młot bojowy. Mario zmarszczył nos. Kolczuga, którą miał na sobie, chroniła przed ostrzami, ale nie przed bronią obuchową. Gdyby mu się nie udało ustrzelić go z daleka, mogłoby być z nim krucho. Nie wiedział przecież, jak szybko biega minotaur. Niby ciężki i nieruchawy, ale nogi miał doskonale umięśnione. Przed strzałem upewnił się, że jest dobrze ukryty i że wiatr wieje w jego stronę. Udało się, choć strzelić musiał aż cztery razy. Zabrał potem jego ciężki, stalowy młot i jeden z rogów, którego skład cenili sobie alchemicy. Drugiego minotaur nie miał, zapewne straciwszy go w jakiejś awanturze. Mięso, ani skóra z minotaura, choć ten do złudzenia przypominał wyrośniętego byka, nie nadawały się do niczego, jak to się działo w zasadzie ze wszystkimi stworzeniami nie do końca naturalnego pochodzenia. Skąd one pochodziły, nie wiedział nikt. O ich stworzenie wszyscy posądzali daedry, zresztą, jak o całe pozostałe zło tego świata.
Sprzedał to wszystko w Chorrol. Młot minotaura powędrował do Rashedy, sympatycznej i niebrzydkiej właścicielki warsztatu kowalskiego, którą znał z dawniejszych wizyt w tym mieście i o której wiedział dobrze, że jej się podoba. Gdyby była trochę młodsza, może dałby się jej na jakiś czas zauroczyć… Róg natomiast i kilka innych zebranych po drodze drobiazgów sprzedał w sklepie u Argonianki, której imienia nigdy nie potrafił zapamiętać. Swoim zwyczajem, idąc przez las, zebrał trochę ziół, i grzybów, które również jej sprzedał. Nie były to duże pieniądze, ale zawsze na jakąś bułkę z serem i kufel piwa wystarczało.
A potem wyszedł z miasta południową bramą i udał się do pobliskiego opactwa.
Klasztor stał poza murami, przy samym trakcie. Kto podróżował do Chorrol z okolic Cesarskiego Miasta, musiał koło niego przejść. Nie był to duży kompleks. Składał się z obszernego, ale całkiem zwyczajnego budynku mieszkalnego, stojącej osobno kaplicy, oraz budynku gospodarczego i niewielkiej stajni, w której dostrzegł sylwetki kilku koni. Z wahaniem zapukał do solidnych, dębowych drzwi, a gdy nie doczekał się reakcji, nacisnął klamkę i ze zdziwieniem stwierdziwszy, że drzwi nie były zamknięte na klucz, wszedł do środka.
Opactwo Weynon |
Znalazł się w dużej komnacie, pełniącej rolę jadalni i zapewne również biblioteki. Minęła chwila, gdy po schodach zeszła postać w burym habicie. Dobrotliwie wyglądający braciszek zakonny – starszy już człowiek – przywitał go życzliwie i spytał, co go sprowadza. Gdy spytał o brata Jauffrego, mnich wskazał mu podwójne schody, prowadzące na pierwsze piętro i polecił udać się na prawo. Wszedł z lekkim niepokojem w sercu, aż znalazł się w obszernym pokoju, zapewne skryptorium, bowiem znajdowały się tu biurka, sekretarzyki i pulpity skrybów. Stało tam też kilka skrzyń i regałów, wypełnionych księgami, kartami papieru i przyborami do pisania.
I wtedy po raz pierwszy ujrzał brata Jauffrego.
Musiał przyznać, że kamuflaż był znakomity. Gdyby nie informacja od Baurusa, która pozwoliła mu spojrzeć na niego nieco uważniej, nigdy nie domyśliłby się, że ma przed sobą kogoś więcej niż zwykłego mnicha. Mężczyzna ów siedział za biurkiem, na którym rozłożone były jakieś papiery i kilka ksiąg. Gdy Cetegus zjawił się na piętrze, ten właśnie zapisywał coś na karcie papieru, zapewne sporządzając jakieś notatki, bowiem co chwilę zerkał w rozłożoną przed nim grubą księgę. Jego wiek trudno było odgadnąć. Mógł liczyć sobie zarówno około czterdziestu, jak i sześćdziesięciu lat. Szczupłej budowy, nawet żylasty, z chudą szyją, na której tkwiła głowa z wianuszkiem lekko posiwiałych włosów, tworząc coś na kształt naturalnej tonsury. Ubrany był, tak jak pozostali, w bury habit, przewiązany grubym sznurem. Na oko – typowy braciszek zakonny, niczym nie wyróżniający się spośród pozostałych. Jedynie ktoś, kto wiedział, z kim ma do czynienia, mógł zauważyć, że człowiek ów, w przeciwieństwie do innych zakonników, plecy trzymał prosto, dłonie miał silne, a na krześle siedział w taki sposób, że w każdej chwili, w razie potrzeby, mógł się z niego zerwać.
