Rozdział XV

     A potem Martin położył się na mchu i próbował zasnąć. Mario odszedł od ogniska i rozpoczął powolną włóczęgę wokół szałasu. Włożył swój zaklęty, elfi hełm, by zawczasu zauważyć wroga… Albo zdobycz. I choć w nocy, niby dzikie zwierzę, bardziej polegał na słuchu i węchu, gdyby doszło do strzelania z łuku, wzrok był mu niezbędny. Do ognia podchodził tylko od czasu do czasu, by dorzucić parę gałązek. Zdejmował wtedy hełm, przysłaniający mu purpurowym światłem widok śpiącego przyjaciela i zerkał na jego poważną twarz. Wciąż do niego nie docierało, że to najprawdziwszy cesarz. Jakie to dziwne. On, wolny strzelec, znajdujący się chyba najdalej od tronu, jak to możliwe, w krótkim czasie stał się zaufanym aż dwóch cesarzy.

     - Czy ja podołam? – myślał, z pionową zmarszczką między oczami? – Czy naprawdę ode mnie zależy przyszłość Cesarstwa?

     To wszystko zdawało się go przerastać. Po raz pierwszy od chwili wyjścia z więzienia, poczuł chęć, by uciec od tego wszystkiego w leśną głuszę. Żyć swoim życiem, jak dotychczas, nie dbając o to, co dzieje się gdzieś daleko, w stolicy. Ostrza? Do tego feralnego dnia nigdy nie spotkał żadnego z nich i nie stała mu się z tego powodu krzywda. Jauffre? W lasach Colovii szybko o nim zapomni, a i arcymistrz nie będzie przejmował się takim przybłędą, jak on. Baurus? Wątpliwe, by jeszcze go kiedyś spotkał.

     Martin… Mario westchnął głęboko. Tak, tego jednego nie uda mu się zapomnieć. Nie cesarza, a Martina, z którym zdążył się już zaprzyjaźnić. Nie potrafi opuścić przyjaciela w potrzebie. Wiedział, że gdyby to zrobił, świadomość tego prześladowałaby go do końca życia. Nigdy już nie zaznałby spokoju. Beztroski żywot wolnego strzelca dobiegł końca, czy mu się to podoba, czy nie. Przeszłość już nie wróci. W jego życiu nastała era Ostrzy.

     Ostrza… Oto spełniało się jedno z jego dziecięcych marzeń, a przecież z całego serca wolał, by nigdy się to wszystko nie stało. Akavirska katana i oksydowana segmentata były cięższe, niż mógł przypuszczać. Poczuł nagle przytłaczający ciężar odpowiedzialności. A przecież nawet jeszcze nie stał się jednym z nich i nie wiadomo było, czy w ogóle dostąpi tego zaszczytu. Gdyby miał decydować w tej chwili, odrzuciłby go zdecydowanie. Może przyszłoby mu potem żałować tego kroku, ale w tej chwili poczuł ogromny strach. Nie przed potworami i okrutnym daedrycznym księciem zniszczenia. Strach, że nie zdoła podołać zadaniu, jakie los włożył na jego barki. Strach, że w decydującej chwili zawiedzie. Że wszystko pójdzie nie tak tylko dlatego, że on nie dał rady. I to na niego spadnie wina za całe zło, jakie spotka Cesarstwo.

     Długo jeszcze niewesołe myśli kłębiły się w jego głowie. Chwilami ustępowały i wtedy wydawało mu się, że da radę. Przeszedł przecież przez Otchłań, zamknął złowrogie wrota – kto jeśli nie on może podołać trudnym zadaniom? Ale zaraz ogarniały go wątpliwości. Wtedy Mehrunes Dagon nie spodziewał się tego. Nie przewidział, że znajdzie się człowiek tak szalony i nierozsądny jak on, który sam, z własnej woli spenetruje jego domenę. Zlekceważył ludzi i dlatego tę jedną potyczkę przegrał. Teraz okrutny, daedryczny książę będzie ostrożniejszy. Rzuci do walki większe siły i w innym miejscu.

