Rozdział XI

     Ta wieża wydawała się mała, w porównaniu do tamtej. Było tutaj też o wiele jaśniej. Dookoła biegła kręcona pochylnia, pozwalająca się wspiąć na szczyt, albo zejść na sam dół. Zerknął w dół, gdzie ujrzał okrągłe dno. Wyglądało dziwnie, z otworami wielkości ludzkiej głowy, przez które dojrzał jeszcze jedną kondygnację pod nim. To chyba winda! Ale dochodziła tylko do dolnej galerii. Dalej trzeba było przemieszczać się po pochylni. Spojrzał w górę. Tam znajdowała się przezroczysta, jakby szklana platforma, a na niej chyba klatka… Klatka? To może tam więziony jest strażnik? Jak on się nazywał? Menien… Czym prędzej ruszył w górę. Było stromo. Dotarł na przezroczystą platformę, wbrew obawom masywną i stabilną.

     - Och… - usłyszał jęk, dobywający się z klatki.

     I to nie była skarga uwięzionego strażnika na swój los. To był jęk współczucia. Współczucia dla niego, bowiem zza żebra konstrukcji wieży wysunęła się nagle złowroga postać strażnika Otchłani. Dremora w grubej zbroi i z mieczem w dłoni.

     Po raz pierwszy Mario widział, jak dremora się uśmiecha. To by straszny uśmiech. Uśmiech tryumfu gdy olbrzym obnażył swe żółte zęby. Zagadał coś w nieznanym języku. Mario zmartwiał.

     Ale tylko na chwilę. Cofnął się natychmiast, z zamiarem zbiegnięcia w dół, gdy z przerażeniem stwierdził, że jego plecy oparły się o coś zimnego. Zerknął za siebie.

     Nie zauważył, że na szczycie wieża rozszerzała się nieco, tworząc galeryjkę, biegnącą dookoła. W dodatku żebra konstrukcji, podtrzymującej dach, uniemożliwiały przejście po tej galeryjce, dzieląc ją na kilka niedostępnych części. Stał właśnie plecami przyciśnięty do takiego żebra. Dremora tymczasem wykonał krok naprzód, stając w miejscu, gdzie kończyła się kręcona pochylnia. Odwrót był odcięty.

     Strażnik Otchłani wzniósł miecz i machnął nim od niechcenia. Zafurczało powietrze. Mario odruchowo przylgnął do ściany żebra. Przerażony złapał się kamiennej krawędzi i… Przeskoczył do następnej sekcji. Zdziwiony rozejrzał się wokół. Tu jest bezpieczny! Dremora go tu nie dosięgnie! Chyba, że skoczy za nim, co wziąwszy pod uwagę ciężar zbroi, trudno było sobie wyobrazić.

     Bezmyślnie uniósł łuk i strzelił. Trafił w głowę. Rozległ się ryk, jakich słyszał już wiele. Cofnął się jeszcze bardziej niemal do kolejnego żebra. Wypuścił drugą strzałę.

     Nie docenił siły dremory. Olbrzym, widząc, że ofiara wymyka mu się z rąk, cofnął się pod przeciwległą ścianę i zaczął biec w jego kierunku. Zamierzał widocznie przeskoczyć pochylnię i wydawało się, że mimo ciężaru zbroi potrafi skoczyć tak daleko. Mario podniósł łuk. Wypuścił strzałę na mgnienie oka, zanim dremora odbił się od krawędzi platformy. Ze strzałą w oku nie dał rady zrobić tego dobrze. Nie doskoczył do galerii. Jego pancerny but ześlizgnął się z krawędzi i olbrzym z rykiem runął w dół. Rozległ się hałas, gdy zbroja uderzyła o pochylnię i chrzęst, gdy potwór staczał się w dół. Mario odważył się wychylić, by zerknąć na niego.

     Żywotność potwora była przerażająca. Człowiek po takim upadku nie podniósłby się już nigdy. Tymczasem dremora nie tylko powstał o własnych siłach, ale jeszcze ruszył pochylnią w górę, z mieczem wzniesionym do ataku.

     Mario działał jak we śnie. W ogóle nie myślał o tym, co robi, po prostu to robił. Zupełnie, jakby jego świadomość wyłączyła się, albo jakby jakaś nieznana, magiczna siła kierowała jego ruchami. Po raz pierwszy przypadkiem osiągnął stan umysłu, który wojownicy Ostrzy nazywali Pustką. Stan, w który każdy z nich, przy pomocy odpowiednich technik oddychania i medytacji wprowadzał się przed walką. Stan, w którym myśli wyciszały się i zanikały, ustępując miejsca działaniu.

     Strzelił raz, z odpowiednim wyprzedzeniem. Strzała wbiła się w czaszkę dremory. Strzelił drugi raz i trzeci. Dremora zdołał wprawdzie dobiec na górę, ale nie miał już sił, by  ponownie spróbować skoku. Stanął na krawędzi, dysząc ciężko. Wydawało się, że kolejną strzałę przyjął z całkowitą obojętnością. Tylko nim delikatnie szarpnęła. Następna go zabiła. Runął na plecy, tuż obok żelaznej klatki.

     - Udało ci się! – głos z klatki brzmiał jak najpiękniejsza muzyka.

     - Ty jesteś Menien? – spytał, przeskakując na platformę.

     - Menien Goneld – potwierdził więzień. – Strażnik Kvatch.

     Nieszczęśnik ścisnął pręty klatki i przybliżył do nich twarz.

