Rozdział XIV

     W krótkim czasie obaj pomachali żegnającym ich mieszkańcom i ruszyli w dół, ubitą serpentyną, prowadzącą do cesarskiego traktu.

     Nie doszli jednak do niego. Gdy tylko las zasłonił obóz, Mario wskazał na niewyraźną ścieżkę, odbijającą w lewo.

     - Tędy – rzucił krótko. – Pójdziemy na skróty.

     Martin podążył za nim, rozglądając się uważnie na boki. Mieszkańcy Cyrodiil zwykle podróżowali traktem, unikając lasów, w których czyhało na nich wiele niebezpieczeństw. Jednak Mario przez las kroczył tak pewnie, jakby szedł ulicami dobrze znanego mu miasta. Nie pozostało mu nic innego, niż pójść za nim.

     - Nie obawiasz się tak iść na przełaj? – zagadnął cicho.

     Mario odwrócił się do niego i uśmiechnął.

     - Przeciwnie – odrzekł. – Tu czuję się pewniej.

     - Musisz prowadzić bardzo niezwykły tryb życia – Martin uniósł brwi.

     - Pewnie tak – Mario zerknął na niego zawadiacko. - Ale na opowieść poczekaj, aż dojdziemy do traktu. Tu trzeba się zachowywać cicho i nasłuchiwać.

     Dalej szli w milczeniu. Martin kroczył za swym niezwykłym towarzyszem, starając się dorównać mu kroku. Nie było to łatwe. Obserwował go przez cały czas i nie mógł wyjść z podziwu dla jego umiejętności poruszania się w gęstym lesie. Mario szedł bowiem krokiem pewnym i jednocześnie cichym, nie robiąc więcej hałasu niż sunąca między źdźbłami trawy mysz. Mimo, iż miał na sobie kolczugę i obwieszony był bronią, nie wydawały one żadnego dźwięku. Instynktownie, nawet nie patrząc pod nogi, omijał suche gałązki, czy liście – wszystko co mogłoby pod jego stopami wydać niepotrzebny szelest. Gdy jakaś gałązka przegradzała mu drogę, chwytał ją w dłoń i delikatnie odginał, po czym, przeszedłszy obok, równie delikatnie puszczał, nie pozwalając jej głośniej zaszeleścić. Szedł przy tym równo i wydawało się, że marsz ten nie kosztuje go żadnego wysiłku, podczas gdy Martin potykał się co chwilę, a jego habit co jakiś czas zaczepiał o wystające gałęzie. Raz i drugi potknął się tak, że nie zdołał ustać na nogach i upadł ciężko na ziemię. Mario odwracał się wtedy z troską, ale i z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Zapewne w głowie nie mieściło się, że ktoś może nie opanować czegoś tak prostego jak chodzenie.

     Wreszcie kamienisty trakt ukazał się ich oczom. Mario uniósł dłoń, jak dowódca, nakazujący oddziałowi, by się zatrzymał. Nieznacznie wysunął głowę z gęstwiny i uważnie zlustrował drogę, zanim dał znak, że droga wolna. Wyszli na drogę i Mario energicznym krokiem skręcił w lewo, w kierunku Skingrad.

     - Będziemy musieli maszerować w nocy – mruknął niezadowolony. – Za dnia nie dojdziemy do miasta, nie ma szans.

     - Damy sobie radę – uśmiechnął się Martin. – Sprawiasz wrażenie kogoś, kto urodził się w lesie, a i ja, mimo tego habitu, nie boję się wędrówek. Nie zawsze byłem kapłanem. Teraz, gdy już wyszliśmy na trakt, jest w miarę bezpiecznie.

     Wyłaniający się zza zakrętu kasztanowy koń, z imperialnym strażnikiem na grzbiecie, zdawał się potwierdzać jego słowa. Pozdrowili się wzajemnie i każdy ruszył w swoją stronę.

     - Do miasta lepiej wejść za dnia – mruknął Mario. – Zginiesz w tłumie i nikt cię nie zauważy. A w nocy… Trzeba walić w bramę, prosić strażnika, a on zanim ją otworzy, dokładnie ci się przyjrzy, wypyta i oceni, czy można cię wpuścić.