     Westchnął cicho i spojrzał w gwiazdy. Do świtu niedaleko. Trzeba będzie zbudzić Martina i samemu złapać trochę snu. Sama wędrówka nie wyczerpywała go. Był do tego przyzwyczajony. Gdy nie musiał walczyć, ani podejmować żadnego innego wysiłku, potrafił się zregenerować w miarę szybko. Ale przespać się musiał tak czy tak.

     Martin otworzył oczy, gdy tylko Mario dotknął jego ramienia. Ziewnął, dyskretnie zasłaniając usta i powoli usiadł na posłaniu.

     - Obudź mnie krótko po wschodzie słońca – szepnął Mario.

     Martin skinął głową i zaczął dorzucać do ognia drobne gałązki. Trzeba było rozdmuchać ognisko od nowa, by w końcu strzeliło płomieniem.

     - Daleko stąd do Skingrad? – spytał, wstając.

     - Jakieś pół dnia drogi – odrzekł Mario, odpinając pas. – Może trochę więcej.

     Opadł na posłanie i zasnął niemal natychmiast. Wbrew swoim zwyczajom, spał twardo, jak wtedy, gdy był małym chłopcem, a Stary Myśliwy czuwał nad nim. Zbudził się dopiero, gdy promienie słońca liznęły go po twarzy.

     Przeciągnął się leniwie i przetarł oczy.

     Martin, widać, nie próżnował. Nad ogniskiem wędziło się kilka ryb, nadzianych na patyk, oparty na dwu innych, wbitych w ziemię, rosochatych kijkach. Musiał je złapać rękami, bo nie miał niczego innego, ale wbrew pozorom, gdy wiedziało się, jak to robić, wcale nie było to trudne. W żarze ujrzał piekące się, jadalne bulwy, a on sam wracał właśnie z naręczem suchego drewna.

     - Nie śpisz już? – uśmiechnął się. – Właśnie miałem cię zbudzić.

     Rzucił połamane, suche gałęzie obok ogniska i dołożył kilka drew do ognia.

     - Śniadanie jeszcze nie gotowe – oznajmił. – Zdążysz się wykąpać. Polecam, zimna woda doskonale orzeźwia. Sam niedawno z niej wyszedłem.

     Mario niechętnym okiem spojrzał na staw.

     - Umyję się w mieście – burknął. – W balii z ciepłą wodą.

     Martin parsknął śmiechem.

     - Na miejscu straży, nie wpuściłbym cię do miasta – oznajmił. – Wyglądasz, jakbyś wymordował całą wioskę i uciekł kominem, tylko po to, żeby przebiegło po tobie stado dzików. Wykąp się, póki czas. Dobrze byłoby też wyprać twoje ciuchy. Przynajmniej wypłukać z tego błota.

     Mario zdał sobie nagle sprawę, że wciąż ma na sobie resztki zasuszonego błota, sadzę i krew potworów. Z pewnością wyglądał strasznie.  Na pewno cuchnął na odległość. Mogliby go nawet nie wpuścić do gospody. Westchnął przeciągle i wzdrygnął się na myśl o zimnej wodzie, ale musiał przyznać przyjacielowi rację. Zrzucił z siebie ciuchy i zanurzył się w stawie.

     - Brrrr…

     Nie zdołał powstrzymać się od jęku, gdy zimna woda oblała jego ramiona. Zanurzył się cały, wstrzymując oddech i rozgrabiając włosy palcami. Wynurzył się po chwili parsknął, i zaczął się szorować na tyle, na ile mógł. Woda w stawie pachniała mieszaniną tataraku i mięty, skutecznie tłumiąc nieznaczny zapach mułu. Wygramoliwszy się na brzeg, chwycił kolczugę i zaczął płukać ją w wodzie. Koszuli i spodni nie dało się dobrze uprać bez mydła, ale najgorsze błoto zeszło, pozostawiając blade plamy. Buty wyczyścił trawą.

