Rozdział XVI

     Martin czekał jednak przy wschodniej bramie. Wydawał się być wypoczęty i pełen sił. Uśmiechnął się na widok przyjaciela.

     - Dobrze spałeś? – spytał, z daleka.

     - Okropnie – westchnął Mario. – Całą noc śniły mi się koszmary.

     - To skutek wieczornego obżarstwa – zaśmiał się Martin, otwierając bramę. – Ja zjadłem skromną wieczerzę i spałem znakomicie.

     - Jak ja cię nienawidzę – mruknął Mario, wychodząc z miasta.

     Strażnik pod bramą zmarszczył brwi, zapewne biorąc tę uwagę do siebie. Martin, widząc to, zaczął dusić się ze śmiechu. Mario, początkowo zły sam na siebie, nie wytrzymał i zawtórował mu. Strome, niemal pionowe ściany wąwozu odbiły ich śmiech wyraźnym echem.

     - Jakbyś potrzebował uzdrawiającej mikstury, to mam kilka – odezwał się Martin z wesołym błyskiem w oku. – Kupiłem wcześnie rano. Nie mogłem się opanować – zaśmiał się. – Musiałem się jej przyjrzeć. Rzeczywiście, piękna dama.

     - Bogowie, trzymajcie mnie, bo sam go zabiję – mruknął Mario, wzbudzając kolejny wybuch śmiechu u swego towarzysza. – A teraz łaskawie zamilknij, bo obudzisz gobliny. Gdzieś tu w pobliżu mają jaskinię.

     Niedługo usłyszeli stukot kopyt. To konny strażnik powoli patrolował wąwóz, w którym często czaili się jacyś opryszkowie, ponieważ ich ofiary nie miały tu dokąd uciekać. Niedługo znaleźli się na rozwidleniu koło cmentarza. Skręcili w prawo i Mario gestem nakazał ciszę. To tutaj spotykano gobliny. Gdzieś tutaj musiało być wejście do jaskini, w której chowały się za dnia. Cicho jak duchy przeszli przez feralny odcinek. Na szczęście nie spotkali żadnego z nich. Dalej Mario rozluźnił się. Trakt był mu doskonale znany i aż do pewnego miejsca w lesie, w miarę bezpieczny. Właśnie myślał, jak je ominąć. Gdy trakt dochodził w pobliże stolicy, rozdwajał się na krótkim odcinku, tworząc między sobą wyspę drzew. To miejsce upodobały sobie wiły.

     Wiła, zwana też driadą, to stworzenie związane z lasem. „Strażniczki Kniei” – jak nazywał je Stary Myśliwy. Według niego były to boskie stworzenia, opiekujące się zwierzętami i roślinami. Wyglądały jak młode dziewczęta, pokryte miejscami korą i oplecione bluszczem. Poruszały się z wdziękiem i wydawały się niegroźne, ale to tylko pozór. Były niezwykle niebezpieczne. Atakowały każdego człowieka, jakiego dostrzegły. Ich ręce, twarde jak dębowe gałęzie, potrafiły zabić równie łatwo, jak drewniana pałka. Na dodatek, umiały posługiwać się magią Przywołania, wzywając zwykle do pomocy rozjuszonego niedźwiedzia.

     - To są złe? – dopytywał się Mario. – Zabijają ludzi, to są złe!

     Stary Myśliwy uśmiechnął się wtedy i pogładził go dłonią po ciemnej czuprynie.

     - Nie są złe – wyjaśnił spokojnym, aksamitnym głosem. – My też zabijamy, a nie jesteśmy źli. My zabijamy zwierzęta dla ich mięsa i skór, a one ich bronią i dlatego zabijają ludzi. Strzegą leśnych ostępów, pielęgnują drzewa, opiekują się zwierzętami, leczą je. Gaszą też zarzewia pożarów. Czynią wiele dobra. To my w puszczy jesteśmy intruzami, którzy jej zagrażają. I dlatego nas atakują. Najlepiej trzymaj się od nich z daleka.

