Rozdział IX

     Spodziewał się tego, a jednak zmartwiał, gdy ujrzał Otchłań. Co innego śnić o czymś, a co innego zobaczyć to na własne oczy. Nogi zrobiły mu się miękkie. Na chwilę. Szybko się opanował. Znalazł się w ciemnej, skalistej krainie, niemal zupełnie martwej, otoczonej jeziorem rozgrzanej lawy. I to rozgrzanej tak, że w ciemności świeciła całkiem jasno, stając się przy okazji ważnym źródłem światła w tym złowrogim świecie. Niebo było bowiem pokryte ciężkimi chmurami i połyskiwało zaledwie delikatną, czerwonawą łuną. Pod stopami czuł twardą, ubitą i wypaloną ziemię, a jednak gdzieniegdzie dostrzegł jakieś niewysokie, suche krzewinki, czy źdźbła trawy o czerwonym zabarwieniu. Teren był pagórkowaty i kamienisty. I zamieszkały przez jakąś demoniczną cywilizację, o czym świadczyły wzniesione tu budowle. Naprzeciw Wrót Otchłani, przez które dostał się w to miejsce, sterczała wielka, zamknięta brama, do której prowadził szeroki, kamienny most. Za nią wznosiła się wysoka, ciemna wieża. W lewo i w prawo rozciągały się szerokie płaty gołej, suchej ziemi, przypominające drogi, a w oddali sterczały wierzchołki kilku innych wież. Zadrżał, gdy je ujrzał. Niewyraźnie, bo choć nie były daleko, panował tutaj czerwonawy mrok, jak o zmierzchu, gdy czerwone słońce ginie za horyzontem, pozostawiając jedynie na niebie purpurową łunę. Ale tu nie było słońca. Łuna pochodziła od roztopionej lawy. Jedynie Wrota Otchłani oświetlały skąpy kawałek terenu wokół, co Mario natychmiast sobie uzmysłowił.

     - Jestem widoczny dla każdego – przemknęło mu przez myśl.

     Czym prędzej schował się w cieniu za ogromnym głazem. Stąd, gdzie łuna już go nie oślepiała, dostrzegł nieco więcej szczegółów. Na przykład to, że na filarach mostu widnieją błyszczące na czerwono znaki. Nie znał jednak tego pisma i nie wiedział, co ono oznacza. Zerknął znów w stronę wież. Było ich w sumie cztery. Na tle czerwonego nieba ujrzał wyraźnie ich zarysy. Każdą z nich zbudowano na planie wielokąta, chyba o ośmiu bokach, choć nie widział tego wyraźnie. Wieże miały dachy w kształcie ostrosłupów, odpowiadających podstawie, ale bardzo spłaszczonych, ledwo wystających ponad pionowe ściany. Każda krawędź takiego ostrosłupa zwieńczona została skierowanym ku górze pazurem, wystającym daleko poza obrys dachu. Jedne były większe, inne mniejsze, a asymetryczność w ich ułożeniu nadawała im jeszcze bardziej drapieżny wygląd, niby wzniesionej do ciosu, uzbrojonej łapy. Z tej odległości owe pazury można było wziąć za stylizowane gargulce. Niewykluczone, że nimi były, choć kraina raczej nie wyglądała na przesadnie deszczową. Mario pokręcił głową z niedowierzaniem. Dokładnie jak w jego snach! 

     Najgorsze było to, że zupełnie, ale to zupełnie nie wiedział, co ma robić.

     Kilka głębokich oddechów, mimo iż powietrze dalekie było od świeżego zapachu lasów, do jakiego przywykł, przywróciło mu przytomność umysłu. Zaczął myśleć logicznie. Najpierw zbada okolice wrót. Gdyby on stworzył coś takiego, zadbałby o to, by można było je zamknąć, w razie, gdyby wróg – w tym wypadku straż miejska – okazał się zbyt silny. Rozumiał, że mieszkańcy tego dziwnego świata są źli, ale z pewnością nie są głupi. Spróbował myśleć tak jak oni. Gdzie najlepiej umieścić taki klucz? W pierwszej chwili pomyślał, że przy samych wrotach, ale po chwili zmienił zdanie. Nie, raczej nie. Wtedy nie dałoby się ich zamknąć, gdyby wtargnął nimi na przykład cesarski legion i opanował okolice bramy. Nie, raczej nie przy samych wrotach. Gdzieś dalej, w bezpiecznym miejscu. Miejscu niedostępnym, ale z którego brama Otchłani jest doskonale widoczna.

     Odruchowo spojrzał w kierunku wież i bezwiednie potarł brodę. Z takiej wieży można było obserwować, co się dzieje przy bramie. Tylko w której?… Pewnie w tej najwyższej, tuż za bramą. Tam dostać się nie można…

     Ruch dostrzeżony kątem oka przerwał jego rozmyślania. Zamarł. Przyczaił się na ugiętych nogach, uważnie obserwując okolicę. Jakiś jasny kształt zbliżał się w jego stronę. Zrazu wyglądał jak zjawa, ale gdy wyszedł z cienia, Mario dostrzegł ludzką postać. A gdy ta znalazła się w zasięgu łuny, bijącej od Wrót Otchłani, po jasnej opończy rozpoznał w nim strażnika Kvatch.

