Cetegus poprawił stalowy, długi, wąski miecz, tkwiący w pochwie u pasa. To była poręczna broń. W miarę lekka, ale o dużym zasięgu. Długa rękojeść umożliwiała zadawanie ciosów z obu rąk co rankiem pokazał mu Jauffre. Naprędce sprawdził też jego umiejętności i pokazał kilka skutecznych ciosów. Po czym pokręcił głową i polecił polegać bardziej na łuku.
- Przynajmniej na razie – dodał. – Ale szybko się uczysz. Poćwiczysz trochę, to może nie od razu cię zabiją.
Szeroki i pojemny kołczan na jego plecach był pełen strzał. Dobrych strzał, ze stalowymi grotami. Na jego głowie tkwił kolczy kaptur, przypięty do kolczugi. Do tego dochodziła lekka, mithrilowa tarcza, którą zawiesił na lewym ramieniu. Szedł śmiało przez wysokie trawy, uważnie rozglądając się na boki, jak to miał w zwyczaju. Wyruszył wcześnie, przed świtem, by przed zmrokiem zdążyć do Skingrad. Traktem, biegnącym naokoło, nie dałby rady pokonać takiej odległości, ale na przełaj była spora szansa, że zdąży. Znał tę część Colovii i wiedział, że niebezpiecznie jest zapadać tutaj w sen na odludziu. Jeśli nie miał zamiaru maszerować przez całą noc – a nie miał – musi znaleźć nocleg w jakiejś oberży, albo jeszcze lepiej, w mieście, gdzie mógł wmieszać się w tłum i pozostać niezauważony dla obcych. Do Kvatch ruszy następnego ranka, dobrze sobie znanym traktem, na którym jego obecność nie mogła wzbudzić żadnych podejrzeń, bowiem w przeszłości korzystał z niego bardzo często.
W Skingrad miał wielu znajomych. Nie tylko Falanu, aptekarka, którą znał od dziecka i której sprzedawał zebrane po drodze zioła, ale też Gunder, kupiec skupujący od niego różne drobiazgi, zdobyte na zbójach albo po prostu znalezione, czy wreszcie Agnethe, właścicielka kuźni, u której zaopatrywał się w strzały i sprzedawał skóry upolowanych zwierząt. W gospodzie również mógł liczyć na upust. Nie raz i nie dwa razy dostarczał im dziczyznę do kuchni. Jeśli więc mieli akurat wolny pokój, pozwalali mu nocować za połowę ceny. Bardziej obawiał się obcych, z których każdy mógł być członkiem daedrycznego kultu Mehrunesa Dagona, ale uspokajał się myślą, że tamci przecież nie wiedzą, kim jest, jak wygląda, ani dokąd zmierza. W jego głowie zaczął więc rodzić się pewien plan. Postanowił nie tylko nie kryć się przed ludźmi, ale wręcz przeciwnie, zachowywać się zupełnie zwyczajnie, jakby nic się nie wydarzyło. Jeśli nadarzy się okazja, zapoluje i dostarczy dziczyzny do gospody. Zbierze też trochę ziół i sprzeda w aptece. Ot, zwyczajna wyprawa, jakich w życiu odbył wiele. A skąd ta zbroja? Jak to skąd? Zdobył na rozbójniku! Zresztą, było to zgodne z prawdą. Nawet nagrodę za to zgarnął. Jak zachowałby się wtedy zwyczajny chłopak, jakim był jeszcze przed tą całą historią? Kryłby się z tym? Ależ skąd! Chwaliłby się tym na prawo i lewo. I on też będzie się tym chwalił. Wrogi agent uzna, że ktoś, kto robi wokół siebie tyle szumu, nie może współpracować ze znanymi ze skrytości Ostrzami. Może nawet sprawdzi historyjkę z bandą – w Cesarskim Mieście na pewno był ktoś, kto widział, jak oficer straży mu dziękował. Potwierdzi tylko jego wersję – i dobrze. A dlaczego nie sprzedał tej zbroi? Cóż, zdarzają się tu groźne stworzenia. Ostatnia przygoda z minotaurem nauczyła go, że lepiej mieć coś takiego na sobie, podobnie jak miecz u pasa. Argumentacja przekonująca i każdy w nią uwierzy.