     - No tak, teraz nie mam się w co ubrać – mruknął, rozwieszając mokre rzeczy na gałęziach szałasu. – Mam nadzieję, że szybko wyschną.

     Kolczugę rozwiesił nad ogniskiem. Metal nie spali się, a zbroja szybko wyschnie. Martin tymczasem wygrzebał z żaru czarne bulwy.

     - Podano do stołu! – oznajmił, parząc sobie ręce. – Dziś na śniadanie wędzona ryba, do wyboru, płoć albo okoń, z pieczonymi bulwami. Specjalność zakładu.

     Mario roześmiał się, siadając obok niego. Przez jakiś czas posilali się, parząc dłonie i wargi, ale śniadanie obu im smakowało.

     - Jeśli przeżyję cały ten… Kryzys Otchłani – odezwał się Mario – będę musiał przemilczeć to obozowisko. Nikt mi nie uwierzy, że sam cesarz podał mi śniadanie…

     Martin parsknął śmiechem, aż kawałek bulwy wyleciał mu z ust,

     - Sam to opowiem! – odparł. – Oczywiście, jeśli przeżyję ten, jak to nazwałeś? Kryzys Otchłani. Całkiem trafnie.

     - Nie możesz – odparował Mario. – Będziesz cesarzem. Powaga tronu wymaga…

     - Powaga tronu wymaga uczciwości – wpadł mu w słowo. – Nawet jeśli rzeczywiście zostanę cesarzem, nie mam zamiaru wypierać się swej przeszłości. W głębi duszy na zawsze pozostanę mnichem. Mam taką nadzieję, bo to dobry żywot.

     - Może i masz rację – mruknął Mario, nie do końca przekonany. – Coś mi się zdaje, że będziesz bardzo dobrym cesarzem.

     - Bardzo w to wątpię – westchnął. – Nie mam o tym zielonego pojęcia. Boję się, że zawiodę i wciąż mam nadzieję, że to okaże się pomyłką.

     - A ja mam nadzieję, że nie – prychnął Mario. – Bo wtedy wszystkich nas czeka zagłada, z ręki Mehrunesa Dagona.

     Po śniadaniu Mario poszedł sprawdzić wnyki. Niestety, nic się nie złapało. Zdjął je więc i wyrzucił. A potem wciągnął na siebie wciąż wilgotne spodnie i koszulę. Z kolei nagrzana od ogniska kolczuga niemal go oparzyła. Wciągnął buty i zapiął pas.

     - Gotowy?

     Martin wzruszył ramionami. Od dawna był gotowy. Miał tylko to co na sobie. Słońce stało już wysoko, gdy raźnym krokiem ruszyli na wschód, w kierunku Skingrad.

     Maszerowali równo, jak dwaj piechurzy, gdy zza zarośli wyłoniła się postać, odziana w mithrilową kolczugę i z dwuręcznym toporem, bez wątpienia elfiej roboty.

     - To zły dzień na zmylenie drogi – zacharczała postać. – A teraz wyskakiwać z ubranek!

     Rozbójnik był Khajitem. Mario zacisnął usta, by nie zakląć. Jak mógł o nim zapomnieć? Przecież idąc w stronę Kvatch widział tego zbója, przyczajonego w krzakach. Karygodna nieostrożność.

     Zły na siebie, błyskawicznie dobył miecza.

     - Odejdź do tyłu – rzucił do Martina.

     Ten jednak, zamiast się cofnąć, przesunął się jedynie o kilka kroków w lewo. Kątem oka Mario zauważył, że w jego dłoni coś błysnęło, ale nie miał czasu się temu przyglądać.

     - To był twój ostatni błąd w życiu – parsknął Khajit i zamachnął się toporem.

