Rozdział XIII

     Pierwszy wszedł Mario. Przyczajony, z łukiem w ręku, uważnie rozglądający się na boki. Reszta ruszyła za nim. I niestety, okazało się, że kapitan miał rację. Gdy weszli do wielkiego lochu, używanego jako magazyn, jego przeciwległy koniec zajarzył się purpurą. Mimo, że nie widział dobrze celu, napiął łuk. Jednak zamiast spodziewanego pisku, albo ryku, usłyszał głuche uderzenie, jakby strzała utknęła w desce. Natychmiast naprzeciw pojawił się jasny prostokąt.

     Zaklął w myślach. W ciemnościach nie dojrzał drzwi. Plama światła znajdowała się za drzwiami i dlatego strzała nie tylko nie wyrządziła nikomu krzywdy, ale też zaalarmowała przeciwnika o ich przybyciu. Jeśli miał nadzieję, że przekradnie się niepostrzeżenie, to właśnie ona znikła. Czym prędzej wystrzelił po raz drugi i zaalarmował pozostałych. Wkrótce w piwnicach rozgorzała bitwa.

     Daedroty, które ich zaatakowały, niezbyt dobrze radziły sobie w ciasnych, piwnicznych pomieszczeniach. W dodatku pajęczyca, próbując wspomóc je wiązkami błyskawic, tylko im szkodziła. Wyładowania znacznie częściej trafiały w jej sojuszników, niż obrońców miasta. Daedroty szybko usieczono, po czym to samo zrobiono z pajęczycą. Zdołała ona wprawdzie przywołać swą miniaturkę, a ta dosięgła strażnika i sparaliżowała go na chwilę, ale żadne z nich nie zdołało tej chwilowej przewagi wykorzystać. Atronach mrozu, który wtargnął tu po chwili, też nie zdołał uzyskać przewagi. Mario oberwał wprawdzie kulą lodowej mgły, której zimno dosłownie go sparaliżowało, ale pozostali dali radę przeciwnikowi, któremu trudno było poruszać się w piwnicy o niskim sklepieniu. Większej szkody narobił daedryczny mag, przywołując atronacha ognia, a potem rażąc ich ognistymi kulami, wypuszczonym z magicznego kostura. Jedna z kul trafiła Maria, ale oparzenia nie były groźne, choć zapiekły go boleśnie.

     Mag nie oparł się ciosom mieczów, ale za nim wpadły do piwnic dwa gady o wydłużonych czaszkach. Te, w przeciwieństwie do pozostałych daedr, były niewielkie, szybkie i zwinne. W ciasnej piwnicy radziły sobie doskonale. Ale, na szczęście, potwory były tylko dwa. Ciężkie kirysy imperialnych strażników bez trudu oparły się ciosom ich pazurów. Berich Inian jednak miał na sobie tylko lekką kolczugę. Ataku gada nie przeżył. Choć ostatecznie oba stwory wspólnymi siłami usieczono, nie obyło się tym razem bez strat.

     Mario wysunął się przez drzwi i zlustrował okolicę. Pusto. Jeden ze strażników również wyszedł i rozejrzał się wokół.

     - Na Dziewiątkę – westchnął. – Nic z tego miasta nie zostało.

     Zwrócił się w stronę Mariusa.

     - Co teraz? – spytał. – Rozumiem, że idziemy dalej?

     Ale ten gestem nakazał mu pozostanie na miejscu, a sam podbiegł do resztek budynku, który kiedyś był piekarnią. Budynek był zniszczony, jak wszystkie, ale zachowały się w nim schody na piętro, które wciąż stało na miejscu, mimo zniszczonej fasady. Zwinnie wspiął się po nadpalonych schodach i zbliżył twarz do otworu w ścianie.

     Jak okiem sięgnąć, gruzy i zgliszcza. Gdzieniegdzie płonęły jeszcze belki więźby dachowej, ale większość była już zwęglona i właśnie dopalała się, co jakiś czas z trzaskiem spadając na ziemię. Włożył hełm.

     Jeden z płomieni okazał się być wałęsającym się po mieście atronachem ognia. Niech będzie błogosławiony twórca tego hełmu! Bez niego nie odróżniłby daedry od innych płomieni. Z wściekłością zacisnął zęby. Inne daedry odpowiedzialne były za mord na ludności, ale to atronachy ognia zamieniły miasto w morze płomieni. Niewiele myśląc, posłał mu strzałę prosto w tułów, a potem jeszcze jedną i jeszcze jedną. Purpurowa poświata zgasła. Z niewiadomej mu przyczyny, strzały, wypuszczone z ukrycia zadawały daedrycznym potworom znacznie większe obrażenia. Więcej żywych postaci nie dostrzegł.