     - Więc rozbijemy obóz po drodze – odparł Martin. – Robiłem to wiele razy, jeszcze nie zapomniałem. A ty sprawiasz wrażenie, jakbyś całe życie spędzał tak noce.

     Mario roześmiał się serdecznie.

     - Musimy sobie stworzyć legendę, na wypadek gdyby ktoś nas o coś zapytał – stwierdził. – Jesteś pielgrzymem, chcącym odwiedzić wszystkie świątynie Dziewięciu Bóstw, a ja przypadkowo idę w tę samą stronę.

     - Nie lepiej przedstawić cię jako moją eskortę?

     Mario potrząsnął głową.

     - Prosty mnich i ma eskortę? – zmarszczył nos. – Podejrzane. Poza tym, wielu tutaj może mnie znać. Często tu bywam. Lepiej tak jak mówię. Przypadkiem idę w tę samą stronę. Prowadzę włóczęgowski tryb życia i często wędruję z miasta do miasta, więc nie wzbudzi to niczyich podejrzeń. A ty, mnich pierwszy raz opuściłeś świątynię więc się przyłączyłeś, bo poza świątynnymi murami czujesz się nieswojo. Musisz się bardziej rozglądać. Niech wszystko wokół wydaje ci się nowe i niesamowite.

     Obaj parsknęli śmiechem.

     - Niech będzie – zgodził się Martin. – Nawet lepiej, bo rzeczywiście prawie się nie znamy.

     Mario uśmiechnął się.

     - Wiem, że powinienem tytułować cię tak, jak należy – odezwał się nagle. – Jest jeszcze we mnie szacunek dla smoczej krwi Septimów. Ale ktoś mógłby usłyszeć, komuś mogłoby wydać się podejrzane, że ja, do tej pory raczej unikający świątyń, obdarzam takim szacunkiem zwykłego kapłana. Mam nadzieję, że zdołasz mi to wybaczyć.

     - Żarty sobie robisz? – prychnął Martin. – Nawet jeśli to wszystko co mówisz, okaże się prawdą, wolałbym żeby między nami niczego to nie zmieniło. Nie wiesz, jak samotny bywa kapłan. Po raz pierwszy, odkąd nim zostałem, w zasadzie czuję, że nie jestem na świecie sam.

     - Sam? – zdziwił się Mario. – Przecież zawsze otacza cię grupka wiernych. Kto jak kto, ale kapłan chyba nie może narzekać na brak towarzystwa.

     - To nie do końca tak – westchnął Martin. – Wielu ludzi jest obok mnie, ale oni wymagają mojej opieki. Są jak moje dzieci. Jestem za nich odpowiedzialny. Ten potrzebuje rady, inny uzdrowienia, jeszcze inny po prostu chce, by ktoś go uścisnął i zapewnił, że jego złe czyny zostaną zapomniane, jeśli szczerze ich żałuje. A kapłan też jest tylko człowiekiem. Też ma swoje troski, rozterki, dni zwątpienia. Nie ma nikogo, komu mógłby je powierzyć. Powierza je więc bogu, ale to nie to samo. Bogowie nie obejmą go, nie otrą łez i nie pocieszą.

     - To już przeszłość – zapewnił go Mario. – Teraz będziesz… - ugryzł się w język. – Będziesz kimś innym.

     - Jeszcze bardziej samotnym – uśmiechnął się smutno Martin.

     Przez chwilę wędrowali w milczeniu.

     - Obiecałeś mi opowiedzieć o sobie – przypomniał Martin. – Ty wiesz o mnie wiele, ja o tobie nic.

     - Niewiele jest do opowiadania – Mario wzruszył ramionami. – Nie znam nawet swego prawdziwego nazwiska.

     - Czyli coś nas łączy – mruknął Martin. – Ja poznałem swoje dopiero wczoraj.

     - Pewien myśliwy znalazł mnie w lesie, gdy byłem mały, owiniętego derką z napisem Cetegus. Nie wiem, co to oznacza, ani on tego nie wiedział. Wspomniał jednak, że to tylko część wyrazu, bo reszta była oddarta. Nawet nie wiem, w jakim to języku.

     - Porzucono cię w lesie?