     - Słuchaj teraz uważnie – odezwał się. – Musisz zdjąć Kamień Pieczęci. Rozumiesz? Zdjąć go z piedestału. Trzeba dostać się na samą górę i zdjąć kamień. To zamknie Wrota Otchłani.

     Ciepło ulgi rozlało się po ciele Maria. Z nadzieją chwycił żelazne pręty i z wdzięcznością spojrzał na strażnika. Był to niemłody już mężczyzna, w poszarpanych szatach i resztce kolczugi. Przedstawiał okropny widok. Pobity, z ranami na twarzy i rękach. Również na poszarpanej tunice czerwieniły się ślady krwi. Tylko siła woli trzymała go na nogach.

     - Czekaj – wysapał Mario, szukając zamka. – Wyciągnę cię z tej klatki…

     - Nie ma czasu! – jęknął Menien. – Nie zdołasz mi pomóc. Za bardzo mnie poturbowali. Wewnątrz wszystko mam zgniecione na pasztet. Umieram… Ale ty musisz ocalić miasto. Idź na górę!

     - Jesteśmy na górze – zdumiał się Mario, rozglądając się dookoła.

     - Nie tu… - Menienowi zabrakło tchu. – W tamtej wieży. Tej wielkiej. Na szczycie… On ma klucz. To strażnik pieczęci.

     - Kto?

     - Dremora… Ten… Którego właśnie zabiłeś – wysapał Menien. – Ma klucz. Otworzysz nim drzwi w tamtej wieży. Pospiesz się. Idź!

     Mimo wszystko Mario szarpnął za drzwiczki. Nic jednak nie wskórał. Pręty trzymały mocno. Pochylił się więc nad dremorą. Rzeczywiście, miał przy pasie pęk kluczy. Zerwał go i zbliżył się do drzwiczek.

     - Tracisz czas – jęknął Menien. – Tej klatki nie otworzysz. A nawet jeśli, nic to nie da. Ja umieram. Idź… Zamknij Wrota…

     Głos więźnia słabł. Po chwili osunął się na dno klatki. Żył jeszcze, bowiem jego pierś poruszała się. Ale widać było po nim, że niewiele mu już zostało. Zresztą, mimo kilku prób, Mario nie zdołał znaleźć odpowiedniego klucza. Z wahaniem zstąpił na dół.

     - Przyjdę później, wytrzymaj! – rzucił jeszcze na odchodnym.

     Nie wiedział, czy zdoła dotrzymać obietnicy, ale chciał chociaż dodać mu otuchy. Zszedł niżej i stanął naprzeciwko bramy. Wziął głęboki oddech, przypominając sobie o moście. Bał się, że znowu ogarnie go lęk wysokości, więc czym prędzej otworzył drzwi i wybiegł na most. Nogi miał miękkie, ale mimo to zdołał przebiec na drugą stronę. Znalazł się w tej samej komnacie co poprzednio.

     Najpierw wypróbował drzwi po prawej stronie. Znalazł odpowiedni klucz. Za drzwiami znajdował się korytarz, prowadzący w górę i po chwili skręcający w lewo. Prowadził do tonącej w półmroku komnaty, w której obrócony do niego plecami stał daedryczny mag. Zdawał się go nie słyszeć. Mario wycofał się cichcem, po czym odłożył łuk i delikatnie wyciągnął miecz. Wrócił na górę z mieczem wzniesionym do ciosu. Nie robił więcej hałasu niż sunący po ścianie pająk. Zdołał niepostrzeżenie dotrzeć do nieruchomej postaci. Jeszcze chwila…

     Włożył w ten cios całe swoje siły. Dopomógł mu przypadek. Dremora poruszył się i dał krok do przodu. Skutek był taki, że miecz trzasnął go w głowę samym końcem. Sztych był ostry i miał sporą prędkość. Dzięki temu zadał ranę daleko poważniejszą, niż stałoby się to, gdyby trafił środkiem klingi. Dosłownie, rozłupał magowi głowę. Nawet dremora nie przeżyje takiego ciosu. Mag zwalił się u jego stóp jak ścięte drzewo i znieruchomiał.

     - Zachowuję się jak morderca – pomyślał z goryczą. – Jak skrytobójca…

     Ale zaraz odpędził tę myśl. Przypomniały mu się słowa Jauffrego. Ma działać skutecznie. Przede wszystkim skutecznie. Honor niech zostawi tym, którzy go cenią.

     Drzwi z komnaty prowadziły na wewnętrzny balkon. Znów uderzył go w uszy jednostajny dźwięk, w dodatku głośniejszy niż poprzednio. Balkon jednak nie miał przejścia. Za to stały na nim dwa, rozpostarte na żelaznych stojakach, czerwone miechy, z nieznanego mu tworzywa. Zbadał ich zawartość. I aż westchnął z zachwytu.

     W jednym z nich znalazł szklany łuk, w dodatku zaklęty. Szklany… Oczywiście, nie ze szkła. Tak zwyczajowo nazywano pewien stop, zawierający, o ile sobie dobrze przypominał, trudny do zdobycia, rafinowany malachit. Był to stop lekki i sprężysty, idealny do wyrobu broni, jednak niezwykle kosztowny, stąd niewiele było na świecie broni z niego wykonanych. Nazywano go tak ze względu na charakterystyczny, przypominający szkło połysk i zielone zabarwienie, kojarzące się z butelką do taniego wina.