     Zbiegł na dół i podszedł do strażników, którzy w międzyczasie wylegli na dziedziniec.

     - Lepiej dołączcie do kapitana – odezwał się, w zamyśleniu trąc brodę. – W pojedynkę łatwiej się przekradnę niezauważony. A wy, ciężkozbrojni, bardziej przydacie się Savlianowi podczas szturmu.

     W kilku słowach streścił im plan kapitana. Wszyscy trzej przyznali mu rację. Skinęli sobie głowami, po czym wszyscy trzej, chrzęszcząc blachami, skierowali się do piwnicy.

     Mario jeszcze przez chwilę spoglądał za nimi, czując się nagle bardzo samotny. Ich spokój, opanowanie i odwaga imponowały mu. Czuł się między nimi w miarę bezpiecznie. Byli to w końcu najbardziej doświadczeni i najlepiej wyszkoleni wojownicy w całym tym przypadkowym, choć pełnym dobrych chęci towarzystwie. Westchnął przeciągle, po czym zrobił krok w stronę miasta. Ale zaraz przystanął, wydymając wargę.

     Klucze! Przecież nie ma kluczy!

     Zawrócił i wsunął się do piwnicy. W ciemności jednak nie mógł odnaleźć ciała Bericha Iniana. Strzelił więc przed siebie Flarą – jedynym zaklęciem ze Szkoły Zniszczenia jakie znał. Płomienna kula przecięła piwnicę i rozbiła się o przeciwległą ścianę. Zdołał dojrzeć w oddali zwłoki w jasnej opończy, ale również, co wydało mu się ważniejsze, pochodnię, zatkniętą w otwór w murze, tuż obok jego głowy. Namacał ją i zapalił Flarą. Zrobiło się jasno.

     W świetle pochodni, z szacunkiem spojrzał na ciało Iniania, po czym, z pewnym wahaniem, jakby czynił coś złego, sięgnął do jego pasa, gdzie strażnik nosił przytroczony pęk kluczy. Chwycił go i odpiął. Wychodząc, zadeptał pochodnię i zatknął ją sobie za pas. W tunelu będzie mu potrzebne światło. A potem poszukał odpowiedniego klucza i zamknął drzwi prowadzące do piwnic. Zapewne na długo nie powstrzyma to potworów, ale może da przyjaciołom trochę czasu.

     A potem rozpoczęła się wędrówka między gruzami.

     Wiedział już, że strzelając z ukrycia, ma nad daedrami przewagę. Postanowił ją wykorzystać. Kryjąc się w ciemnych zakamarkach, kierował się ku górującemu nad miastem budynkowi spichlerza, a raczej tego, co z niego pozostało. Uzbrojony nie tylko w doskonały łuk, ale i w magiczny hełm, dostrzegał przeciwników na długo przedtem, zanim oni byli w stanie zauważyć jego. Trudno byłoby go dostrzec nawet wtedy, gdyby stanął w pełnym świetle. Po jego wędrówce w Otchłani i pośród zgliszcz, jego kolczuga i hełm, a także twarz pokryte były mieszaniną błota i węgla drzewnego. Doskonale zlewał się z otoczeniem, zwłaszcza że mrok otoczył już miasto. Poruszał się ostrożnie i uważnie. Jak duch… Wszelkie napotkane stwory likwidował z daleka. Zwykle wystarczały na to dwie-trzy strzały, czasem nawet jedna. Gdy dotarł do spichlerza, pozostawił po sobie truchła pięciu daedr.

     Spichlerz nie był już właściwie spichlerzem, tylko śmietniskiem. Daedry widać dobrze wiedziały, gdzie uderzyć, by bolało. Ziarno, zmieszane z błotem, walało się dosłownie wszędzie a wnętrze spichlerza zarzucono jakimiś rupieciami. Na szczęście okrągła, mosiężna klapa pozostała odsłonięta. Mario chwycił za uchwyt, ale zamek był zaryglowany. Zaczął wiec dopasowywać klucze i za trzecim razem natrafił na właściwy. Jeden obrót, drugi i… Klapa uniosła się natychmiast, gdy tylko pociągnął uchwyt. Cichcem wsunął się do środka, zamykając ją za sobą. Omiótł wzrokiem wnętrze. Niczego nie widział w tych ciemnościach, ale to właśnie podniosło go na duchu. Nie dostrzegł żadnej purpurowej plamy światła. Namacał nogami żelazne klamry, wmurowane w ścianę, a spełniające rolę drabiny. Po chwili stał już pewnie na dole i Flarą rozpalił pochodnię.

