Trafił pewnie, ale strzała nie uśmierciła dremory. Wbiła się z trzaskiem w skroń maga, ale ten zatoczył się tylko i natychmiast czerwona mgiełka pojawiła się między jego ramionami. Magia Przywołania! Mario nie czekał na pojawienie się kolejnego potwora, tylko natychmiast strzelił po raz drugi. Strzała przebiła pierś dremory, ale w tej samej chwili przy nim pojawiła się zwiewna, ognista postać. Atronach Ognia! Bez namysłu wypuścił trzecią strzałę. W tej samej chwili atronach uniósł dłoń i posłał w jego kierunku kulę ognia. Mario odruchowo skrył się za załomem muru, jednocześnie nakładając strzałę na cięciwę. Rozległy się pospieszne kroki, gdy obie daedry, przebiegły krótki dystans, wystarczający, by Ilend znalazł się w ich zasięgu rażenia. Dremora pochylił swój kostur.
Potężna błyskawica, która wyskoczyła z magicznej laski, oślepiła ich obu. Mario miał na tyle przytomności umysłu, by w czas zacisnąć powieki, ale i jemu wzrok przysłoniła ciemnozielona mgła. Strzelił na oślep, prawie nie celując. Usłyszał uderzenie grotu. Dopomogło mu szczęście. Ta strzała dokończyła dzieła. Daedryczny mag znieruchomiał z ramieniem wzniesionym w ich stronę, gdy pocisk przeszył jego szyję, po czym wolno, zesztywniały, jak podcięte drzewo, przewrócił się na kamienną posadzkę. Ognisty atronach rozwiał się w powietrzu.
- Żyjesz? – krzyknął Mario.
- Ledwo… - odpowiedział mu słaby głos.
Ilend trzymał się na nogach, ale łydki drgały mu, jakby po wielkim wysiłku. Ciężko oddychał.
- Spróbuj poćwiczyć.
Mario wiedział, jakie to uczucie oberwać błyskawicą. Kilka razy dosięgły go takie wyładowania ze strony goblińskich szamanów, lub błąkających się po ayleidzkich podziemiach liczów. W jednej chwili mięśnie wiotczały i słabły, a siła ustępowała nagłemu uczuciu ogromnego zmęczenia. Nogi człowiek miał wtedy jak po długim, forsownym marszu pod górę, a ramiona, jak po wielogodzinnym machaniu kilofem. Mięśnie trzęsły się i bolały. Trudno było zmusić je do nawet niewielkiego wysiłku. Mimo to, Mario wiedział, co mówi. Kazał wykonać Ilendowi kilka intensywnych przysiadów i wymachów. Istotnie, strażnik poczuł się lepiej, choć zdrętwiałe mięśnie wciąż odmawiały mu pełnego posłuszeństwa. Mario w tym czasie rozejrzał się po pomieszczeniu.
Przede wszystkim zbadał drzwi. Wcale nie były metalowe. Wyglądały, jakby wykonano je z jakiegoś organicznego tworzywa, przypominającego pancerzyk chrząszcza. Tylko znacznie grubszego i masywniejszego. Z pewnością bardzo mocne. Na szczęście nie były zamknięte. Mario uchylił prawe. Wsunął głowę do środka. Ujrzał szeroki korytarz, skręcający w lewo, prowadzący równolegle do ściany wieży, wznoszący się w górę, na kształt schodów – tyle że bez stopni. Całe wnętrze wykonano z kamienia, przypominającego czarny bazalt, wyszlifowany do połysku.
Drgnął, gdy ręka Ilenda dotknęła jego ramienia. Wsunął się do wnętrza korytarza, strażnik za nim, zamykając drzwi. Irytujący dźwięk, emitowany przez słup światła, przycichł. Drzwi znakomicie tłumiły wszelkie odgłosy. Mario zaczął nasłuchiwać.