     Mario wziął sobie głęboko do serca prawie wszystkie nauki Starego Myśliwego. Oprócz jednej, ostatniej. Ciekawość nie pozwalała mu omijać siedlisk wił, a znakomicie wyuczona umiejętność skradania się pozwalała na ich w miarę bezpieczną obserwację. Wiłę trudno było dostrzec, bowiem jej sylwetka zlewała się z otoczeniem. Trzeba było nauczyć się patrzeć, by je zobaczyć. Podkradał się całkiem blisko i obserwował kobiecą postać, wdzięcznym, niemal tanecznym krokiem przechadzającą się po leśnej ściółce. Postać ta miała w sobie tyle kobiecego powabu, że nie mógł oderwać od niej oczu.

     Raz się nie udało. Czy uczynił jakiś nieostrożny ruch, czy może niechcący wydał jakiś niesłyszalny dla ludzkich uszu dźwięk – dość, że wiła zwróciła się w jego stronę, spoglądając groźnie. Wydała z siebie złowrogi syk, a potem… Uniosła w górę dłonie i jedną nogę, niby w baletowej figurze i otoczyła ją czerwona mgiełka, a po chwili wściekły ryk rozdarł leśną ciszę. Obok niej pojawi się niedźwiedź. Mario natychmiast wspiął się na wysoki głaz, których na szczęście tutaj nie brakowało. Strach dodał mu sił. Wiedział, że przed niedźwiedziem nie da się uciec na drzewo, po którym ten łatwo potrafi się wspiąć. Wskoczył więc na kamień – oślizgły i omszały. A z niego przeskoczył na inny, jeszcze wyższy. I dopiero wtedy zdjął z ramienia łuk.

     Niedźwiedź potrafi człowieka zmylić. Na pozór ciężki i niezgrabny, gdy atakuje, okazuje się nad podziw szybki i zwinny. Wciąż jednak pozostaje zwierzęciem, kierującym się instynktem, a nie rozumem. Przywołany niedźwiedź, zamiast pójść śladem myśliwego, od razu podbiegł do głazu, na którym stał i bezskutecznie próbował się na niego wspiąć. Pazury jednak ześlizgiwały się po twardej i gładkiej powierzchni. Na razie Mario był bezpieczny.

     Wziął na celę kręcącą się wokół niespokojnie wiłę. Nie chciał jej zabijać, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jeśli zabije niedźwiedzia, ten rozwieje się w powietrzu, a wiła przywoła następnego. Będzie strzelał tak długo, dopóki nie opróżni kołczana, stając się bezbronnym. Trzeba było szyć w leśną strażniczkę.

     Wiła miała twardy żywot. I znała także magię Przywracania. Po pierwszych strzałach, które wbiły się w jej ciało, ze stukiem, jakby uderzyły w drewno, wiła otoczyła się złotawa mgiełką, uzdrawiając swoje rany. Musiał władować w nią ponad tuzin strzał, zanim wreszcie legła na mchu, a przywołany niedźwiedź zniknął, jak zdmuchnięty płomyk. Mario zsunął się z kamienia, ale nie czuł tryumfu. Przeciwnie, żałował swego postępku. Nie chciał zabijać wiły. Zmusiła go do tego jego własna głupota.

     - O czym myślisz? – spytał go niespodziewanie Martin. – Wyglądasz, jakbyś był daleko stąd.

     - O wiłach – uśmiechnął się Mario. – Driadach, leśnych strażniczkach. Nasza droga wypada obok miejsca, które sobie upodobały. Myślę, jak je wyminąć.

     Martin pokiwał głową.

     - Ty lepiej znasz drogę – skwitował. – Na pewno znajdziesz jakiś sposób.

     - Tak naprawdę już znalazłem – odparł Mario. – Problem w tym, że wiąże się to ze złamaniem obietnicy.

     Westchnął przeciągle.

