Była jeszcze noc. Niebo na wschodzie dopiero zaczynało nieśmiało jaśnieć, gdy trzech jeźdźców wysunęło się z przyklasztornej stajni i ruszyło traktem na północ. Prowadził Mario, ubrany w kolczugę, z mieczem u pasa i łukiem na plecach. Na głowie miał elfi hełm, zaklęty Wykryciem Życia. Za nim, w odległości kilkudziesięciu kroków jechał Martin. Jauffre zamykał pochód.
Wkrótce dotarli do rozwidlenia, którego lewa odnoga prowadziła do północnej bramy miasta, a prawa w oddali łączyła się z innym traktem, prowadzącym na północ. Mario skręcił w prawo. Według instrukcji Jauffrego, miał skręcić na szlak, prowadzący do Brumy, najdalej na północ wysuniętego miasta Cyrodiil. Następne instrukcje miał otrzymać już w drodze, gdy dostatecznie oddalą się od opactwa.
Targały nim sprzeczne uczucia. Na przemian, bał się, że zawiedzie, a po chwili pękał z dumy. Oto stał się zaufanym nie tylko dowódcy Ostrzy, ale jeszcze przyszłego cesarza. Osobiście eskortował ich do… Nie wiedział dokąd, ale czy to ważne? Ważne było, aby okazać się godnym tego zaufania. I tej odpowiedzialności. W końcu, od niego zależy życie cesarza. A skoro życie cesarza, to i los całego państwa.
Cesarza… Mimo dumy, poczuł lekkie ukłucie w sercu. Już niedługo Martin przestanie być po prostu przyjacielem. Stanie się władcą. Przyjaźń kogoś takiego jak Mario przestanie być ważna. Ważna może będzie dla Martina, ale nie dla cesarza. Cesarza, który zwyczajnie nie będzie miał okazji, by stać się od czasu do czasu Martinem. Sprawy państwowe, polityka, zarządzanie, dowodzenie armią… Tyle przeróżnych spraw zaprząta głowę monarchy. Po prostu się rozstaną. W zgodzie i przyjaźni, co do tego nie miał wątpliwości, ale to przecież nie wystarczy, żeby osłodzić gorycz samego rozstania. Gdy Martin zasiądzie na tronie, nie będzie już mógł liczyć na jego towarzystwo. Uśmiech z daleka, dyskretne pozdrowienie gestem – to wszystko, co będzie mógł mu zaofiarować Martin. Przez tych kilka dni stał mu się niemal tak bliski, jak Stary Myśliwy. Był dla niego jak starszy brat – opiekuńczy, cierpliwy, pogodny… Teraz się to skończy.
I przez chwilę zawstydził się. Bowiem zapragnął, by Amulet Królów nigdy się nie odnalazł.
Niebo rozjaśniało i gorąca kula słońca wyłoniła się zza wzgórz. W koronach drzew odezwały się ptaki. Zaczynał się nowy dzień. Pogodny i słoneczny. Jak na razie nic nie zakłóciło ich podróży. W dzień niebezpieczeństwo napotkania jakiegoś minotaura, czy ogra, znacznie malało, choć nie można było go wykluczyć. Teraz groźniejsi byli zbóje, ale ten trakt uchodził za bezpieczny. Najgorsze pod tym względem były drogi na zachód, w stronę Skingrad i na południe, do Leyaviin i południowego wybrzeża. Tam podążały szlaki handlowe i rozbójnicy mogli się lepiej obłowić. Ten trakt był rzadziej używany. Mimo to, Mario nie zdjął elfiego hełmu, chociaż zaczynało się robić coraz cieplej. Znajdowali się na południowym zboczu łańcucha wzgórz, który dalej na północ wypiętrzał się w pasmo wysokich gór Jerral.
- Idealne miejsce na uprawę winorośli – pomyślał. – Że też nikt nie wpadł jeszcze na ten pomysł.