- Rozdzielamy się? – spytał Ilend. – Może sprawdzę, dokąd prowadzą te drugie drzwi?
Mario potrząsnął głową i przytknął palec do ust, nakazując milczenie. Następnie rozpostarł dłonie i przyłożył je do uszu. Trwał tak przez chwilę, nasłuchując. Wydawało mu się, że słyszy na górze jakieś odgłosy. Echo, błąkające się po korytarzu, zwielokrotniało je i wprowadzało chaos. Nic nie wyczytał, poza tym, że nie są tutaj sami.
- Powinniśmy się rozdzielić – szepnął strażnik. – Ja zbadam tę stronę, ty tę – wskazał ręką. – Niebezpiecznie byłoby zostawiać sobie kogoś za plecami.
Mario znów potrząsnął głową. Ilend myślał logicznie, ale po żołniersku. Zdawał się jednak zapominać, że jest ich tylko dwóch. Zbyt skąpe siły, by jeszcze je dzielić.
- Tu nie chodzi o to, żeby ich pokonać – szepnął. – Oni są za silni na nas dwóch. Musimy prześlizgnąć się cichaczem. Walka tylko w ostateczności.
Ilend zdawał się być nieprzekonany.
- Wtedy pod bramą strach mnie obleciał – mruknął. – Muszę zmyć tę plamę ze swojego honoru. Zginę jeśli będzie trzeba, ale…
- Ginąć sobie możesz po wykonaniu zadania – syknął Mario, czując, że znów wzbiera w nim złość. – Mamy zamknąć Wrota Otchłani. Martwy nikogo nie ocalisz. Pójdziemy tędy – wskazał w lewo. – Ja przodem, ty za mną. Na paluszkach.
- A jeśli napotkamy daedry?
- Jak się nie da ich ominąć, najpierw ja spróbuję zdjąć je z łuku. Dopiero gdy mi się nie uda, atakujesz mieczem.
- A ty?
- A ja strzelam tak długo, dopóki mogę. Więc staraj się nie włazić mi na linię strzału. A potem odrzucam łuk i dołączam do ciebie z mieczem.
- Brzmi dobrze – sapnął Ilend. – Widzę że źle cię oceniłem. Wziąłem cię za żółtodzioba. Wybacz.
Mario nie odpowiedział. Ruszył przodem, przy samej ścianie. Pochylnia kończyła się ścianą, ale korytarz skręcał pod kątem prostym w lewo, a za nim następna pochylnia zaprowadziła ich na piętro. Tam drogę przegrodziły im drzwi, podobne do tych na parterze. Uchylili je ostrożnie. Korytarz rozszerzył się w obszerną, oświetloną komnatę. Jej sklepienie podparte było kilkoma, kamiennymi filarami, a na samym środku stało coś czerwonego, świecącego bladym, czerwonym światłem. Wyglądało to jak fontanna, wypełniona czerwonym płynem.
Najgorsze jednak czaiło się między owymi filarami. Komnata nie była pusta. Pod ścianą, po lewej stronie, obok podobnych jak na dole drzwi, stał potężny wojownik, odziany w ciężką zbroję i z długim mieczem u pasa. Stał bez ruchu, jakby czegoś oczekując, po czym jego buty zastukały po kamiennej posadzce, gdy wolnym, znudzonym krokiem skierował się do przeciwległej ściany. Mario ledwo śmiał oddychać. Wiedział już, że to dremora, w dodatku ten wydawał się nieporównanie silniejszy od tego, którego strażnicy z jego pomocą zatłukli przy bramie. Potem zerknął na przeciwległą ścianę. Czerniał w niej wylot korytarza a po drugiej stronie przechadzała się znana im już kobieta-pająk.
Dremora przystanął za filarem. Pajęcza daedra obróciła się kilkakrotnie, jakby się rozglądała. Lepszej okazji nie będzie.