     Łuk, który znalazł, wykonany był bardzo misternie. Cienkie paski drewna przełożono paskami metalu, co dawało mu niezwykłą sprężystość. Metal ten nie rdzewiał i był nieporównanie lżejszy od żelaza. Broń, którą trzymał w ręce, była bezcenna.

     - „Łuk Burzy” – przeczytał wygrawerowany na łęczysku napis.
Zapewne zadawał obrażenia od błyskawic. Zupełnie jak czynił to atronach burzy. Naprawdę bezcenna broń! W dodatku leżało tam również kilka strzał ze srebrnymi grotami i dwa naładowane klejnoty duszy.

     Czym prędzej zbadał drugi z miechów. Tkwiła tam zaklęta maczuga, z innego lekkiego stopu, z powodu złotawej barwy zwanego księżycowym kamieniem – ulubionego tworzywa elfów. Cenna broń i zapewne bardzo droga, ale dla Maria nieporęczna. Zostawił ją, zabierając jedynie kilka pustych klejnotów duszy, jakie tkwiły w tej skrytce. Nie miał jak ich naładować, ponieważ nie znał zaklęcia Pułapka Duszy, tylko o nim słyszał. Ale i tak mogły się przydać. Były to niewielkie kryształki, bardzo cenne. W ostateczności posłużą za pieniądze.

     Ruszył z powrotem i po chwili otworzył drugie drzwi. Otoczył go mrok. Za drzwiami znajdował się pochylny korytarz, skręcający łagodnym łukiem w prawo i pnący się w górę. Ruszył nim ostrożnie, ze strzałą na cięciwie. Korytarz był dość długi i zaprowadził go do niewielkiej, prostokątnej komnatki. Pustej – na szczęście. Mario pociągnął nosem, ale nie wyczuł zapachu żadnego stwora. Rozejrzał się uważnie. Po przeciwnej stronie znajdowała się taka sama pochylnia, jak ta, którą właśnie przyszedł. Biegła w dół, przypuszczalnie do podobnego pomieszczenia, jak na dole. Lepiej się tam nie zapuszczać. Kto wie, jacy strażnicy go strzegą! Zamiast tego skierował się w prawo, gdzie niewyraźnie żółciły się niewielkie drzwi. Uchylił je ostrożnie. Znów doszedł go przenikliwy dźwięk, a mrok ustąpił miejsca łunie, bijącej od tajemniczego pionowego promienia, biegnącego od dna, do samego szczytu wieży.

     Tak, to chyba będzie właściwa droga. Galeria, na której się znalazł, wiodła w górę. Tam się poziomowała i coś tam świeciło. Nie prowadziła do samego szczytu, ale pewnie znajdzie tam jakieś drzwi, i na najwyższą galerię zaprowadzi go jakiś inny korytarz. Ruszył więc w tamtym kierunku, uważnie się rozglądając.

     Przyzwyczajony do mroku wzrok doskonale radził sobie w tym całkiem jasno oświetlonym szybie. Dlatego dremorę w czarnej szacie maga dostrzegł już z daleka. Strażnik przechadzał się w pobliżu oświetlonego miejsca. Kilka kroków w jedną stronę, po czym zatrzymywał się na dłuższą chwilę. Potem kilka kroków w drugą stronę, jak nudzący się wartownik na posterunku. Mario wyciągnął przed siebie lewą rękę, dzierżąc w niej łuk.

     Strzał był trudny, nawet dla niego. Trzeba było posłać pocisk na górę, pod dość stromym kątem i trafić między czarnymi filarami poręczy. Poza tym, nie sposób trwać z napiętym łukiem przez dłuższą chwilę, wyczekując okazji, bo ręce odmówią posłuszeństwa. Na szczęście dremora pojawił się w kręgu światła, w dodatku w jedynym miejscu, w którym był całkowicie odsłonięty. Zapewne chciał zerknąć w dół. Wychylił się nieco…

     Strzała trafiła, choć nie do końca tam, gdzie chciał ją umieścić łucznik. Celował w głowę, ale strzała mocno zdołowała. Zapewne, na skutek zakrzywienia ścian wieży i niewyraźnego światła, źle ocenił odległość i kąt. Trafił w tułów. Dremora zwinął się odruchowo. Przebiegło po nim kilka błyskawic, gdy przeskoczył na niego magiczny ładunek Łuku Burzy. Ale, co ważniejsze, skulony mag stracił równowagę. Runął w dół. W dodatku bezgłośnie. Zdawał się lecieć niezmiernie długo, niby zestrzelony, czarny ptak. Mario nie usłyszał gruchnięcia o ziemię, bo przenikliwy dźwięk, wydawany przez promień światła, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Mimo to, ze zdziwieniem zaobserwował moment śmierci dremory. Oto bowiem z samego dołu pomknął ku niemu wąski i szybki strumyk błękitnej mgiełki i, niby wąż chowający się w norze, wniknął do jego sakiewki, która zadrżała lekko. Co się dzieje?

     Ależ tak… To dusza dremory wniknęła do jednego z klejnotów duszy, jakie schował w swej sakiewce. Niesamowite… Łuk był podwójnie zaklęty! Miał nałożone nie tylko zaklęcie błyskawic, ale jeszcze do tego Pułapkę Duszy! Broń po prostu doskonała! Rozchylił z ciekawością sakiewkę. Błękitny kryształ największego klejnotu rozjarzył się lekką poświatą. Był teraz naładowany, jak mawiali magowie. Zawierał w sobie magiczny ładunek, który można było użyć do naładowania zaklęć broni.