Nie znał się na uprawach. Wiedział o nich tyle, ile powiedział mu kiedyś jeden z braci Surlie, właścicieli największej w Cyrodiil winnicy, przylegającej niemal do murów Skingrad. Podobno najlepiej było ją uprawiać na niezbyt stromym, południowym zboczu nasłonecznionej góry. Najpierw jednak trzeba byłoby pozbyć się większej części tego lasu. Pewnie dlatego nikt tu niczego nie sadził. Po co karczować las, jak można wykorzystać coloviańskie łąki?
Słońce grzało już bardzo mocno. Pomimo cienia, jaki rzucały korony drzew, robiło się coraz goręcej. Droga wciąż pięła się lekko w górę i coraz częściej biegła skrajem większych zagłębień, a wtedy drzewa od południa znikały i ostre słońce lizało mu prawy policzek. Minęło południe, a potem słońce zaczęło się już wyraźnie obniżać, gdy trakt skręcił w prawo i zza zakrętu wyłoniło się nieduże, malownicze jezioro. I to podwójne, bowiem woda kilkoma srebrnymi kaskadami spadała do drugiego, mniejszego, od którego odchodziła rwąca struga. Zatrzymał konia i poczekał, aż pozostali zrównają się z nim.
- Jest okazja napoić konie – odezwał się do Jauffrego.
- Skorzystamy – stary skinął głową. – I nie tylko. Rozbijemy tu obóz.
- Nie jedziemy dalej? – spytał Mario.
- Nie dziś – stary pokręcił głową. – Lepszego miejsca nie znajdziemy, a droga przed nami wciąż daleka.
Cisnęło mu się na usta wiele pytań, ale ugryzł się w język. Wiedział, że jest czas na rozmowę i czas na działanie. Teraz przyszła pora działania. Trzeba było wykorzystać ostatnie promienie słońca, żeby rozbić obóz, nazbierać chrustu, może nawet sklecić jakiś szałas. Zeskoczył z konia i poprowadził go w stronę górnego stawu. Pozostali zrobili to samo.
Miejsce to musiało często być wykorzystywane przez podróżnych. Znaleźli mały, kamienny krąg, z ułożonych głazów, w którym czerniały resztki popiołu i węgla drzewnego. Obok leżało kilka suchych gałęzi, a kawałek dalej widać było resztki szałasu, z którego został tylko szkielet i trochę zeschłych liści i igieł. Wystarczyło naciąć świeżych gałązek i obłożyć go na nowo. Pracując w trójkę, uwinęli się z tym szybko, mimo protestów Jauffrego, twierdzącego, że cesarz nie powinien zniżać się do tak przyziemnych czynności. Martin tylko się roześmiał.
- Pozwól mi nacieszyć się ostatnimi dniami wolności – odpowiedział z pogodnym uśmiechem. – Lubię pracować fizycznie, nie odmawiaj mi tej przyjemności. W końcu, wychowałem się w gospodarstwie, a moi przybrani rodzice byli rolnikami.
Jauffre zrezygnowany skinął głową.
- Nie mam serca ci tego odmawiać – mruknął. – Bo wiem, co cię czeka…
Było jeszcze wcześnie, gdy uporali się z całą robotą. Rozsiodłali konie, nazbierali chrustu, rozpalili ognisko i jako tako naprawili szałas. Jauffre chwycił jedną z der, przytroczonych do siodła i niby w worku przyniósł w niej suchych paproci, które rozsypał w szałasie, po czym przykrył wszystko derą. Posłanie, jak na prowizoryczne watunki, było miękkie i wygodne. A potem jeszcze Mario ustrzelił zająca, którego wypatrzył w krzakach i zabrał się za jego odzieranie. Martin tymczasem zrzucił ubranie i wszedł do wody, schylając się pod stromym brzegiem, gdzie spodziewał się znaleźć pstrągi.