Pająk dostał strzałę prosto między oczy. Zachwiało nim. Ale najważniejsze było to, że żaden z demonicznych strażników nie zorientował się, z której strony padł strzał. Pająk uniósł ramiona. Przez chwilę Mario sądził, że daedra chce się uzdrowić, co zniwelowałoby całą chwilową przewagę, jaką uzyskał. Ale nie, daedrę otoczyła czerwonawa mgiełka. Magia Przywołania! Przywołuje swą miniaturę! Trzem przeciwnikom musieliby ulec. Mario nie czekał więc i wpakował jej strzałę prosto w skroń. A po chwili następną, choć daedra, zauważywszy go, próbowała jej uniknąć. Ta strzała była śmiertelna. Olbrzymi pająk z ciałem kobiety osunął się na ziemię, jednocześnie pędzący ku niemu mniejszy pajączek rozwiał się w powietrzu, jak dym. Ale nie było się z czego cieszyć. Dremora w ciężkiej zbroi również ruszył w jego kierunku.
- Uciekaj na dół – krzyknął Mario, rzucając się do ucieczki. – Szybko, tam go dopadniemy!
Ilend, na szczęście posłuchał polecenia, choć bez wątpienia wydawał się nim zdziwiony. Ale Mario właśnie doznał przebłysku świadomości. Zrozumiał, że dremora, choć silny, wytrzymały i opancerzony, ma jedną słabość – brak mu zwinności i szybkości. Potwierdzał to odgłos jego kroków, który wcale się nie przybliżał. Dlatego też w połowie drogi obrócił się ku niemu i w pędzie strzelił jeszcze dwa razy, zanim pobiegł w dół. Jedna ze strzał zrykoszetowała po napierśniku, ale druga trafiła w głowę. Mario usłyszał potworny ryk za plecami. Przyspieszył jeszcze bardziej.
Ilend zdążył już zbiec na dół i uchylić drzwi. Poczekał na swego towarzysza, po czym zatrzasnął je natychmiast, gdy Mario przez nie przebiegł i odsunął się z mieczem gotowym do zadania ciosu. Mario stanął kilkanaście kroków dalej z napiętym łukiem.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, jakby od przeciwnej strony zostały kopnięte. Sylwetka dremory błysnęła pancerzem w czarnym otworze. Mario zwolnił cięciwę, celując w nieopancerzoną głowę. Trafił. Potworny ryk znów rozdarł powietrze. Ściany odbiły go echem. Dremora ruszył ku niemu ale Mario nie czekał bezczynnie. Strzelił ponownie i ponownie trafił. Siłacz uniósł miecz do morderczego ciosu, gdy w tym momencie na jego ramię spadł inny cios. To Ilend, chwyciwszy miecz w obie dłonie, z całych sił trzasnął go w rękę. Nawet daedryczny pancerz nie mógł zupełnie zamortyzować takiego uderzenia. Znów rozległ się ryk bólu. Dremora opuścił lewe ramię, ale prawym zdołał zakręcić mieczem i uderzyć w stronę Ilenda. Ten zasłonił się mieczem, przez co osłabił ten cios, ale i tak odrzuciło go o kilka kroków. Padł na ziemię i zapewne byłaby to jego ostatnia chwila, gdyby Mario nie wpakował dremorze kolejnej strzały w skroń. Strażnik Otchłani zawahał się przez chwilę, zapewne nie mogąc się zdecydować, czy dobić Ilenda i tym samym wyeliminować jednego z przeciwników, czy też ruszyć na Maria. Ta chwila wahania zgubiła go. Ostatnia strzała trafiła bezbłędnie w ucho. Olbrzym padł na ziemię, z głośnym chrzęstem zbroi. Upadł na lewy bok, ale potem groteskowo wolno, przetoczył się na plecy i znieruchomiał. Przez chwilę drgał jeszcze, ale trwało to krótko. Wyzionął ducha.
- Żyjesz? – spytał Mario.