Olśnienie, jakiego doznał, sprawiło, że aż na chwilę przystanął i roześmiał się w głos. Tak właśnie będzie postępował. Oszuka wroga, mówiąc prawdę i tylko prawdę, ale niecałą prawdę. Zrobi to tak, żeby nikt nie przyłapał go na kłamstwie. Szczerość, szczerość i jeszcze raz szczerość. Niczego – poza najważniejszym – przed nikim nie kryć. Bo wszystko inne można sprawdzić.
Z entuzjazmem przyspieszył kroku. Droga, a raczej bezdroże, wciąż opadało. Skingrad leżało w dolinie, a Chorrol u podnóża gór Jerral, stąd cały niemal czas szedł w dół, zboczem góry. Las zrzedniał nieco i teraz kroczył wśród morza traw i ziół, jakie porastały wzgórza od południa. Pamiętając o swym planie, zbierał pracowicie co rzadsze okazy, żeby mieć co sprzedać. Gdzieniegdzie tkwiły ogromne głazy narzutowe, dość gęsto porozrzucane. Zręcznie wspinał się na takie raz za razem, by się lepiej rozejrzeć. Znał okolicę, tym bardziej więc się rozglądał, czy gdzieś nie czai się niedźwiedź, albo wilk.
Zamiast nich ujrzał dzika. W biały dzień, co samo w sobie było niespotykane. Widział tylko ciemny grzbiet, wyłaniający się z traw, ale znał ten widok zbyt dobrze, aby się omylić. Ucieszył się. Przykucnął i wolno zdjął łuk z ramienia. Musiał zachować ostrożność. Wprawdzie dzik nie miał rewelacyjnego wzroku, ale on stał wyeksponowany jak pomnik na cokole, w dodatku oświetlony przez południowe słońce, świecące mu prosto w twarz. Delikatnie, aby nie wywołać niepotrzebnego dźwięku, wyjął strzałę i położył ją na cięciwie. Wybrał tę z lewej strony kołczana, gdzie tkwiły strzały z długimi, żelaznymi grotami. Do polowania nadawały się najlepiej.
Niestety, tym razem nic z tego nie wyszło. Dzik buchtował w wysokiej trawie i wciąż widać mu było tylko kołyszący się chyb na szczycie grzbietu. Potem w ogóle polazł za duży kamień, by po chwili zupełnie zniknąć mu z oczu miedzy drzewami.Usłyszał tylko, jak oddala się w stronę kępy krzewów, w której próżno było go szukać. Chcąc nie chcąc, musiał poczekać na inną okazję.
Tą inną okazją okazał się być ogr.
Zauważył go z daleka. Trudno nie zauważyć takiego wielkiego stwora. Za to tamten go nie dostrzegł. Ogr nie miał jakoś specjalnie wyczulonych zmysłów. Ze wszystkich stworzeń-wybryków daedrycznych książątek, którzy stworzyli je zapewne dla zabawy, albo w celu uprzykrzenia śmiertelnikom życia, ogr był najbardziej niewydarzony. Wielki, ciężki i powolny. W dodatku dość tępy. Silny wprawdzie i żywotny, co dawało ogromną przewagę w zwarciu, ale, jak się Mario kiedyś przekonał, nie dawało mu wielkiej nadziei na przetrwanie w walce na dystans. Zwłaszcza z kimś takim, jak Cetegus, który zwinnie podbiegł do najwyższego głazu w okolicy i zręcznie wspiął się na sam szczyt. Tam ujrzał, że może łatwo przeskoczyć na sąsiedni, jeszcze wyższy, w dodatku przylegający do jeszcze wyższego. Na ten ostatni wspinać się jednak nie miał zamiaru, po prostu przylgnął do niego, korzystając z rzucanego przezeń cienia. Tam zamarł w przyklęku. Trzymając łuk poziomo, nałożył strzałę. Był bezpieczny. Ciężki ogr za nic nie da rady się tu wspiąć. A na to, żeby przeskakiwać z jednego głazu na drugi, nie wpadnie za skarby świata.