     Tunel był wysoki i dość szeroki. A także niemiłosiernie zagracony. Zostawiono tylko wąskie przejście, akurat takie, by jeden człowiek zdołał się przecisnąć. To dobrze. Gdyby zaczęły go tu gonić jakieś daedry, będą miały kłopoty z dosięgnięciem go. Ruszył przed siebie i szedł tak długo, aż trafił na schody, wiodące do okrągłej komory. W ścianę wmurowano tam podobne pręty jak w spichlerzu, a nad nimi dostrzegł okrągłą klapę. Zatknął pochodnię między dwiema skrzyniami, po czym zaczął się wspinać. Ta klapa również była zaryglowana, ale zamek łatwo dał się otworzyć po użyciu klucza. Teraz chwila prawdy…

     Właz otworzył się bez trudu. Mario odetchnął z ulgą i wygramolił się na powierzchnię. Przez chwilę leżał bez ruchu na kamiennym podłożu, zbierając siły. Nagle ogarnęło go znużenie. Nic dziwnego, na tyle wysiłku w tak krótkim czasie… Ale nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Jeszcze nie. Siłą woli podniósł się na nogi i ostrożnie wychylił głowę, spoglądając w stronę dziedzińca zamku. Wałęsało się tam kilka daedr, świecąc mu po oczach purpurowym blaskiem. Zerknął w lewo, w stronę miasta. Plama światła z tamtej strony wyglądała jak mur z bramą pośrodku. Strażnicy stali po obu stronach, przy filarach. Pomachał im, chcąc przygotować ich na otwarcie kraty, ale nie wiedział, czy go w ciemnościach dostrzeżono. Trzeba dać wyraźniejszy sygnał. Cicho zdjął łuk z ramienia.

     Jego koszula i tak była już rozdarta w kilku miejscach. Sięgnął pod kolczugę i nagłym szarpnięciem oderwał z rękawa pasek płótna. Szybko przywiązał go do brzechwy i umieścił tak ozdobioną strzałę na cięciwie. Celował tak, by nikogo nie trafić, ale żeby strzałę zauważono – w lukę między świetlistymi postaciami, tuż nad ziemią. Efekt był – zauważył poruszenie pośród strażników, a jedna postać przyklękła pośrodku jakby sprawdzała, co się stało. Już po chwili plama wyglądała jak mur – strażnicy zrozumieli sygnał i ustawili się w szyku. Mario uśmiechnął się sam do siebie. Czym prędzej wbiegł na schody i chwycił w ręce kołowrót.

     Chrobot podnoszonej kraty musiał być słyszany nawet w zamku. Na szczęście strażnicy nie czekali, aż krata uniesie się całkowicie. Musieli prześlizgnąć się przez szczelinę pod nią, bo pierwsi z nich pojawili się w bramie jeszcze zanim skończył kręcić. Z groźnym wyciem wypadli na dziedziniec zamku.

     Mario westchnął. Wiedział, że powinien włączyć się do walki, ale był już u kresu sił. Nogi ugięły się pod nim i musiał na chwilę przysiąść na stopniach. Byłby zapewne siedział dłużej, ale wyobraźnia podsunęła mu przed oczy twarz Jauffrego. To tak postępuje Ostrze? Wziął kilka oddechów i zmusił się do powstania.

     Na dziedzińcu walka powoli dobiegała końca. Wszedł w zasadzie tylko po to, by dwiema strzałami dobić ostatniego daedrota. Strażnicy tymczasem zaleczali już swoje rany. Jeden z imperialnych znał zaklęcie Uzdrawiający Dotyk, którym zaleczył paskudną ranę kapitana Savliana. Dwóch innych strażników miejskich nie udało się odratować.

     - Musimy wejść do zamku – wysapał Matius z wysiłkiem. – Trzeba zdobyć zamek… Ratować hrabiego.

     - Ty już nigdzie nie idziesz – odparł basowym głosem imperialny strażnik. – To paskudna rana, a moja mana nie jest wystarczająco mocna, by ją zaleczyć do końca. Przeżyjesz, ale trzeba ci teraz uzdrowiciela.

     Savlian chciał zaprotestować, ale miał wystarczająco dużo rozsądku, żeby zrezygnować po pierwszej, nieudanej próbie powstania. Osunął się z powrotem na ziemię. Przez chwilę jeszcze walczył sam ze sobą, ale rzeczywistości nie mógł zmienić. Nie był w stanie walczyć.

     - Bohater z Kvatch obejmie dowództwo – wycharczał w końcu. – Jest z nas najsprytniejszy.

     Pozostali spojrzeli na Maria. Nikt nie protestował,

     - Nie znam zamku – odparł Mario, rumieniąc się mimo woli.