     - Tak twierdził, a nie mam powodów, by mu nie wierzyć. On mnie ocalił, wychował, nauczył wszystkiego co potrafię.

     - Niezwykły człowiek – stwierdził Martin. – Zapewne jakiś arystokrata, który uciekł w leśną głuszę, gdy zmęczył go świat dworskich intryg i odnalazł tam siebie.

     Mario przystanął.

     - Dlaczego tak myślisz? – spytał zdumiony, po czym dodał w zamyśleniu. – Nie wiem, on nigdy o sobie nie mówił. A ja nie pytałem. Po prostu, był. Dla mnie był od zawsze, odkąd pamiętam.

     - Dość spojrzeć na ciebie – uśmiechnął się Martin. – I posłuchać. Wysławiasz się, jak człowiek wykształcony, poprawnie, masz bogate słownictwo, logicznie rozumujesz. Zapewne niejedną księgę przeczytałeś.

     - Prawda – Mario skinął głową. – Stary bardzo na to nalegał, żebym nauczył się czytać i pisać.

     - Dziwne, że sam to potrafił. Był człowiekiem wykształconym, a prosty myśliwy raczej rzadko umie czytać.

     - Mogło tak być – mruknął Mario. – Jak mówisz…

     I nagle bardzo pożałował, że tak mało wie o człowieku, którego kiedyś kochał nad życie, a gdy go zabrakło, czcił jego pamięć jak najdroższą relikwię.

     - Teraz przestaję się dziwić, że tak zwinnie poruszasz się po chaszczach – stwierdził Martin. – A jak to się stało, że byłeś przy śmierci… Wiesz kogo.

     - To jest coś, czego nie rozumiem sam – odparł Mario półgłosem. – Znalazłem się w więzieniu i nie mam pojęcia, dlaczego. Nic nie pamiętam. A ce… A twój ojciec stwierdził, że bogowie celowo pokierowali moim życiem tak, abyśmy mogli się spotkać. I aby mógł mi przekazać artefakt. Wiesz jaki.

Replika Amuletu Królów - eksponat muzeum Mitycznego Brzasku w Gwieździe Zarannej (Skyrim)

     - Masz go? – Martin przystanął gwałtownie.

     - Ma go Jauffre – odparł Mario.

     - Szkoda – westchnął Martin, ruszając za nim. – Moglibyśmy sobie oszczędzić niepotrzebnej wędrówki. Jeśli rzeczywiście pochodzę z linii… o której mówiłeś, to wyczułbym rezonans między nim i moim ciałem.

     - Sprawdzimy to na miejscu – odparł Mario. – Panie – dodał po chwili, uśmiechając się mimo woli.

     Martin żartobliwie trzepnął go w kark.

     - Jeszcze raz tak do mnie powiesz, a wracam do Kvatch.

     - Musiałem sprawdzić, jak to brzmi – uśmiechnął się Mario. – A ty się przyzwyczajaj.

     I nagle z całą mocą zdał sobie sprawę, że lubi Martina. Nie jako cesarza, nie jako mnicha, a zwyczajnie jako człowieka.

     Po drodze upolował dwa rosłe gołębie na kolację. Obaj byli głodni, ale postanowili zjeść dopiero po zmroku. Obóz założyli na kwiecistej łączce, obok małego stawu. Mario naciął świeżych gałęzi, powiązał je wiązkami skręconych traw i sklecił prowizoryczny szałas. Martin w tym czasie wypatroszył oba ptaki, po czym oba, wraz z piórami, zawinął w wygrzebaną przy brzegu glinę i obie kule umieścił w ognisku. Mario nie okazał zdziwienia. Również znał ten sposób. Zdziwiony był tylko, że zna go również cesarz.

     Ponieważ na upieczenie gołębi trzeba było trochę poczekać, wrócili do przerwanej pogawędki.

     - Wiele miałeś kobiet? – spytał Mario.

     Martin uśmiechnął się zażenowany.

     - Bezpośredni jesteś – stwierdził.

     - Sam wspominałeś – odparł Mario, przepraszającym tonem. – Myślałem, że to żadna tajemnica.