     Zaklęta broń, każda, czy to miecz, czy łuk, czy maczuga, do każdego ciosu dodawała jeszcze część swego magicznego ładunku. Jeśli zaklęto ją ogniem, cel obejmowały płomienie. Jeśli mrozem, paraliżujące zimno zadawało ofierze dodatkowe obrażenia. W przypadku Łuku Burzy, każda wystrzelona z niego strzała dodatkowo raziła cel elektrycznym wyładowaniem. Jednak nie działo się to w nieskończoność. Ładunek magii po pewnym czasie wyczerpywał się i wymagał doładowania. Do tego służyły klejnoty duszy. Kryształ, zawierający duszę, był czymś w rodzaju pojemnika, pełnego magicznej energii. Wystarczyło przyłożyć go do ładowanego przedmiotu i odpowiednio oddychając, pchnąć siłą woli magiczny ładunek w stronę broni. Kryształ rozwiewał się wtedy w powietrzu, a broń zyskiwała nowy ładunek magii. Jego ilość zależała od wielkości duszy. Zwierzęta, zwłaszcza małe, miały niewielkie duszyczki. Istoty rozumne – wielkie. Jednak do ich zdobycia wymagane były specjalne, czarne klejnoty duszy, bardzo rzadkie i nie bez przyczyny, jako że ich stosowanie powszechnie potępiano. Żaden szanujący się człowiek nie uwięziłby w klejnocie duszy innego człowieka, czy elfa. To było uznawane za okrucieństwo. Nie dotyczyło to jednak potworów rodem z Otchłani, których dusze można było uwięzić w zwykłym, białym krysztale. Dusza dremory musiała należeć do wielkich, bowiem naładowała ona największy klejnot. Tylko taki mógł ją pomieścić.

     Świadomość, że magiczne ładunki nieprędko mu się wyczerpią, podbudowała go. Odetchnął kilka razy, głęboko, aż zakręciło mu się w głowie. Uśmiechnął się i otucha wstąpiła mu do serca. Mimo wszystko, wciąż żyje i nawet nie jest ranny. Pomimo tylu starć, wciąż jeszcze może działać. Spryt i umiejętności okazały się ważniejsze od diabolicznej potęgi strażników Otchłani. Ufni w swą siłę, nie docenili niepozornego, nie rzucającego się w oczy myśliwego, który w dodatku ze wszystkich sił starał się, aby niepozornym pozostać aż do ostatniej chwili.

     Na razie, przynosiło to wymierny skutek. Na razie…

     Ruszył w górę. Bez przygód dotarł na szczyt galerii. Ale nie na szczyt wieży. Rozejrzał się rozczarowany. Nie było tu żadnych drzwi. Choć obejrzał dokładnie i obmacał całą ścianę, wzdłuż szczytowego odcinka galerii, nie znalazł żadnego przejścia.

     A jednak musiało być. Musiało, bowiem na najwyższej galerii, tuż pod sklepieniem wieży, dostrzegł daedrota. Musiał tam przecież jakoś wleźć. Potwór stał nieruchomo, jak skamieniały i, jak na warunki panujące wewnątrz wieży, był jasno oświetlony.

     Oświetlony…

     To słowo załomotało Mariusowi pod czaszką, jak jakiś alarm, ale na razie je zignorował. Teraz ważne było, że cel jest jak na wyciągnięcie dłoni. Wystarczająco daleko, by go nie dostrzec, przynajmniej od razu, wystarczająco blisko by bezbłędnie trafić.

     I trafił. Cztery razy z rzędu. Tępawy nieco potwór, nie wpadł na to, by skryć się przed nadlatującymi pociskami. Zamiast tego, jeszcze bardziej wystawiał się na strzał, gorączkowo rozglądając się w poszukiwaniu ich źródła. Jego słaby wzrok nie zdołał dostrzec ukrytego w cieniu łucznika. Po czwartej strzale, wychylony tułów potwora zwiotczał i zsunął się z platformy, po czym spadł na samo dno wieży, identycznie jak niedawno uczynił to mag w czarnej szacie. Znów uniosła się stamtąd smużka błękitnej mgiełki i zadrżała sakiewka z klejnotami duszy. Kolejny magiczny ładunek przechwycony.

     Mario otarł pot z czoła. Dobra, jednego zawalidrogi mniej. Ale co mu to dało? Poza, oczywiście, magicznym ładunkiem w jego sakiewce. Dostępu do najwyższej galerii w dalszym ciągu nie było. A właśnie tam dojrzał w ścianie żółtą plamę drzwi i wiedział, że właśnie tam musi się dostać. Tylko jak? Rozejrzał się bezradnie i nagle lego wzrok padł na świecący się fragment kamiennego podłoża.

     Na środku galerii znajdował się wysunięty, niby balkon, krąg z białego marmuru, o średnicy nieco większej niż ludzki wzrost. Było to jedyne miejsce, nie otoczone poręczą. Brzegi kręgu jarzyły się ognistym światłem, podobnie jak czerwone znaki na jego obwodzie. Cała galeria zbudowana była z szarego kamienia, a ten jeden fragment wyróżniono w tak szczególny sposób. Dlaczego? To nie mogło być przypadkiem. I ten brak poręczy. To przez to mag runął aż na samo dno.