     Był to młody mężczyzna, mocno poturbowany i zmęczony. Brudny, zakurzony, jego opończa w kilku miejscach była poszarpana, a gdy stanął w świetle łuny, Mario dostrzegł wgniecenia na jego hełmie i tarczy, którą wciąż niósł ze sobą.

     Wyszedł z cienia. Strażnik natychmiast dobył miecza i wbił w niego wzrok. Widać było, że jest przerażony, jak ktoś, na kogo spadło zbyt wiele niebezpieczeństw jednocześnie. Na uniesioną w uspokajającym geście dłoń Maria, zareagował nerwowo. Ale szybko wydał z siebie westchnienie ulgi.

     - Człowiek!...

     Aż mu łza spłynęła z oka. Wzruszenie oderwało mu mowę. Musiał przeżyć naprawdę makabryczne chwile, skoro był tak roztrzęsiony.

     - Nie myślałem, że jeszcze ujrzę ludzką twarz.

     - Jesteś ze straży miejskiej, prawda? – spytał Mario, choć znał odpowiedź.

     - Tak – żołnierz z wysiłkiem skinął głową. – Nazywam się Ilend Vonius.

     - Marius Cetegus – przedstawił się Mario. – Przysyła mnie kapitan Matius. Gdzie pozostali?

     - Pozostali? – spytał drżącymi ustami. – Nie ma pozostałych. Wpadliśmy w zasadzkę. Wybito nas jednego po drugim. Nie wierzysz? Pod wieżą leżą ich ciała. Tylko mnie udało się uciec…

     Opuścił głowę. Jeszcze gdy mówił, widać było, że gardło ściska mu się coraz bardziej. W końcu nie wytrzymał i załkał. Chwila słabości trwała jednak krótko. Zaraz wytarł nos rękawem i wskazał w kierunku wież.

     - Menien… - odezwał się. – Menien jeszcze żył. Zabrali go żywego do wieży.

     - Kto go zabrał?

     Vonius popatrzył na niego ze zdziwieniem.

     - Jak to kto? Daedry! Dremory i inne stwory.

     Mario skinął głową.

     - Zaprowadź mnie tam.

     Przerażenie odbiło się w oczach strażnika.

     - Zaprowadzić? Nie ma mowy! Nie wrócę tam! Wynoszę się stąd!

     I zrobił krok w kierunku bramy. Jednak Mario był szybszy. Chwycił go za ramię i przytrzymał.

     - Jesteś strażnikiem Kvatch – syknął. – To twój obowiązek. Musisz mi pomóc.

     Vonius gwałtownie pokręcił głową.

     - Jak mam ci pomóc, człowieku? – wybuchnął. – Jak we dwójkę mamy pokonać całą gromadę daedr? Tu potrzebny cesarski legion!

     - Legion jest daleko – prychnął Mario. – I nie przyjdzie. A my jesteśmy tutaj.

     Sam dziwił się swemu opanowaniu. Jeszcze przed chwilą sam miał ochotę uciec jak najdalej stąd. Coś sprawiło, że paniczny lęk ustąpił miejsca rozwadze.

     - Ciekawe, co powie na to kapitan Matius – dodał z przekąsem.

     Wiedział już, że trafił w czuły punkt. Nie było to trudne. Każdy żołnierz, czy strażnik miał ten punkt w tym samym miejscu. Każdy odczuwał lęk przed dowódcą. Każdy bał się drwin kompanów i posądzenia o tchórzostwo. Każdy też wiedział, jak traktuje się tych, co uciekli z pola bitwy.

     - Nie jestem tchórzem – strażnik gwałtownie potrząsnął głową. – Ale gdybyś wiedział, co cię czeka, nie byłbyś taki odważny. Mówię ci, że nie damy rady we dwóch. Potrzeba posiłków.

     Mario westchnął.

     - Nie będzie posiłków – oznajmił. – Na zewnątrz jest zaledwie kilku strażników.

     Vonius zbladł jeszcze bardziej.

     - Więc wszystko stracone – wyszeptał.

     Ale Mario poczuł przypływ wściekłości. Może sobie Mehrunes Dagon zniszczyć swój świat – proszę bardzo! Kocha śmierć, zniszczenie, ruiny – jego sprawa. Ale tu, w Otchłani. Wara mu od Cyrodiil. Niech nawet nie próbuje! Nie, nie pozostawi tego w takim stanie! Wciąż jest nadzieja. Jauffre ma Amulet Królów, a w mieście skrywa się prawowity cesarz. Trzeba zrobić wszystko, by go znaleźć, zaprowadzić do opactwa i wręczyć mu artefakt. A potem jeszcze tylko krótka podróż do stolicy, otwarcie bram świątyni i niech Martin Septim rozpala Smocze Ognie, cokolwiek to jest. I w tym momencie ten koszmar się skończy. Wrota Otchłani zostaną zamknięte, na świat wrócą ład i porządek, a ludzie i elfy będą mogli żyć tak jak dotąd.