     - Zamiast iść traktem, co zabierze dwa dni – zaczął znów – poszedłbym na przełaj. W lesie jest sporo ścieżek, wydeptanych przez jelenie. Nie tak wygodne jak trakt, ale prowadzą skrótem. Trakt wiedzie daleko na wschód, w pobliże Cesarskiego Miasta i potem zawraca na zachód. Dwa dni marszu. Gdybyśmy poszli na przełaj, dziś wieczorem bylibyśmy już w Weynon. Trochę zmęczeni, to fakt…

     Zwrócił oczy na Martina.

     - Ale obiecałem, że przeprowadzę cię traktem.

     - Dla mojego bezpieczeństwa, jak sądzę – Martin uniósł brwi.

     Mario potwierdził.

     - A co według ciebie jest bezpieczniejsze? – spytał Martin. – Bo mnie się wydaje, że ty wolałbyś iść przez puszczę.

     - Prawda – Mario westchnął. – Dla mnie byłoby bezpieczniej. Zwierząt i stworów mniej się boję niż ludzi. W tym lesie można napotkać wiłę, niedźwiedzia, czy wilka, ale wiły czekają również na trakcie, w dodatku mówi się o minotaurach, które zasadzają się na podróżnych. Najgorsi jednak ludzie. Rozbójnicy. No i… Nie można wykluczyć szpiegów. Wróg cię szuka, a najprędzej znajdzie cię na trakcie.

     - Idźmy na przełaj – zaproponował Martin. – Nie umiem się tak skradać jak ty, ale skoro uważasz, że tak będzie lepiej… Znasz się na tym. Wiem, że przeprowadzisz mnie bezpiecznie.

     - A obietnica?

     Martin roześmiał się.

     - Podobno Ostrza często działają wbrew rozkazom, prawda?

     Mario bez słowa skręcił w ciemny las. Martin podążył za nim.

*          *          *

     Na trakt wyszli późnym popołudniem. Między drzewami gdzieniegdzie widać już było oddalone nieco mury miasta. Mimo zmęczenia, obaj przyspieszyli kroku. I wtedy Maria tknęło złe przeczucie.

     - Stój – szepnął, zatrzymując się. – Chodź za mną.

     I podążył w stronę zarośli.

     - Co się stało? – spytał Martin.

     - Nie wiem – odparł. – Ale coś jest nie tak.

     Martin skinął głową.

     - Masz na myśli tę dziwną duchotę? – spytał. – Tak manifestuje się zła magia.

     Mario spojrzał na niego zdziwiony. Rzeczywiście, to go właśnie zaniepokoiło, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Po prostu coś mu nie pasowało, sam nie wiedział co. I właśnie uzmysłowił sobie, że wokół panuje dziwne napięcie, podobne do tego, jakie napotkał przy Wrotach Otchłani. Coś się dzieje. Coś złego…

     Ostrożnie zaczęli poruszać się naprzód, wzdłuż szlaku, gotowi natychmiast cofnąć się za ścianę gęstego poszycia. Posuwali się ostrożnie, aż ujrzeli zabudowania opactwa, oświetlone promieniami zachodzącego słońca. Przez dłuższą chwilę obserwowali okolice, ale nic się nie działo.

     - Nie wiem, co robić – przyznał Mario. – Niby wszystko wygląda normalnie, ale…

     I w tym momencie usłyszał odgłosy jakiejś awantury. Jakieś trzaski i krzyki. Po chwili na drodze pojawił się biegnący Dunmer, z przerażeniem, wymalowanym na twarzy. Mario widział go już kiedyś w opactwie. O ile dobrze kojarzył, ten elf zajmował się trzodą. Wyszedł wiec z zarośli i przegrodził mu drogę. Zrobił to tak niespodziewanie, że elf o mało nie umarł ze strachu.

     - Spokojnie! – zawołał Mario. – Jestem przyjacielem. Co się tu dzieje?

     Dunmer był zbyt przerażony, żeby mówić. Musiał najpierw wziąć kilka głębokich oddechów.

     - Nie wiem – wydyszał. – Napadli opactwo! Opat Maborel nie żyje…

     - Kto napadł?