Pocisk trafił idealnie w szyję. Ogr zarzęził tylko boleśnie, ale poza tym, nie widać było po nim, że cokolwiek mu to zaszkodziło. Zaczął rozglądać się nerwowo wokół, ale nie mógł dostrzec ukrytego za głazem myśliwego, który niezwłocznie wypuścił drugą strzałę, tym razem w kolano. Potwór znów ryknął, tym razem znacznie głośniej i znacznie bardziej przejmująco. Musiał czuć straszny ból, bowiem aż przykląkł. Mario niemal zaczął mu współczuć. Ale zaraz przypomniał sobie, co ogr robi z ludźmi, których dostanie w swoje łapska i zdusił w sobie to uczucie. Wypuścił trzecią strzałę.
W sumie wystrzelił ich dziewięć. Wszystkie trafiły. Ogr nie zauważył go do samego końca. Stworzenie to generalnie nie grzeszy inteligencją, nadrabiając ten brak olbrzymią siłą i niespotykaną żywotnością, ale ten osobnik, jak widać, tępotą wyróżniał się nawet pośród ogrów. Gdyby choć trochę pomyślał, oddaliłby się z tego miejsca czym prędzej. Zaczaiłby się potem gdzieś poza zasięgiem strzał i dopadłby swego myśliwego w szczerym polu, bo przecież ten nie mógł w nieskończoność tkwić na szczycie głazu. Ale ogr chyba nawet nie zorientował się, skąd padają strzały.
Mario zeskoczył z głazu i, krzywiąc nos, bo ogr strasznie cuchnął, podszedł ostrożnie do szarego truchła. Ogromne cielsko potwora samo wyglądało jak jakiś głaz. Leżał na wznak, z rozłożonymi ramionami. W tej pozycji przypominał trochę człowieka. Zwały tłuszczu drgały jeszcze pod skórą, ale z pewnością już nie żył. Wyglądał w tej pozycji jak mocno przerośnięty grubas, dotknięty wstrętem do wody i mydła. Tylko ta twarz, zupełnie nieludzka, jakby zniekształcona, z wytrzeszczonymi oczami i nieproporcjonalnie wielkimi szczękami przypominała, że z człowiekiem nie miał on nic wspólnego. Przezwyciężając wstręt, Mario otworzył mu paszczę kawałkiem znalezionego kijka. Trzeba to było zrobić szybko, zanim nastąpi stężenie pośmiertne. Szare zęby błysnęły w słońcu, jednocześnie rozszedł się dodatkowy odór, z ust potwora. Ogr miał silne szczęki i trudno było wydobyć z nich zęby. Zwłaszcza że na polowanie nikt się z obcęgami nie wybiera. Mario po prostu wybił mu gałką od miecza tyle zębów, ile zdołał. Trochę się pokruszyły, ale to nie stanowiło problemu – alchemicy przed użyciem i tak musieli je najpierw sproszkować.
Zmierzchało już, gdy dotarł do cmentarza na rozdrożu. Wszedł na trakt i skręcił w lewo, do wąwozu, prowadzącego do wschodniej bramy miasta. Wkrótce ujrzał mury, wznoszące się nad okolicą, a nad głową kamienny most, przerzucony przez wąwóz, prowadzący z miasta do zamku. Natknął się też na konnego strażnika, jednego z tych, którzy regularnie patrolowali ten wąwóz, jako że idealnie nadawał się na zasadzkę dla rozbójników. Pozdrowili się wzajemnie, po czym każdy udał się w swoją stronę. Wkrótce Mario stanął pod bramą miasta.