     - Stracone – prychnął Mario. – Stracone będzie, dopiero gdy obaj zginiemy. Póki co, jest nadzieja i ja mam zamiar zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy. Pójdę tam, choćbym miał zginąć.

     - Tego możesz być pewien – odparł strażnik, przypatrując mu się z przestrachem. – Jeśli tam pójdziemy, zginiemy.

     - Jeśli nie pójdziemy, też zginiemy. Może kilka dni później – Mario wzruszył ramionami. – I nie będzie to szybka śmierć w walce, z mieczem w dłoni. Poza tym, chyba jesteś to winien swemu towarzyszowi? Chciałbyś, żeby ciebie kompani zostawili bez pomocy?

     Ilend Vonius wciąż się bał, ale widać było, że ostatni argument podziałał. Zrobił kilka głębokich oddechów i spojrzał przytomniej.

     - Dobrze – wydyszał. – Pójdę z tobą. Ale dokąd?

     Mario spojrzał w kierunku wież.

     - Najpierw po twojego towarzysza – odparł. – A potem…

     - No?

     - Nie wiem – znów wzruszył ramionami. – Zobaczymy. Spróbujemy jakoś zamknąć te wrota.

     - Wiesz jak?

     Mario pokręcił głową.

     - Liczę na to, że w którejś z wież znajdę jakiś mechanizm. Nie wiem. Ale mam zamiar się dowiedzieć.

     Ruszyli przed siebie. Wolno i ostrożnie. Mario polecił Ilendowi trzymać się cienia. Obaj mieli wyciągniętą broń – strażnik miecz, Mario łuk, ze strzałą na cięciwie. Pod stopami Mario czuł ubitą, suchą ziemię, twardą jak kamień. Jej szeroka smuga, niby udeptana droga, biegła w stronę wzgórz, a potem wzdłuż stromej grani prowadziła w kierunku widniejących w oddali wież. Gdzieniegdzie leżały spore głazy, sterczały strome skałki, poutykane w ziemię, jak mury, albo wyłaniały się ruiny jakiejś budowli. Mario co jakiś czas przystawał, ruchem dłoni nakazując Ilendowi to samo. Stał przez chwilę i nasłuchiwał. Z oddali nadlatywały nieznane mu odgłosy. Jakieś dudnienie, czasem jakiś zgrzyt. Trudno było się zorientować, z której strony dochodzą. Tylko jednego można było być pewnym – nie wróżyły niczego dobrego.

     Nagły pisk osadził ich w miejscu. Dochodził zza pobliskiego głazu. Coś tam było, jakaś istota. Ścisnęli mocniej broń. Mario ugiął nogi i ostrożnie zrobił kilka kroków w tamtym kierunku. Ilend poszedł za nim, choć było widać, że zmusza się do tego całą siłą woli. Mario przystanął tymczasem, uważnie nasłuchując. Wydało mu się, że widzi ruch, jakby krawędź głazu ożyła. Albo, co bardziej prawdopodobne, ktoś się za nim krył. Ktoś lub coś. Zrobił jeszcze jeden krok w tamtą stronę. I wtedy właśnie zza głazu wybiegły cztery dziwne istoty, jakich nie widział nigdy przedtem.

     Dwie z nich przypominały dwunożne gady. Nie były duże, wzrostem sięgały mu zaledwie do ramienia. Jednak biegły bardzo szybko i widać było po nich, że są zwinne. Każdy z nich miał lekko wydłużony pysk. Tył głowy ukształtowany był w taki sposób, że tworzył długi, kostny kołnierz, okrywający szyję. Biegły ku nim, pochylone w przód, szykując się do ataku przednimi kończynami, uzbrojonymi w długie pazury. Wyglądały jak wielkie ptaki, tylko skórę miały gołą, bez piór.

     Dwie kolejne były humanoidalne. Niewysokie, chude, ze sterczącymi w górę, spiczastymi uszami, jak u elfów. Ze swą gołą, pomarszczoną skórą przypominały gobliny, albo diabliki, jakie widywał czasem w książkach. W ich oczach czaiła się agresja. Biegły dość szybko, szybciej niż mógł biec człowiek, ale ustępowały pod tym względem obu gadom.

