Rozdział XII

     - Udało ci się! – dobiegł go głos zza pleców. – Na Dziewięć Bóstw, zrobiłeś to!

     Postać w białej opończy podbiegła ku niemu. Na pół przytomnie rozpoznał w niej kapitana straży. Wciąż przecież miał na sobie zaklęty hełm i purpurowa poświata, bijąca od strażnika, utrudniała mu rozpoznanie rysów twarzy. Poznał go bardziej po głosie.

     - Udało mu się! – rozległo się wokół kilka głosów. – Zamknął Wrota Otchłani.

     Kapitan Matius przyklęknął na kolano i chwycił go za ramię.

     - Jesteś ranny?

     Mario zaprzeczył.

     - Możesz wstać?

     Mario spróbował dźwignąć się na nogi, ale te odmówiły mu posłuszeństwa. Natychmiast jednak wyciągnęło się ku niemu kilkoro ramion, które uniosły go i pomogły mu wstać. Purpurowe plamy światła otoczyły go ze wszystkich stron. Uniósł dłonie do hełmu i zdjął go z głowy. Natychmiast zaczął widzieć normalnie.

     Strażnicy przedstawiali nędzny widok. Poobijani, ten i ów z głową, czy ramieniem obwiązanym jakąś szmatą, z tarczami, noszącymi ślady razów, niejeden z uszkodzona kolczugą. Ale wszystkim świeciły się oczy, jakby nagle dostrzegli możliwość zwycięstwa. Nie trzeba było ich zagrzewać do walki.

     - Spotkałeś kogoś z naszych?

     Mario skinął głową.

     - Ilenda i Meniena, ale żaden z nich nie przeżył – odparł przez zaciśnięte gardło. – Ilend poległ w walce z dremorą, ratując mi życie. Menien skonał po torturach w klatce, jak zwierzę...

     Cień przebiegł przez twarze strażników.

     - Przeklęte daedry! – syknął kapitan. – Chyba tak tego nie zostawimy, chłopcy!?

     - Pomścić ich – warknął jeden ze strażników. – Zabić daedry!

     - Jesteś w stanie walczyć? – spytał kapitan, ale sam potrząsnął głową. – Nie, lepiej zostań i trochę odsapnij. Dość już dziś zrobiłeś. A my chłopcy, do miasta! Odbić Kvatch!

     - Odbić! – krzyknęli chórem strażnicy

     I gromadą ruszyli ku bramie miasta. Jeden po drugim zaczęli w niej znikać, aż Mario został sam. Nogi jeszcze trzęsły się pod nim, ale w głowie tłukła mu się myśl, że musi iść z nimi. Każdy żołnierz się przyda. Nie wiadomo ile potworów wdarło się do miasta. Dlatego musi iść za nimi, choć nogi wciąż miał jak z waty.

     Zdjął łuk z ramienia, ale zaraz przypomniał sobie, że to bezcelowe. Nie miał czym strzelać. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł w oddali zwłoki, w jasnej opończy i podszedł do nich już pewniejszym krokiem. Na szczęście, poległy strażnik miał łuk i kołczan, w którym tkwiło kilkanaście strzał ze stalowymi grotami.

     - Dzięki, przyjacielu – szepnął, patrząc w martwą twarz strażnika.

     Ale to wciąż było mało. Obszedł więc cały plac i napotkał jeszcze kilku poległych strażników. Dwóch z nich miało kołczany, w tym jeden prawie pełny. Zabrał wszystkie strzały, jakie znalazł. Również te, które tkwiły w cielskach poległych daedr. Ścisnął mocniej łuk i poczuł się pewniej.

     - Odbić miasto – szepnął sam do siebie. – Za Kvatch… Za Ilenda i Meniena…

     I pociągnął ku sobie masywne skrzydło bramy.

*          *          *

     W pierwszej chwili poczuł przerażenie. Miasto leżało w gruzach. Przynajmniej ta część, w pobliżu bramy. Jak okiem sięgnąć, drewniane fasady płonęły lub dopalały się, nierzadko również kamiennym podmurówkom nieźle się oberwało. Żaden budynek nie ocalał. Tylko wznosząca się w oddali świątynia wydawała się w miarę cała, choć również nosiła ślady walk. Poza tym, jak okiem sięgnąć, wszędzie gruzy i zgliszcza. Gdzieniegdzie, w błocie i sadzach leżały zwłoki. Ludzkie, rzadziej truchła ubitych daedr. Niektóre zwłoki miały na sobie opończe strażników, niegdyś białe.