Skingrad zbudowano w dziwny sposób. Zupełnie, jakby miasto było stawiane od wschodu i zachodu jednocześnie, przez dwóch różnych budowniczych, z których jeden był doświadczonym żołnierzem, a drugi wziętym kupcem. Od wschodu zbudowano je tak, aby łatwo było się w nim bronić przed ewentualnym oblężeniem. Strome i gładkie ściany wąwozu same w sobie stanowiły część umocnień. Nie tylko zamek był ufortyfikowany, ale też samo miasto stanowiło niezłą twierdzę. Za wschodnią bramą znajdowała się szeroka, wybrukowana ulica, biegnąca prosto do Bramy Zachodniej. Ulica ta położona była w dole, niby płynąca parowem rzeka i dzieliła miasto na dwie części: północną, przez którą można było dostać się na zamek, i południową, gdzie znajdowała się część mieszkalna i świątynia. Z jednej części do drugiej prowadziły przerzucone nad ulicą łukowate, kamienne mosty, a wejść do którejś z dzielnic można było bez pomocy drabiny jedynie w jednym miejscu, w pobliżu zachodniej bramy. Pierwszym bastionem od wschodu był więc wąwóz, przez który najeźdźca musiał się przedrzeć, rażony z góry tym wszystkim, co tylko mieszkańcom wpadło w ręce – kamieniami, drewnianymi kłodami, strzałami, czy rozpaloną smołą. Most, łączący miasto z zamkiem, przerzucono wysoko nad wąwozem – zbyt wysoko, by mogła sięgnąć go jakakolwiek drabina.Stanowił on idealną platformę do zrzucania na atakujących wszelkiego żelastwa. Gdyby jednak komuś udało się przedrzeć, musiał zatrzymać się pod solidną bramą, wciąż narażony na ostrzał ze wszystkich stron. Gdyby z kolei udało się i ją sforsować, najeźdźca znalazłby się na głównej ulicy, skąd wspiąć się do obu dzielnic miasta wcale nie było łatwo. Obrońca natomiast wciąż mógł razić go z góry wszelką dostępną bronią. Wreszcie, gdyby wróg przełamał barykady, jakie z pewnością utworzono by w sytuacji najazdu u wejść do obu dzielnic, mieszkańcy mogli wycofać się do zamku, położonego na niedostępnej górze, o stromych ścianach.
Skingrad - główna ulica, łącząca bramy i dzieląca miasto na dwie części |
Od zachodu, oprócz muru, nie było żadnych umocnień. Brama w murze tkwiła mocno i pewnie, ale poza nią nic nie broniło dostępu do miasta.W dodatku teren tam był w miarę równy, wprost wymarzony do szturmu. Zaraz za bramą znajdowało się wygodne wejście do obu dzielnic. Ruch uliczny był tu więc dobrze zorganizowany, handel kwitł w najlepsze, ale bronić się nie było jak. Skuteczna taktyka oblegania Skingrad polegała więc po prostu na ataku od zachodu, co rozumiał nawet Mario, nie mający żadnego wojskowego doświadczenia.
Ale teraz nie był już zwykłym cywilem. Był agentem, przysłanym przez Ostrza, więc wypadało zerknąć na gród krytycznym okiem wojskowego. Spodobało mu się jego nowe wcielenie. Bawiła go ta myśl. Dotąd w jego życiu, choć bez wątpienia szczęśliwym, czegoś brakowało. Żył z dnia na dzień, nie martwiąc się o jutro. Teraz misja Ostrzy zapełniła tę pustkę. Nagle jego życie zyskało głębszy sens. Od niego zależał teraz los Cesarstwa. Dotąd czuł się pożytecznym. Po raz pierwszy poczuł się potrzebnym.
- Tylko żadnego wina – powiedział sam do siebie. – Pamiętaj, że po winie robisz się gadatliwy!
Tak, trzeba było zachować ostrożność. Ostrza są ostrożne. A fakt, że jeszcze do nich nie należał, zdał mu się nieistotny. Im prędzej zacznie myśleć jak Ostrze, tym szybciej stanie się jednym z nich. W wyobraźni widział już siebie z akavirską kataną u boku, i w oksydowanej segmentacie, z polerowanymi naramiennikami i złotymi ćwiekami na piersiach.