     - To nie problem, ja cię poprowadzę – odezwał się jeden z miejskich.

     Mario potrząsnął głową.

     - Wolę działać sam. Nie potrafię dowodzić. A już jednocześnie dowodzić i działać, nie na to jestem za słaby. Pójdę przodem, na szpicy. Wy pójdziecie za mną, ale w odległości kilkunastu kroków. I na paluszkach! Choćby nie wiem, co się działo, do akcji wkraczacie dopiero, gdy zawołam… Albo polegnę.

     - Rozkaz – odrzekł jeden z imperialnych, podając mu zieloną fiolkę.

     Mario spojrzał na podaną mu buteleczkę. Nie wiedział, co to jest, ale ufał strażnikowi, który tak dzielnie ich wspierał, więc wypił bez marudzenia. I poczuł nagły przypływ sił. Zmęczenie go opuściło. Mocniej ścisnął łuk.

     - To mikstura przywrócenia kondycji – wyjaśnił strażnik, wysoki i postawny Cesarski, z krótką ciemną bródką, wystającą z hełmu. – Usuwa zmęczenie na jakiś czas i przywraca siły. Ale potem będziesz musiał to odespać.

     Mario podziękował skinieniem głowy.

     - Jak powiedziałem, najpierw ja z łukiem. Mam magiczny hełm, wykrywający życie, więc dostrzegę daedry na długo przedtem, zanim one zauważą mnie. Postaram się ustrzelić ich jak najwięcej. Za mną idzie dwóch miejskich, z łukami, by mnie wspierać. Reszta za nimi z mieczami w pogotowiu. Imperialni za nimi i w pewnej odległości – spojrzał przepraszająco na strażnika o basowym głosie. – Nie macie łuków, a wasze zbroje hałasują. Więc wkraczacie dopiero, gdy dojdzie do starcia. Na końcu cywile.

     Ci zaprotestowali gwałtownie, ale Savlian podniósł dłoń i dyskusje umilkły. Przez ostatnie godziny wyrobił sobie ogromny autorytet. Słuchali go nawet cywile.

     Czas naglił. Mario wysłuchał jeszcze krótkiego raportu na temat rozmieszczenia pomieszczeń w zamku, nie czekał dłużej. Nałożył strzałę na cięciwę i ruszył w kierunku drzwi. Cicho wsunęli się do przedsionka sali tronowej. Była całkowicie zniszczona  wypełniona dymem. Połamane meble, gdzieniegdzie dymiły jeszcze urządzone z nich ogniska, a w ciemnościach tlił się żar. Westchnienie wyrwało się z ust co niektórych. Mario nie znał zamku, bo nigdy w nim nie bywał, ale wyobrażał sobie, co czują ci, którzy go dobrze znali, bo często pełnili w nim służbę.

     Gestem nakazał strażnikom, by zostali w miejscu i pozwolili mu się oddalić, po czym ruszył przed siebie. W sali tronowej włóczyły się dwa daedroty i pajęczyca. Tę ostatnią postanowił zlikwidować w pierwszej kolejności. Wybrał dobrze. Daedra nie dostrzegła go do ostatniej chwili, toteż nie wysłała do niego swej złowrogiej miniaturki. Tępe daedroty, bliższe zwierzętom niż istotom rozumnym, nawet nie zwróciły uwagi na to, co dzieje się z ich towarzyszką. Uporał się z nimi równie szybko. Zlustrował jeszcze pobieżnie poboczne pomieszczenia. Znalazł w nich atronacha burzy, który wkrótce podzielił los daedrotów. Dał znak strażnikom i ruszył do przodu. Do następnego pomieszczenia.

     Tam było jeszcze łatwiej. W sali rozrabiało kilka atronachów ognia, toteż było tu nieco jaśniej. Cele doskonale widoczne, więc elfi hełm nie był w zasadzie potrzebny. Z kolei ukryty w cieniu filaru Mario, cały umazany sadzą i błotem, był zupełnie niewidoczny.

     Pierwsza strzała wywołała panikę. Daedry zaczęły niespokojnie poszukiwać strzelca. Na szczęście, znajdowali się w obszernym refektarzu, więc pole miał przed sobą całkiem spore. Dwa atronachy ustrzelił, zanim w ogóle zorientowały się, skąd padają strzały. Potem zręcznie cofnął się w najgłębszy cień pod ścianą i przesunął w stronę innego filaru. Atronach posłał kulę ognia na oślep, w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Nie zauważywszy niczego, zaczął przesuwać się w stronę wejścia. Ale za wolno. Trzy strzały posłały go na deski. Czwartego ustrzelił w biegu, gdy ten, zauważywszy go, zaczął się ku niemu szybko przybliżać.  Ostatnia strzała ugodziła go, gdy już wznosił ognistą rękę do ciosu.