     Ilend odruchowo wzniósł tarczę i ścisnął miecz, przygotowując się do obrony. Mario, widząc to, bez namysłu napiął łuk i wypuścił strzałę w kierunku najbliższego gada. Trafił go prosto w pierś. Potwór wydał przenikliwy gwizd i natychmiast rzucił się w jego stronę. Był jednak wciąż na tyle daleko, że Mario zdążył wystrzelić po raz drugi, znów trafiając w pierś. Gad zgiął się w pół, w biegu wywijając niezgrabnego kozła, ale, o dziwo, zdołał się podnieść, choć nieco niezdarnie. Tylko na moment. Miecz stojącego bliżej Ilenda dokończył dzieła, zatapiając się do połowy w ciele gada, który znieruchomiał, po czym osunął się na ziemię. Mario strzelił więc do drugiego, trafiając w szyję, jednak zorientował się, że nie zdąży ponownie napiąć łuku. Odrzucił go i sięgnął po miecz.

     Potwór tuż przed nim skoczył w jego stronę, dopadając go jednym, długim susem. Zamierzał w pędzie pacnąć go w głowę długimi pazurami, co zapewne wyorałoby mu oczy z twarzy. Odruchowo pochylił głowę, nadstawiając klingę miecza. Pazury przejechały tylko kolczym kapturze, zrywając mu go z głowy i przy okazji wyrywając kilka włosów, które się w niego zaplątały. Poczuł szarpnięcie w prawym ramieniu, gdy potwór nadział się na jego miecz. Rozległ się spazmatyczny kwik, niby u zarzynanej świni. Mario odskoczył, próbując wyrwać klingę z ciała, ale ta zaklinowała się widać za mocno i w efekcie pozostał z pustą dłonią. Przerażony nagłą bezbronnością, znieruchomiał na chwilę. Gad w przedśmiertnym spazmie rzucił się na niego, ale w tym samym momencie poczuł potężne uderzenie w bok. Goblinowaty stworek zderzył się z nim, powalając go na ziemię. Mario był już pewien, że nie ujdzie z tego starcia z życiem. Jednak stało się inaczej, bowiem cios gada, który miał trafić w niego, trafił w diablika i głęboko rozorał mu skórę na szyi. Z rany trysnęła posoka wartkim strumieniem. Mario zdołał jakoś podnieść się na nogi, ale nadal nie mógł się bronić bez miecza. Diablik, z bolesnym okrzykiem zamierzył się na niego dłonią, uzbrojoną w krótki sztylet. Mario zasłonił się tarczą, a potem trzasnął nią napastnika w twarz. Gad tymczasem wzniósł pazury do ciosu, ale nie zdążył go zadać. Ilend zatopił mu swój miecz pod łopatkę. Dało to okazję Mariusowi do kolejnego ciosu tarczą w pysk diablika, który zatrzymał go na chwilę, potrzebną by strażnik wyciągnął klingę z ciała gada i potężnym zamachem rozciął mu szyję, niemal pozbawiając głowy.

     Mario rozejrzał się za czwartym napastnikiem, ale ten leżał nieruchomo kilka kroków dalej, z paskudną raną na piersi. Ilend może i był przestraszony, ale nie przestał przy tym być strażnikiem, znającym się na swoim fachu.

     - Cały jesteś? – spytał.

     Mario skinął głową i schylił się w stronę gada, łapiąc rękojeść swego miecza. Z wysiłkiem wyszarpnął broń z ciała stwora, jednocześnie przyglądając mu się uważnie.

     - Co to było, na Dziewiątkę? – spytał. – Omal nie urwało mi głowy.

     Ilend uśmiechnął się lekko.

     - To nic takiego – odparł. – To słabe potwory, nie warte uwagi. Ten – wskazał na gada – nazywany jest Postrachem Klanów. Nie pytaj dlaczego, bo nie wiem. A te nazywamy diablikami. To pomniejsze daedry, groźne tylko w grupie.

     - Mówisz, że to słabe potwory? – zdumiał się Mario.

     Spojrzenie Ilenda zhardziało.

     - A co myślałeś? – prychnął. – Że strażnik Kvatch przestraszył się byle kuraka? Gdyby tylko takie stwory nas zaatakowały, już pewnie dawno zamknęlibyśmy Wrota Otchłani. Ale nie – pokręcił głową. – To tylko drobiazgi. Tam czekają na nas prawdziwe potwory, znacznie groźniejsze.

     - Na przykład?

     - Na przykład daedroty – odrzekł Vonius. – Wielkie jak ogry, z długimi pyskami. Jednego ubiliśmy jeszcze po tamtej stronie – wskazał głową na jaśniejącą opodal Bramę Otchłani. – Nie dość, że silne, to jeszcze potrafią rzucać ogniste kule. Są też kobiety-pająki. Przedziwne stwory. Z daleka rażą błyskawicami. W dodatku przywołują swoje własne miniaturki, które jak tylko podbiegną do ciebie, potrafią cię momentalnie sparaliżować. Widzieliśmy atronachy burzy. Wiesz co to?