     A pomiędzy gruzami trwały walki!

     Kilka daedr szalało po pustym placu. Ujrzał nagle dwa daedroty, atakujące trójkę strażników. Niewiele myśląc, napiął łuk.

     Kilka celnych strzał przechyliło szalę na rzecz obrońców miasta. Furia, z jaką strażnicy ruszyli na daedry, przyniosła plon. Mario wskoczył na coś, co, jak pamiętał, było kiedyś tarasem przed domem kupca. Z wysokości ogarnął wzrokiem pole bitwy.

Ruiny Kvatch po ataku daedr

     Tym razem to strażnicy mieli przewagę. Nieliczne daedry wprawdzie wciąż atakowały, ale nie mogły oprzeć się przeważającej liczbie zdesperowanych zbrojnych. Zobaczył jednego demorę Xivilai, dwie pajęczyce i jednego gada, którego Ilend zwał Postrachem Klanów. Dremora wydał mu się najgroźniejszy. Sino-szary olbrzym z dwuręcznym mieczem nie dopuszczał do siebie atakujących, kręcąc ostrzem młyńce, jednak sam nie miał okazji do ataku. Mario napiął łuk i starannie wycelował, przyciągając cięciwę do prawego policzka. Strzała wbiła się w głowę potwora. A potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Xivilai przyklęknął na jedno kolano – i to był jego koniec. Strażnicy nie pozwolą mu już wstać. Zaczął szyć w stronę bliższej pajęczycy. Ta zręcznie unikała jego pocisków, ale do czasu. Jeden celny strzał, drugi, trzeci – wystarczyło, by osłabła. Zbrojni dokończyli dzieła.

     Drugą pajęczycę strażnicy usiekli bez jego pomocy. Gad, zapewne przywołany przez dremorę, sam rozwiał się po jego śmierci. Strażnicy zwyciężyli.

     Okrzyk zwycięstwa nie trwał długo. Kapitan, znając jak widać zaklęcie samouzdrawiania, otoczył się jasną mgiełką, zaleczającą rany. Podobnie uczyniło kilku innych strażników. Spróbował i on, ale udało mu się dopiero za którymś razem. Dostrzegł to jeden ze strażników.

     - Musisz tego używać częściej – poradził. – Nabierzesz wprawy i wtedy będziesz to robił odruchowo. Tylko ćwicz. I mana ci wzrośnie.

     Posłuchał jego rady, ale rany na jego ciele były na tyle powierzchowne, że nie potrzebował jak na razie poważniejszego leczenia. Trzy razy oddało mu się przywołać uzdrawiającą mgiełkę, zanim jego mana wyczerpała się. To jednak wystarczyło, by zelżał ból w lewym boku, którego nabawił się po upadku w wieży i pieczenie na ramionach, po tym, jak atronach poczęstował go ognistą kulą.

     Rozejrzał się po okolicy. Przejścia do innych dzielnic nie było. Wszystko zagradzały gruzy. Jedynie droga do świątyni była dostępna i w tamtą też stronę ruszył, zresztą razem z pozostałymi. Po chwili kapitan pociągnął za żelazną klamkę, ale drzwi były zaryglowane.

     - Hej, jest tam kto? – uderzył kilkakrotnie pięścią w przypalone deski. – Tu kapitan Savlian Matius, dowódca straży miejskiej Kvatch.

     Zza drzwi rozległ się odgłos, jakby ktoś odsuwał od nich coś ciężkiego.

     - Jest pan sam? – spytał stłumiony głos.

     - Jest nas siedmiu – odrzekł Matius. – Otwórzcie, sami swoi. Teren został oczyszczony.

     - Dzięki bogom – rozległo się stłumione westchnienie.

     A potem słychać było trzaski i rumor odsuwanych elementów barykady. Po chwili drzwi się uchyliły i wyszedł z nich strażnik w przybrudzonej opończy. Nieprzytomnym okiem rozejrzał się po placu boju.