Słońce skryło się za drzewami i jedynie ich oświetlone na czerwono korony zdradzało jego pozycję. Usiedli na pniu, przywleczonym w pobliże ogniska przez któregoś z dawnych obozowiczów. Drobno pocięte kawałki mięsa nadziali na długie, cienkie kije, wycięte przez Maria i ustawili nad ogniem. Obok, nadziane na prowizoryczny rożen, wędziło się kilka ryb. Zarówno mięso, jak i ryby, były tym razem obsypane aromatycznymi ziołami, zebranymi przez Mariusa. W milczeniu czekali, aż wieczerza się upiecze. W końcu Jauffre przerwał ciszę.
- Biorę na siebie pierwszą wartę – odezwał się. – Mam już swoje lata, więc chyba nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że przywłaszczam sobie najłatwiejszą.
- To ja drugą – odparł Martin i gestem uciszył Jauffrego, który już otwierał usta, by zaprotestować. – Dopóki nie jesteśmy na miejscu, jestem takim samym wędrowcem jak wy. Niech Mario się wyśpi. Od jego czujności zależy nasze bezpieczeństwo.
- Obudzisz go przed świtem, a sam zdrzemnij się jeszcze chwilę, zanim wyruszymy – zgodził się Jauffre. – Droga daleka, na miejscu będziemy późnym wieczorem.
- A na miejscu, to znaczy gdzie? – spytał Mario. – Jeśli to nie tajemnica…
- Już nie – odparł Jauffre. – Zmierzamy do Świątyni Władcy Chmur. Wysoko, w górach Jerrall. To niedostępna forteca, główna siedziba Ostrzy. Tam się szkolimy i tam cesarz będzie bezpieczny.
- Nigdy o niej nie słyszałem – mruknął Mario.
- Mało kto słyszał – Jauffre wzruszył ramionami. – Nie chwalimy się nią, a leży w miejscu rzadko odwiedzanym i dla niewtajemniczonych oczu jest prawie niewidoczna. W pogodne dni widać z jej murów Brumę, ale w drugą stronę to już nie działa. I dobrze… W pobliżu leży górski szlak do Skyrim. W razie niebezpieczeństwa, zawsze możemy ewakuować cesarza na północ. Ukryjemy się w Helgen, albo Falkret.
- Skyrim – szepnął Mario. – Kraina Nordów. Podobno górzysta i mroźna.
- I piękna – uśmiechnął się Jauffre. – Byłem tam kilka razy.
Milczeli przez chwilę, dopóki Jauffre znów nie zabrał głosu.
- A o tobie dowiaduję się ciekawych rzeczy – zwrócił się do Maria. – Mieliśmy w drodze okazję porozmawiać z Martinem. Opowiedział mi szczegółowo o twoich wyczynach. Ciekawi mnie, czy to odwaga, czy brak wyobraźni…
- Odwaga na pewno nie – Mario aż się wzdrygnął. – Nigdy w życiu tak się nie bałem.
- Czyli odwaga – odparł Jauffre. – Na tym to polega. Boisz się, ale działasz. Nie sztuka się nie bać. Do tego wystarczy być głupcem.
Umilkł i spróbował kawałka mięsa, po czym znów umieścił kijek nad ogniskiem.
- Muszę was o coś prosić – odezwał się po chwili. – Widzę, że zawiązała się między wami bliska więź. Bez względu na nią, gdy będziemy na miejscu, Mario traktuje Martina tak jak nakazuje dworska etykieta. Ostrza muszą poczuć, że to potomek Septimów. Żadnego poklepywania po plecach, żadnego spoufalania się, żadnych głupich żartów, strojenia głupich min, ani niczego, co uwłaczałoby powadze tronu. I obaj tytułujemy go Wasza Cesarska Mość.
Martin i Mario spojrzeli na siebie.
- Brzmi bardziej jak rozkaz, niż jak prośba – Martin wydął wargę.