     Mario zadrżał, ale skinął głową. Ten rodzaj daedry, będący ucieleśnieniem żywiołu, znał dość dobrze, choć tylko z książek. Atronach burzy wyglądał, jak osiłek, zbudowany z burzowych chmur, między którymi przeskakiwały błyskawice. Potrafił tę błyskawicę skierować w jedną stronę, rażąc przeciwnika z daleka. Oprócz niego istniały też atronachy mrozu – lodowe olbrzymy, walczące przy pomocy strumieni mroźnej, paraliżującej mgły, czy atronachy ognia, ogniste, zwiewne postacie, które potrafiły na odległość posłać ognistą kulę. Tego ostatniego spotkał kiedyś w ayleidzkich podziemiach.

     - Ale to nie jest najgorsze – Ilend z goryczą pokręcił głową. – Najsilniejszymi przeciwnikami są dremory. To chodząca śmierć. Wojownicy Otchłani.

     - Pod wrotami ubiliśmy jednego – oznajmił Mario. – Sinoskóry olbrzym, z wielkim toporem.

     - Xivilai – Ilend skinął głową. – To Xivilai, dość silny, ale nie najsilniejszy. Najgorsze są Valkynaz. To przyboczna straż Mehrunesa Dagona.

     - Sporo o nich wiesz – zdziwił się Mario.

     - Wiem – Ilend skinął głową. – Interesowało mnie to kiedyś. Dużo na ten temat czytałem. Matius wiedział o tym. Dlatego właśnie wyznaczył mnie do tej grupy.

     Chwilę rozmawiali o dremorach. Według Ilenda, istniała między nimi wyraźna hierarchia. Dzielili się na kasty. Każda z klas miała reprezentantów trzech kategoriach: łucznika, wojownika i maga. Wojownicy mieli na sobie ciężkie zbroje, a przy pasach lub na plecach, długie miecze.

     - Są praktycznie nie do pokonania – stwierdził na koniec Ilend.

     Towarzyszył tym słowom gest bezsilności.

     - Zasięg ramion prawie dwukrotnie większy niż u człowieka – kontynuował. – Siła kilkakrotnie większa, w dodatku ich zbroje są nie do przebicia. Nie mają słabych punktów.

     Po czym spojrzał w oczy Cetegusa.

     - Idziemy na śmierć – oznajmił. – Ale i tak idę z tobą… Masz rację. Lepsza taka śmierć niż w ogniu Otchłani.

     Mario westchnął tylko. Schylił się po swój łuk, wciąż leżący na ziemi, tam gdzie go rzucił.

     - Chodźmy  - szepnął. – Może na śmierć, a może… Zobaczymy. Każdy ma jakieś słabe punkty. Nawet dremory. Tylko trzeba je znaleźć…

     Szli ostrożnie, trzymając się cienia i unikając jaśniejszych miejsc. Było to tym łatwiejsze, że panował tu permanentny półmrok. Gdzieniegdzie z ziemi wyrastały suche, szeleszczące krzewinki. Niektóre, obdarzone zdolnością ruchu, próbowały smagnąć ich długimi pędami, przypominającymi pejcze. Inne, zakończone żółtawymi, torbiastymi kwiatami, przy dotknięciu rozsiewały odurzający pył. Większość jednak wydawała się niegroźna. Mario z ciekawością zerwał kilka długich źdźbeł wysokiej, czerwonawej trawy. Zmiął je w dłoni i przytknął do nosa. Pachniały intensywnie, przypominając trochę zapach mięty, a trochę przypalonego sosnowego drewna. Odruchowo schował zgniecioną kulkę do kieszeni, jak miał zwyczaj czynić z różnymi innymi ziołami.

     W połowie drogi do widocznej w oddali skalnej ściany, Mario nagle zatrzymał się. Ilend zrobił to samo.

     - Przed nami – szepnął Mario. – Obok tej skałki…

     W odległości kilkudziesięciu kroków dostrzegł bowiem ciemny kształt pajęczej daedry. Dotąd znał je tylko ze snów, ale był dziwnie pewien, że ten potwór nie różni się niczym od tego, które widział w swych koszmarach. Wielki, pajęczy odwłok na ośmiu nogach, a w miejscu, gdzie pająk ma głowę, wyrastał pionowo niewieści korpus. Wyglądało to, jakby kobietę przecięto w pasie na pół i nasadzono na bezgłowe ciało ogromnego pająka. Potwór poruszył się i leniwie przespacerował kilka kroków. Pojawił się na tle czerwonego nieba i było widać wyraźnie jego, czy jej sylwetkę. Daedra miała dłonie złożone na brzuchu i wydawała się nieobecna duchem, jakby zamyślona, albo nawet pogrążona w płytkiej drzemce. Lepszej okazji nie będzie.

     Strzała pomknęła ze złowieszczym sykiem ku celowi. Wbiła się głęboko w niewieści korpus, tam, gdzie u człowieka znajdowało się serce. Wysoki, wibrujący krzyk rozdarł ciszę. Potwór zachwiał się, ale utrzymał się na nogach. Uniósł dłonie, a między nimi pojawia się krwistoczerwona łuna.

     - Przywołuje swojego przydupasa – mruknął Ilend szeptem. – Strzeż się go, jest naprawdę szybki.