     I daedrot również…

     Szybko zerknął w stronę górnej galerii. Ależ tak… Chyba… Daedrot stał na podobnym kręgu, tylko znajdującym się wyżej. To dlatego wydał mu się tak jasno oświetlony. To musi mieć ze sobą coś wspólnego. Może te dwa miejsca łączy jakiś magiczny rezonans? Z wahaniem przesunął się na oświetlony krąg. I wyczuł to natychmiast – delikatne, magiczne wibracje pod stopami.

     Magiczny portal. Słyszał o nich, choć do tej pory żadnego nie widział na własne oczy. Podobno takie portale znajdowały się na Tajemnym Uniwersytecie w Cesarskim Mieście. Opowiadał mu o nich pewien sklepikarz w stolicy, który widział to na własne oczy, jako że kilkakrotnie zajmował się dostawami żywności dla urzędujących tam magów. Wystarczyło na takim kręgu stanąć i uruchomić go, by w jednej chwili zostać przeniesionym do innej komnaty. To działało jak magiczne drzwi i było o tyle od drzwi lepsze, że przenosiło w całkiem inne miejsce, nie tylko przez jedną ścianę.

     Tylko jak to się uruchamia? Pewnie siłą woli, jak wszystko co magiczne. Wyobraźnią, myślą, odpowiednio skierowanym oddechem. Spróbował techniki, o której słyszał od sklepikarza. Skupił się. Wciągnął powietrze, wyobrażając sobie, że robi to nie nosem, ale podeszwami stóp i magiczna energia unosi się w nim, jak w szklanej rurce, przez którą wysysa się napój z naczynia. To był głęboki oddech. Magiczna energia w jego wyobraźni wypełniła go całkowicie, aż po czubek głowy. Poczuł mrowienie w stopach. Wydech tą samą drogą. Portal pod jego stopami zadrżał. Kilka takich prób i nagle świat zawirował wokół niego, aż musiał przyklęknąć. Ale portal zadziałał. W jednej chwili znalazł się na górze. Był na pół przytomny po tej magicznej jeździe, ale starczyło mu świadomości, by natychmiast usunąć się z oświetlonego kręgu w miejsce, które spowijał cień. Zrobił to odruchowo, wcale o tym nie myśląc. Tak robił zawsze, od dziecka. To właśnie codziennie wbijał mu do głowy Stary Myśliwy – trzymaj się cienia, a jest szansa, że pozostaniesz niezauważony.

     I to uratowało go teraz przed odkryciem, bowiem mimo przenikliwego i irytującego pisku, emitowanego przez promień światła, usłyszał wyraźnie kroki. Szedł ktoś ciężki, obuty w podkute buty.

     Kto? Nietrudno zgadnąć. Zapewne dremora. Tak też było w istocie. Strażnik Otchłani, w rdzawej zbroi i ciężkim, dwuręcznym brzeszczotem na plecach, wychylił się z cienia i stanął na krawędzi kręgu, rozglądając się uważnie, jakby coś go zaniepokoiło. Przypuszczalnie, zastanawiał się, gdzie podział się daedrot, pilnujący portalu z tej strony. Zapewne zaraz wychyli się nieco, chcąc zerknąć w dół…

     Mario zadziałał spontanicznie. Nie przemyślał tego, nie planował, nie do końca nawet zdawał sobie sprawę, co robi. Po prostu podniósł się na nogi i odepchnąwszy się od ściany, z całym impetem rzucił się w stronę dremory. Już na krawędzi kamiennego kręgu, wyskoczył w górę i z całych sił, obiema nogami, uderzył w strażnika Otchłani. Odbił się od niego jak szmaciana piłka i z jękiem rymnął jak długi na ziemię, boleśnie uderzając się w bok i w ramię. Ale ten atak osiągnął spodziewany skutek. Dremora stracił równowagę i ze straszliwym rykiem poleciał w dół, na samo dno wieży, które stąd wydawało się być nieskończenie daleko. Ryk olbrzyma trwał niezmiernie długo, aż ucichł nagle, z wyraźnym trzaskiem. Upadku na kamienne podłoże z tej wysokości nie przeżyje nawet dremora.

     Mario powstał z wysiłkiem, trzymając się za ramię i próbując je rozmasować przez kolczugę, co dawało raczej mierny wynik. Bok bolał go przy każdym wdechu, ale wiedział, że na to nie należy zwracać uwagi. Niedługo przejdzie samo i skończy się na siniaku. Obrywał tak już nieraz i nie dwa razy. Nie było to przyjemne, ale na pewno nie tak groźne jak cios brzeszczotu, zadany przez siłacza. Najgorsze, że podczas upadku rozbił jedną z fiolek z miksturą uzdrowienia. Jeśli go zranią, niewiele szans mu pozostanie.

     Westchnął cicho. Do tej pory nie musiał z nich korzystać. Oby tak dalej. Oby!...

     Kilka oddechów, strzała na cięciwę i pchnięcie żółtawych drzwi. Zamknęły się na nim same, ale tym razem przenikliwy dźwięk nie ucichł, a przeciwnie, nawet jakby przybrał na sile. W tej części wieży było zupełnie jasno. Wokół roztaczała się czerwona łuna. Znalazł się na pochylni, skręcającej w prawo i pnącej się w górę, ale tym razem jej powierzchnia nie była gładka, tylko przypominała tarkę do prania, albo raczej członowany grzbiet jakiegoś owada. Była krótka i wiodła prosto do bramy bez drzwi. To stamtąd biła czerwona łuna. Mario wspiął się cicho na górę i ostrożnie zajrzał do środka.