- Byłby to rozkaz, gdybym miał prawo rozkazywać któremukolwiek z was – odparł Jauffre. – Ale nie mam. Dlatego proszę. Uwierzcie mi, tego wymaga racja stanu, a od niej zależy przyszłość Cesarstwa. Skończyły się przygody awanturników, zaczyna się wielka polityka. Żaden z was nie ma w niej doświadczenia, a i o moim lepiej nie mówić. Po prostu, uwierzcie mi na razie na słowo. Przyjdzie dzień, że sami to zrozumiecie.
Podniósł oczy i spojrzał najpierw na jednego, potem na drugiego.
- Przecież nie zakazuję wam się przyjaźnić – szepnął. – Tego zakazać się nie da.
- Tak chyba rzeczywiście będzie lepiej – westchnął się Mario.
Martin nic nie odpowiedział, ale wyraźnie posmutniał.
Noc minęła bez przygód. Gdy Mario przetarł oczy, było jeszcze ciemno. Przemył twarz w jeziorze i rozdmuchał ogień, by odgrzać uwędzone poprzedniego wieczora ryby. Potem, starannie lustrując okolicę z elfim hełmem na głowie, dostrzegł stadko jeleni, spokojnie pasące się na pobliskiej łączce. Dobry znak – czyli w pobliżu nie czai się żaden drapieżnik, potwór, ani zbój. Tak ostrożne zwierzęta jak jelenie, wyczułyby niebezpieczeństwo z daleka. Zapolować też nie było na co, ale nie przejmował się tym. Mieli zapas prowiantu zabrany z opactwa. Wędzone ryby były tylko dodatkiem do podróżnych sucharów i suszonego mięsa, jakie każdy z nich miał w swej sakwie.
Zaczynało świtać, obudził więc pozostałych. Potem ściągnął ubranie i wszedł do wody, trzymając wysoko w górze złożoną w kopertę kartkę papieru. Przy brzegu rosło kilka dorodnych kwiatów lotosu, z których zebrał pyłek, będący cennym składnikiem alchemicznym. Miał zamiar trochę poeksperymentować sam. Falanu wspominała kiedyś, że z pyłku lotosu i siemienia lnianego, przy odpowiedniej obróbce można uzyskać miksturę, która pozwalała dźwigać znaczne ciężary. Przydałaby mu się taka umiejętność. Podobnie, jak sekret przyrządzania mikstury, zasklepiającej rany. To już była konieczność. Kto wie, co czeka go w przyszłości. Ta umiejętność może mu uratować życie. Taka mikstura działała jak Magia Przywracania we fiolce. Miał w sakwie kilka takich fiolek, ale to wszystko za mało. Może w Świątyni Władcy Chmur będzie ktoś, kto nauczy go tej sztuki?
Śniadanie przebiegło szybko. Każdy po prostu zjadł swoją rybę i zagryzł kilkoma sucharami. Sprawnie osiodłali konie i po zalaniu ogniska wodą ruszyli w dalszą drogę. Podgonili trochę konie, bowiem do Brumy było dość daleko.
Nie minęło dużo czasu, gdy dotarli do rozwidlenia traktów. Mario skręcił w lewo, na północ. Trakt zaczął piąć się w górę. Jechał teraz płytkim wąwozem, porośniętym gęstym lasem. Martin i Jauffre podążali za nim krok w krok. Aż do chwili, kiedy wstrzymał konia i podniósł rękę w ostrzegawczym geście, po czym ostrożnie się wycofał. Ujrzał bowiem plamę purpurowego światła. Dużą plamę. I to pionową.
- Co jest? – spytał Jauffre szeptem.
- Na moje oko, ogr – odparł Mario, również szeptem. – Albo minotaur. Wycofajcie się trochę, spróbuję go zdjąć.
Martin chwycił wodze jego konia, podczas gdy Mario zręcznie wspiął się na górę i zniknął w zaroślach.
- Poczekaj tu, proszę – szepnął Jauffre. – Podejdę bliżej. Ogr to nie zając. Mario może potrzebować pomocy.
Martin skinął głową. Mistrz tymczasem dobył miecza i cicho przesunął się traktem w górę, dbając o to, by cały czas znajdować się w cieniu.