     Istotnie, między nogami daedry pojawiła się jej miniaturka, wielkości wyrośniętej kury. Mały pająk był dokładną, pomniejszoną kopią większego potwora. Zaczął biegać wokół swego przywoływacza, poszukując zagrożenia. Na razie jednak daedra nie dostrzegła ich, więc nie wiedziała w którą stronę skierować swego pomocnika.

     Druga strzała trafiła w głowę. Tym razem nie było krzyku. Za to daedra znów uniosła dłonie i na chwilę otoczyła ją jasna mgiełka. Mario wiedział, co to oznacza. Tak manifestowała się Magia Przywracania. Potwór na ich oczach zaleczał swoje rany. Trzeba działać szybko.

     Trzecia strzała trafiła w miejsce, gdzie oba korpusy – pajęczy i kobiecy – łączyły się ze sobą. Musiało to być szczególnie bolesne miejsce, bowiem daedra aż skuliła się z bólu. Na krótko. Gdy podniosła wzrok, Mario już wiedział, że został dostrzeżony. Błyskawicznie napiął łuk. Mały pająk zaczął biec w ich kierunku, w dodatku zakosami, co uniemożliwiało wycelowanie. W końcu Mario, zmęczony celowaniem do szybkiego i niewielkiego celu, wypuścił strzałę w kierunku pająka-matki, jak nazwał go w myślach. Efekt był nadspodziewany. Strzała okazała się być śmiertelna, a mały pajączek rozwiał się jak dym, zaledwie kilkanaście kroków od niego. Mario otarł pot z czoła.

     - Dobry strzał – odezwał się Ilend z uznaniem. – Zabiłeś ją.

     - Nie tylko – mruknął Mario. – Znalazłem jeden ze słabych punktów.

     Strażnik spojrzał na niego pytająco.

     - Wiem gdzie celować, żeby zabolało – odrzekł Mario. – I wiem już, że w pierwszej kolejności trzeba zabić matkę. Wtedy jej małe samo zniknie.

     Tak naprawdę spodziewał się tego. Widział już w przeszłości przywołane istoty. Dawno temu, w Ayleidzkich ruinach, jeszcze ze Starym Myśliwym, gdy napotkał przechadzający się po korytarzach szkielet. Ten specyficzny nieumarły, ożywiony jakąś mroczną magią, trzymał w dłoniach długi miecz i wolno kroczył podziemnymi korytarzami, jak znudzony strażnik, robiący obowiązkowy obchód. Kości, pozbawione ciała, trzeszczały dziwnie przy każdym jego ruchu. Mario pamiętał, że na jego widok skulił się ze strachu. Pamiętał, jak ręka ukochanego opiekuna spoczęła na jego ramieniu, dodając mu otuchy. Uzmysłowił sobie wtedy, że przecież stoją na kamiennym tarasie, niedostępnym dla tej makabrycznej postaci. Stary Myśliwy napiął łuk i strzelił. Grot uderzył w kość kręgosłupa. Musiał tym spowodować jakiś chwilowy zanik magicznej siły, utrzymującej nieumarłego w całości. Poszczególne kostki z grzechotem rozsypały się po kamiennej posadzce.Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Maria, ale okazało się, że tryumf był przedwczesny. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie kostki powędrowały ku sobie i ułożyły się na swoich miejscach. Szkielet powstał na nogi, rozglądając się na boki. Najgorsze jednak miało dopiero nastąpić. Oto szkielet uniósł dłoń w górę. Błysnęła czerwona poświata i oto obok niego pojawił się drugi, uzbrojony w miecz i tarczę. Znikąd. Po prostu. Nie było – jest! Stary Myśliwy rozsierdził się wtedy, co Mario poznał po sposobie, w jaki poruszył wąsami. Wypuścił strzałę w kierunku przywołanego. Ten zachwiał się, gdy grot odbił się od jego łopatki i spojrzał w ich stronę. Bezokie oczodoły musiały jednak widzieć, bowiem dostrzegł ich i wydał z siebie przenikliwy syk. Mario również odważył się strzelić. Trafił w żebro, ale jego niewielki łuk nie uczynił żadnej szkody nieumarłemu. Potem już strzelali do niego obaj. Słali mu strzałę za strzałą tak długo, aż po prostu się rozwiał. Jego miecz i tarcza również. Czyżby wygrali? Nic z tego. Na jego miejsce pierwotny szkielet, stojący w kącie, przywołał następnego pomocnika. Takiego samego. Wtedy obaj pojęli, że trzeba zignorować przywołaną zjawę i zaczęli szyć do tego, którego zauważyli jako pierwszego. Strzały odbijały się od nagich kości, jednak z każdym trafieniem przeciwnik słabł. Dwa razy rozsypywał się jak dziecięca układanka, ale za każdym razem scalał się na powrót. Był silny i żywotny. Gdyby udało mu się wdrapać na górujący nad korytarzem taras, mogłoby być z nimi źle. Taras jednak znajdował się za wysoko, a jedyna brama, prowadząca na schody, była zamknięta. Miotał się więc w dole, sycząc wściekle i wygrażając długim, dwuręcznym mieczem. Drugi przywołany szkielet stał tymczasem bezradnie, jakby nie wiedział, co ma robić. W końcu jedna ze strzał dokończyła dzieła. W chwili, gdy szkielet rozsypał się ostatecznie, ten drugi, przywołany, po prostu znikł, jakby nigdy go nie było. Znikła również jego broń.