     Jak poprzednio, zlustrował pomieszczenia po bokach. Były puste. Do większości w ogóle nie dało się wejść, bowiem przejście zagradzały zwały potrzaskanych mebli i obalonych, kamiennych rzeźb. Wrócił do refektarza w tym samym czasie, gdy wsunęli się do niego strażnicy. Pozostały już tylko prywatne kwatery hrabiego. Mario dał znak, by wszyscy poszli tym razem za nim.

     Tak jak przypuszczał, hrabia Goldwine nie żył. Leżał twarzą do podłogi, ściskając jeszcze w dłoni krótki miecz. Komnata została doszczętnie zdewastowana. Strażnicy pospuszczali głowy, dwóch z nich przyklękło przy zwłokach.

     - To koniec Kvatch – westchnął jeden z nich. – Stałem się bezdomny…

     - Bzdura – rzucił imperialny strażnik o basowym głosie. – Gdy burza zniszczy ci dom, co robisz? Naprawiasz go. Ostatecznie przecież wygraliśmy. Miasto stanie jeszcze na nogi, choć na pewno to potrwa. To nadal twój dom, tylko zniszczony. Trzeba go naprawić…

     Mario schylił się ku zwłokom hrabiego. Z szacunkiem, powoli, zdjął z jego palca herbowy sygnet. Było to insygnium jego władzy i wolał, by nie wpadło w obce ręce, zwłaszcza w łapy daedr. Oficjalnie mianowany dowódcą, czuł że to na nim spoczywa ten obowiązek. Czuł też, że jako dowódca musi coś teraz powiedzieć.

     - Dziękuję wam – szepnął. – Za prawdziwie bohaterską postawę… To był dla mnie zaszczyt. A teraz, pozwólcie, że się oddalę. Muszę przekazać tę smutną wiadomość kapitanowi.

     Z opuszczoną głową przecisnął się między strażnikami. Ten i ów ścisnął go za ramię, w geście wdzięczności. Ale on już nie zwracał na nic uwagi. Wyglądał, jakby śmierć hrabiego przybiła go, ale to nie była prawda. Nie znał go, a w dodatku spodziewał się jego śmierci. Nie poruszyła go ona ani trochę bardziej niż polegli strażnicy, a nawet mniej. Był po prostu śmiertelnie zmęczony. Szedł wolno, choć wciąż cicho, ostrożnie stawiając stopy, jakby się skradał. Bo wychowany w leśnej głuszy, inaczej po prostu chodzić nie umiał.

     Savlian Matius był przytomny. Wstał nawet na nogi, choć wciąż musiał opierać się o mur. Na wiadomość o śmierci hrabiego zareagował dwiema łzami, które potoczyły mu się z oczu. Coś na kształt pretensji przewinęło się nawet przez jego usta,  jakby to on, Mario, był winien jego śmierci. Ale gdy ten wręczył mu sygnet, kapitan ścisnął go przepraszająco za ramię. Był po prostu zbyt roztrzęsiony, by obiektywnie oceniać sytuację. Kto wie, może był z hrabią blisko zaprzyjaźniony? Mario nie znał ich wzajemnych stosunków.

     - Dziękuję ci – załkał Savlian. – Obrona miasta była moim obowiązkiem, ale to ty je ocaliłeś. Nie zaprzeczaj. Ty niczego nie musiałeś. Mogłeś sobie pójść, dokąd oczy poniosą. Ale zostałeś. To tobie miasto zawdzięcza… Przez usta mi nie przejdzie słowo ocalenie… Gdy spojrzę wokół…

     Znów pokulały mu się łzy. Nawet Mario wzruszył się na ten widok.

     - Imperialni – zaczął znów kapitan, rwącym się głosem. – Imperialni dzielni ludzie. Pomogli. Bardzo pomogli. Ale to strażnicy. Obowiązek. Ci trzej cywile też bohaterowie. Ale to tutejsi, walczyli o swój dom. A ty… Tak zupełnie bezinteresownie… Jak ty masz na imię? Mówiłeś, ale w tym piekle wyleciało mi z głowy.

     - Marius Cetegus – odrzekł Mario.

     - Marius Cetegus – powtórzył kapitan szeptem.

     - Dla przyjaciół Mario…

     - Mario… Od dziś nie jesteś już Mario. Od dziś jesteś Bohaterem z Kvatch. I niech nikt nie śmie nazywać cię inaczej. Już ja o to zadbam.