Ale Mario nie potrzebował pomocy. Jauffre z daleka dostrzegł miotającego się na wszystkie strony potwora, bezskutecznie próbującego wypatrzyć, skąd padają strzały. Kilka z nich tkwiło już w jego ramionach i piersi. Na chwilę potwór znieruchomiał, gdy uderzyła weń następna. Błyskawice rozeszły się po jego ciele. Potwór słabł. Po chwili musiał przyklęknąć na jedno kolano. Wtedy dostał strzałę w czoło i ta go zabiła.
Jauffre uśmiechnął się. Mario znał się na rzeczy. Był to cenny nabytek. Bystry, zręczny i odważny, a przy tym rozważny i pozbawiony młodzieńczej brawury. Od dziecka wychowany wśród niebezpieczeństw, oswoił się z nimi i zaczął traktować jak coś zwyczajnego. A przy tym wszystkim, znał je zbyt dobrze, by je lekceważyć.
Widział jeszcze, jak jego figurka, drobna w porównaniu do sylwetki ogra, zsuwa się ze zbocza wąwozu na trakt, po czym zawrócił.
- Droga wolna – oświadczył z uśmiechem. – Nasz młody przyjaciel właśnie zmniejszył pogłowie ogrów.
Martin również się uśmiechnął i dosiadł konia. Ruszył przed siebie, ciągnąc za uzdę srokacza, którego wodze wręczył mu Mario. Dotarli do niego w chwili, gdy ten wyłamywał mieczem drugi ząb potwora.
- Trofeum? – spytał Jauffre.
- Zdobycz – odparł Mario. – Alchemicy bardzo cenią sobie ten składnik.
- Nawet w takiej chwili nie zapominasz o zarobku? – Jauffre uniósł brwi.
Mario spojrzał na niego z dezaprobatą.
- Daedry daedrami, a żyć trzeba! – uciął krótko i wyłamał kolejny ząb.
Trzask wyłamywanego zęba i wybuch śmiechu Martina rozległy się jednocześnie. Trwało to zresztą krótko. Po chwili wszyscy trzej znów siedzieli w siodłach. Trakt wciąż piął się w górę. Im wyżej się wspinali, tym bardziej zmieniał się krajobraz wokół nich. Rozłożyste lipy, buki i rosochate dęby coraz częściej ustępowały strzelistym świerkom i sosnom. Coraz uboższa i mniej kolorowa wydała się też ściółka leśna. Znak, że znaleźli się u podnóża gór Jerral.
Były to wysokie i strome góry, ale nie najwyższe w Tamriel. Te bowiem znajdowały się w Skyrim, prowincją sąsiadującą z Cyrodiil od północy, zamieszkałą przez rosły i dumny lud Nordów. Wkrótce teren nieco się wypłaszczył i w promieniach zachodzącego słońca ujrzeli mury Brumy – najwyżej położonego miasta w Cyrodiil. Mario nigdy w nim nie był, ale słyszał, że prawie jedna trzecia jego mieszkańców to Nordowie. I zabudowa, z wyjątkiem świątyni i zamku, też na wskroś norska, drewniana, ale solidna i bogato zdobiona, inna niż w Bravil, które dobrze znał. Żałował tylko, że nie ujrzy tego na własne oczy. Przynajmniej nie teraz. Jauffre nie planował postoju w mieście.
Żałował nie tylko z tego powodu. Zrobiło się zimno, a pod kopytami ich koni coraz częściej pojawiał się śnieg. Wkrótce Jauffre poprowadził ich wąską, krętą ścieżką w górę. Ścieżka była oblodzona, a wszędzie wokół przybywało śniegu. Ale najgorszy był wiatr, gwiżdżący wokół i smagający ich grzbiety dotkliwym zimnem. Choć każdy ukrył dłonie pod szatą, niewiele to dawało. Elfi hełm zasłaniał wprawdzie przed wiatrem, ale metal ziębił nieprzyjemnie, choć mając wewnątrz miękką wyściółkę, bezpośrednio nie dotykał głowy. Kolczuga bezlitośnie odbierała mu ciepło i zaczął dostawać dreszczy. Martin od dawna już miał narzucony kaptur i dłonie schowane w rękawach. Skulony, z rękami przyciśniętymi do tułowia, starał się tracić jak najmniej ciepła. Jauffre także narzucił kaptur, ale poza tym zdawało się, że jemu jednemu przenikliwe zimno nie przeszkadza.