     - Na Akatosha – jęknął. – Kamień na kamieniu nie pozostał…

     - Wejdźmy do środka – odparł Matius. – Jeszcze nie odbiliśmy miasta. Naradzimy się.

     Wewnątrz znajdowało się kilkudziesięciu ludzi, głównie cywilów, przeważnie kobiety i dzieci, poza tym troje strażników i dwóch mnichów w burych habitach, na których widok serce Maria zadrżało. Podszedł do pierwszego z nich.

     - Nazywam się Marius Cetegus – przedstawił się. – I szukam brata Martina.

     Zdziwiony mnich wskazał na drugiego, starającego się uspokoić grupkę dzieci. Mario odetchnął głęboko. Jest, znalazł go! Znalazł cesarza! Połowa zadania wykonana.

     - Czy ty jesteś brat Martin? – spytał.

     Mnich podniósł na niego swe orzechowe oczy.

     Był to postawny mężczyzna, w wieku około czterdziestu lat, może trochę mniej. Miał długie, kasztanowe włosy, falującymi kaskadami okalającymi jego twarz o szlachetnych rysach i łagodne, inteligentne spojrzenie.

     - To ja – odparł aksamitnym, dźwięcznym głosem* i przyjrzał mu się zaciekawiony. – Co mogę dla ciebie zrobić?

     Mario rozejrzał po świątyni. Dostrzegł odosobnione miejsce i wskazał zacieniony kąt.

     - Czy możemy porozmawiać na osobności? – spytał. – To co mam ci do powiedzenia, jest poufne.

     Mnich nie okazał zdziwienia. Zapewne wielokrotnie musiał słuchać zwierzeń, wyznań winy, czy prośby o radę i przywykł zapewne do tego, że ludzie robią to w odosobnionym miejscu. Skinął głową i bez słowa udał się w zacieniony kąt, za ołtarzem, skąd nikt postronny nie mógł ich usłyszeć. Mario poszedł za nim. Gdy mnich doszedł do ściany, odwrócił się, uśmiechnął ciepło i uczynił zachęcający gest ręką. Mario zauważył, że jego dłonie są wąskie, o długich palcach, zupełnie jak dłonie cesarza Uriela Septima. Poza tym jednak podobieństwo było niewielkie. Przypominał go jedynie posturą i owalnym kształtem twarzy. Widać, Martin musiał wdać się w matkę.

     - Nazywam się Marius Cetegus – zaczął Mario. – Przybywam wprost z opactwa Weynon. Przysyła mnie brat Jauffre.

     - Jauffre – uśmiechnął się Martin. – Wiem, kto to. Znam go. To on sprawił, że stałem się tym, kim jestem. Cóż, jaką sprawę ma do mnie Jauffre?

     - Musisz udać się ze mną do opactwa Weynon – odparł Mario. – I to niezwłocznie. Sprawa jest pilna.

     Niepokój odbił się na twarzy mnicha.

     - Czy coś mu się stało? – spytał. – Jest ranny? Albo chory?

     - Nie, nic – zapewnił Mario. – Ale musi się z tobą zobaczyć. Niestety sam nie może przybyć do ciebie, więc wysłał mnie.

     Mnich zamilkł na chwilę, po czym odezwał się znów.

     - Ale czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi? – spytał. – Widzisz, co dzieje się wokół. Nie mogę tak po prostu zostawić tych ludzi i odejść. Potrzebują mnie.

     - Cesarstwo potrzebuje cię o wiele bardziej – wypalił Mario. – Uwierz mi sprawa jest nie tylko pilna, ale jeszcze niezmiernej wagi.

     - Cesarstwo? – Martin otworzył szeroko oczy. – A czego chce ode mnie Cesarstwo? Jestem tylko prostym mnichem.

     - Wiesz, że cesarz nie żyje? – spytał Mario.

     - Niestety, wiem – westchnął Martin. – Ta smutna wiadomość dotarła już tutaj. I wiem, że nie żyją jego synowie. – Obiegł wzrokiem dookoła i znów spojrzał na Maria. – Co więcej, dostrzegam pewną… hmm… zależność między ich śmiercią, a tym, co tu się stało.