     Mario uśmiechnął się lekko. Zupełnie przypadkowo było mu to bardzo na rękę. Wolał, by jego prawdziwe imię nie stało się zbyt dobrze znane. Chciał przecież wstąpić do Ostrzy. A przynajmniej wciąż łudził się, że pewnego dnia to się stanie. Miał słuszne obawy, że zbyt sławnego człowieka Jauffre nie przyjmie do swej tajnej służby. Chociaż… Czasami sława to najlepszy kamuflaż.

     Uścisnęli sobie ręce. To był serdeczny i szczery uścisk, jakkolwiek niezbyt silny. Obaj bowiem ledwo stali na nogach. A potem Mario wolnym krokiem oddalił się w stronę świątyni, by przejść przez nią do bramy miasta. A potem dalej, do obozu, w którym czekał na niego Martin.

     Martin Septim. Prawowity cesarz. Ten, który jest w stanie rozpalić na powrót Smocze Ognie. Ten, który może przywrócić barierę, trzymającą otchłań z dala od Mundus. Ten, który może wkrótce przywrócić ład i porządek.

     I spokój.

*          *          *

     - Tsss... Tsss…

     Chwila przerwy. I znów.

     - Tsss… Tsss…

     Resztka snu mieszała mu się z rzeczywistością. Przed chwilą śnił mu się atronach burzy, próbujący doścignąć go swą błyskawicą. Mario miotał się po ciemnej komnacie, unikając magicznego ataku, a pioruny w ciąż z sykiem próbowały go dopaść.

     - Tsss… Tsss…

     Czuł, że się budzi. Pod powiekami robiło się coraz jaśniej. Po chwili komnata, atronach i błyskające pioruny rozwiały się jak mgła. Czuł na twarzy ciepło od słońca i nieco twarde, ale w miarę wygodne posłanie pod sobą. Uśmiechnął się. Teraz, gdy wrócił do rzeczywistości, cykanie świerszcza w trawie wydało mu się najpiękniejszą muzyką. A owad nie ustawał.

     - Tsss… Tsss…

     Mario uchylił powieki. Znajdował się w obozie, pomiędzy prowizorycznie zbudowanymi szałasami i siennikami z trawy i koców, czy der. Mieszkańcy pracowicie znosili tutaj ze zniszczonego miasta wszystko, co tylko mogło się przydać do życia. Przy niejednym szałasie stał drewniany, albo żelazny trójnóg i bulgoczący kociołek nad ogniskiem. Obozowisko obudziło się już dawno. Tylko on, zmordowany do granic nieprzytomności, spał jak kamień. Zerknął w stronę słońca. Musiało już zbliżać się południe. Ech, zmarnował cały dzień! Mogliby już być w Skingrad, razem z cesarzem…

     Cesarz!

     Rozejrzał się nerwowo wokół. Ale zaraz czyjaś ciepła ręka dotknęła jego czoła. Odwrócił się za siebie.

     Martin Septim siedział na kępce trawy i z zatroskanym obliczem przypatrywał się jego twarzy.

     - Dobrze się czujesz?

     Jego aksamitny głos miał w sobie jakąś uspokajająca siłę. Nagle zrobiło mu się błogo i ciepło.

     - Dobrze, Wa… - ugryzł się w język. – Dobrze, bracie Martinie, dziękuję.

     O mało nie powiedział „Wasza Wysokość”. Wiedział, że powinien tak właśnie zwracać się do tego pomazańca bogów, ale zdawał sobie sprawę z potrzeby absolutnej dyskrecji. Właśnie po to, by go chronić. Chronić cesarza. Nawet wbrew jemu samemu. Tak postępuje Ostrze.

     - Zjedz coś, wzmocnisz się – uśmiechnął się mnich. – Z tego co o tobie opowiadali strażnicy, na swą miskę strawy zasłużyłeś jak mało kto.

     Mario poczuł nagły głód. Rzeczywiście, od dawna nic nie jadł. Dziwne, ale zwyczajnie o tym zapomniał. Teraz jednak żołądek natarczywie zaczął domagać się swych praw. Dźwignął się z posłania i chciał wstać na nogi, ale ręka Martina powstrzymała go.

     - Czekaj, przyniosę ci.

     W pierwszym odruchu chciał zaprotestować. Nie godzi się, by cesarz usługiwał jemu, prostemu myśliwemu, nawet niepewnemu swego nazwiska. Stary Myśliwy nazwał go tak, gdy znalazł go porzuconego w lesie. Cud, że nie zajęły się nim przedtem dzikie zwierzęta. Ponoć był owinięty w derę, z napisem „Cetegus”, ale nigdy nie poznał nikogo o takim nazwisku. Nie wiedział nawet, co to słowo oznaczało.