     Topór, zwłaszcza dwuręczny, to bardzo groźna broń. Ten nie miał obucha, tylko dwa rozmieszczone symetrycznie ostrza. Długi trzonek umożliwiał zadawanie morderczych ciosów, zdolnych rozpłatać zbroje. Ale miał też wady. Był ciężki i wymagał nie tylko siły, ale też przede wszystkim zręczności. Walka taką bronią polegała na uprzednim wprawieniu jej w ruch, co wojownik zwykle czynił, rozkręcając młyńca nad głową. Mario nie miał doświadczenia w walce wręcz, ale potrafił myśleć logicznie. Gdzieś, z tyłu głowy, pojawiła się myśl, by nie pozwolić mu na puszczenie topora w ruch. Gdy zbój cofnął się o pół kroku, chcąc zakręcić bronią, Mario przeciwnie, skrócił dystans i nadstawił tarczę, jednocześnie biorąc zamach mieczem. Niedostatecznie rozbujany topór nie miał wystarczającego pędu, by jego cios uczynił mu jakąkolwiek szkodę. Za to Khajit miał teraz odsłoniętą głowę. Zdał sobie z tego sprawę i spróbował się zasłonić, ale było za późno. Miecz jest szybszy od ciężkiego topora. Ostry sztych spadł na jego głowę. Stal dobrze przenosi wszelkie drgania, więc Mario poczuł na rękojeści chrupnięcie, gdy czaszka Khajita pękła, niby skorupka orzecha. Walka była skończona.

     - Miałeś się cofnąć – warknął do Martina.

     - Spokojnie – mnich uniósł dłonie, w przepraszającym geście. – Usunąłem się na bok. Ale chyba nie przypuszczasz, że zostawię cię samego! Byłem gotów ci pomóc.

     - Jak? – parsknął Mario. – Nie masz zbroi ani żadnej broni. Rozpłatałby cię tym toporem jak jabłko. Co by się wtedy stało ze światem?

     Martin uśmiechnął się.

     - Jak? – powtórzył. – A tak!

     I w tym momencie wypuścił z dłoni błyskawicę. Mario zdębiał. Jego przyjaciel znał magię zniszczenia! Wcale nie był taki bezbronny, jak mu się wydawało.

     - Gdzie się tego nauczyłeś? – spytał zdumiony.

     - Nie zawsze byłem mnichem, prawda? – Martin uśmiechnął się w zadumie. – Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś mi się to przyda. Od wielu lat jedyna magia, jaką stosowałem, to magia Przywracania.
Mario pokręcił głową.

     - To dobrze, że potrafisz się bronić, ale proszę cię, nie narażaj się niepotrzebnie.

     Podszedł do niego i spojrzał mu w oczy.

     - Posłuchaj. Ja nie jestem nikim ważnym. Jeśli zginę, świat się od tego nie zawali. Ale ty musisz żyć! Musisz rozpalić Smocze Ognie. Potem rób co chcesz, ale dopóki Smocze Ognie nie zapłoną, nie wolno ci się narażać. Przecież to rozumiesz, prawda?

     Martin spojrzał na niego niemal z ojcowską troską.

     - Rozumiem cię doskonale – położył mu dłoń na ramieniu. – Ale ty też musisz zrozumieć, że ja nie urodziłem się wczoraj i nie jestem niczego nie świadomym dzieckiem. Potrafię ocenić niebezpieczeństwo i radzić sobie sam. Potrafię też walczyć. Nie patrz tak na mnie, jakbyś widział mnie pierwszy raz w życiu! W młodości byłem całkiem niezłym szermierzem. Mój ojciec, ten przybrany, o to zadbał, zapewne na życzenie Jauffrego. Zresztą – zniżył głos – co byłby ze mnie za cesarz, gdybym uciekał przed jednym zbójem. Powierzyłbyś komuś takiemu tron?

     Mario jęknął zrezygnowany.