Zapadł już zmrok, gdy stanęli pod bramą wysokiej fortecy, postawionej na szczycie góry. Martin i Mario trzęśli się z zimna. Żadnemu z nich nie chciało się zejść z konia. Zrobił to jednak Jauffre i otwartą dłonią uderzył kilkakrotnie w solidne, okute drzwi.
- Kto zmierza do Świątyni Władcy Chmur? – spytał przytłumiony, męski głos zza bramy.
- To ja, brat Jauffre – odparł mistrz.
Nic więcej mówić nie musiał. Brama uchyliła się niemal natychmiast. Wysunęła się z niej postać, zakuta w oksydowaną segmentatę, w hełmie na głowie i z akavirską kataną u boku.
- Witaj, mistrzu – mężczyzna zasalutował z szacunkiem i otworzył bramę na oścież.
- Witaj, Cyrusie. Pomóż nam – polecił Jauffre. – Moi towarzysze są zmęczeni i zziębnięci. Nie przywykli do mrozu i wiatru.
Żołnierz posłusznie chwycił wodze obu koni i pociągnął je do środka. Jauffre swego wierzchowca prowadził sam. Za bramą znajdował się mały placyk, a dalej łagodne schody w górę, o niezwykle szerokich stopniach, przystosowanych do tego, by mogły chodzić po nich konie.
Drugi wartownik, w identycznej zbroi, natychmiast zamknął i zaryglował bramę.
Choć prowadzący ich strażnik do Jauffrego zwracał się z szacunkiem, Mario szybko zauważył, że nie jest to ten rodzaj uległości, jaki wymusza wojskowa dyscyplina. Przeciwnie, wydało mu się, że to bardziej rozmowa dwóch starych przyjaciół.
- Mistrzu – mówił strażnik, uśmiechając się mimo woli – cóż się stało że sam łamiesz zasady, jakie nam wpoiłeś? Sam przyprowadzasz tu obcych.
Jauffre roześmiał się.
- Nikt, kto nie jest członkiem Ostrzy, nie może przekroczyć tego progu, z wyjątkiem cesarza – ciągnął żołnierz. – A tu widzę aż dwóch.
- Jednego – odparł Jauffre.
Żołnierz spojrzał a niego uważnie.
- Czyżby jeden z nich?...
- Tak, Cyrusie – odparł Jauffre. – Spotkał cię ten zaszczyt. To właśnie syn cesarza, Martin Septim.
Żołnierz nie okazał zdziwienia, zupełnie jakby się tego spodziewał.
- Wasza Cesarska Mość, zapewniam, że to dla mnie prawdziwy zaszczyt – odwrócił się na chwilę, tylko tyle by skłonić z szacunkiem głowę. – Witaj w Świątyni Władcy Chmur. Żaden cesarz nie zaszczycił nas wizytą od wielu lat.
Spojrzał na Maria.
- A nasz drugi gość?
- To ktoś, komu wiele zawdzięczamy – odparł Jauffre tajemniczym tonem. – Tak wiele, że zasługuje na to, by go tu ugościć.
Wkrótce znaleźli się na szczycie schodów i Mario aż westchnął ze zdziwienia. Przed nim w świetle księżyców jaśniał spory plac, wybrukowany równo wyszlifowanym kamieniem, a za nim znajdował się budynek, jakiego jeszcze nigdy nie widział.