Gdy Mario wszedł na piętro, mnich nie podniósł głowy. Rzucił tylko ukradkowe spojrzenie spod krzaczastych brwi. Ale stopy przesunął nieznacznie pod krzesło, co pozwoliłoby mu w razie potrzeby szybko powstać na nogi. Luźny habit nie pozwalał na dokładniejsze obserwacje, ale Mario był gotów założyć się, że jego mięśnie pod tym strojem zakonnika, napięły się jak postronki. Był przygotowany na odparcie ataku.
Aby nie prowokować go do niepotrzebnego ruchu, Mario stanął w pewnej odległości od biurka.
- Czy brat Jauffre? – spytał, choć znał odpowiedź.
Mnich podniósł na niego szare oczy.
- Tak, to ja – rzekł po chwili, przyciszonym głosem. – Co cię do mnie sprowadza, synu?
- Nazywam się Marius Cetegus. Przysłał mnie tu Baurus – odrzekł Mario. – Prosto z Cesarskiego Miasta.
Mnich dotknął czoła szczupłą dłonią.
- Baurus, powiadasz – zmarszczył brwi, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
Mario westchnął. Spodziewał się tego. Jest tutaj obcy, nikt go nie zna, a tajemniczy wróg już wie, że choć dał radę zamordować cesarza, nie udało mu się zdobyć Amuletu Królów. Na pewno rozesłał szpiegów po całym państwie. W takich okolicznościach każdy zachowałby ostrożność. A co dopiero słynący ze sprytu arcymistrz Ostrzy, który najwyraźniej postanowił udać przed nieznajomym całkowitą niewiedzę. I udawał ją znakomicie. Trudno będzie go do siebie przekonać.
- Wiem, kim jesteś, panie – odezwał się znów. – Nie trzeba się mnie obawiać. Zaufał mi cesarz, zaufał i Baurus. On właśnie mnie tu skierował. Skąd inaczej wiedziałbym, do kogo się zwrócić?
- Cesarz nie żyje – odrzekł mnich. – To już wiemy. Kurier Czarnego Konia dociera i tutaj, w to spokojne miejsce. Tym bardziej nie rozumiem twych słów.
- Myślę, że wiesz doskonale, o czym mówię – odparł. – I zapewniam cię, że gdyby nie obietnica, dana cesarzowi, nie zjawiłbym się tu w ogóle. Nie prosiłem o tę misje i szczerze mówiąc, wolałbym w ogóle się w to nie mieszać. Nie znam się na polityce ani innych tego rodzaju sprawach. Wiem tylko, że są pokrętne, niezrozumiałe, a człowiek nie liczy się w nich w ogóle. Niestety – zniżył głos – los chciał, że to ja byłem przy nim w jego ostatniej godzinie i to mnie powierzył swoją tajemnicę. Umarł na moich oczach. Po prostu wiem, że jestem mu to winien.
Wyrzucał z siebie słowa coraz szybciej i coraz głośniej. Mnich odłożył pióro i splótł dłonie razem.
- Widziałeś śmierć cesarza – powtórzył wolno. – Więc wiesz, kto go zabił?
Mario pokręcił głową.
- Widziałem zabójcę, to prawda. Zresztą on także już nie żyje, ale nadal nie wiem kim był. Wiem na pewno, że zamachu nie dokonał jeden człowiek. W podziemiach, którędy eskortowaliśmy cesarza, zasadziło się na nas wiele osób. To jakaś większa organizacja, w dodatku związana z jakimś kultem. Posługują się magią przywołania. Noszą czerwone habity, ale w ataku przywołują czerwono-czarne zbroje i proste miecze, albo buzdygany. Nie wiem, kto to. Miałem nadzieję, że ty mi to wyjaśnisz.
- Zanim wyjaśnię ci cokolwiek – odezwał się mnich – poproszę cię najpierw, abyś to ty wyjaśnił mi, jak to się stało, że eskortowałeś cesarza. Czyżbyś należał do jego osobistej gwardii?
Mario uśmiechnął się lekko i zaczął opowiadać. Zrazu niepewnie, zacinając się co chwilę, potem jednak rozkręcił się i w miarę sprawnie streścił rzekomemu braciszkowi wydarzenia sprzed kilku dni. Opisał je tak, jak je widział, niczego nie zatajając, włącznie ze swoim uwięzieniem. Wiedział, że tylko absolutna szczerość może roztopić lody, jakie między nimi wyrosły.