     - Masz na myśli Smocze Ognie?

     - Więc ty też to widzisz – skinął głową. – Tak myślę o Smoczych Ogniach, a raczej ich braku. To przez to otworzyły się Wrota Otchłani.

     - Wiem, Jauffre wszystko mi wytłumaczył – zapewnił Mario. – I właśnie z tego powodu musisz iść ze mną. Musisz na nowo rozpalić Smocze Ognie.

     Przez chwilę Martin wpatrywał się w niego osłupiały, po czym, mimo całej powagi sytuacji parsknął nerwowym śmiechem.

     - Widać Jauffre nie wszystko ci wytłumaczył – pokręcił głową. – Smocze Ognie może rozpalić tylko prawowity cesarz. A on nie żyje. I żaden z jego następców. Smocze Ognie nie zapłoną. Niestety…

     - Wytłumaczył mi więcej, niż przypuszczasz – wpadł mu w słowo Mario. – Wiem co mówię. Wiem coś, o czym ci nie powiedziano. Jesteś – zniżył głos, w porę przypominając sobie o dyskrecji – jesteś synem Uriela Septima.

     Martin znów spojrzał na niego ze zdumieniem.

     - O czym ty mówisz? – bąknął. – Moi rodzice, niech Arkay ma ich w swej opiece, byli rolnikami. Przecież doskonale ich pamiętam. Miałem dwadzieścia lat, gdy bogowie zabrali ich do siebie.

     - Twoim ojcem jest cesarz Uriel Septim – powtórzył z naciskiem Mario, po czym skinął i dodał. – Niech Arkay i jego ma swej opiece.

     - To niemożliwe – uśmiechnął się Martin. – Musiałeś się pomylić. To nie mnie szukasz.

     - Cóż, rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć – Mario wzruszył ramionami. – Mnie też byłoby trudno. Ale proszę cię, chodź ze mną do opactwa. Jauffre wszystko ci wytłumaczy. Jemu chyba zaufasz.

     Martin pokręcił głową, ale bardziej w geście niedowierzania, niż zaprzeczenia.

     - Posłuchaj, mam tutaj ludzi, którymi muszę się zaopiekować – odrzekł. – Ludzi, którzy mi ufają, że ich nie zostawię. Nie mogę tak po prostu odejść, z powodu jakiejś mrzonki!

     Przez chwilę Mario stał bez ruchu, patrząc Martinowi prosto w oczy. Po czym chwycił jego dłoń i łagodnie pociągnął w stronę wejścia do świątyni.

     - Chodź wiec choć tutaj i popatrz na to – uchylił drzwi.

     Zgroza odbiła się w oczach Martina, gdy ujrzał miasto, zrównane z ziemią.

     - Na Akatosha… - szepnął, z niedowierzaniem rozglądając się po zgliszczach.

     - Popatrz co się dzieje – odezwał się Mario. – Czy szedłbym po ciebie przez takie piekło, gdyby to była mrzonka? A teraz zastanów się, skąd znam twoje imię? Skąd wiedziałem, że znasz Jauffrego? Skąd wiem, że byłeś kiedyś wyznawcą daedrycznego kultu Sanguine?

     Martin nie zdążył odpowiedzieć. W tym momencie bowiem podeszli do nich pozostali strażnicy.

     - Oto jest Bohater z Kvatch! – kapitan Matius serdecznie uściskał Maria na oczach pozostałych. – To on dokonał niemożliwego. To on zamknął Wrota Otchłani!

     - Zamknął Wrota Otchłani – powtórzył bezwiednie Martin, wciąż trawiąc tę myśl w głowie. – Przeszedłeś przez Otchłań, tylko po to, żeby mnie odnaleźć?

     Mario dyskretnie dotknął palcem warg, nakazując mu milczenie. Lepiej by nikt nie dowiedział się, po co tu przyszedł. Miał nadzieję, że wymkną się z miasta niepostrzeżenie.

     - Wiwat Bohater z Kvatch! – krzyknęli strażnicy. – Wiwat!