     Ale zaraz dotarło do niego, że wciąż są między ludźmi. Niech Martin nadal zachowuje się jak mnich. Szacunek, owszem – w końcu to duchowny. Ale przesadna uprzejmość w stosunku do zwykłego mnicha mogłaby wzbudzić plotki. Choć nie podejrzewał nikogo z mieszkańców obozu, każdy z nich mógł, nawet w najlepszej wierze, wspomnieć o tym komuś niepowołanemu.

     Opadł z powrotem na posłanie z mchu i liści paproci, lecz po chwili, na widok podchodzącego mnicha, usiadł, opierając się o pień sosny. Martin z łagodnym uśmiechem podał mu drewnianą miskę, z kilkoma parującymi kawałkami mięsa i grubą kromkę czerstwego chleba.

     - Krucho z żywnością – oznajmił przepraszającym tonem. – Na razie to musi wystarczyć.

     Mario uśmiechnął się z wdzięcznością. Swe śniadanie pożarł w mgnieniu oka, czując potworny niedosyt. Ale żołądek miał się już czym zająć, więc na razie zignorował bulgotanie w brzuchu.

     - Możemy teraz porozmawiać? – spytał.

     Martin przysunął się do niego i usiadł tak blisko, że stykali się ramionami.

     - Myślałem o tym, co mi powiedziałeś – szepnął. – Nie mam powodu, by ci nie wierzyć. Wiem, że wczoraj mówiłeś szczerze. Ale możesz się mylić. Obaj możecie się mylić. I ty i Jauffre.

     - A skąd Jauffre cię zna? – odparł Mario, również szeptem. – Skąd ty go znasz?

     - Bo czasem odwiedzał moich rodziców – odparł Martin. – Rzadko, ale bywał w naszym domu. A gdy moi rodzice zmarli, no cóż, popadłem w złe towarzystwo. Tak, mówiłeś prawdę, zostałem czcicielem Sanguine. Nie jestem dziś z tego dumny, ale taka jest prawda. I wtedy znów pojawił się Jauffre. Próbował mnie przekonać, że źle robię. Ja nie słuchałem. Uważałem, że to bzdurzenie zdewociałego dziwaka, który zazdrości mi tego, że zawsze otaczał mnie wianuszek urodziwych dziewcząt. Ale Jauffre nie ustępował. Za każdym razem powtarzał, jak to się skończy i co będzie się ze mną działo później. I któregoś dnia, gdy obudziłem się po hucznej nocy, z potwornym bólem głowy, przypomniałem sobie o jego słowach. I z przerażeniem stwierdziłem, że on miał rację.

     - I wtedy się nawróciłeś?

     - Jeszcze nie – Martin ze smutkiem potrząsnął głową. – Dostrzegłem drogę, ale nie chciałem nią iść. Miałem wszystko, kobiety, wino, zabawę, beztroskę… Nie chciałem iść drogą pełną wyrzeczeń. Ale takie chwile zaczynały się powtarzać i to coraz częściej. Wpadłem najpierw w przygnębienie. Wino przestało mnie pocieszać, a dołowało jeszcze bardziej. Kobiety, czcicielki Sanguine, zdały mi się teraz istotami pustymi i irytującymi. Zaczęły mnie drażnić. Przygnębienie skończyło się taką depresją, że któregoś dnia sam poprosiłem go o ratunek. I uratował mnie. I moją zdeprawowaną duszę.

     - Jak myślisz, dlaczego to zrobił.

     - Nie wiem – mruknął Martin. – To znaczy, do tej pory nie wiedziałem. Sądziłem, że po prostu, jak każdy mnich, lituje się nad tymi, co podążają ku samozagładzie. Z dobroci serca.

     - A nie przyszło ci do głowy, że robi to na polecenie cesarza?

     Martin uśmiechnął się i pokręcił głową.

     - Dlaczego miałbym tak pomyśleć?

     Mario namyślał się przez chwilę, po czym nachylił się do ucha cesarza i wyszeptał.

     - Bo Jauffre to w rzeczywistości dowódca Ostrzy!

     Martin spojrzał na niego zdumiony.

     - Ostrzy? – wybąkał.

     Mario przytknął palec do ust, bowiem zbliżali się ku nim trzej imperialni strażnicy. Chcieli się tylko pożegnać i uścisnąć dłoń współtowarzysza broni. Każdy z nich skinął też głową Martinowi. A potem dosiedli swych kasztanowych, rosłych koni i odjechali powolnym kłusem w stronę głównego traktu. Mario patrzył przez chwilę za nimi, z bezwiednym uśmiechem, ale zaraz powrócił do przerwanej rozmowy.

