Rozdział VIII

     Dalej poszło gładko. Spotkał po drodze dwóch strażników, jakiegoś wędrowca, idącego w przeciwną stronę i młodą kurierkę na czarnym koniu, dostarczającą poczytną gazetę do najdalszych zakątków państwa. 

     Południe już dawno minęło, gdy wydało mu się, że zza wzgórza widzi smugę dymu. Przyjrzał się uważniej. Może to tylko burzowa chmura?

     Ale nie, to był dym. Ciemna, wolno sunąca chmura dymu. I płynęła od strony niewidocznego zza wzgórza miasta. Mario przełknął z trudem ślinę. Pożar! W mieście wybuchł pożar!

     - Oby nie w świątyni – szepnął z przestrachem i przyspieszył kroku. – Oby tylko cesarz wyszedł z tego cało!

     Zszedł z traktu, który prowadził naokoło i zaczął przedzierać się na przełaj. Znał tutaj dróżkę, wydeptaną przez jelenie, która wprawdzie do samego miasta nie prowadziła, ale wiodła w pobliże pozawijanej serpentyny, prowadzącej pod mury. Gdy po pewnym czasie zjawił się na drodze, prowadzącej krętą linią pod bramę miasta, niewidocznego jeszcze z tego miejsca, był już pewien, że pożar ogarnął całe Kvatch.

     I wtedy stało się coś dziwnego. Coś, co zmroziło krew w jego żyłach.

     Oto nagle niebo pociemniało, niemal w jednej chwili, jakby nagle czarna chmura przesłoniła słońce, choć ono samo jeszcze przed chwilą miło przygrzewało i wokół niego płynęło zaledwie kilka lekkich obłoczków. Mało tego, już po chwili ciemne chmury zaczerwieniły się krwistą barwą, jak podczas zachodu słońca, choć przecież do zachodu było jeszcze daleko. Usłyszał grzmoty i po niebie przebiegło kilka błyskawic. Jednocześnie powietrze stało się ciężkie i duszne, jak przed burzą.

     Zmroził go strach. Przez chwilę stał niezdecydowany w miejscu. Najchętniej czmychnąłby stąd nie zwlekając, ale nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Paniczny lęk sparaliżował go zupełnie. Zrozumiał bowiem, że to nie jest naturalne zjawisko. Tu musiały maczać palce jakieś ciemne siły. Jakie, nietrudno było zgadnąć, aczkolwiek paniczny strach nie pozwolił mu wymówić imienia Mehrunesa Dagona nawet w myślach. Wydawało mu się, że kiedy tylko je pomyśli, okrutny daedryczny książę natychmiast zwróci swe oczy w jego stronę. Serce waliło mu jak oszalałe. Bezwiednie wykonał kilka szybkich i nerwowych oddechów.

     Co robić?

     Kolejna błyskawica sprawiła, że skulił się w sobie. Jeszcze nigdy tak się nie bał. Nie potrafił zrobić kroku przed siebie, ani nawet za siebie, by uciec z tego strasznego miejsca. Zresztą, dokąd miał uciekać? Niebo zrobiło się czerwone aż po horyzont. To nie tylko Kvatch, to chyba całe Cyrodiil stanęło w płomieniach!

     Dłuższą chwilę stał w miejscu, aż wreszcie trochę ochłonął i wróciła mu zdolność jako takiego myślenia. Skoro coś stało się w całym kraju, to obojętne, gdzie będzie, i tak przed tym nie ucieknie. Bał się. Strasznie się bał. Ale mimo to zmusił swoją lewą nogę, aby oderwała się od ziemi i z wielkim wysiłkiem postawił krok naprzód. Potem drugi, trzeci, czwarty. Ruszył przed siebie, w kierunku Kvatch. Niepewnie, czując mrowienie w nogach, jak wtedy, gdy jako chłopiec założył się ze strażnikiem ze Skingrad, że stanie na poręczy mostu, prowadzącego do zamku. Wygrał wtedy złotego septima, ale to uczucie, gdy stanął nad przepaścią, zapamiętał na resztę życia.

     Minęło trochę czasu, zanim odzyskał swój miarowy, miękki krok, jakim zwykle chodził. Zmusił się do biegu. Trochę mu to pomogło. Potem jednak zwolnił, bowiem droga pod górę biegiem była zbyt męcząca.