     - Nie wiem! – jęknął elf. – Byłem w owczej zagrodzie, gdy przyszli. Wyglądali zwyczajnie, jak grupa podróżników. A potem nagle w ich rękach pojawiła się broń. Uciekajcie, na pewno mnie gonią!

     Próbował rzucić się do ucieczki, ale Mario przytrzymał go za ramię.

     - Gdzie brat Jauffre? Muszę to wiedzieć!

     - Był w kaplicy – wydyszał elf. – A gdzie teraz, nie wiem…

     Czerwony błysk za plecami elfa sprawił, że Mario czym prędzej odepchnął owczarza i błyskawicznie dobył miecza. Ku nim zmierzała złowroga postać w czerwono-srebrnej zbroi. W dłoni trzymała buławę o czterech ostrzach. Kultysta! Jeden z zabójców cesarza.

     Buława uderzyła w tarczę. Miecz Maria zafurkotał w powietrzu, ale kultysta odbił cios i zaatakował ponownie. Znów rozległ się głuchy huk uderzenia w tarczę. Tym razem jednak Mario zadał pchnięcie w miejsce, gdzie napastnik powinien mieć twarz. Poczuł, jak miecz wbija się w coś ze zgrzytem. Napastnik znieruchomiał. Mario wyrwał miecz, poprawił cięciem z półobrotu i trzasnął tarczą. Na oczach całej trójki czerwono-srebrna zbroja rozwiała się. Na ziemię osunął się Altmer w czerwonej szacie. Twarz miał całkowicie zmasakrowaną. Ale nie było czasu na podziwianie własnego dzieła zniszczenia, bowiem od strony opactwa nadbiegał drugi kultysta.

     Mario twierdził później, że to Talos pokierował jego ręką. Działał bowiem jak dwemerski automat, jak we śnie, jakby był wypranym z emocji mechanizmem, a nie żywym człowiekiem. Na chłodno, bez śladu paniki, jakby robił to już setki razy. Zrobił dokładnie to, co należało.

     Odrzucił tarczę i miecz, sięgając po łuk. Wytrenowanym ruchem nałożył strzałę, jednocześnie ciągnąc za cięciwę. Bez celowania strzelił prosto w twarz nadbiegającego. Ten zatoczył się, jakby dostał w głowę obuchem. Ustał na nogach, ale zaraz druga strzała wbiła mu się w twarz, tuż obok pierwszej. Znieruchomiał, jakby skamieniał. Mario nałożył trzecią strzałę, ale nie zdążył jej wypuścić. Oto bowiem za plecami kultysty pojawił się mnich z opactwa, z mieczem w dłoni i dokończył dzieła.

     - Pomóż mi! – krzyknął. – Brat Jauffre jest w niebezpieczeństwie.

     Nie trzeba było dwa razy powtarzać.

     - Zostań tu – rzucił Mario w stronę Martina, jednocześnie schylając się po miecz i tarczę. – W krzaki!

     I popędził za mnichem do kaplicy.

     Martin prychnął jednak tylko i pobiegł za nimi tak szybko, na ile pozwalał mu jego habit.

     W kaplicy odbywała się straszliwa scena. Posadzkę zaściełało kilka ciał, zarówno mnichów, jak i kultystów. Jauffre tymczasem bronił się przed trzema atakującymi go postaciami, w srebrno-czerwonych zbrojach. Bronił się z podziwu godną skutecznością, nie pozwalając zbliżyć się żadnemu napastnikowi na długość miecza. Był naprawdę wytrawnym szermierzem, w dodatku w pełni sił. Jednak wynik tej walki mógł być tylko jeden. Napastników było aż trzech, odzianych w zbroje, podczas gdy Jauffre – jedynie w mnisi habit. Mario nie wahał się ani chwili. Z całej siły ciął najbliższego napastnika w plecy. Miecz wprawdzie ześlizgnął się po zbroi, ale kultysta musiał boleśnie odczuć ten cios, bowiem momentalnie odwrócił się w jego stronę i uniósł swój miecz do ciosu. Mario nie czekał. Grzmotnął raz i drugi, wytrącając przeciwnika z równowagi. Cięcie z góry przyjął na tarczę i zadał pchnięcie identyczne jak przed chwilą. Zbroja rozwiała się, zamieniając się w długą czerwoną szatę. Jauffre tymczasem musiał skutecznie dosięgnąć drugiego, bowiem on także osunął się na ziemię, a jego zbroja znikła. Z trzecim poradzili sobie we dwóch.