     - Masz całkowitą rację, ale to nie ułatwia mi zadania – westchnął. – Proszę cię o to. Pomóż mi w moim zadaniu, jeśli możesz i doprowadź siebie samego bezpiecznie do opactwa.

     - Nie było niebezpieczeństwa – zapewnił go Martin. – A przynajmniej nie było wielkie. A teraz pozwól mi oddać temu zbójowi ostatnią posługę.

     - Posługę? – zaperzył się Mario? – To zbój! Przestępca! Takich trzeba eliminować.

     - Trzeba – skinął głową Martin. – Trzeba, by chronić innych. Ale on nie jest już groźny. Zapłacił za swoje zbrodnie. Jest czysty i może stanąć przed obliczem bogów, którzy go osądzą. Pochowajmy go w tej jamie – wskazał na płytki dołek przy drodze. – Obłożymy kamieniami. Nie potrwa to długo.

     Mario niechętnie się zgodził, ale czuł, że nie ma innego wyjścia. Wyglądało na to, że Martin nie ustąpi. Jemu do głowy by nie przyszło, żeby litować się nad zbójem, ale kapłan Akatosha widocznie miał inne priorytety.

     Przynajmniej nie protestował, gdy Mario zaczął ściągać z pokonanego zbroję. Takie było bowiem odwieczne prawo wojenne, które stosowało się również do pojedynków. Zbroja i broń zabitego należała do zwycięzcy. Khajit miał na sobie mithrilową kolczugę i coś w rodzaju kolczych spodni, również z mithrilu. Mithril był lekkim, nierdzewnym metalem, dostatecznie twardym, by dobrze wykonana kolczuga jako tako spełniała swoje zadanie. Nie mogła się wprawdzie równać ze stalową, ale była od niej znacznie lżejsza. Mario w pierwszym odruchu chciał nakłonić Martina, by ją włożył pod swój habit, ale zbroja ta przystosowana była do sylwetki Khajita i nie pasowała na żadnego z nich. Nie spodziewał się uzyskać za nią dobrej ceny. Co innego broń. Elfi topór był naprawdę wysokiej jakości. Poza tym, rozbójnik miał za paskiem szklany sztylet. Mario bez słowa podał go Martinowi, który ze zrozumieniem schował go pod połą habitu. Zbój miał też pełną sakiewkę i kilka fiolek z uzdrawiającą miksturą. Zgodnie z prawem, łup zdobyty na przestępcy należał do tego, kto go zabił, więc Mario nie wahał się ani chwili.

     Słońce zaczynało się już zniżać, gdy zza wzgórza wyłoniły się mury miasta.

     - Gospoda… - odezwał się Mario rozmarzonym głosem. – Zjadłbym konia z kopytami, ale zadowolę się tym, co mają gotowe, byle podali mi to szybko.

     - Pod bramą musimy się rozdzielić – odezwał się Martin.

     - Jak to, rozdzielić? – Mario aż przystanął. – Odpowiadam za ciebie głową! Żadnego rozdzielania.

     - Wobec tego będziesz musiał zadowolić się kawałkiem chleba i sera – zaśmiał się Martin. – Bo ja na noc nie idę do gospody, tylko do świątyni. Tak robią mnisi, gdy wędrują po kraju i byłoby bardzo dziwne, gdybym postąpił inaczej.

     Mario milczał przez chwilę.

     - No, to mamy problem – westchnął. – Wiele osób mnie tu zna. Zdziwią się, jeśli na noc pójdę do świątyni. Zwłaszcza, że do tej pory raczej je omijałem.

     - Dobra, dobra – mruknął Martin, z wesołymi ognikami w oczach. – To już lepiej powiedz, że nie w smak ci ten suchy chleb i owczy ser.

     - To nie tak – odwrócił się do niego gwałtownie. – Ja naprawdę mam tu znajomych i gospodę, w której zawsze się zatrzymuję. Liczą mi pół ceny, więc korzystam.