Pogrążony w marzeniach, przekroczył bramę Skingrad. Lubił to miasto. Pomimo wąskich uliczek, między gęstą, piętrową zabudową, dobrze czuł się w ciągłym tłoku, nieustającym gwarze i mrowiu ludzi. Byle nie za długo, bo po dwóch-trzech dniach tęsknił już do ciszy, spokoju i przestrzeni. Mimo sporej liczby mieszkańców, miasto pozostało w miarę czyste. Wszelkich nieczystości pozbywano się, wyrzucając je na główną ulicę, która była tutaj jedynym zaśmieconym miejscem, a i to jedynie do pierwszego deszczu, który zbierając się w parowie ulicy, starannie wypłukiwał wszystko do czysta. A że w Colovii deszcz padał często, nie można było narzekać.
Skingrad - dzielnica mieszkalna (południowa) |
Swoje pierwsze kroki skierował do sklepu, prowadzonego przez Gundera, zwalistego Norda, o wiecznie uśmiechniętej gębie.
- Kto to do nas zawitał? – Nord roześmiał się tubalnym głosem na jego widok. – Przypomniałeś sobie o Skingrad? Gdzie byłeś, jak cię nie było?
Mario uścisnął wyciągniętą dłoń, wielkości niedużego bochenka chleba.
- Długo by opowiadać – pokręcił głową. – Na jakiś czas zapadłem pod Cesarskim Miastem.
- Co to za strój? – wielka łapa chwyciła go za kolczugę i lekko nim potrząsnęła. – Zaciągnąłeś się do straży?
- A skąd! – prychnął. – Zdobyłem na bandzie zbójów.
- Co ja słyszę? – Gunder uniósł brwi. – Mario łowcą nagród!
- Fakt, nagroda też była – odparł niby to niedbale. – Ale tak naprawdę bardziej chodziło mi o to, co znajdę w ich kryjówce. Jak widzisz, opłaciło się.
- Taaa. Czyli przerzucasz się z dzików na zbójów? No, nie powiem, zatkało mnie. Aż nie wiem, co powiedzieć.
Mario roześmiał się.
- Myślę o tym, ale to nie takie proste. Dziki nie walczą mieczem. Musiałbym się jeszcze nauczyć fechtunku. Ale penetracja starych grot, dlaczego nie? Albo ayleidzkich podziemi – też można znaleźć dużo ciekawych rzeczy. A że czasem tkwią tam zbóje. Może po prostu przestanę tylko przed nimi uciekać?...
- Gildia Wojowników rekrutuje takich zuchów jak ty – podpowiedział Gunder. – Może się zaciągniesz? Nadałbyś się. Zarobiłbyś porządne pieniądze. I nauczyliby cię tam machać mieczem.
- Dobra myśl – Mario udał, że się zastanawia. – Pomyślę o tym.
Choć sam przyznawał, że pomysł jest dobry, nie miał zamiaru z niego skorzystać. Przynajmniej nie teraz, gdy miał na głowie misję, powierzoną mu przez arcymistrza Ostrzy. Bardzo chciał zasłużyć na jego wdzięczność. Nawet jeśli nie będzie mu dane przystać do tej organizacji, może z nimi współpracować, jako zaufany człowiek Jauffrego. A skoro Jauffrego, to również cesarza. Dyscyplina Gildii mogłaby mu w tym tylko przeszkodzić.
U Gundera kupił kilkanaście strzał, ze stalowymi grotami. To były dobre strzały. Wyrzucone z silnego łuku, potrafiły przebić zbroję. Stalowe groty nie wyginały się, jak żelazne, po uderzeniu w cel. Tych postanowił używać do walki. Żelazne przeznaczył na polowania.
Żałował, że nie potrafi sam wykuwać grotów. Strzały umiał zrobić samodzielnie, jak każdy dobry łucznik, ale brakowało mu kutych grotów. Potrzebował nie tylko stalowych, ale i srebrnych. Jeśli zamierzał zapuszczać się do ayleidzkich podziemi, musiał takie mieć. Istotom bezcielesnym, jak duchy, świetliki i inne stwory nie z tego świata, zwykłe strzały nie zadawały żadnych obrażeń.