     - Co się tu dzieje? – wydyszał Mario.

     - Nie wiem – Jauffre wzruszył ramionami. – Modliłem się w kaplicy, gdy wparowała tu ta cała gromada..

     - A ty miałeś czekać! – Mario z wyrzutem spojrzał na Martina.

     Na jego widok Jauffre złagodniał na twarzy,

     - Witaj, Martinie – uśmiechnął się. – Jak dobrze cię znów widzieć.

     Uściskali się serdecznie.

     - Ale teraz nie pora na czułości – wzrok Jauffrego znów stwardniał. – Ich pewnie jest tutaj więcej. Martinie, proszę, zostań w kaplicy. Marius za mną!

     I tym razem Martin nie usłuchał. Mario wybiegł za mnichem i obaj z obnażonymi mieczami podążyli do opactwa. Martin jednak rozejrzał się bezradnie wokół i po chwili ruszył za nimi.

     W opactwie było pusto. Widać było ślady walki, ale nie tak drastyczne jak w kaplicy. Żadnych zwłok, ani rannych nie znaleźli. Szczęściem, braciszkowie dopiero skoczyli pracę i nie zdążyli zgromadzić się z powrotem w budynku. Nie było również bałaganu. Widać, napastnicy dobrze wiedzieli, czego szukać i gdzie. Jauffre wbiegł na schody, ale z każdym stopniem zwalniał, jakby brakowało mu sił. Gdy dotarł na górę, zrezygnowany potrząsnął głową.

     - Znaleźli… - szepnął.

     Mario pamiętał niewyraźnie, że na szczycie schodów znajdowała się szafa z książkami. Teraz ujrzał ją znowu, ale odchyloną, niby wielkie drzwi, zakrywające wejście do tajnego pomieszczenia. Jauffre wolnym krokiem znikł w ciemnym otworze. Mario podążył za nim.

     Znaleźli się w małym pokoju bez okien. Stały tu sejf, skrzynia i dwa stojaki na broń. Masywne, stalowe drzwiczki od sejfu były otwarte na oścież, a na podłodze błyszczały pojedyncze złote monety i jakieś dokumenty.

     Jauffre z westchnieniem skrzesał ognia i zapalił świecę. To była tylko formalność – wiedział już, że Amulet Królów zniknął. Poświecił, badając wnętrze sejfu, po czym zgarbił się i opuścił głowę, jakby nagle poczuł przypływ lat.

     - Zabrali Amulet Królów – szepnął z rozpaczą i zerknął spod brwi na Maria. – Teraz żałuję, że ci go odebrałem…

     Rozległo się ciche skrzypnięcie za ich plecami. To Martin wolno wchodził po schodach.

     - Domyślam się, co się stało – odezwał się cicho. – Pytanie, co robimy teraz?

     Jauffre spojrzał na niego z troską.

     - Powiedziałbym, że to koniec – mruknął. – Ale skoro ty tu jesteś, to wciąż mamy jakąś szansę. Po prostu będzie trudniej.

     - Nigdy się nie poddajesz, prawda? – spytał Mario. – Masz jakiś pomysł?

     Jauffre spoglądał przez chwilę to na jednego, to na drugiego.

     - Przebyliście długą drogę – rzekł w końcu. – Musicie się posilić. A potem, no cóż, nie wiem, co potem. Musimy się naradzić.