     - Szczerze mówić, wolałbym o tym zapomnieć – westchnął Martin. – To było szaleństwo. Tak miałem ich wiele, ale żadnej nigdy nie kochałem. Spędzałem czas na przyjemnościach, nawet rozkoszach i byłem wtedy pewien, że jestem zakochany w nich wszystkich. Twierdziłem, że oto jest dowód na to, że można kochać wiele kobiet jednocześnie. Ale myliłem się. Jauffre powiedział mi, że miłość polega na czymś innym i spytał, z czego byłbym gotów zrezygnować, gdyby okazało się, że któraś z nich tego potrzebuje. A ja osłupiały przyznałem, że nie byłbym zdolny do żadnego wyrzeczenia, dla żadnej z nich.

     Złamał suchy patyk i dorzucił do ogniska. Potem to samo zrobił z drugim i trzecim.

     - Jeszcze się zżymałem – ciągnął. – Przekonywałem jego siebie, że wyrzeczenia to zawracanie głowy, niepotrzebna gadanina zdewociałych starców, których żadne dziewczę już nie chce. Ale pewnego dnia dotarło do mnie, że on miał rację.

     - I to było twoje nawrócenie?

     - Jeden z kroków ku nawróceniu – odparł. – A pytasz, czy wiele ich było… Nie pamiętam. Pewnie tak. Ale człowiek odurzony winem i narkotykami nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje. Jak powiedziałem, to było szaleństwo. Z początku to jest przyjemne, ale z czasem staje się coraz bardziej przerażające. Zwłaszcza, gdy uzmysławiasz sobie, że nie potrafisz się od tego uwolnić. Pochwyciło cię i trzyma w szponach jak daedryczny potwór.

     - Widziałeś kiedyś Różę Sanguine na własne oczy?

     - Byłem jej powiernikiem – uśmiechnął się Martin. – To magiczna laska. Trzymałem ją w rękach i nieraz używałem. Ale gdy dziś o tym pomyślę, sam nie potrafię zrozumieć, po co. Przyzywała daedrę, która miała dla mnie walczyć, ale ja z nikim nie walczyłem. Pojawiała się na jakiś czas, łaziła za mną krok w krok, a potem znikała. Z początku mnie to bawiło, potem znudziło mi się…

     Mario odłamał kawałek suchej gałęzi i rzucił go w płomienie. Dorzucał je stopniowo, dbając o to, by ogień był niewielki i niewidoczny z daleka.

     - To jednak musi być niezwykłe – odezwał się rozmarzonym tonem. – Trzymać w dłoni daedryczny artefakt. Chciałbym kiedyś poczuć, jak to jest.

     - Jeśli koniecznie chcesz, wybierz jakieś inne daedryczne książątko – uśmiechnął się Martin. – Jakieś takie, które nie jest zdeprawowane, ani do gruntu złe. Nawet wśród nich można znaleźć przyjazne duchy.

     - Wiem – odparł Mario, dorzucając kolejny fragment gałązki. – Każdy wie, kim jest Azura.

     - Gdzieś w okolicach Skingrad – Martin w zamyśleniu potarł brodę – jest kaplica Meridii. Ona też jest nam życzliwa. Tak jak wszyscy normalni ludzie, nienawidzi nekromancji i wspiera tych, którzy z nią walczą. O pozostałych niewiele wiem. Słyszałem, że kaplica Azury jest gdzieś na północy, w górach. A na zachód od Kvatch podobno jest kapliczka Malacatha. Orsimerowie czczą go jak boga, więc nie może być do końca zły. Więcej nie wiem. W ogóle niewiele o daedrach wiem, choć niejedną księgę na ich temat przeczytałem. Moja wiedza bardziej dotyczy jednak daedrycznych kultów niż daedr samych w sobie. Gdy byłem czcicielem Sanguine, najczęściej znajdowałem się w takim stanie, że wieści nie docierały do mego umysłu. A potem, już w świątyni, sam się od nich odciąłem.

     - Ale kim jest Mehrunes Dagon, wiesz?

     - Wiem – opuścił głowę. – Chyba każdy to wie.

     Milczeli przez dłuższą chwilę.

     - Jak było tam, w Otchłani? – spytał nagle Martin. – Jak wygląda domena najgorszego ze złych?