Kiedyś miał pęk świetnych strzał dwemerskich. To były pociski! Całkowicie metalowe, wykonane z czegoś, co powszechnie nazywano „krasnoludzkim metalem”. Był to stop niewiadomego składu, wynaleziony przez dawno wymarłe plemię Dwemerów. Nikt nie umiał go dziś wytwarzać. Do sporządzania jakichkolwiek elementów z tego metalu, używano dwemerskiego złomu, znajdowanego w starych, dwemerskich ruinach i sprowadzanego do Cyrodiil z innych prowincji. Najczęściej ze Skyrim, albo z Morrowind. W tamtych krainach odnaleziono wiele dwemerskich budowli. Z niewiadomych mu przyczyn, w Cyrodiil, sercu Cesarstwa, nie było ani jednej. Ciekawiło go to, ale jakoś nigdy nie miał okazji poznać jakiegokolwiek uczonego, znającego historię starożytną, który umiałby mu to wyjaśnić.
Ze sklepu Gundera, z rumieńcem na twarzy udał się do apteki. Zawsze czuł drżenie serca, gdy tam wchodził. Falanu powitała go miłym uśmiechem, jak zawsze. Jej czarne oczy zawsze zwężały się podczas uśmiechu i nie widać było czerwonych obramowań tęczówek. Buzia jej była owalna, a wąska żuchwa nie sterczała u niej jak u jej pobratymców. Nawet rysy twarzy miała bardziej ludzkie niż elfie. Zgrabna figurka i pełne wdzięku ruchy mogły się podobać. I podobały się!
Skingrad, dzielnica północna. Widoczne szyldy sklepów Agnete i Falanu |
- Dobrze cię widzieć – odezwała się, swym aksamitnym głosem. – Dawno cię tu nie było. Wszyscy zaczęliśmy już obawiać się o ciebie. Ktoś już nawet puścił plotkę, że niedźwiedź cię rozszarpał.
- Próbował – roześmiał się Mario. – Ale mu się nie udało. Mam dla ciebie trochę ziół.
Położył na ladzie kilka pęków roślin, zebranych po drodze, a także kilka kartek papieru, złożonych w kopertę i zawierających pyłki lub nasiona. Nie pierwszy raz to robił, więc wiedział doskonale, których części roślin używają alchemicy.
- Co my tu mamy? – Falanu dokładnie obejrzała składniki. – Siemię lnu, dobrze… Smoczy język, peonia, lawenda… O, a to co? – otworzyła największą torebkę. – Zęby ogra? Skąd je masz?
- Ogr już ich nie potrzebuje – uśmiechnął się skromnie. – Za to musiałem dokupić sobie strzał.
- Strasznie ryzykujesz – Falanu pokręciła głową. – Sama nie wiem, co mam teraz zrobić. Najchętniej dałabym za to nie więcej niż pięć septimów Wtedy przestanie ci się to opłacać i może przestaniesz się niepotrzebnie narażać. Miałabym czyste sumienie.
Mario zrobił żałosną minę, ale w oczach błyszczały mu wesołe ogniki.
- Ale wtedy sprzedasz to innemu aptekarzowi – ciągnęła elfka – i w końcu i tak jakiś ogr cię dopadnie. Jedyne, co mogę zrobić, to osłodzić ci trochę te ostatnie dni, zanim padniesz jego ofiarą.
Za same zęby ogra zaproponowała mu pięćdziesiąt septimów. Całkiem sporo. Za resztę składników dwadzieścia. Przystał na to z ochotą. Poprzekomarzał się z nią jeszcze, pytając, ile dałaby mu za garniec trollowego smalcu, ale zbeształa go tylko i zapowiedziała, że go nie kupi, bo ma tego pod dostatkiem. Fakt, tłuszcz trolla był bardzo trwałym składnikiem, a do sporządzania eliksirów, zwłaszcza jeśli dysponowało się specjalistycznym sprzętem, używało się niewielkich jego ilości. Z dorosłego, dorodnego trolla można było nieraz uzyskać dwie kwarty smalcu. To dużo i starczało na bardzo długo, toteż popyt, a zatem i ceny nie były wysokie. Mario ze śmiechem zgarnął należność i pożegnawszy się z aptekarką, udał się do kuźni, która znajdowała się po sąsiedzku.