     Widok był niesamowity. Ujrzał przed sobą piętrową konstrukcję, bardzo dziwną. Na samym dole czerwienią świeciła ogromna kopuła, będąca sklepieniem wieży. Przez ogrodzony barierką otwór w jej środku przechodził skwierczący płomień, sięgający górnej kondygnacji. Po obu stronach kopuły wiodły na górę schody, ale nie zwyczajne, tylko w kształcie pazurów jakiegoś drapieżnika. Schodziły się w jednym punkcie i prowadziły na rozległą galerię, otaczającą szczyt wieży naokoło. Jeszcze wyżej znajdowała się dziwaczna, jaskrawoczerwona konstrukcja, przypominająca trochę namiot, a trochę rozłożone skrzydła nietoperza. Były to po prostu schody, wykonane z jakiegoś cienkiego tworzywa i prowadziły na półprzezroczystą platformę. Na jej środku Mario dostrzegł święcący jaskrawo, okrągły przedmiot, z czarnym jądrem w środku, który zdawał się lewitować na promieniu światła, przechodzącego przez całą wysokość wieży. To zapewne musi być ów Kamień Pieczęci. Ale aby go zabrać, trzeba się najpierw do niego dostać. Niemożliwe, żeby takie miejsce pozostawiono niestrzeżone. Z miejsca, w którym stał, nie mógł jednak dostrzec nikogo. Musi wejść wyżej. I tym razem, niestety, w jasnym świetle.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął.

     I nie czekając, aż ogarnie go lęk, zmusił się do postawienia pierwszego kroku.

     Wstąpił na schody. Stopnie, w kształcie czerwono-czarnych pazurów były metalowe. Poznał to po odgłosie, jaki wydawały pod jego butami. Odgłosie niemal niesłyszalnym, w dodatku zagłuszanym przez przejmujący pisk promienia światła, ale jemu wydawało się, że brzmi on jak grzmot. Zaczął stawiać stopy jeszcze delikatniej. Przez cały czas rozglądał się uważnie dookoła, szukając strażników. Dostrzegł ich dopiero wtedy, gdy był mniej więcej w połowie schodów. Pajęcza daedra i daedrot stali po przeciwnej stronie galerii. Oboje odwróceni od niego, czego nie omieszkał wykorzystać, pokonując ostatnie stopnie kilkoma szybkimi susami. Znalazł się na galerii i natychmiast przykucnął w cieniu platformy. Znieruchomiał, próbując ocenić swą sytuację. Nie była wesoła.

     Aby zabrać kamień, musi dostać się na platformę. Aby się tam dostać, musi przejść po jednej z pochylni, w kształcie skrzydła nietoperza. Problem w tym, że obie te pochylnie zaczynały się po przeciwnej stronie galerii, właśnie w tym miejscu, w którym stały daedry. Przejść obok niezauważony nie zdoła, nie ma szans. Za blisko i za jasno. Jedyne wyjście, ustrzelić obie daedry z daleka. Ale tu widział dwie dalsze trudności.

     Po pierwsze, daedry stały blisko siebie. Nie zdoła zlikwidować jednej tak, by druga tego nie zauważyła. Po drugie, daedry były niezwykle żywotne. W każdą z nich musiał wpakować kilka celnych strzał, aby ją unieszkodliwić. Tymczasem już jedna strzała zdradzała jego pozycję. Galeria była wprawdzie spora, ale nie na tyle, żeby zdążył wystrzelić kilka razy, zanim potwór go dopadnie. W dodatku przeszkadzały mu elementy konstrukcji, przytrzymujące platformę. W miejscu, w którym potwór stał, był idealnie wyeksponowany. Ale w chwili gdy ruszy w jego stronę, elementy konstrukcji zaczną go zasłaniać, uniemożliwiając oddanie pewnego strzału. W dodatku, z tego miejsca nie widział, co znajduje się na platformie. Możliwe, że stał tam ktoś jeszcze, ktoś, kto w razie niebezpieczeństwa miał za zadanie zamknąć Wrota Otchłani.

     Jakby tego było mało, strzał miał już zaledwie kilkanaście. Ciasno wypełniony kołczan, z jakim rozpoczął tę przygodę, należał już do przeszłości. Choć za każdym razem wyrywał strzały z ciał pokonanych wrogów, większość z nich, nie nadawała się do powtórnego użycia. Drzewce pękały, groty, zwłaszcza po uderzeniu w zbroje, tępiły się, a żelazne nawet wyginały, natomiast delikatne piórka często ulegały uszkodzeniu.

     Co robić? Był już tak blisko…

     A gdyby zestrzelić kamień z piedestału? To mogłoby się udać.

     Nie, to na nic. Zestrzelony, można natychmiast umieścić z powrotem. Musi go zabrać. Zabrać go i uciec stąd czym prędzej, mając nadzieję, że strażnicy nie mają drugiego. Musi uciec tą samą drogą, którą na szczęście już zdołał sobie oczyścić. Ale najpierw musi zdobyć kamień.

     Raz kozie śmierć. Co będzie, to będzie. Musi spróbować. Uniósł łuk i wycelował w kobietę-pająka. Strzała pomknęła ku celowi.