     - Nie, no pewnie – ogniki w oczach Martina zdawały się przeczyć jego słowom. – Oczywiście, że nie chodzi o michę potrawki i puchar wina. Gdzieżbym śmiał wątpić.

     Po chwili obaj znów rechotali jak żaby w stawie.

     - Słuchaj, musimy postępować tak, żeby nie wzbudzać podejrzeń – Martin w końcu spoważniał. – W świątyni nic mi nie grozi. Przecież w Kvatch nawet daedry ją oszczędziły. Świątynie buduje się w miejscach boskiej mocy, a do takich punktów złe duchy mają znacznie utrudniony dostęp. Nic mi nie grozi. Spotkajmy się jutro rano przy wschodniej bramie.

     Mario pokręcił głową.

     - Nie podoba mi się to – mruknął. – Najchętniej zamknąłbym się razem z tobą w jednym pokoju i postawił szafę pod drzwiami.

     Niechętnie, ale zgodził się na ten pomysł. Pożegnali się za bramą i Martin skręcił w prawo, do części mieszkalnej, gdzie znajdowała się świątynia. Mario z westchnieniem skierował się w przeciwną stronę, w kierunku kuźni Agnete.

     Tak jak przypuszczał, za mithrilową zbroję dostał jedynie garść złotych monet. Przerobienie kolczugi i dopasowanie jej do sylwetki nowego właściciela, kosztowało tyle pracy, że czasami bardziej opłacało się wykonać nową. Dlatego ceny skupu takich rzeczy były niskie. Co innego topór. Była to bardzo cenna broń, z renomowanej kuźni. Mario zgarnął za nią niewielką fortunę, wcale się nie targując. Dokupił pęk niezłych strzał i pożartował trochę z właścicielką kuźni. Dziś miała dobry humor. Pogadali trochę o ostatnich wydarzeniach, przy czym Mario wspomniał, że w Kvatch wybuchł pożar.

     - Widziałem dym z daleka – oznajmił. – Musiało się tam nieźle kopcić.

     Reakcja Agnete utwierdziła go  w przekonaniu, że do Skingrad nie dotarły jeszcze wieści z Kvatch. Zadowolony udał się do gospody. Ciągnęło go do apteki, ale zwalczył w sobie pokusę. Falanu zbyt dobrze go znała. Wszystkiego by się domyśliła. Nie teraz. Jeszcze nieraz ją odwiedzi, ale nie dziś. Przeszedł obok apteki i skierował się do szynku. Tam, pożerając podaną mu dobrze przyprawioną kaszę z kawałkami mięsa, pogwarzył trochę z innymi gośćmi i również opowiedział im o pożarze, nadmieniając jednak, że nic więcej nie wie, bo nie schodził z traktu. Niektórzy bardzo się przejęli. Dwóch nawet oznajmiło, że trzeba będzie się tam wybrać i sprawdzić, czy mieszkańcy nie potrzebują pomocy. Skingrad i Kvatch leżały na tyle blisko siebie, że mieszkańców obu miast łączyła jako taka zażyłość.

     Skingrad słynęło na całe Cesarstwo z doskonałych win, Mario jednak nawet go nie tknął. Później żałował, że nie wypił choć małej czarki. Rozluźniłby się i może łatwiej dałby radę zasnąć. Mimo pozorów rozleniwienia, wciąż był spięty. Stracił z oczu tego, którego miał strzec dniem i nocą i to nie dawało mu spokoju. Pod czaszką kłębiły mu się różne pomysły. Może pójść do świątyni, niby to się pomodlić, a w rzeczywistości sprawdzić, czy Martin jest bezpieczny? Albo wręcz zanocować w świątyni? Byłby spokojniejszy, ale czy ktoś nie nabrałby podejrzeń? Z żalem musiał pogodzić się z rzeczywistością. Szybko skończył kolację i poprosił o balię z wodą do swego pokoju. Był to zbytek, ale miał pieniądze z sakiewki rozbójnika i mógł sobie na to pozwolić. Na przepierkę już nie – ubranie nie wyschłoby do rana. Posiedział jeszcze chwilę na dole, po czym poszedł na górę, do swego pokoiku, gdzie żona gospodarza właśnie nalewała wody do niedużej balii.