     Właśnie skręcił w prawo, na trakt do miasta, gdy ujrzał przed sobą dużą grupę ludzi. Ani chybi, byli to mieszczanie, którym udało się uciec z pożaru. Zbici w gromadę, trwożliwie spoglądali w górę, gdzie płonęło ich miasto. Dzieci kurczowo trzymały się matek, te z przestrachem szukały w tłumie swych mężów, braci i ojców. W sumie było tam kilkadziesiąt osób. Marius dostrzegł wśród ich znajomego elfa.

     - Hertil! – zawołał. – Co się tu dzieje?

     Altmer był w szoku. Miał łzy w oczach. Usta mu drgały i trzęsły mu się ręce.

     - Daedry – zdołał z siebie wydusić.

     - Jakie daedry? – Mario potrząsnął jego ramionami.

     - Wylazły z ognistych wrót – wyszeptał Hertil, zbielałymi wargami. – Niszczą miasto… Nasze miasto… Uciekaj, póki możesz! Kapitan Matius próbuje je zatrzymać u bramy, ale strażnicy długo nie wytrzymają. Mówię ci, uciekaj!

     - O czym ty mówisz?

     I wtedy w rozmowę wmieszało się kilkoro innych mieszczan. Gadali jeden przez drugiego, aż trudno było się w tym połapać. Dopiero po dłuższej chwili Mario zdołał z tej bezładnej gadaniny wysupłać coś, co pozwoliło mu jako tako zorientować się w sytuacji.

     Pod bramą grodu pojawiła się, nie wiadomo skąd, inna brama, wypełniona ogniem. Jakby wychyliła się z podziemi. Przegrodziła ona przejście do grodu, uniemożliwiając do niego dostęp. Z tych ognistych wrót wyłoniły się daedry – potwory rodem z Otchłani – i zaatakowały odcięte od świata miasto. Uciekać nie było którędy. Niewielka grupa, przed którą właśnie stał, znajdowała się akurat poza murami przy bramie, gdzie rozłożony był bazar. Dołączyło do niej kilkunastu mieszkańców, którzy opuścili się z murów po linach, lub drabinach. Ale większość została w środku. Nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje.

     - A straż? – rzucił Mario.

     - Została w mieście – odpowiedział pewien Orsimer w skórzanej kamizelce.

     - Kilku było na zewnątrz – odrzekł Hertil. – W dni targowe zawsze wychodzą na bazar. Kapitan stał przy straganach, gdy to się stało.

     Dalej Mario nie słuchał. Nie wiedział, w jaki sposób, ale odzyskał zimną krew. Od wielu dni wspominał i podziwiał opanowanie Baurusa. Teraz sam poczuł, jak jego umysł rozjaśnia się i powraca mu zdolność myślenia. Co zrobiły na jego miejscu młody Redgard? Albo brat Jauffre? Na pewno nie uciekaliby w panice. Przede wszystkim próbowaliby dowiedzieć się, co się stało. A jak zrobić to najłatwiej? Zobaczyć na własne oczy. A co potem? A, to już zależy od tego, co zobaczy.

     Wyobraził sobie minę Jauffrego, gdyby stanął przed nim sam, bez Martina Septima i powiedział, że nie wie, co się z nim stało. Jauffre z pewnością spytałby go, czy chociaż próbował dostać się do miasta. Miałby odpowiedzieć, że nie? Nigdy! Oczywistym było, że należy przynajmniej podjąć próbę przedarcia się i dopóki jest nadzieja, że cesarz żyje, nie wolno mu zrezygnować. 

     - „Bez niego, ten świat szybko czeka zagłada – zabrzmiały mu w uszach słowa arcymistrza. –  Ciebie również…”

     Nie miał nic do stracenia. Nogi drżały mu jeszcze, ale zmusił się do biegu w stronę miasta. Im szybciej biegł, tym mniejszy odczuwał strach.

     - Bezczynność to najgorsza rzecz – mawiał Stary Myśliwy. – Jeśli się boisz, musisz działać. Rób cokolwiek. Inaczej strach cię sparaliżuje.

     Wiedział, że to prawda. Stawał nieraz przed potężnym niedźwiedziem, czy szybkim i uzbrojonym w ostre pazury górskim lwem. Początkowo się bał, ale potem nawet nie myślał już o tym, że może zginąć. Działał. I to zawsze było najlepsze rozwiązanie.

     Dobrotliwa, brodata twarz Starego Myśliwego, stanęła mu przed oczami. Wspomnienie opiekuna wlało mu do serca odrobinę otuchy. Czuł, jakby stary wciąż był przy nim, gotów bronić go, gdyby lekkomyślnie naraził się na niebezpieczeństwo – tak jak kiedyś, gdy był jeszcze chłopcem. Tęsknił do niego, ale wciąż czuł jego obecność, zupełnie jakby myśliwy czuwał nad nim nawet z zaświatów.