     Trafił tam gdzie chciał – w miejsce, w którym oba korpusy łączyły się ze sobą. Potwór skulił się w bólu, ale zaraz rozpostarł ręce i otoczył się czerwona mgiełką. Przywoływał swą pomniejszoną kopię. To dobrze i źle. Dobrze, bo nie próbował się na razie uzdrowić, co zwiększało jego szanse. Źle, bo zyskiwał dodatkowego przeciwnika, w dodatku szybkiego i zwinnego.

     Strzelał szybko, niby automat. Słał strzałę za strzałą. Druga chyba lekko sparaliżowała potwora. Choć miniaturka już pojawiła się między nogami daedry, stała ona nieruchomo. Znak, że daedra nie zdołała go jeszcze dostrzec. Widziała jednak, skąd padają strzały. Za chwilę go odkryje. Czym prędzej posłał ku niej trzecią, w to samo miejsce. Potwór ponownie skulił się i wzniósł ręce, otaczając się tym razem uzdrawiającą mgiełką Magii Przywracania. Ten proces jednak przerwała czwarta strzała, prosto w głowę. Mały pajączek rozwiał się, pod dużym ugięły się odnóża. Padł jak wielka poduszka, rzucona na ziemię. Kobiecy korpus osunął się bezwładnie na podłoże. Daedra skonała, o czym przekonała go jej dusza, która pod postacią błękitnej mgiełki pomknęła prosto w stronę jego sakiewki. Tej jednak się nie obawiał – wiedział, że tej mgiełki nikt, poza nim, nie widzi.

     Rzucił okiem na daedrota. Ku jego zdziwieniu, potwór w ogóle nie zareagował na śmierć swej towarzyszki. Stał nieruchomo i wydawało się, że drzemie na stojąco. Może i tak było w istocie… Dość, że nie rzucił się w jego stronę, jak się obawiał. Mario poczuł przypływ podniecenia. Więc jest szansa! Czym prędzej napiął łuk.

     Zauważył już, że strzała wypuszczona z ukrycia, zadaje potworom znacznie większe obrażenia, niż wtedy, gdy daedra go widzi. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Zapewne miała na to wpływ jakaś magia, którą świat był przepełniony. W dodatku zaklęcie błyskawic zdawało się być szczególnie dotkliwe dla daedrota. Dość, że na tępego i nieruchawego stwora wystarczyły trzy strzały. Tym razem jednak błękitna mgiełka rozwiała się w powietrzu. Dusza nie została uwięziona. Powód był prosty - nie miał już wystarczająco dużych klejnotów duszy, aby ją pomieścić.

     A teraz szybko na platformę!

     Zaczął przesuwać się wzdłuż galerii, szybko, lecz nadal ostrożnie, trzymając się cienia, rzucanego przez nietoperzową pochylnię. Po drodze minął dziwny, czerwony miech, rozpięty na małym rusztowaniu, taki sam, w jakim znalazł Łuk Burzy. Tknięty przeczuciem, zajrzał do niego. W worku znajdował się elfi hełm, wykuty z księżycowego kamienia. Jak każdy elfi element uzbrojenia, ozdabiany był ptasimi motywami, wyobrażającymi pióra. Hełm był bardzo lekki, ale mocny, w dodatku zaklęty, aczkolwiek zaklęcia Mario nie rozpoznał, dopóki na próbę nie włożył go na głowę.

     Musiał ściągnąć z głowy kolczy kaptur, bo inaczej hełm nie chciał się na niej zmieścić. Włożył go i… Nic. Niczego nie poczuł. Choć hełm wyraźnie wibrował magią, nie zdradzał na razie swych właściwości. Mario rozczarowany, sięgnął w górę by go zdjąć, gdy nagle ręka zawisła mu w powietrzu.

     Przez platformę prześwitywała jaskrawa, purpurowa plama światła. Plama w kształcie ludzkiej postaci. Plama, której – był tego pewien – przedtem nie było.

     Zdjął hełm. Światło znikło. Wsunął go na powrót – światło znów się pojawiło.

     Zalała go fala gorąca. Wykrycie Życia! Takie właśnie zaklęcie nałożono na ten hełm. Sprawiał on, że każdy, kto go nosił, łatwo dostrzegał wszystkie żywe istoty, bowiem zaczynały się one w jego oczach jarzyć purpurowym światłem. I w dodatku światło to prześwitywało nawet przez ściany!

     Fala podniecenia szybko ustąpiła miejsca niewesołej rzeczywistości. Na platformie ktoś stał. Sądząc z kształtu, dremora. A on miał już tylko trzy strzały. Jeśli to mag, może wystarczy. Jeśli wojownik, raczej nie.

     Tak czy owak, musi podejść do miejsca, w którym może wejść na pochylnię, a tam leżało truchło pajęczycy. Może uda się z niego wyrwać kilka strzał?

     Zerkając co chwilę na świetlistą postać powyżej, zbliżył się do początku pochylni. Teraz najtrudniejsze. Musiał wychylić się spod niej i stanąć w odsłoniętym miejscu, w dodatku jasno oświetlonym. Pomógł mu w tym zaklęty hełm. Dzięki niemu dostrzegł moment, w którym strażnik odwrócił się do niego plecami. Zwinnie wychylił się spod pochylni i nie spuszczając wzroku z dremory – był to mag – jedną ręką trzymając łuk, drugą zaczął ciągnąć za najbliższą brzechwę. Udało mu się wyrwać dwie strzały. Trzecia i czwarta były po drugiej stronie zwłok. Nie chciał nadużywać swego szczęścia. Bezzwłocznie nałożył strzałę na cięciwę i napiął łuk, celując w głowę.