     - Przerażająco – szepnął Mario i wzdrygnął się na to wspomnienie. – Wyobraź sobie morze lawy i niewielką, skalistą wyspę pośrodku. Nie ma słońca, panuje wszechobecny półmrok. Wokół ruiny jakichś budowli, mostów, murów, nie wiadomo czego. I wieże, dziwne, z pazurami, jakby drapieżne. I włóczą się po niej potwory. A im bliżej celu, tym jest ich więcej.

     - Celu?

     - Celem była wieża – odparł Mario. – Najwyższa z wież. Pamiętam, wielka, ciemna, z czymś, co przypominało okno i błyszczało żółtym światłem. A w środku pionowy, drżący promień światła, biegnie od dna aż po sam szczyt, wydając przy tym irytujący dźwięk. I tam trzeba było się wspiąć. Przez cały system komnat, galerii i korytarzy. Na samym szczycie było to.

     Wyjął zza pasa kamień pieczęci i podał go Martinowi. Ten obejrzał go uważnie, po czym zamknął go w dłoniach, jakby chciał je od niego ogrzać.

     - Wibruje – stwierdził. – Niezbyt mocno, ale wibruje. Zupełnie jak naładowany kamień duszy.
Mario spojrzał na niego pytająco.

     - Jestem pewien, że można go użyć do zaklinania – Martin zmarszczył brwi. – Ten kamień wibruje tak, jakby magia sama chciała się z niego wyrwać.

     - A potrafisz rozpoznać, co to za magia? – spytał Mario.

     - Niestety, nie – uśmiechnął się Martin. – Za mało znam się na magii, a zaklęć jest tak wiele. Musiałbyś o to spytać w Gildii Magów. Oni to potrafią, choć rzadko kiedy udzielają takich informacji. Przynajmniej za darmo. Możesz też zapytać u jakiegoś zbrojmistrza, albo płatnerza. Miewają do czynienia z zaklętą bronią, albo pancerzem. Ale mów, co było dalej.

     - Niewiele – uśmiechnął się Mario. – Kamień lewitował na promieniu światła. Trzeba go było tylko stamtąd zabrać. I wtedy… Sam nie wiem, jak to się stało. Wieża zaczęła się rozpadać, a ja wróciłem do Mundus, do miejsca, gdzie znajdowały się Wrota Otchłani, już wygasłe.

     - Jak wpadłeś na to, co trzeba zrobić?

     - Nie wpadłem – westchnął Mario. – Powiedział mi o tym Menien, strażnik uwięziony przez daedry, niech Arkay ma go w swej opiece. Nie wiem, jakim sposobem się dowiedział. Pewnie jakiś dremora mu powiedział, żeby z niego zadrwić i go poniżyć jeszcze bardziej.

     Mario dorzucił kilka gałązek do ogniska.

     - Nazbieram jeszcze trochę chrustu – oznajmił, wstając. – Widziałem suche drzewo na skraju łąki. Lepiej, żeby paliło się całą noc. Przynajmniej z dzikimi zwierzętami będziemy mieli spokój.

     Pogodne noce na Nirn są bardzo jasne. Dwa wielkie księżyce wystarczająco mocno oświetlają okolice, by nie trzeba było używać pochodni. Łatwo znalazł suche drzewo i odłamał od niego kilka sporych gałęzi. Przytaszczył je do ogniska i rzucił obok.

     - Padać chyba nie będzie? – Martin zerknął w niebo. – Gwiazdy świecą jak latarnie.

     - Jesteśmy w Colovii – mruknął Mario. – Tu pogoda zmienia się bardzo szybko.

     - Nie aż tak szybko – odparł Martin. – Chyba nie zmarzniemy nad ranem.

     - Mamy ogień – szepnął Mario. – Nad ranem, gdy zacznie świtać, będzie można trochę do niego dołożyć. A teraz jeśli te gołębie jeszcze się nie upiekły, to po prostu zjem swojego na surowo. Nie dam rady czekać dłużej.