     Mario skromnie opuścił wzrok. Przywykł do tego, że nazywano go bohaterem. Wieśniacy często to robili, gdy uwolnił jakąś wioskę od natrętnego trolla, czy ogra. Poczuł, że zasłużył na wdzięczność i rozlało się po nim ciepłe uczucie zadowolenia. To jednak trwało tylko chwilę. Savlian Matius znów zabrał głos.

     - Przed nami kolejne zadanie – oświadczył. – Trzeba odbić zamek. Musimy ocalić hrabiego Goldwine’a, jeśli jeszcze żyje. Uważajcie, bo na dziedzińcu na pewno napotkamy daedry.

     Strażnicy wyprostowali się, jak podczas musztry. Byli gotowi.

     - Nie tak szybko – kapitan podniósł dłoń. – Zanim otworzymy tamte drzwi, musimy wyprowadzić stąd cywilów. Inian – zwrócił się do starszego strażnika, – ty jesteś odpowiedzialny za odprowadzenie ich do obozu pod miastem.

     - Rozkaz – odrzekł strażnik, zwany Inianem.

     - Wszyscy teraz opuszczą świątynię – oznajmił kapitan. – My damy wam czas na opuszczenie miasta. Potem ruszamy na zamek.

     Mario błagalnie spojrzał na Martina. W przypływie emocji chwycił go za ramiona.

     - Jeśli nie wrócę, obiecaj mi, że pójdziesz tam, dokąd prosiłem, żebyś poszedł.

     Martin patrzył na niego niezdecydowany.

     - Proszę! – Mario ścisnął mocniej jego ramiona. – Zaczekaj na mnie w obozie. Ale jeśli nie wrócę, to znaczy, że nie żyję. Spełnij wtedy moją ostatnią prośbę i niezwłocznie udaj się tam, gdzie ci mówiłem. Tam dowiesz się wszystkiego. Przecież nic na tym nie tracisz, najwyżej wyjaśnisz omyłkę!

     - Tak zrobię – skinął głową Martin.

     Mario poczuł ulgę.

     - Obiecaj, że zrobisz to niezwłocznie.

     - Obiecuję – Martin odwzajemnił uścisk. – Będę na ciebie czekał. Na ciebie, albo na wiadomość o… O tym, że nie wrócisz. I wtedy od razu udam się do…

     - Dyskretnie! – Mario podniósł dłoń. – Nikomu nie mów, dokąd idziesz, ani po co.

     - Obiecuję – odrzekł Martin.

     Ostatni uścisk dłoni i grupka ocalonych wypłynęła ze świątyni, niby strumyk. Zostali tylko strażnicy, Mario i trzech cywilów, którzy zaofiarowali swą pomoc.

     - Weźcie broń od poległych – polecił Savlian Matius. – Tym biedakom już się nie przyda.
Cywile rozeszli się po dziedzińcu, w poszukiwaniu broni. Na pobojowisku o nią nietrudno, więc szybko wrócili. Dwóch trzymało w dłoniach miecze i tarcze strażników. Trzeci, rosły Nord w jasnym fartuchu, wciąż jeszcze ze śladami mąki na twarzy, niósł na ramieniu ciężki brzeszczot dremory. Nordowie, jeśli wierzyć pogłoskom, byli mistrzami walki na dwuręczną broń, toteż taki wybór nikogo nie zdziwił.

     Spojrzeli po sobie, dodając sobie wzajemnie otuchy. Po czym jeden ze strażników otworzył drugie drzwi świątyni.

     Ta część miasta wcale nie wyglądała lepiej niż poprzednia. Może mniej było tu gruzów i zgliszczy, ale to dlatego, że przedtem znajdował się tu rozległy plac, z fontanną. O dziwo, sama fontanna, choć oczywiście nieczynna, jakoś oparła się niszczycielskiej sile daedr, ale wszystkie budynki, jakie znajdowały się dookoła placu, zostały zniszczone. Przeciwników też nie było widać. Plac wydawał się opuszczony.

     Rozglądając się uważnie na boki, grupka strażników przebiegła w stronę mostu, prowadzącego do zamku. I wtedy ku nim ruszyły daedry.

     Nie było ich wiele. Jeden Xivilai, jeden daedrot i dwa atronachy, jeden ognia, drugi burzy. Przybiegły od strony zamku. Dremora przywołał jednak piątego wroga – znanego już Mariusowi ptasiokształtnego gada o wydłużonej czaszce. Rozpoczęła się bitwa.