Agnethe nie miała dobrego humoru. Przyczynę Mario odgadł od razu, po charakterystycznych objawach. Zwyczajnie, wypiła wczoraj za dużo wina i dziś miała w głowie kociokwik. Ze wszystkich sił starał się nie roześmiać. Uzupełnił u niej zapas strzał, kupując pęk specjalnych, ze srebrnymi grotami. Potem skręcił do gospody, by coś zjeść i trochę wypocząć.
Kvatch w linii prostej leżało mniej więcej w połowie drogi między Skingrad a zachodnim wybrzeżem. Traktem było dalej, ponieważ miasto zbudowano na stromym wzgórzu, na które trzeba było wspinać się krętą ścieżką. Mimo to, droga, choć bezustannie to wznosiła się, to opadała, wiodła w miarę wygodnym traktem, nie powinna zatem zabrać więcej czasu niż jeden dzień. Mario wyruszył o świcie, opuszczając Skingrad zachodnią bramą, od strony stajni. Szedł dziarsko, nucąc w myślach skoczną piosenkę. Nie pierwszy raz szedł tym traktem. Dlatego też po pewnym czasie sprawdził, z której strony wieje wiatr i zszedł ze ścieżki na zawietrzną stronę. Zaczął się ostrożnie przekradać, co chwilę przystając i nasłuchując. To miejsce, w którym trakt zaczynał piąć się w górę, upatrzyli sobie rozbójnicy. Wprawdzie straż regularnie ich stamtąd wypędzała, ale miejsce było tak dogodne do zasadzki, że zawsze znalazł się jakiś rabuś, łasy na cudzą własność, a przy okazji i życie. W tych warunkach ostrzeżenia strażników zakrawały na ironię. Zawsze podkreślali oni, żeby podróżować traktem, bo droga na przełaj jest zbyt niebezpieczna. Cóż, jak dla kogo. W dziczy czyhały drapieżne stworzenia, na pewno bardzo niebezpieczne, ale na trakcie często zasadzali się rozbójnicy. Kto gorszy? Bogowie raczą wiedzieć.
Skingrad - brama zachodnia |
Tym razem też ujrzał zbója. Odziany w kolczugę Khajit stał niedaleko traktu, oparty o wielki głaz i ze znudzeniem przyglądał się własnym pazurom. Mario, spodziewając się go, zawczasu zadbał, by stać się niewidocznym. Przez jakiś czas zastanawiał się, czy nie ustrzelić rabusia, ale poniechał tego zamiaru. Odgrodzony był od niego ścianą gęstej roślinności, co mogło mieć wpływ na celność strzału. Gdyby musiał, zrobiłby to. Ale nie musiał. Cichcem więc obszedł zasadzkę, nie wzbudzając większego hałasu niż pełznący ślimak. Khajitowie mają dobrze rozwinięte zmysły, zwłaszcza węch. Dlatego Mario w takich miejscach zawsze schodził na zawietrzną stronę traktu, aby nigdy nie znaleźć się w pozycji, w której wiatr wiałby w stronę rozbójnika. Nauczył się traktować zbójów tak samo jak zwierzynę. Żaden nigdy go nie wyczuł, ani nie dostrzegł, jeśli Mario tego nie chciał.
Byłam w miejscu, gdzie była taka zabudowa jak w tej południowej dzielnicy mieszkalnej.Smalec z ogra- brzmi mało smacznie.Czy wiesz, że pierwsze kremy kosmetyczne były sporządzane właśnie na smalcu?
OdpowiedzUsuńTyle, że na świńskim.
Miłego;)
I jest mało smaczne. Łój trolla strasznie cuchnie. Używają go jedynie alchemicy.
UsuńCałkiem przyjemne miasteczko. I mieszkańcy jak widać przyzwoici, troszczą się o bezpieczeństwo swoich dostawczów. ;)
OdpowiedzUsuńDobrze to sobie wymyslił, żeby sie zachowywac jak zawsze. Nowości wzbudzają zainteresowanie.
Jedno z moich ulubionych, aczkolwiek nie najbardziej ulubione w Cyrodiil. Najbardziej podoba mi się Anvil.
Usuń