Zamiast odpowiedzi, Ilend zaczął wstawać na nogi, rozmasowując sobie ręce.
- Ale mi przywalił – jęknął. – Nie czuję dłoni. Mam nadzieję, że niczego mi nie złamał.
Ale z zaciekawieniem podszedł do leżącej na kamiennym podłożu potężnej postaci dremory. Obaj zrobili to z pewnym wahaniem, jakby bali się, że ten siłacz nagle zerwie się na nogi z szyderczym śmiechem. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Strażnik Mehrunesa Dagona leżał martwy, tak jak padł. Z prawego ucha sterczały mu pióra strzały, zadziwiająco głęboko wbitej. Musiała mu przeszyć mózg niemal na wylot. Olbrzym miał na sobie dziwaczną, ciężką zbroję, z ciemnego metalu, trochę przypominającego ebon, a trochę stal, pokrytą rdzawym nalotem. Nieregularne, asymetryczne, w wielu miejscach pazurzaste kształty jej elementów wyraźnie wskazywały na nieziemskie pochodzenie. Ktokolwiek ją wykuł, musiał czuć zamiłowanie do drapieżnych ornamentów, stylizowanych na kły, pazury, czy rogi.
Ilend z ciekawością zastukał palcem w płytę zbroi. Była twarda, nieustępliwa i nie uginała się pod naciskiem dłoni. Sprawiała wrażenie, że nie wykonano jej z blach, lecz z grubych, ciężkich odkuwek, które człowiekowi trudno byłoby nawet udźwignąć.
- Dobrze, że nie miał hełmu – mruknął z przejęciem. – To jest nie do przebicia. Miałeś przynajmniej w co strzelać. Ja mieczem nie mogłem dosięgnąć jego głowy.
Jak na komendę, obejrzeli się w stronę, gdzie leżał długi, dwuręczny miecz. Wykuto go chyba z tego samego metalu, co zbroję. Mario schylił się ku niemu i podniósł ciężki, długi brzeszczot. Z wysiłkiem spróbował zakręcić nim nad głową, ale zrezygnował, poczuwszy jego masę.
- Trzeba by być takim siłaczem jak on – mruknął, podając broń Ilendowi, który z ciekawością wyciągnął ku niemu ręce.
Nieco silniejszy Ilend był lepszym szermierzem od Maria. Przyzwyczajony do machania mieczem, poradził sobie znacznie lepiej. Zakręcił młyńca, aż zafurkotało powietrze.
- Ciężki jak wszystkie demony – przyznał. – Ale wezmę go. Swoim nie dam rady dosięgnąć głowy takiego giganta. Spójrz, sztych jest ostry jak brzytwa! Takim mieczem można człowieka przeciąć na pół.
Mario zerknął na broń, ale o wiele bardziej ciekawił go martwy przeciwnik. Jego okrutna twarz nawet po śmierci budziła przerażenie. Spiczaste uszy, jak u elfa, potężne szczęki jak u Orsimera i okrucieństwo, widoczne nawet w oczach, które zaszły już bielmem. A na głowie… Czy te rogi są prawdziwe, czy to tylko specjalnie ukształtowane pukle włosów? Z wahaniem, ale i ciekawością dotknął wyrostków na głowie dremory. Twarde i sztywne. Najprawdziwsze rogi! Niewielkie wprawdzie, ale Mario i tak z obrzydzeniem cofnął dłoń. To nie jest normalne! Ziemskie humanoidy nie miały rogów. To pomiot Mehrunesa Dagona, który zapewne nadał swym sługom cechy podobieństwa do siebie samego.
Z pewnym wysiłkiem oderwał wzrok od dremory i spojrzał na swego towarzysza.