     Kąpiel nieco go uspokoiła i zaczął myśleć logiczniej. W końcu, Martin nie był nieopierzonym smarkaczem, swój rozum miał i to tęgi. Był znacznie starszy niż on i miał o wiele bogatsze doświadczenie życiowe. Ponadto, żywot kapłana, jaki do tej pory prowadził, z pewnością wywarł ogromny wpływ na jego charakter. Martin był człowiekiem dojrzałym, rozważnym i bardzo inteligentnym. Niepotrzebnie się o niego martwi.

     Jednak gdy balię już wyniesiono, a Mario legł w na drewnianym łóżku, niepokój nijak nie pozwalał mu zasnąć. Znów naszły go czarne myśli. Czy fakt, że Wrota Otchłani otworzyły się właśnie w Kvatch, to przypadek, czy też wróg wie już o Martinie? A jeśli wie, to czy ma pojęcie, dokąd się udał? A jeśli Wrota Otchłani otworzą się tutaj, w Skingrad?

     Długo przewracał się z boku na bok. W końcu jednak przemaszerowany dystans dał się we znaki i zmorzył go sen. Z początku spał niespokojnie i dręczyły go koszmarne sny. Śniło mu się, że Martin nie zjawił się pod bramą. Szukał go po całym mieście, by w końcu zajść do świątyni. Drzwi zaskrzypiały złowrogo. Wewnątrz panował mrok, rozjaśniany tylko przez nikły płomień małego ognia, rozpalonego na ołtarzu. Z płomienia unosił się pionowy promień światła, sięgający sklepienia. A przed ołtarzem, ubrany w mnisi habit stał dremora, szczerząc zęby. Obudził się z jękiem, obawiając się zamknąć na powrót oczy. Dopiero nad ranem zasnął na dobre i wiele nie brakowało, a zaspałby umówiony czas na wymarsz. Zerwał się z łoża i szybko zaczął wciągać na siebie ubranie. Dręczył go niepokój, że jego sen okaże się proroczy i nie zastanie Martina pod bramą. Przebiegając przy ladzie, przyhamował, przytrzymując się jej rogu, bowiem w ostatniej chwili przypomniał sobie o prowiancie na drogę. Chwycił podaną mu papierową torbę z sucharami i duży krąg owczego sera, po czym wybiegł z gospody, niemal zderzając się z biednie ubranym starcem.

     - Miej miłosierdzie – szepnął starzec. – Moneta dla starego żebraka…

     Mario wysupłał złotego septima i wcisnął go w dłoń starca. Coś w rodzaju ulgi, pomieszanej ze wzruszeniem odbiło się w oczach żebraka.

     - Dziękuję – szepnął. – Niech Julianos ma cię w opiece.

     Mario również podziękował. Stary Myśliwy wbił mu kiedyś do głowy, że błogosławieństwo kapłana jest niczym, w porównaniu do błogosławieństwa, płynącego z ust wdzięcznego żebraka. Według starego, miało ono ogromną moc. Julianos istotnie mógł zwrócić swe boskie oczy na niego i pomóc mu bezpiecznie przeprowadzić Martina do opactwa.

     - O ile będzie pod bramą – szepnął Mario.

4 komentarze:

  1. Moim zdaniem mithril jest na kolczugę duxo lepszy niż stal!
    Cos czuję, że przez ten czas w świątyni sue cis zadziało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zależy, czy chodzi o mithril z universum Tolkiena, czy z universum TES. Tutaj nie jest specjalnie ceniony i coś mi mówi, że to po prostu jakiś stop aluminium.

      Usuń
  2. Mam nadziej, że Mario nie miewa snów proroczych.

    OdpowiedzUsuń