     Z obrazem swego dobrego ducha przed oczami wbiegł na stromą serpentynę, pod pionową skałą. Napotkał tam starego kapłana, w szarym habicie. Stary tkwił na miejscu nieruchomo, jak słup, wpatrując się prosto przed siebie. W oczach miał kompletną pustkę. Mario przystanął przed nim i chwycił go za ramiona.

     - Gdzie Martin? – spytał. – Kapłan Akatosha, brat Martin!

     Stary spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.

     - Bogowie nas opuścili – załkał. – Dlaczego się od nas odwrócili?

     - Gdzie Martin? – Mario potrząsnął nim lekko, chcąc przywrócić mu przytomność.

     Ale oczy starca nada spoglądały nań z obłąkańczym blaskiem.

     - To koniec! – jęknął. – Daedry zniszczyły miasto! Ludzi czeka zagłada. Nasz świat się kończy! To kara za nasze grzechy…

     Widząc, że od przerażonego starca niczego się nie dowie, Mario puścił go i pobiegł w górę ścieżki. Przedostatni odcinek serpentyny przebiegł truchtem. Jeszcze nie minął ostatniego zakrętu, a już ujrzał coś, co go przeraziło. Przed nim stał bowiem koszmar, żywcem wyjęty z jego snów.

     Plac przed bramą miasta, niegdyś porośnięty trawą, teraz był wypalony niemal do gołej ziemi. Gdzieniegdzie sterczały tlące się jeszcze resztki straganów i zwęglone kikuty drzew. Kilkanaście ciał rozrzuconych bezładnie po placu nosiło ślady osmalenia. Tuż przed nim leżały zakrwawione zwłoki jakiegoś ogromnego potwora, o jasnoszarej, pomarszczonej skórze i wydłużonym pysku, pełnym kołkowatych zębów. Potwora, jakiego widywał dotąd jedynie w swoich snach. Nad miastem, zza murów wydobywały się smugi czarnego dymu. Wejście do niego przegradzała budowla nie z tego świata, uniemożliwiając dostanie się za mury. Oto, przed bramą tkwiła inna, stworzona z kilku filarów, w kształcie pazurów jakiegoś nieziemskiego drapieżnika. Pazury, do połowy czarne, od połowy skrzyły się krwistoczerwoną barwą. A między nimi płonął ogień. Ale nie zwykły ogień, rozdzielający się na płomyki, skrzący iskrami i snujący dymem. Ten wyglądał jakby ktoś rozciągnął go pomiędzy pazurzastymi filarami. I wydawał się zupełnie płaski. Jakby namalowano go na szybie. Tyle tylko, że płomień ten poruszał się. Drgał, przygasał, by za chwilę rozpalić się znów. Budowla przypominała wielkie, ogniste oko. Mario z trudem przełknął ślinę. Oto na własne oczy ujrzał to, co do tej pory widywał tylko w swoich koszmarach: wrota, wiodące do Otchłani. Wprost do królestwa Mehrunesa Dagona. To nie mogło być nic innego.

     - A ty kto?

     Ostry głos dowódcy straży osadził go w miejscu.

     Pod bramą stał kapitan Matius. Mario znał go z widzenia, choć poznać osobiście nie miał okazji. „Na szczęście” – dodał w myślach. Był to mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, szczupły i niewysoki. Nie wyglądał na strażnika, którzy zwykle cechowali się wysokim wzrostem. Jednak sposób, w jaki trzymał w dłoni miecz świadczył o tym, że stopnia swego nie dorobił się po znajomości. Widać było w nim wytrawnego wojownika.

     - Chciałem wejść do miasta – odrzekł Marius, bezradnie rozglądając się wokół. – Muszę odwiedzić świątynię.

     - Jeśli coś z niej jeszcze zostało – prychnął kapitan. – Nie widzisz, co się dzieje?

     - Widzę, ale nie rozumiem – odparł Mario. – Nie wiesz, co się stało w świątyni?