- Musimy iść dalej – powiedział w końcu. – Daedry niszczą miasto i zabijają ludzi. Musimy się pospieszyć. Matius czeka, aż się z tym uporamy…
Wspięli się na górę. Prostokątna komnata miała tylko jedne drzwi. Prowadziły one na galerię wewnątrz wieży. Znaleźli się w tym samym pomieszczeniu, co przy wejściu, tyle tylko, że nieco wyżej. Znów uderzył ich w uszy metaliczny dźwięk magicznego promienia światła. Ruszyli w prawo, gdzie galeryjka wznosiła się na następne, jak sądzili, piętro. Skradali się ostrożnie, choć metaliczny dźwięk zapewne i tak zagłuszał odgłos ich kroków. Na szczycie natknęli się na dremorę w długim, czarnym płaszczu i z magicznym kosturem na plecach. Przechadzał się tam i z powrotem, jak strażnik na warcie. Zaatakowali jednocześnie, gdy tylko mag obrócił się plecami do nich. Wiedzieli już, że honorową walką nie ocalą świata. Mario wpakował mu strzałę w potylicę, a Ilend podbiegł z podniesionym mieczem. Cios w głowę dremory dokończył dzieła. Nie zdążył nawet zareagować.
Na szczycie galerii znajdowały się drzwi. Prowadziły do korytarza, a właściwie łukowatej pochylni, wspinającej się wzdłuż okrągłej ściany wieży. Prowadziła w prawą stronę. Mario zacisnął zęby. Będąc praworęcznym, wolałby aby galeria skręcała w lewą stronę. Tak byłoby mu łatwiej strzelać. Musiał wspinać się bokiem, z łukiem gotowym do strzału. Pochyły korytarz ciągnął się dość długo, ale wkrótce rozszerzył się w prostokątną, przestronną komnatę.
I niestety, na samym początku natknęli się na daedrota! Mario strzelił i zaczął się wycofywać. Niezbyt szybki, ociężały potwór ruszył za nimi. Ale w oddali usłyszeli jeszcze mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy dremory. Ruszyli czym prędzej na dół.
Dremora, pobrzękując zbroją, rzucił się za nimi. Wyprzedził właśnie powolnego daedrota, kiedy dostał strzałą. Stalowy grot znalazł jakąś szparę pomiędzy blachami jego kirysu, bowiem wbił mu się w brzuch. Ryk dremory wstrząsnął ścianami korytarza. Mario nie próbował już strzelać. Gnał w dół, jak oszalały, a Ilend następował mu na pięty. Wypadli przez drzwi na galerię. Ilend przytomnie zatrzymał się przy wyjściu, z dwuręcznym mieczem wzniesionym do ciosu. Mario stanął o kilkanaście kroków dalej z napiętym łukiem. Tak jak poprzednio, drzwi otworzyły się gwałtownie i wypadł z nich strażnik Otchłani. Rozejrzał się pospiesznie, ale w tym momencie dostał jednocześnie strzałę w czoło i potężne cięcie w skroń. Zachwiał się. Ale nie umarł. Ciemna siła, która powołała go do życia, była potężniejsza od siły ramion człowieka. Z potwornym rykiem zamachnął się mieczem, celując w Ilenda. Ten zasłonił się brzeszczotem, ale cios był tak silny, że przełamał zastawę i dosięgnął głowy strażnika. Ilend momentalnie zwiotczał i zalał się krwią. Zapewne nie żył już w chwili, gdy upadał. Mario zdusił jęk rozpaczy. Posłał dremorze z wściekłością dwie strzały, które dokończyły dzieła. Olbrzym z chrzęstem zbroi zwalił się na posadzkę, wypuszczając broń z ręki i znieruchomiał. Ale Mario nie patrzył w jego stronę. Podbiegł do strażnika Kvatch, jakby wciąż miał nadzieję, że Ilend przeżył to starcie.