     Ze wspomnieniem przygody sprzed wielu lat przed oczami, Mario podszedł do daedrycznego truchła. Pajęcza deadra była spora. Gdyby wciąż stała na swych ośmiu kosmatych nogach, kobieca twarz musiałaby znajdować się na wysokości jego głowy. Teraz leżała bezwładnie, wpatrując się bladymi, niewidzącymi oczami w ciemnoczerwone niebo. Ze zdziwieniem Mario stwierdził, że ta postać, choć naznaczona okrucieństwem, była również na swój sposób piękna. Regularne, gładkie rysy szczupłej twarzy, długie jasne włosy, spływające kaskadą na ramiona, wąskie i smukłe ramiona, dłonie o długich palcach… Zerknął z ciekawością na jej korpus. Nie wiedział, czy to co widzi jest suknią czy skórą. Dotknął z ciekawością jej brzucha. Wyglądało to jak tkanina, jednakże bez wątpienia była to pajęcza okrywa, otulająca kobiecy tułów na kształt gorsetu z dużym dekoltem, nie pozbawionym powabu. Z wahaniem przesunął dłoń nieco wyżej. Skóra daedry w jej kobiecej części była delikatna i aksamitna. Jak u młodej dziewczyny. Poczuł nawet woń perfum o nie pozbawionym uroku zapachu, przypominającym mahoniowe drewno

     - Byłaby całkiem ładna, gdyby tak paskudnie się nie kończyła – Ilend trącił brunatny odwłok końcem buta. – Ale co to za kobieta, bez nóg i bez… No wiesz… - uśmiechnął się lubieżnie.

     - Doszedłeś do siebie, skoro takie myśli ci w głowie – Mario skrzywił wargi.

     - Ja? – zaśmiał się cicho strażnik. – A kto ją przed chwilą obmacywał?

     - Chciałem tylko sprawdzić, czy to naprawdę pół-kobieta – burknął Mario, wiedząc, że tamten i tak mu nie uwierzy. – Trzeba zbadać wroga najdokładniej jak się da.

     - Dogłębnie – zgodził się jego towarzysz. – Tylko musiałaby najpierw ogolić te kosmate nogi.

     Trącił czubkiem buta jedno z twardych, chitynowych odnóży, porośnięte czarnymi rzęskami, jak u prawdziwego pająka. Tymczasem Mario z ciekawością przysunął dłoń do martwych ust i kciukiem naciągnął wargę, odsłaniając zęby potwora. Obaj ujrzeli ostre kły, jak u drapieżnego zwierzęcia.

     - Czyli już wiemy, że całować się z nią nie należy – mruknął Ilend. – A swoją drogą, ciekawe, czy jak przyjdzie co do czego, ona z brzuchem chodzi, czy jaja składa.

     Mario uśmiechnął się. Uwagi jego towarzysza sprawiły, że trochę opadło z niego napięcie. Był za to wdzięczny strażnikowi, choć w głębi duszy uważał, że są one bardzo nie na miejscu. Kto wie, czy pan Otchłani nie usłyszy tych drwin i nie zapała nagle rządzą zemsty. Nie wiadomo, czy on nie widzi i słyszy wszystkiego, co się dzieje w jego królestwie.

     Zwycięstwo sprawiło, że raźniej ruszyli ubitą drogą. Ta wkrótce skręciła w prawo i zaczęła lekko wspinać się pod górę, w kierunku czerniejącej wieży. Byli już całkiem blisko, gdy z daleka ujrzeli dwa daedroty, wałęsające się w pobliżu, wydawałoby się zupełnie bez celu. Szybko skryli się za głazem, których tu na szczęście nie brakowało. Mario z wahaniem nałożył strzałę, ale po chwili potrząsnął głową. Wpadł na lepszy pomysł.

     - Gdy ten bliższy się odwróci – szepnął - śmigamy za ten mur. Stamtąd prześlizgniemy się do wieży niezauważeni.

     - Ta wieża nie ma wejścia – odrzekł Ilend, również szeptem. – Przynajmniej na poziomie ziemi. Popatrz.

     Wskazał w górę. Wzrok Maria pobiegł za jego gestem. Na wysokości mniej więcej trzech czwartych wieży biegła wąska kreska kamiennego mostu, łączącego go z dalszą, znacznie wyższą wieżą.
- Próbowałem już znaleźć wejście – szepnął znowu Ilend. – Gołe mury dookoła. Wejście jest w tej wielkiej, ciemnej, po lewej stronie.