     - Nie wiem, co w mieście, nie mogę się do niego dostać – odrzekł strażnik z goryczą w głosie. – To nam zagradza drogę – wskazał na świetlistą bramę. – To Wrota Otchłani. Wyłażą stamtąd jakieś potwory. Zaatakowały miasto, a nam odcięły drogę za mury. O, znowu…

     Z ognistej bramy wychylił się kolejny potwór. Wyglądał jak człowiek, ale człowiekiem z pewnością nie był. Zapewne jakiś rodzaj daedry, prawdopodobnie dremora, strażnik daedrycznych książąt. Ciało jego było sinoszare, jak u Dunmera, podobnie spiczaste miał uszy, ale tu kończyły się podobieństwa. Wyglądał jak prawdziwy siłacz. Ogromnego wzrostu, szeroki w barach, a pod szarą skórą drgały potężne zwoje mięśni. Oczy błyszczały mu ogniem, a spojrzenie jego było okrutne i nie znające litości. W dłoni dzierżył ciężki topór o dziwnym kształcie. Z pewnością nie wykuto go na tym świecie.

     Strażnicy rzucili się ku niemu z obnażoną bronią, ale zdawało się, że na przeciwniku nie robi to żadnego wrażenia. Choć nie miał zbroi, przeciwnie, był prawie nagi, nie wyglądał na przestraszonego. Zatoczył krąg toporem. Zasięg ramion miał imponujący. Widać było, że żaden ze strażników nie zdoła się do niego zbliżyć na tyle, żeby zadać cios. Tu trzeba innej broni. Broni, która miota pociski na odległość. Jego ulubionej broni…

     Mario zerwał z pleców łuk i nałożył strzałę ze stalowym grotem. Celował krótko, w górującą nad gromadą strażników głowę. Strzała syknęła złowieszczo i wbiła się w skroń dremory na głębokość co najmniej trzech palców. Na człowieka wystarczyłoby aż nadto, ale stwór tylko drgnął i zaryczał wściekle, obnażając zęby jak u górskiego lwa, jednocześnie robiąc uzbrojoną w długie pazury dłonią ruch, jakby odganiał muchę. Zahaczył ręką o wystającą z głowy strzałę, która prysła jak wykałaczka. A potem zamachnął się toporem, celując w najbliższego strażnika, ale nie trafił, bowiem w tym momencie ugodziła go druga strzała – prosto w oko.

     A jednak grymas bólu był jedynym skutkiem strzału, który uśmierciłby każdego człowieka. Potwór odsłonił tylko ostre kły i warknął, jak wściekły lew. Uniósł w górę lewą dłoń i na chwilę otoczyła go złocista, wirująca mgiełka. Magia Przywracania! Leczyła rany i przywracała siły. Potwór potrafił leczyć się na bieżąco, niby troll. Trzeba działać szybko!

     Podniesiona ręka odsłoniła jego bok, czego nie omieszkał wykorzystać jeden ze strażników, zadając mu silne pchnięcie końcem miecza, po czym odskakując, aby nie dosięgły go pazury potwora. To pewnie trochę osłabiło uzdrawianie, jakie ten sobie zaaplikował. W dodatku dostał trzecią strzałę, tym razem w szyję. Z rany trysnęła ciemna posoka.

     Zdezorientowany potrząsnął głową. To wystarczyło, by spadły na niego dwa kolejne ciosy. Zrobił ruch, jakby chciał się zasłonić, dlatego czwarta strzała trafiła go w ramię. Zamachnął się toporem, dosięgając jednego strażnika. Ten zasłonił się tarczą, ale cios był tak silny, że odrzucił go o kilka kroków. Strażnik rymnął na ziemię, ale chyba nic poważnego mu się nie stało, bowiem potrząsnął nieprzytomnie głową i czym prędzej zaczął niezdarnie wstawać. Był chyba tylko oszołomiony i trochę sparaliżowany przez ból, jaki tarcza przeniosła na jego ramię. Jednak jego miejsce natychmiast zajęli inni.

     Potwór był bez wątpienia silnym i groźnym przeciwnikiem, ale przeciwko gromadzie zdesperowanych strażników to nie wystarczyło. Zaatakowali go ze wszystkich stron. Jeszcze uniósł topór do morderczego ciosu, ale strzała między oczy dokończyła dzieła. Wbiła się z głuchym trzaskiem w czaszkę i powaliła dremorę na ziemię. To był już jego koniec. W jednej chwili spadło na niego tyle ciosów, że nawet on musiał ulec. Strażnicy cięli, dźgali i trzaskali tarczami tak długo, aż potwór znieruchomiał. Jego ostatni dech brzmiał, jakby ktoś wypuścił powietrze z ogromnego, kowalskiego miecha. Strażnicy zwyciężyli.

     Kapitan otarł pot z czoła i z wdzięcznością skinął Mariowi głową.

     - Dobrze strzelasz – wydyszał. – Szkoda, że to na nic. Ledwo ubijemy jednego potwora, natychmiast wyłazi stamtąd następny.