     Mario czym prędzej wspiął się na fontannę. Tu, będąc wysoko, miał znakomite pole do ostrzału, w dodatku był w miarę bezpieczny. Zaklęty hełm doskonale się spisywał – żadna żywa istota nie mogła się przed nim schować. Pierwszą strzałę władował w tułów dremory. Olbrzym ryknął wściekle i machnął toporem, zmiatając z drogi jednego ze strażników. Poświata strażnika jednak nie zgasła, co znaczyło, że wciąż żył. Na szczęście rozchodzące się po ciele dremory błyskawice, które przeskoczyły z grotu, osłabiły ten cios i strażnik podniósł się po chwili o własnych siłach. Mario nie zwlekając, strzelił po raz drugi. I wtedy z przerażeniem stwierdził, że Łuk Burzy wyczerpał już swoje magiczne ładunki. Kolejna błyskawica nie pojawiła się.

     To pech! Akurat teraz! Zrugał się w myślach za to, że nie zadbał zawczasu o doładowanie broni odpowiednią ilością magii. Miał przecież w sakiewce naładowane klejnoty duszy. Cóż, wiele się zdarzyło i zwyczajnie o tym zapomniał. Teraz nie czas na płacz. Teraz trzeba działać. Trzeba walczyć taką bronią, jaką się ma, albo w ogóle bez niej. Tak postępuje Ostrze…

Kvatch. Podzamcze po ataku daedr

     Zasypał dremorę strzałami. Udało mu się zabić go, zanim ten zdążył się do niego zbliżyć. Jeden z cywilów i strażnik, obaj zmagający się właśnie z Postrachem Klanów, zapewne zdumieli się, gdy ich przeciwnik po prostu znikł. Ale zaraz rzucili się na następnego, wspomagając kapitana w walce z atronachem burzy.

     Mario rozejrzał się nerwowo po placu boju. Kotłowanina ciał uniemożliwiała strzelanie. Bał się, że przypadkiem trafi jakiegoś sprzymierzeńca. Odważył się tylko  na jeden strzał, w łeb daedrota, górującego nad pozostałymi. A potem, zawieszając łuk na ramieniu, polecił swą duszę Dziewięciu Bóstwom i zeskoczył z fontanny, dobywając miecza.

     Nie zdążył jednak zmierzyć się z wrogiem. Pozostali dokończyli dzieła i właśnie zaczęli się uzdrawiać. Tu i ówdzie pojawiła się jasna mgiełka magii. Większość z nich to potrafiła. Mario również uniósł dłoń, ale zaraz ją opuścił, zdając sobie sprawę, że przecież nie jest ranny. Z żalem zerknął na jasną opończę jedynego strażnika, który poległ w tym starciu. Nie było jednak czasu na żałobę, ten przyjdzie później. Popędził za resztą, w kierunku mostu.

     - Szlag! – wściekły grymas przebiegł po twarzy kapitana.

     Droga była zamknięta. Za mostem opuszczono podwójną, żelazną kratę, niemożliwą do sforsowania dla grupki strażników. Savlian czym prędzej zawrócił kilka gorących głów, wbiegających już na most. Byliby tam zupełnie odsłonięci, a już jedna strzała zrykoszetowała na kamiennym bruku, wypuszczona ze strony zamku.

     - Nie przejdziemy – Savlian pokręcił głową. – Nie tędy.

     Schowali się za masywnymi portalami mostu. Mario, korzystając z przerwy w walce, sięgnął do sakiewki, wyciągając klejnot duszy. Przyłożył go do łuku i na chwilę zamknął oczy, próbując się skupić. Czuł w dłoni wibracje naładowanego kamienia. Jeden oddech, drugi i pchnął te wibracje w stronę łuku. Kamień wyparował, a błękitna mgiełka z sykiem wniknęła w łęczysko. Łuk na mgnienie oka rozjarzył się magicznym blaskiem, po czym przygasł, jakby chciał zachować dyskrecję. Znów był zdolny do rażenia błyskawicą.