     Mario zacisnął zęby. Zatem nic z tego. Trzeba przekraść się dalej.

     - Tak czy owak, musimy skryć się za tą bliższą – syknął. – Tam się zastanowimy… Teraz!

     Wykorzystując chwilę, gdy oba potwory były odwrócone do nich plecami, szybko przebiegli w kierunku głazów, leżących u podnóża daedrycznej budowli. Mario zastanawiał się przez chwilę, po czym zaczął się na nie wspinać.

     - Spróbujemy z drugiej strony – rzucił swemu towarzyszowi.

     Pomysł okazał się dobry. Głazy otaczały wieżę, jakby ktoś celowo poustawiał je dookoła jej podnóża. Skacząc lekko z kamienia na kamień, Mario szybko dotarł do miejsca, z którego mógł się rozejrzeć. Pusto! W dodatku u podnóża następnej wieży dostrzegł coś w rodzaju schodów, wystających zza zaułka. Gdzie schody, tam powinna być i brama.

     To była dobra wiadomość. Zła leżała na niewielkim placu przed schodami. Dostrzegli tam trzy nieruchome ciała strażników w jasnych opończach. Ilend znów pobladł, a i Mario poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.

     - Spoczywajcie w pokoju – szepnął Ilend. – Chwała wam.

     - Chwała – powtórzył Mario.

     Przebiegli szybko w stronę schodów. Rzeczywiście, była tam brama. Jeszcze kilkanaście kroków i znaleźli się przy wieży. Jej mur wydawał się być jednolity, jakby powstał z jednego kamienia, a nie połączonych ze sobą cegieł, czy kamiennych bloków. Nie czas jednak był na to, by się nad tym zastanawiać. W mieście szaleją daedry, a straż bezradnie stała pod Bramą Otchłani, czekając aż zniknie. Trzeba działać. Mario skinął głową. Ilend uchylił wielkie, żelazne drzwi. Niedużo, tyle tylko, że obaj zdołali się wślizgnąć do środka.

     Wewnątrz budowla była jeszcze dziwniejsza niż na zewnątrz. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyli, był wibrujący w uszach dźwięk, przypominający trochę odgłos tarcia metalu o metal, tylko tutaj brzmiał on jednostajnie, bez przerw. Wydawał się dobywać ze środka, gdzie jaśniało coś pomarańczowym światłem. Spodziewali się, że wieża będzie podzielona na piętra, że będą w niej schody, może nawet winda. Tymczasem wieża zdawała się składać jedynie z grubych na kilkanaście kroków ścian. Sufit, jeśli to coś można było nazwać sufitem, znajdował się wysoko, pod samym dachem, skąd błyszczał niewyraźnie krwistoczerwoną poświatą. Wokół wnętrza biegły jakieś galerie, czy balkony, długie, czasem okalające całość obwodu wieży, niektóre poziome, inne pochylone, niby kręcone schody. Z tej perspektywy wydawała się ona niezmiernie wysoka, toteż nie był pewien, czy istotnie dostrzega tam jakiś ruch, czy to tylko gra światła.

     Opuścił wzrok i zerknął na podłoże. Na środku posadzki jaśniało coś, co w pierwszej chwili wziął za ogrodzony, okrągły basen, wypełniony lawą, jednakże wszechobecny i całkiem przyjemny chłód, panujący w wieży, zdawał się temu przeczyć. Zapewne była to jakaś magiczna formacja, świecąca bladym, purpurowym światłem. Z tego świetlistego jeziorka unosił się pionowo w górę promień światła, niby niebotycznie długi, gruby jak udo człowieka słup. Drgał lekko i chyba to on właśnie wydawał ten irytujący dźwięk, przeszywający uszy. Poza tym, po lewej i prawej stronie znajdowały się dwie, błyszczące bramy, prowadzące nie wiadomo dokąd. Wydawały się być metalowe, o charakterystycznym, żółtym połysku.

     Najbardziej jednak przerażające było to, co ujrzeli w pobliżu jednej z bram. Stała tam wysoka postać, w długiej, czarnej szacie. W dłoni trzymała magiczny kostur.

     - Dremora – szepnął Ilend. – Mag.

     Mario skinął głową. Nie zdecydował się jednak na strzał. Wciąż znajdowali się przy samym wejściu, a niezwykle gruby mur tworzył w tym miejscu coś w rodzaju tunelu, prowadzącego do bramy. Nie było stąd widać całości pomieszczenia. Zanim strzeli, musi wiedzieć, czy nie kryje się tam więcej stworów. Delikatnie, jak duch, przesunął się w stronę środka, by omieść wzrokiem całość wnętrza. Nikogo innego nie dostrzegł. Napiął łuk.

4 komentarze:

  1. Tylko nie pająki... Nawet jeśli są w połowie kobietą!
    Super się to czyta. Jest przerażająco.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale muszę przyznać, że w górnej części ten pająk jest całkiem powabny.

      Usuń