     Strzelił z przyklęku. Celnie. Ale na dremorę taki strzał nie wystarcza. Gdy tylko grot wbił się w skroń strażnika, ten zamiast paść na ziemię, jak stałoby się to z człowiekiem, uniósł dłoń i otoczył się czerwoną mgiełką, przywołując ognistą postać. Atronach ognia! Zaraz rzuci ku niemu ognistą kulę. Na szczęście dremora jeszcze nie zorientował się, skąd padł strzał. Mario natychmiast strzelił po raz drugi. Dremora zachwiał się, ale na nieszczęście, nie zginął. Przeciwnie, otoczył się biało-złota mgiełka magii przywracania, zaleczając swoje rany. A atronach dostrzegł go i czym prędzej posłał mu ognistą kulę. Mario zerwał się na nogi i przeskoczył w prawo, unikając ognistego pocisku, po czym zręcznie nałożył strzałę na cięciwę i strzelił znów.

     Chybił. Dremora, spodziewając się tego, uniknął pocisku, po czym zdjął z ramienia magiczny kostur. Teraz zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Mario w ataku paniki skrył się pod platformą. Nad sobą widział dwie świetliste plamy i nie wiedział, która zaatakuje jako pierwsza. Wiedział jednak jedno – musi ignorować atronacha i za wszelką cenę starać się zabić maga. Nałożył kolejną strzałę i błyskawicznie wychyliwszy się spod platformy, posłał ją prosto w zbiegającą z platformy ciemną postać. Rozległ się ryk. Mario natychmiast skrył się pod platformą, dzięki czemu nie trafiły weń ani ognista kula atronacha, ani błyskawica, wypuszczona z kostura. Obie plamy zdążały po pochylni w jego stronę. Zaraz go dopadną.

     Obie!

     Nagły błysk przytomności rozbłysnął pod czaszką Mariusa. Obie zbiegały w tym samym kierunku, zamiast się rozdzielić i zaatakować z obu stron. Cóż, atronach nie był myślącą postacią, tylko przywołanym sługą, wykonującym rozkazy tak, jak je rozumiał. Skoro miał zniszczyć intruza, dążył do niego najkrótszą drogą. Na szczęście dremora, być może na skutek strzał, które utkwiły mu w głowie, również nie zdał sobie z tego sprawy i również biegł w jego stronę.

     To co zrobił Mario, było bardziej panicznym odruchem niż przemyślaną strategią. Oto zerwał się na równe nogi i pędem przebiegł pod platformą na jej drugą stronę. W tym samym czasie napastnicy dotarli już na dół i udali się za nim w pościg. Ale on był już na pochylni. Angażując całą energię jaką miał, puścił się ku platformie i lewitującego nad nią kamienia. Znalazł się u celu dokładnie w chwili, w której dremora, zapewne rozumiejąc swój błąd, wydał z siebie zwierzęcy ryk. Mario wytrenowanym ruchem zarzucił łuk na ramię i chwycił kamień w dłoń.

     Okrągły kamień miał wielkość pięści i był dość ciężki. Tkwił w tym miejscu podtrzymywany siłą magii. Bez trudu dał się wyrwać ze swego świetlistego piedestału.

     I wtedy wydarzyło się kilka rzeczy, niemal jednocześnie.

     Najpierw wieża drgnęła w posadach, jakby zatrzęsła się pod nią ziemia. Rozpaczliwy ryk dremory rozdarł powietrze. A Mario oberwał ognistą kulą atronacha, aż rzuciło nim na czerwoną platformę. Poczuł przejmujący ból, gdy płomień liznął jego kolczugę, ale mimo upadku nie upuścił kamienia, zaciskając na nim pięść. Półprzytomny powstał na nogi, z zamiarem ucieczki, ale nie zdołał. Oto bowiem wieża znów zatrzęsła się raz i drugi, a potem wszystko wokół zaczęły obejmować płomienie.

     - Ratuj mnie, Dziewiątko! – wrzasnął Mario, w panicznym strachu.

     Był już pewien, że nie wyjdzie z tego żywy. Platforma, galeria, cała wieża – wszystko to zaczęło się nagle rozpadać. Pewien, że za chwilę dach runie mu na głowę, Mario skulił się w przestrachu, z przerażeniem patrząc w górę.

     Ale nic takiego nie nastąpiło. Rozległ się tylko huk, jak przy bliskim uderzeniu pioruna i nagle… Mario znalazł się przed bramą Kvatch, dokładnie między wyrastającymi z ziemi pazurami Wrót Otchłani. Ale już bez ognistej poświaty. Wrota Otchłani zgasły, jak zdmuchnięta świeca.

     Przez chwilę oddychał ciężko, bojąc się uczynić jakikolwiek ruch. Potem rozejrzał się na pół przytomnie wokół. Tak, dobrze mu się zdaje! Jest pod bramą Kvatch! Niedaleko leżało sinoszare cielsko dremory, zatłuczonego przez strażników, nad nim rozpościerały się pazurzaste filary Bramy Otchłani, a po lewej stronie zamajaczyła brama miasta.

4 komentarze:

  1. Ooooo, to było dobre! Trzymało w napięciu. On dalej ma w ręce ten kamień?

    OdpowiedzUsuń
  2. No! Bo najbardziej się bałam, że jak zamknie wrota, to zostanie w środku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. On na szczęście o tym nie pomyślał, bo inaczej by tego nie zrobił :)

      Usuń