Niestety, nie mogło być o tym mowy. Niezwykle silny cios przeciął lekki hełm i kolczy kaptur. Nawet gdyby nie dał rady tego rozciąć, wgniecenie było tak głębokie, że Ilend musiał mieć zmiażdżoną czaszkę. Leżał nieruchomo, wpatrując się martwymi oczami w sklepienie wieży, czerwieniejące pod dachem. Spod hełmu wyciekała mu krew, tworząc kałużę na kamiennej posadzce. W upiornym świetle magicznego płomienia wyglądało to, jakby głowa strażnika leżała na karminowej poduszce.
Mario poczuł, że nogi uginają się pod nim. Musiał usiąść. Chwycił tężejącą rękę swego towarzysza i zapłakał. Łzy ściekały mu po twarzy i kapały po brodzie. Jego ramionami wstrząsnął szloch.
- Teraz wszystko stracone – szepnął. – Sam nie dam rady.
Odwrócił się w stronę martwego towarzysza.
- Jak mogłeś mnie zostawić samego? – załkał.
I natychmiast zawstydził się na tę myśl. Jak on w ogóle mógł tak pomyśleć? Ilend, zadając ten cios, ocalił mu życie, przy okazji niechcący oddając własne. Ścisnął stygnącą dłoń, jakby w geście przeprosin. I znów zalał się łzami. Ale tym razem przyniosły mu one odrobinę ulgi. Wciąż pociągając nosem, wyciągnął dłoń ku twarzy strażnika, chcąc zamknąć mu oczy. Ale jego dłoń zawisła w powietrzu. Przez chwilę wpatrywał się w martwe źrenice, po czym zerknął w górę, w to samo miejsce, w które zdawał się patrzyć Ilend – na sklepienie, jarzące się czerwonym światłem.
- Masz rację – szepnął. –Jeśli zamek Wrót Otchłani jest tutaj, to pewnie właśnie tam. Muszę iść dalej… Muszę iść… tam…
Podniósł się na nogi. Z wysiłkiem, jakby nagle jego zbroja przybrała na wadze. I wtedy nagle oblał go zimny pot.
Daedrot! Jak mógł o nim zapomnieć?
Ale potwór nie wynurzył się z drzwi. Mario czekał przez chwilę z dłonią na zamku, po czym przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał jakieś niewyraźne trzaski i stuki, ale z pewnością nie dobiegały one zza drzwi, które rezonując, wzmacniały wszystkie odgłosy wokół. Odważył się pociągnąć za uchwyt. Z mięśniami napiętymi jak postronki, uchylił żółto-czarne skrzydło tylko tyle, by zajrzeć w ciemny korytarz. Pusto. Uchylił szerzej, dbając o to, by drzwi zasłoniły go przed niespodziewanym ciosem. Nikogo. Wślizgnął się cicho do korytarza, trzymając łuk w pogotowiu. I wtedy ujrzał daedrota.
Potwór wolnym krokiem szedł w górę, jakby zrezygnował z zamiaru włączenia się do walki. Mario cicho jak mysz, podążył za nim, pilnując, by zawsze znajdować się w odpowiedniej odległości. Gdy niezgrabny stwór dotarł na samą górę, Mario napiął łuk i strzelił. Celował w pochylony kark. Strzała wbiła się głęboko, powodując u stwora odruchowy dreszcz. Rozległ się ryk, ale nie tak przerażający jak u dremory. Potwór odwrócił się niezgrabnie i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu napastnika. Musiał jednak mieć słaby wzrok, bowiem nie mógł go dojrzeć w półmroku. Zwłaszcza że Mario sztukę zlewania się z otoczeniem miał opanowaną do perfekcji, szukając miejsc zacienionych już odruchowo. Z ukrycia wypuścił strzałę w skroń. Daedrot zachwiał się, jednak nie umarł. Przeciwnie, zadrżał dziwnie i wzniósł przednie łapy, uzbrojone w długie pazury. Otoczyła do złocisto-biała mgiełka. Magia Przywracania! Kto by pomyślał? Ten niby gad, to nie wiadomo co, umiało się uzdrawiać magicznym sposobem! Zatem trzeba się pospieszyć. Trzy szybkie strzały, wszystkie celne, z pewnością osłabiły działanie magii. Nie trzeba było bystrości, by dostrzec, że potwór goni resztką sił. Mario znów napiął łuk. Potwór obrócił się w jego stronę, ale nadal zdawał się go nie widzieć. Tym razem Mario wycelował w serce. Ta strzała dokończyła dzieła. Daedrot z głuchym westchnieniem legł na ziemi, po czym zaczął turlać się bezwładnie po pochylni, aż dotarł do ściany i znieruchomiał.