Jeden z licznych stawów w hrabstwie Skingrad - być może to na jego brzegach obozowali nasi bohaterowie 

     Delikatnie, parząc dłonie, rozbili zeskorupiałą glinę. Pióra i skóra odeszły razem z nią, odsłaniając białe, dymiące mięso. Rzucili się na nie, jak dwa wygłodniałe wilki.

     - Jestem zbyt głodny, żeby narzekać – odezwał się Mario z pełnymi ustami. – Ale następnym razem ja przygotowuję posiłek, a ty robisz szałas.

     - Nie smakuje ci? – Martin uniósł brwi. – Wydawało mi się, że myśliwy ma tak jak mnich, jada raczej mało wymyślne potrawy.

     - Nie o to chodzi – roześmiał się Mario. – Nie użyłeś żadnych przypraw.

     - Nie mam żadnych…

     Mario roześmiał się jeszcze bardziej.

     - Nie mam… Przecież rosną wszędzie wokół ciebie! Myślałem, że mnich zna się na ziołach.

     Zarechotali obaj.

     - Coś tam o nich wiem – przyznał Martin. – Wiem jakich ziół do czego używać. Ale rozpoznaję je po zapachu i smaku, zwykle już ususzone. Nie wiem, jak wyglądają, gdy rosną w trawie. A ty skąd się na tym znasz?

     - Wszystko co umiem, zawdzięczam Staremu Myśliwemu – odrzekł Mario. – No, prawie. O ziołach sporo nauczyła mnie Falanu, aptekarka ze Skingrad.

     Martin spojrzał na niego i uśmiechnął się zawadiacko.

     - Powiedz to jeszcze raz.

     - Co?

     - To imię – odrzekł, śmiejąc się. – Tak bardzo zmieniłeś się na twarzy, gdy je powiedziałeś.

     - Nie wiem, o co ci chodzi…

     - A teraz rumieniec – Martin zmrużył oko. – Ale spokojnie, to dobrze że jest jakaś Falanu, do której cię ciągnie. Dunmerka, jak sądzę po imieniu. Jak się nazywa?

     - Falanu Hlaalu – mruknął Mario z opuszczonym wzrokiem. – Ale to po prostu dobra znajoma, jeszcze z czasów dzieciństwa. Nic mnie z nią nie łączy.

     - Czyli to jednostronne zaangażowanie – Martin uniósł brwi. – Swoją drogą, wysoko mierzysz. Hlaalu to jeden z pięciu Wielkich Rodów Morrowind. Arystokracja najczystszej wody.

     - Mówiłem, że nic mnie z nią nie łączy – odrzekł Mario, urażonym tonem. – Ona zawsze była dla mnie jak dobra ciotka. Nieraz ze Starym odwiedzaliśmy jej aptekę. Gdy byłem dzieciakiem, brała mnie na ręce, sadzała na ladzie i opowiadała bajki. I zawsze miała dla mnie coś słodkiego.

     Martin klepnął go poufale w plecy, po czym uścisnął po bratersku.

     - Ależ przyjacielu, mówię ci przecież, że nie ma w tym nic złego. Nawet jeśli to tylko chwilowe zauroczenie i nawet jeśli ona nie odwzajemnia twoich uczuć. To świadczy o tym, że jesteś… Jakby to powiedzieć… Całkowicie zdrowy na sercu i umyśle. Nie masz żadnej skazy, a przynajmniej takiej jak ja. Jesteś młody. W twoim wieku człowiek łatwo się zakochuje. Spotkasz jeszcze tę jedyną, nie dziś, nie jutro, to za jakiś czas. Spotkasz ją i zapomnisz, że na świecie istnieją inne dziewczyny. Tak to działa. No i jest coś jeszcze: świadczy to tym, że nie ma w tobie nawet cienia rasisty. Bardzo cenię ludzi, którzy nie tylko nie uznają wyższości jednej rasy nad drugą, ale nawet zdają się ich w ogóle nie zauważać. Ludziom rzadko podobają się dunmerskie kobiety.

     - To nie jest do końca jak mówisz – Mario uśmiechnął się w zadumie, rad że może zmienić temat. – Jako dziecko bałem się Argonian i Khajitów. Do dziś nieswojo się przy nich czuję, zwłaszcza przy tych pierwszych.