     Nie minęło wiele czasu, gdy cała trójka, umyta i przebrana w czyste rzeczy, zasiadła do wieczerzy przy niewielkim stole w skryptorium. Posilali się skromną, klasztorną strawą, popijając winem, rozrobionym z wodą. Jauffre w tym czasie dopytywał się o szczegóły misji. Mario streścił mu ją pokrótce, ale Martin znacznie wzbogacił ją o szczegóły jego dokonań, co sprawiło, że dowódca Ostrzy nie potrafił ukryć zdumienia.

     - Taaak – mruknął ni to do siebie, ni to do nich. – Chociaż w tym jednym nie popełniłem błędu. Słusznie ci zaufałem – zwrócił się do Maria. – Wywiązałeś się ze swej misji wzorowo. Nieczęsto udzielam pochwał, więc się nie przyzwyczajaj, ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym tego nie dostrzegł. Dziękuję ci. W imieniu Cesarstwa i swoim własnym.

     Znów zapadła cisza. Wreszcie Martin zdecydował się ją przerwać.

     - Bracie Jauffre – zaczął niepewnym tonem. – Muszę o to zapytać. Mój młody przyjaciel opowiedział mi coś niewiarygodnego, więc…

     - Domyślam się, co ci powiedział – uśmiechnął się Jauffre. – Zdradził ci, kim był naprawdę twój ojciec. I tak, powiedział prawdę. Jesteś synem Uriela Septima VII, cesarza, niech Arkay opiekuje się nim w zaświatach.

     Martin opuścił głowę i pokręcił nią z niedowierzaniem. Gdy znów podniósł wzrok, jego oczy przepełnione były smutkiem.

     - Dlaczego mi nie powiedziałeś? – spytał. – Dlaczego oszukiwałeś mnie przez tyle lat?

     Jauffre uśmiechnął się w zadumie i dolał wszystkim wina.

     - Zrobiłem to aż z trzech powodów, z których każdy by wystarczył – odparł. – Po pierwsze, bo taki rozkaz dał mi cesarz. Już to samo stanowi wystarczający powód. Ale było ich więcej.

     - Dowiedzmy się, jakie były pozostałe dwa – Martin skinął głową.

     - Drugi wytłumaczy ci twój nowy przyjaciel.

     Mario zdziwiony spojrzał mu w oczy.

     - Tak, obecny tutaj Marius Cetegus – potwierdził Jauffre. – On, zdaje się, zrozumiał doskonale. No, słuchamy.

     Mario opuścił głowę i chrząknął niepewnie. Domyślał się, że to jakaś próba ze strony arcymistrza, ale wcale nie dodało mu to pewności siebie.

     - To chyba… Tak mi się zdaje… To bezpieczeństwo – podniósł pytający wzrok. – Chodziło o to, żebyś był bezpieczny. Twoi bracia zginęli, więc… To chyba słuszne, prawda?

     - Nie mów takim niepewnym głosem – odrzekł Jauffre. – Tak, oczywiście, chodziło o bezpieczeństwo. Ukrywając cię u twych przybranych rodziców, sprawiłem, że nikt o tobie nie wiedział. I dzięki temu wciąż żyjesz. I dlatego wciąż jest nadzieja. I przyznaję, łatwo mi to przyszło. Konspiracja tak weszła mi w krew, że mówienie prawdy czasem przychodzi mi z trudem – uśmiechnął się przy ostatnich słowach.

     - A trzeci powód?

     - Ten był bardziej osobisty – przyznał Jauffre. – Chciałem, żebyś był szczęśliwy. Zwyczajnie, po ludzku. Sam oceń, czy mi się to udało.

     Martin przygryzł wargę.

     - Pozostaje mi tylko podziękować ci z całego serca – szepnął. – Tak, byłem szczęśliwy. Jeśli kiedyś nie byłem, to z własnej winy. Życie, które dostałem od ciebie, było szczęśliwe. Zaznałem prawdziwej rodzicielskiej miłości.

     - Skoro więc mamy to za sobą, zastanówmy się, co się stało i co robić dalej.

     Mario pobębnił przez chwilę po blacie.