- A potem cesarz kazał mi odnaleźć swego syna, o którym nikt nie wie… - dokończył.
Mnich westchnął przeciągle.
- Wystarczy, że ty wiesz – mruknął, po czym podniósł na niego oczy. – A to znaczy, że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Wiesz, kim jestem, a więc wiesz również, że dla mnie bezpieczeństwo cesarza jest sprawą najważniejszą. Zastanawiam się właśnie, co byłoby lepsze, zabić cię od razu, czy najpierw torturami wyciągnąć z ciebie wszystkie możliwe informacje.
Mario zadrżał.
- Wiesz o wiele za dużo, jak na mój gust – mnich wstał powoli. – Jeśli kłamiesz, to znaczy, że wróg wie o nas bardzo wiele i jest o krok od unicestwienia całej linii Septimów. Nie wie tylko, gdzie szukać ostatniego z rodu. Mógł przysłać ciebie, żebyś się dowiedział… Ale nawet jeśli mówisz prawdę, też stanowisz zagrożenie. Wróg może z ciebie tę prawdę wyciągnąć.
- Czyli albo jestem wrogiem – wzrok Cetegusa zhardział, – i jedyne, co powinieneś zrobić, to odciąć mi głowę cięciem z półobrotu, jak to macie w zwyczaju… Tak, widziałem takie akcje, w podziemiach Cesarskiego Miasta! Piękne cięcie, mówiąc między nami. Straszne, ale piękne, na swój sposób. Śmiało! Bronić się nie będę. Zresztą, jeśli jesteś tym, kim Baurus mówił że jesteś, i tak nie dam ci rady. Ale możliwe też, że jestem sprzymierzeńcem i to tym cenniejszym, że wróg mnie nie zna. Z tych, co mnie widzieli, żaden nie przeżył. Tylko Baurus i ja wynieśliśmy cało głowy z podziemi.
- Baurus… - mruknął znowu mnich. – Talos wie, jak bardzo chciałbym ci wierzyć. Choćby dlatego, że zwyczajnie, po ludzku, lubię tego chłopca i gdyby przeżył, ucieszyłby mnie tym niezmiernie.
- Przeżył – odparł Mario. – Musi to być naprawdę zdolny chłopak, skoro w tak młodym wieku został jednym z Ostrzy.
Jauffre spojrzał na niego i lekko przekrzywił głowę.
- To chyba najmłodszy członek Ostrzy w historii naszego zakonu – odezwał się.
A dla Maria słowa te zabrzmiały, niczym najpiękniejsza muzyka. Oto bowiem Jauffre przyznał, kim jest. Połowa lodów stopiona.
Jauffre tymczasem usiadł powoli. Przez chwilę wpatrywał się w Mariusa, zanim odezwał się znów.
- Gdyby przybył tutaj osobiście, nie miałbym powodów, by mu nie wierzyć. Ciebie – tu rozłożył ręce – po prostu nie znam. A sprawy są zbyt ważne, by polegać na słowach.
- Powiedział, że zostanie w mieście – dodał Mario, tylko po to, by podtrzymać rozmowę, która znów poszła w niewłaściwym kierunku. – I spróbuje się czegoś dowiedzieć o zabójcach cesarza.
Jauffre oparł dłonie na blacie biurka.
- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
- Nie. Jest jeszcze coś. Cesarz przed śmiercią powiedział mi, że… jak to było? Jestem wybranym, by zamknąć szczęki potwora ciemności, jakoś tak. I dał mi to.
I przy tych słowach wyciągnął z przytroczonego do pasa saczka Amulet Królów. Widok klejnotu nie przeszedł bez echa. Wzrok mnicha stał się jeszcze bardziej przenikliwy.
- Kazał mi go przekazać swemu synowi – dodał Mario, demonstrując naszyjnik.
- Lepiej byłoby, żebyś dał go mnie – odrzekł Jauffre, przypatrując mu się uważnie. – Bo ja wiem, gdzie go szukać, a ty nie.
Mario zawahał się. Polecenie cesarza było jasne – przekazać amulet synowi. Ale czuł, że nie ma innego wyjścia. Jeśli nie odda klejnotu, Jauffre nie zaufa mu i nie powie, gdzie szukać Martina. Nie zdoła więc wykonać swej misji. Poza tym, gdyby tego nie zrobił, ktoś taki jak Jauffre mógł bez trudu odebrać mu naszyjnik siłą. Upieranie się przy swoim nie miało sensu. Zatem bez słowa podał mnichowi amulet. Ten złapał go z wahaniem i zamknął w swej wąskiej, szczupłej dłoni.