     - Tak, jest dowódcą przybocznej gwardii cesarza. To on, na jego rozkaz, zabrał cię z pałacu i umieścił w rodzinie bezdzietnych rolników. Jak widzisz, uratował ci tym życie. Twoi bracia nie żyją. Jesteś ostatnim z linii Septimów. Prawowitym cesarzem Tamriel.

     Martin westchnął głęboko. Wciąż był oszołomiony tym, co usłyszał.

     - To wszystko powiedział ci Jauffre?

     Mario skinął głową.

     - On i… Cesarz przed śmiercią. To dlatego tu jestem. To twój ojciec zlecił mi tę misję. Tak się złożyło, że byłem przy nim w jego ostatniej chwili.

     - Ty… Ty też jesteś członkiem Ostrzy, prawda?

     - Nie – uśmiechnął się Mario. – To dłuższa historia. Ale podobnie jak Ostrza, wykonuję rozkaz cesarza, niech Arkay ma go w swej opiece.

     Martin ukrył twarz w dłoniach i trwał tak przez chwilę.

     - To za wiele wrażeń na jedną noc – szepnął. – Czuję się, jakbym oszalał. Najpierw atak daedr, potem piekło w mieście, a na koniec jeszcze zjawiasz się ty, ze swoją historią. Czuję się taki… Oderwany od rzeczywistości. Cały mój świat runął w gruzy.

     - Ale mi wierzysz, prawda? – spytał Mario.

     Martin nie odpowiedział. Siedział z posępną miną, wpatrując się w obozowisko, którego jednak na pewno nie widział.

     - Sam już nie wiem, co o tym sądzić – wyznał. – Nie czułem się tak zagubiony od chwili śmierci moich rodziców.

     - Więc chodź ze mną – odparł Mario. – Jauffre wie więcej niż ja. Lepiej ci to wszystko wytłumaczy.

     Martin w zamyśleniu pokiwał głową.

     - Jak myślisz – zwrócił ku niemu oczy. – Czy ten atak na Kvatch był w rzeczywistości z mojego powodu?

     Mario poczuł, jak podnoszą się włoski na jego ramionach. Momentalnie dostał gęsiej skórki. O tym nie pomyślał! Nie przyszło mu do głowy, że słudzy Mehrunesa Dagona mogą wiedzieć o ostatnim z rodu Septimów. Zmiana na jego twarzy nie uszła uwadze Martina.

     - Co się stało?

     - Musimy iść – szepnął Mario. – I to niezwłocznie.

     - Dlaczego tak nagle?

     - Bo możesz mieć rację – szepnął Mario. – Nie pomyślałem o tym, ale teraz wydaje mi się, że to nie przypadek. Mój błąd. Musisz stąd natychmiast zniknąć.

     Martin powoli skinął głową.

     - Pożegnam się tylko z mieszkańcami.

     Mario zmarszczył brwi. Wolałby zniknąć niepostrzeżenie, tak by nikt nie zauważył. Martin domyślił się tego i lekki uśmiech przebiegł po jego szlachetnym obliczu.

     - Jeśli tego nie zrobię, wszyscy nabiorą podejrzeń – zapewnił. – To do mnie niepodobne. Zwłaszcza teraz, gdy są zrozpaczeni i potrzebują pociechy.

     - W porządku – zgodził się Mario. – Ale nie mów dokąd idziesz. Powiedz, że to ja prosiłem cię o pocieszenie umierającego. Bliska mi osoba umiera i nie można jej pomóc, prosi tylko o kapłana. I udajemy się gdzieś pod Anvil, sam dokładnie nie wiesz dokąd. Ja mam cię zaprowadzić.

     Martin spoważniał.

     - Słabo kłamię – mruknął. – Nie mam wprawy. Kapłanowi Akatosha nie wypada mijać się z prawdą, więc nigdy tego nie robiłem. Ale dobrze, rozumiem konieczność.

     Odszedł spokojnym, lecz zdecydowanym krokiem w stronę grupki mieszczan. Pożegnanie nie było wylewne. Ten i ów ścisnął mu dłoń. Widać było, że jest w tej społeczności kimś o ogromnym autorytecie. Ludzie ufali mu i kochali go.

     - Będzie dobrym cesarzem – pomyślał Mario.


2 komentarze:

  1. Jeszcze się okaże, że Mario też jest synem Cesarza!
    No to niech ruszają w drogę. Już jestem ciekawa co dalej. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale powiedz, podobała Ci się scena budzenia ze świerszczem? Jestem z niej taki dumny! Uważam, że to najlepszy epizod, jaki dotychczas udało mi się napisać.

      Usuń