     Mario podszedł do dremory i zerknął na niego z bliska. Nawet martwy wyglądał groźnie.

     - I co teraz? – spytał. – Nic z tego nie rozumiem. Co tu właściwie się stało?

     Strażnik wzruszył ramionami.

     - Straciliśmy miasto, oto co się stało! – warknął. – Potwory je opanowały. Nie możemy się tam przedostać. Jeszcze niedawno słychać było odgłosy walki, ale teraz wszystko ucichło. Hrabia i większość garnizonu zostali w mieście. Nie wiem, co się tam teraz dzieje.

     Bezradnie spojrzał na zionące ogniem wrota.

     - Ta brama zagradza nam jedyną drogę do miasta – westchnął.– A nawet gdyby nie zagradzała, i tak nie mogę opuścić tego miejsca. Nie mogę dopuścić, żeby te potwory zaatakowały ludzi w obozie poniżej

     - Może trzeba sprawdzić, dokąd prowadzi – mruknął Mario. – Ktoś spróbował?

     Kapitan skinął głową.

     - Kilku moich tam weszło – odrzekł. – Musi istnieć jakiś sposób, żeby ją zamknąć i to właśnie mieli zrobić. Do tej pory nie wrócili. I pewnie już nie wrócą… Będę musiał spróbować sam.

     - Zły pomysł – Mario pokręcił głową. – Tu siła nie pomoże. Potwory są silniejsze od nas. Lepiej w pojedynkę, cichaczem. Większa szansa.

     - Odważyłbyś się? – strażnik spojrzał mu w oczy.

     Mario westchnął. Bał się podwójnie, bowiem wiedział już, dokąd prowadzi ta brama. Widział to nieraz w swoich snach. Ale wiedział też, że jeśli ktokolwiek ma szansę spenetrować to miejsce, to tylko on. Skinął głową, głównie ze strachu, że inaczej ucieknie. Zrobił to, by zmusić siebie samego do czegoś, czego panicznie się bał.

     - To nie ma nic wspólnego z odwagą – szepnął. – Boję się jak wszystkie demony. Ale pójdę. Muszę…

     I zrobił krok ku ognistej bramie.

     - Savlian Matius – kapitan z szacunkiem wyciągnął ku niemu dłoń. – Kapitan straży w Kvatch. A ciebie jak zowią?

     - Marius Cetegus – odparł, ściskając podaną mu rękę. – Jestem… Jestem wolnym strzelcem.

     - Doskonałym strzelcem – cień uśmiechu przewinął się przez usta strażnika. – Jeśli napotkasz któregoś z moich ludzi, dysponuj nimi jak uznasz za stosowne. Powiedz, że ja kazałem. Chociaż po prawdzie, nie mam wielkiej nadziei, że spotkasz tam kogoś żywego. I niech cię Akatosh prowadzi.

     Mario skinął głową. Ścisnął mocniej łuk. Nałożył strzałę na cięciwę i przytrzymał ją palcem, przyciskając do łęczyska. Prawą dłonią sięgnął do miecza i poluzował go w pochwie, nie dobywając.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął, podchodząc do ognistych wrót.

     Czymkolwiek był jaśniejący wewnątrz wrót ogień, z pewnością nie był prawdziwym płomieniem. Mario wyciągnął dłoń, ale nie czuł gorąca. Z wahaniem dotknął falującej powierzchni. Poczuł, jakby zanurzył palce w ciepłej wodzie. Zanurzył dłoń nieco głębiej. Znikła pod ognistą powierzchnią. Zrobił kilka głębokich oddechów, po czym wykonał zdecydowany krok naprzód. Jego postać znikła z oczu strażników, jakby zanurzył się w mętnym stawie.

6 komentarzy:

  1. Ojej, , miewał chłopak okropne sny i niestety prorocze.Ciekawe z czego była ta dziwna brama.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do dziś tego nikt nie wie. Filary wyglądają jak pazury, ale po zamknięciu bramy zamieniają się w kamień (wiem, spojleruję, ale przecież opisałem to w "Skyrim").

      Usuń
  2. GAZETY? Rozwoziła gazety? Takie prawdziwe, na papierze? Wow... ;)
    No i wlazł w bramę. Martwi mnie jak stamtąd wyjdzie, jesli ją zamknie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano gazety. Papierowe. Kurier "Czarny Koń" dociera do każdego zakamarka Cyrodiil. To się nazywa cywilizacja, no nie?

      Usuń
  3. no, zaraz...a on nie tego kapitana szukał?


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od kapitanów, zwłaszcza straży, to on zawsze trzymał się z daleka.

      Usuń