- To nie może wpaść w ręce wroga – stwierdził. – Niech lepiej pozostanie tutaj. Ukryjemy to w bezpiecznym miejscu.
Znów chwila ciszy.
- Czy wiesz, dlaczego ten amulet jest tak ważny? – spytał w końcu zakonnik, podnosząc wzrok.
Mario zaprzeczył.
- Dzięki temu amuletowi można rozpalić Smocze Ognie. Słyszałeś o nich?
- Coś tam słyszałem – odrzekł Mario niepewnie. – Wstyd przyznać, zwłaszcza w takim miejscu… Ale nigdy nie byłem specjalnie religijny. Wiem tylko, że Smocze Ognie płoną w świątyni Akatosha w Cesarskim Mieście.
- Płoną, dopóki cesarz żyje – potwierdził Jauffre. – Następca cesarza, po jego śmierci musi rozpalić nowy ogień. Właśnie, przy pomocy tego amuletu, daru samego Akatosha. A dopóki płoną ognie, brama Otchłani jest zamknięta.
- Nie rozumiem – bąknął Mario.
Jauffre tymczasem wyszedł zza biurka i stanął na środku pokoju.
- Domyślasz się już, kim naprawdę jest nasz wróg? – spytał, nie patrząc w stronę swego rozmówcy. – Kto za tym wszystkim stoi?
Mario niepewnie wzruszył ramionami.
- Szczerze mówiąc, poza kanclerzem Ocato, nikt nie przychodzi mi do głowy – odparł. – Nie oskarżam go, oczywiście, ale tak na zdrowy rozum, tylko on zyskuje na śmierci cesarza. Teraz on rządzi Cesarstwem, a jest Altmerem, potomkiem Ayleidów. Może nie w smak mu było służyć cesarzowi…
- Bzdura – burknął Jauffre. – Znam Ocato od dawna. Jest lojalnym obywatelem Cesarstwa, co udowodnił nie raz i nie dwa razy, i to w znacznie trudniejszych dla siebie okolicznościach. To najbliższy doradca cesarza, dopuszczony do wielu prywatnych sekretów imperatora. Gdyby zechciał sięgnąć po koronę, uczyniłby to znacznie wcześniej i znacznie skuteczniej. I to bez angażowania jakiejś chorej organizacji, która może mu wszystko popsuć. Ale podoba mi się twój sposób myślenia. Dobrze łączysz fakty, widać nie obca ci logika. Choć tym razem się mylisz. Nie, za tym stoi ktoś potężniejszy. Znacznie potężniejszy. Szczęki potwora ciemności… Nic ci to nie mówi?
Mario potrząsnął głową.
- Za tymi kultystami, którzy was zaatakowali, stoi potwór nie z tego świata. Oni są tylko narzędziem. Zabijając cesarza i kradnąc amulet, pozbawiają nas ochrony przed Otchłanią. A bez ochrony, na świat mogą wedrzeć się daedry. Zwłaszcza jeden z nich, któremu najbardziej zależy na zniszczeniu świata.
- Kto?...
Mnich spojrzał na Maria i zmrużył oczy.
- Najgorszy z nich – mruknął. – Mehrunes Dagon, pan zniszczenia.
Podoba mi się ten klasztor. Troche mi Tyniec przypomina.
OdpowiedzUsuńNo i okazuje się, że amulet jest ważny nie tylko dla cesarskiego dziedzica.
Fajnie sie rozkręca historia. :)
Żałuję, że tak mało narobiłem zdjęć podczas gry - zresztą większość i tak zużyłem na Skyrim. Ale spróbuję zrobić kilka nowych.
UsuńCieszę się, że Ci się podoba.
w zakonach są najwięksi wojownicy, a żebracy mają klucz do zamknięcia otchłani i jednocześnie przywrócenia porządku świata :)
OdpowiedzUsuńNo cóż, zgodziłbym się, gdyby nie fakt, że Otchłań zamknąć może tylko prawowity cesarz ;)
Usuńno tak, ale cesarz bez klucza może sobie co najwyżej pogwizdać :)
Usuńa żebracy mają wybór: mogą opchnąć klucz i żyć sobie dostatnie albo narażać życie w imię czyichś prawd, to jednak pozostaję przy swoim :))
Do dziś żyje pewien daleki krewny Mehrunesa Dagona.Ma duże szanse pchnąć pewien kraj w Otchłań. Sorry, tak mi się jakoś skojarzyło;)
OdpowiedzUsuńTaaa... Chciałby! Mehrunes Dagon jaki był, taki był, ale przynajmniej miał klasę!
Usuń