Mario przyjrzał mu się z ciekawością. Stwór był ogromny, a jego wydłużony pysk przypominał dziób ptaka. Rozchylone szczęki ukazywały rząd zębów, w kształcie zaostrzonych kołków. Mario dotknął z wahaniem jednego z nich. Nie był specjalnie ostry. Bronią potwora były pazury oraz, co zapamiętał ze słów Ilenda (niech Arkay ma go w swej opiece), magia zniszczenia. Był ciekaw, czy zęby daedrota też mają jakieś szczególne właściwości, podobnie jak zęby ogra. Nie zaszkodzi sprawdzić… Jeśli wyjdzie cało z tej przygody, będą mu przecież potrzebne pieniądze. I pretekst do odwiedzenia Falanu… Ostatnia myśl pchnęła go do działania. Zamachnął się tylcem miecza, ułamując jeden z zębów. Zrobił do samo z kilkoma innymi. Długie kły wyłamywały się łatwo, znacznie łatwiej niż u ogra. Po chwili sześć z nich znalazło się w jego sakiewce. Długie, jak jego środkowy palec, ledwo się w niej zmieściły.
Ta czynność uspokoiła go. Przez chwilę wydawało mu się, że uczestniczy w rutynowej, myśliwskiej przygodzie, jakich przeżył już wiele. Ruszył w górę z zimną krwią, nie zapominając jednak o ostrożności. Z góry dobiegały bowiem niepokojące dźwięki. Jakiś stuki, zgrzyty, piski…
Okazało się jednak, że to nic groźnego, choć nie był to również przyjemny widok. Komnata była prostokątna i pierwsze, co rzucało się w oczy, to drzwi naprzeciwko. Hałasy dobiegały z lewej strony. Po lewej również znajdowały się drzwi, podobnie jak na tylnej ścianie, po lewej stronie, tuż za wejściem. Tam znajdowała się jakaś automatyczna pułapka – ostre pręty, wysuwające się ze ściany i przeszywające niczego nie spodziewającego się śmiałka na wylot. Wysuwały się, o ile Mario zdołał się zorientować, po nadepnięciu na ruchomą płytę w posadzce. Jakiś diablik widocznie o tym zapomniał. Jego martwe ciało nadziane było na pręty, jak na rożen. I co pręty próbowały się schować, ciągnąc go za sobą, jego bezwładna noga zaczepiała o płytę, powodując ich ponowne wysunięcie. I tak w kółko. Ostrza co chwilę próbowały schować się w ścianie, jednak zagłębiały się zaledwie do połowy, gdy nacisk na płytę powodował, że wysuwały się znów. Zamknięte koło…
Masakrowane stopniowo ciało diablika z pewnością wyglądało równie obrzydliwie, jak cuchnęło, ale w półmroku nie było widać szczegółów. Mario starał się nie patrzeć w tamtym kierunku. Zamiast tego patrzył pod nogi, uważając, by nie popełnić tego samego błędu co nieszczęsny diablik. Spróbował otworzyć drzwi naprzeciwko. Niestety, były zamknięte na klucz. Dziurka od klucza miała fantazyjny kształt, przypominający nieco daedryczną literę, będącą symbolem Otchłani. Podobnie było z drzwiami na tylnej ścianie, obok pułapki z zaplątanym w nią diablikiem. Jedyne drzwi, jakie dało się otworzyć, to te po lewej stronie.