     - Było ich wielu – zaczął. – Tacy sami kultyści, posługujący się magią Przywołania. Tacy sami, jak w podziemiach. W czerwono-czarnych, albo czerwono-srebrnych zbrojach, rozwiewających się w chwili śmierci. Niezbyt dobrze wyszkoleni w walce, ale dobrze zorganizowani.

     - Mów dalej – zachęcił go Jauffre. – Jak na razie dobrze rozumujesz.

     - Przed atakiem rozdzielili się – ciągnął Mario, z pąsem na twarzy po niespodziewanej pochwale. – Część uderzyła na kaplicę i okolice opactwa. Wywiązała się walka. W tym czasie druga grupa wkradła się do budynku, zabrała amulet i ulotniła się. Pytanie, skąd wiedzieli, gdzie szukać…

     Z przestrachem spojrzał na mistrza Ostrzy.

     - Ja nikomu nie powiedziałem! – zapewnił. 

     - Nie mogłeś powiedzieć – mruknął Jauffre. – Bo nie wiedziałeś, gdzie go ukryłem. Spokojnie, nie podejrzewałem cię ani przez chwilę. Z naszej trójki to ja jestem najbardziej podejrzany.

     - Gdyby tak było, już bym nie żył – mruknął Martin. – Ty nie, Mario nie, ja nie, więc kto?

     - Nie mam pojęcia – Jauffre pokręcił głową. – Musiał się tu kręcić jakiś szpieg. Mógł ukryć się wśród braciszków, albo czeladzi… Nie wiem. Jedno wiem, nie możemy tu zostać. Dziś wypocznij, ale jutro z rana wyruszamy. I nikomu nie mówimy, dokąd. A ty? – zwrócił się do Maria. – Co zamierzasz zrobić? Dałem ci słowo, że po przyprowadzeniu cesarza do opactwa, będziesz wolny. Podtrzymuję to, choć wolałbym, żebyś nam towarzyszył. Umiesz znajdować leśne ścieżki, czytać ze śladów, dobrze szyjesz z łuku. Taki chwat przydałby się nam w drodze. Poza tym, będę szczery, trochę za dużo wiesz, żeby cię tak po prostu puścić samopas.

     - Nie podejrzewasz mnie chyba? – Mario spojrzał na niego spode łba. – Umiem dochować tajemnicy.

     - Gdybym cię podejrzewał, nie zaproponowałbym ci, żebyś nam towarzyszył – Jauffre wzruszył ramionami. – I nie ma to nic wspólnego z zaufaniem. Po prostu, wiem, że nie zdradziłeś. Świadczą o tym fakty.

     Spojrzał mu w oczy.

     - Ja zawsze biorę pod uwagę fakty, nie sympatie. I w nosie mam, czy się obrazisz, czy nie.

     Mario odetchnął z ulgą.

     - Zbyt ważne rzeczy, żeby się obrażać – mruknął pojednawczo. – Dlatego nie dziękuję za zaufanie. A co zamierzam? Cóż, nie myślałem o tym. Ale jeśli mogę jakoś pomóc, to chętnie to zrobię.

     - Zatem jedna sprawa załatwiona – Jauffre skinał głową. – Jutro z samego rana wyruszamy…

     - Nie mów, dokąd – Mario wpadł mu w słowo. – Nie tutaj. Powiesz nam po drodze.

     - Nie zamierzałem powiedzieć – uśmiechnął się zawadiacko. – Chciałem tylko dodać, żebyście położyli się spać, bo droga przed nami daleka.


4 komentarze:

  1. No tak, byloby za łatwo, gdyby po prostu dotarli na miejsce i już. Jest amulet, nie ma cesarza, jest cesarz, nie ma amuletu. Niezła jazda. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdradzę Ci, że ta jazda będzie trwała dość długo.

      Usuń
  2. No to teraz trzeba szukać amuletu- coś jakby szukanie igły w stogu siana;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak by się wydawało, prawda? Ale nie zapominaj, że przeciwnikami Mehrunesa Dagona są ludzie myślący :)

      Usuń