     Mario wychylił się nieco i zerknął w stronę zamku. Magiczny hełm miał ograniczony zasięg, więc ukazał mu jedynie najbliższego przeciwnika. Jakaś postać stała między blankami, a jej sylwetka sugerowała łucznika. Posłał mu strzałę zza filaru i z satysfakcją dojrzał, że postać zajarzyła się błyskawicami. Strzelił drugi raz i trzeci. Purpurowa poświata spłaszczyła się, jakby przeciwnik upadł i po chwili zgasła zupełnie. Jednego przeciwnika mniej.

     - Dobry strzał – kapitan klepnął go w ramię. – Ale nie wychylaj się bardziej. Jesteśmy tu doskonale widoczni, a oni giną nam w tych kłębach dymu. Musimy się wycofać.

     - Nie ma sposobu na podniesienie kraty? – spytał Mario.

     Mimo powagi sytuacji, Savlian roześmiał się.

     - To jest zamek, kolego – parsknął. – Buduje się je właśnie po to, żeby nie można było się do nich dostać. Kratę można podnieść tylko z tamtej strony. Za bramą, po lewej stronie jest kołowrót.

     Mario obiegł wzrokiem mury. Niestety, choć wszystkie budynki w mieście leżały w gruzach, zamek, przynajmniej od tej strony, wydawał się nie naruszony. Mur był cały, a jeśli pojawiły się na nim wyszczerbienia, to jedynie na szczycie, poza jego zasięgiem.

     - Więc co robimy? – spojrzał na kapitana. – Przecież nie możemy go oblegać.

     - Daj pomyśleć – odrzekł Savlian niechętnym tonem.

     Mario umilkł, wciąż obserwując szczyty muru. Gdy w jednym miejscu pojawiła się purpurowa plama, strzelił odruchowo. Plama zgasła, a po chwili wszyscy ujrzeli ciemną sylwetkę daedrycznego maga, która z trzaskiem łamanych kości upadła u podstawy muru. Proszę, dremora, a jedna strzała wystarczyła! Trochę go to podbudowało i chyba nie tylko jego, bowiem kapitan zaczął mówić.

     - Pod spichlerzem jest tunel zaopatrzeniowy dla załogi, na wypadek oblężenia – zaczął niepewnie. – Ma kilka solidnych przegród, ale to my mamy do nich kulcze. Prowadzi za mury. Tylko trzeba się do niego dostać, a to oznacza przedzieranie się przez miasto.

     Rozejrzał się uważnie po mieście, po czym wbił wzrok w masywną budowlę po prawej stronie, wyłaniającą się zza wału gruzów. Mario ledwo rozpoznał zarysy spichlerza.

     - Tam – wskazał palcem. – Tam jest wejście. A wyjście będzie tu – wskazał na kratę w bramie zamku. – Za kratą, po prawej stronie. Na pewno to jest zaryglowane, ale klucze ma Berich. Kluczem da się otworzyć z tunelu. Chyba, że obrońcy zamku czymś przywalili tę klapę, ale wątpię w to. Nie mieli czasu nawet na zamknięcie bramy przed daedrami, więc na to tym bardziej.

     Spojrzał Mariusowi prosto w oczy.

     - Trzeba się tam przekraść – oświadczył. – Trzeba się dostać do kołowrotu i unieść kratę. Jak myślisz, dałbyś radę? Poczekamy tutaj, a jeśli ci się uda, ruszymy szturmem.

     Mario zerknął znów w stronę spichlerza. Znał miasto, ale nie był pewien, czy teraz, gdy obrócono je w gruzy, zdoła się między nimi przedrzeć. Cóż, nie dowie się, jeśli nie spróbuje. Kiedyś do tego miejsca wiodła szeroka ulica, przebiegająca przez plac, więc teoretycznie przejście powinno być.

     - Spróbuję – skinął głową.

     - Musisz iść przez piwnice świątyni – wskazał ruchem głowy na świątynię. – Berich Inian powinien już wrócić. On ma klucz od piwnic. Powiedz, żeby ci go dał. Tylko – uniósł dłoń w ostrzegawczym geście – bądź ostrożny. Piwnice zaryglowaliśmy, bo rozlegały się tam jakieś hałasy. Nie można wykluczyć, że dostały się tam daedry. A nawet trzeba założyć, że tak się stało.