Mario zadrżał, gdy je otworzył. Prowadziły bowiem na zewnątrz. Ale nie na balkon, jak przypuszczał, tylko na długi, wąski, kamienny most, przerzucony wprost do drugiej, nieco niższej wieży.
Choć przyzwyczajony do skakania po górach i głazach, Mario nigdy jeszcze nie spoglądał na ziemię z takiej wysokości. Poczuł mrowienie w kolanach i nagłą chęć, by paść na ziemię i dalej pełznąć na czworakach. A w zasadzie, dlaczego ma tam iść? Przecież miał najpierw zbadać tę wieżę!
- Kogo ty chcesz oszukać, debilu? – mruknął sam do siebie.
Innej drogi nie było. Pozostałe drzwi zamknięte na klucz – jedynie ten most dokądś prowadził. Wstąpił na niego z przestrachem, starając się nie patrzeć w dół. Most, wąski sam w sobie, gdy tylko na niego wstąpił, wydał mu się jeszcze węższy. Jego szerokość nie przekraczała połowy wzrostu człowieka, z czego jeszcze część zabierały dwa masywne krawężniki na obu jego krawędziach.
- Dremory przejdą, to ja nie dam rady? – zamruczał z zaciśniętymi zębami, stawiając pierwszy krok.
Nie był to najszczęśliwszy krok. Zachwiał się i byłby spadł w przepaść, gdyby w porę nie udało mu się cofnąć. Przez chwilę stał na rozdygotanych nogach, bojąc się puścić ściany, do której przylgnął jak ślimak. I w tym momencie przed oczami stanęła mu twarz brata Jauffrego. Czy mistrz wahałby się choć przez chwilę w takiej sytuacji? Co mu powie, gdy ujrzy go znów? Nie wykonał zadania bo bał się wejść na most? Takie z niego Ostrze? Jaką minę zrobiłby wtedy Jauffre?
Wziął głęboki oddech. Musi postępować jak Ostrze. Jak Baurus! Wyobraził sobie, że młody Redgard kroczy przed nim, w pysznej, oksydowanej segmentacie, ze złotymi nitami i z akavirską kataną u boku. Baurus pewnym krokiem wchodzi na most, nawet się na niego nie oglądając. Jest pewien, że Mario idzie za nim. No bo dlaczego miałby nie iść? Lęk wysokości? Co za bzdura! Ostrza nie mają lęku wysokości. A jeśli go mają, to go ignorują, jak każdy lęk.
Ignorować lęk!
Postępować, jakby go nie było!
Nie zważać na przyspieszony oddech i pot, wylewający się spod kolczego kaptura!
Robić swoje…
Tu i teraz!
Wkroczył na most. Pewnym krokiem, mimo że nogi miał jak z waty. Szedł prawie dziarsko, ze wzrokiem wbitym w drzwi, ciemniejące w oddali, na drugim końcu mostu. Im dalej szedł, tym pewniejszy był jego krok. Dopędził urojonego Baurusa i zrównał się z nim. Maszerował za nim, jak Ostrze na defiladzie…
Co za bzdura… Ostrza nie brały udziału w defiladach. Były tajnym zakonem.
Nieważne…
Ważne, że doszedł do drzwi. I że dały się otworzyć. Wślizgnął się do środka.
A już myślałam, że będzie miał towarzysza, a tu ...
OdpowiedzUsuńTaki most to specjalnie dla tych, co maja lęk wysokości. ;
A jak jeszcze weźmiesz pod uwagę, że wszystko dzieje się w półmroku - i ziemi nie widać...
UsuńNiedobrze, że teraz jest sam, zawsze we dwóch nie tylko raźniej ale i bezpieczniej i łatwiej.
OdpowiedzUsuńCóż, sam sobie tego losu nie wybrał.
Usuń