     - To coś innego – odparł Martin. – Dziecięce lęki. Ja podobno bałem się mężczyzn z brodą, choć nie pamiętam tego. Ojciec mi opowiadał, jak trochę podrosłem. To znaczy, jeśli masz rację, mój przybrany ojciec.

     To mówiąc, chciał wyrzucić ogryzioną kostkę, ale Mario przytrzymał jego rękę.

     - Trzeba je zakopać, żeby ich zapach nie zwabił nam tu jakiegoś wilka.

     Martin skinął głową i odłożył kostkę na bok. Po chwili urósł tam mały kopczyk dokładnie obgryzionych i wylizanych kości. Mario chwycił miecz i wykopał mały dołek, po czym zsunął tam wszystkie resztki i starannie udeptał ziemię.

     - Żałuję, że nie ustrzeliłem jakiegoś dzika – mruknął. – Te dwa gołębie były dobre na przystawkę.

     Zerknął na swego towarzysza.

     - Mnie jeszcze nie chce się spać – oznajmił. – Jeśli nie masz nic przeciwko, obejmę pierwszą wartę. Obudzę cię między północą a świtem.

     - Mnie też nie chce się spać – uśmiechnął się Martin. – Jestem przyzwyczajony do nocnych medytacji. Rzadko udaje mi się przespać noc.

     - Mimo to, spróbuj zasnąć – Mario był bardzo pewny swego. – Do tej pory siedziałeś w świątyni i niewiele miałeś wysiłku. A jutro czeka nas daleka droga. Musisz nabrać sił.

     - Ty tu dowodzisz – odparł Martin. – Ale pozwól, że jeszcze chwilę posiedzę przy ognisku. Lubię to, a dawno nie miałem okazji. Lubię patrzeć w ogień. Ma w sobie tyle siły, a jednocześnie taki spokój…

     Mario rozumiał go doskonale. Sam bardzo to lubił. Tyle tylko, że on miał ku temu wiele okazji i zapewne jeszcze wiele będzie ich miał. Martin zaś niedługo włoży koronę i będzie musiał o tym zapomnieć.

     Na chwilę odszedł w mrok. W miejscu, gdzie stało suche drzewo, widział królicze nory. Postanowił założyć wnyki. Użył w tym celu młodych i giętkich pędów wierzby, z których wprawnie zrobił trzy zaciskające się pętle, i przywiązał każdą z nich nad jedną dziurą w ziemi. Jeśli się poszczęści, będą mieli śniadanie. W ciemnościach nie mógł znaleźć żadnej jadalnej rośliny. Miał nadzieję, że uda mu się natknąć na dziką marchew, dość pospolitą w tych stronach. Twarda była i łykowata, ale dawała się zjeść. Znalazł jednak tylko kilka dorodnych borowików. Nie zabrał ich ze sobą. I tak nie miał w czym ich ugotować. Zwykle nosił ze sobą metalowy garnuszek, ale ten przepadł gdzieś w Otchłani. Jadalnych bulw również nie znalazł. Musiał z tym poczekać do świtu.

     Posiedzieli jeszcze trochę przy ogniu. Tym razem nie rozmawiali o tym, co się stało, ani o tym, co ich czeka. Zamiast tego opowiadali sobie wesołe historyjki, jakie zwykle opowiada się przy kielichu miodu lub wina. Nie mieli ani jednego, ani drugiego, ale wcale tego nie potrzebowali. Rozumieli się doskonale, jakby znali się od dziecka. Mimo niebezpieczeństwa, czyhającego na nich w Otchłani, czuli się rozluźnieni i przepełnieni radością. Wydało im się, że okrutny Mehrunes Dagon i jego potwory odeszły gdzieś daleko, a ich miejsce zajęła przyjazna Meridia, która gdzieś tutaj w okolicy miała swoje sanktuarium.

4 komentarze:

  1. Noooo, przeczytałam dwa ostatnie odcinki, przez ten wyjazd tak mi się złożyło. Jeszcze się może okazać, że oni są spokrewnieni. No to czekam na następny odcinek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale super. Uwielbiam jak tak niby nic się nie dzieje. Czytałam z przyjemnością. I juz chcę dalej. :)

    OdpowiedzUsuń