     Mario skinął głową i zarzucił łuk na ramię. Kapitan ścisnął mu rękę.

     - Dasz radę – mruknął. – Kto jeśli nie ty, Bohater z Kvatch?

     Mario uśmiechnął się i pędem puścił się w stronę świątyni. Dobiegł do drzwi i wsunął się do środka. Inian rzeczywiście już wrócił, w dodatku przyprowadził ze sobą trzech imperialnych strażników.

     - Ujrzeliśmy dym – powiedział jeden z nich. – Więc przyjechaliśmy się dowiedzieć, czy nie potrzeba pomocy.

     Byli to ciężkozbrojni, konni strażnicy, regularnie patrolujący cesarskie trakty. Nieoceniona pomoc. W przeciwieństwie do strażników miejskich, ci niemal wyłącznie byli zaprawionymi w walce weteranami z cesarskiego legionu. Zwykle pokończyły się im kontrakty, a z jakiegoś powodu wygodniej było im nie podpisywać nowych. Najczęściej dlatego, że pozakładali rodziny i woleli na miejscu patrolować trakty niż walczyć gdzieś na kresach Cesarstwa, z dala od domu. Byli też ciężej uzbrojeni. Nosili u boków długie, stalowe miecze i okrągłe ciężkie tarcze, a kirysy mieli płytowe. Mario z otuchą popatrzył na rosłe postacie, zakute w stal.

     - Muszę przedrzeć się do spichlerza – poinformował Bericha Iniana. – Daj mi klucze do piwnic i do tunelu pod spichlerzem. To rozkaz kapitana.

     Ale strażnik zmarszczył brwi.

     - Kapitan dobrze wie, że nie wolno mi przekazywać tych kluczy nikomu. Nikomu! – podkreślił, podnosząc w górę palec. – Nawet jemu. Ja jestem klucznikiem Kvatch i ja odpowiadam za ryglowanie wszelkich przejść w tym mieście.

     Mario poczuł, że wzbiera w nim złość.

     - Więc pędź do zamku i podnieś kratę, kluczniku – wycedził z ironią. – Mnie nawet będzie wygodniej nie ruszać się stąd na krok. A rozkaz to rozkaz.

     - Ten człowiek ma rację – wtrącił się jeden z imperialnych strażników. – To jest wyjątkowa sytuacja. Wszystkie regulaminy tracą ważność, liczy się bezpośredni rozkaz. Daj mu klucze.

     Berich Inian zagryzł wargę. Rozumiał powagę sytuacji, ale dyscyplinę wbito mu do głowy tak głęboko, że aż wzdragał się przed złamaniem procedur, nawet jeśli nie miał już przed kim ponieść odpowiedzialności.

     - Idę z tobą – oznajmił. – Wtedy nie złamię regulaminu. I przyda ci się pomoc. Uwierz, nie bez powodu te drzwi są zamknięte. Założę się, że w piwnicach jest pełno daedr. A jeśli nie tam, to na pewno spotkamy je przy wyjściu.

     - Może tak być – odezwał się drugi imperialny strażnik, głębokim, basowym głosem. – Najlepiej idźmy wszyscy. Oczyścimy pole, jak będzie trzeba.

     Cała piątka zeszła szerokimi schodami na dół, gdzie po obu stronach znajdowały się masywne drzwi. Jedne prowadziły do kapłańskich kwater, drugie do piwnic. Inian przycisnął ucho do drzwi, a Mario włożył zaklęty hełm i zlustrował uważnie przestrzeń za nimi. Żaden z nich niczego nie wykrył. Jeśli były tam jakieś daedry, to poza zasięgiem magii elfiego hełmu. Strażnik przekręcił klucz.


______________________
*W grze Martin Septim mówi głosem Seana Beana

2 komentarze:

  1. Domyślam się, że Mario wróci cały i zdrowy (w koncu to o nim historia) ale jakby nie wróciła, to wątpię, żeby ten potomek cesarski faktycznie ruszył w drogę. Nie dowierza. To bezpieczne, że nie wiedział kim jest, ale mogłoby się zemścić...

    OdpowiedzUsuń