Świątynia Władcy Chmur - warownia Ostrzy. |
Obiekt drewniany, na kamiennej podmurówce, niewysoki, ale rozległy i pokryty całym systemem spadzistych dachów. Oszczędnie zdobiony, sprawiał wrażenie niezwykle lekkiego, jakby za chwilę miał stąd odlecieć.
- Styl akavirski – mruknął Martin, podzwaniając zębami. – Nie sądziłem, że zobaczę coś takiego w Cyrodiil.
Mario nie dbał o styl. Dla niego ważne było, że za drzwiami tego budynku będzie ciepło.
Jauffre dał im znak, by zeszli z siodeł. Zrobili to tak niezgrabnie, jak tylko może to zrobić ktoś skostniały z zimna. Żołnierz zajął się końmi, prowadząc je wszystkie w lewą stronę, do budynku, który zdaje się pełnił rolę stajni. Jauffre skinął na swoich towarzyszy i powiódł ich do głównej bramy świątyni.Wartownik otworzył im drzwi. W środku istotnie było przytulnie. Mimo lekkiej konstrukcji, ściany budynku doskonale izolowały ciepło. Znaleźli się w dużej, wysokiej sali. Stało tu kilka stołów i szaf, ale zajmowały tylko jej część. Reszta pozostawała pusta. Po obu stronach znajdowały się przesuwne drzwi, również lekkiej konstrukcji, z drewnianych listewek i kartami papieru zamiast szyb.
Świątynia Władcy Chmur - Wielka Sala |
Wewnątrz było niewielu żołnierzy. Tutaj nie nosili zbroi, tylko płócienne szaty, przypominające habity, ale każdy z nich stale miał przy sobie miecz, zatknięty za szeroki pas. Jauffre polecił jednemu z żołnierzy, by zaprowadził Martina i Mariusa do łaźni, sam skierował się do drzwi po prawej stronie.
- Tędy proszę – żołnierz gestem wskazał im drogę na lewo. – Gorąca kąpiel dobrze wam zrobi. Później proszę na skromną wieczerzę. Podamy ją w tej sali.
Spodziewali się balii, ale zamiast tego ujrzeli podłużne pomieszczenie, w których stały cztery wanny z dębowych klepek, oddzielone od siebie płóciennymi zasłonami. Dwaj żołnierze napełniali właśnie parującą wodą dwie z nich. Powietrze pachniało wilgocią i lawendą. Już po chwili obaj z przyjemnością zanurzyli się w gorącej wodzie, spienionej od rozpuszczonych w niej aromatycznych mikstur. Obok ułożono dwa komplety cywilnych ubrań. Gdy zrzucili swoje rzeczy jeden z żołnierzy pozbierał je i wyniósł gdzieś, zapewne do pralni.
Powoli zanurzyli się w parującej wodzie. Przyjemne gorąco ogarnęło ich ze wszystkich stron.
- Ja tu zostaję – westchnął Mario. – Nie idę na żadną wieczerzę. Głód zniosę, ale oczy mi się same zamykają.
- Ja też jestem zmęczony – usłyszał głos Martina. – Ale na wieczerzę pójdę. Jestem głodny, a ta woda nie będzie ciepła bez końca. Kiedyś ostygnie.
- A gdyby tak zapalić kilka świec pod wanną? – podsunął Mario. – Byłaby ciepła o wiele dłużej.
- A siedzenie poparzone – zaśmiał się Martin. – Zresztą, nie chodzi tu o samą wieczerzę. Musimy się naradzić, co dalej.
Przeciągłe westchnienie było całą odpowiedzią. Mario poczuł błogie rozleniwienie. Naprawdę zamykały mu się oczy. By nie zasnąć, zanurzył się kilkakrotnie po czubek głowy. Przy okazji postanowił umyć włosy, dotąd zlepione w strąki od potu i pyłu. W drewnianym koszyczku obok wanny stały buteleczki z aromatycznymi miksturami. Wybrał tę, która według etykietki przeznaczona była do mycia włosów. Wylało mu się jednak na rękę trochę za dużo i po chwili cały pokrył się białą pianą.
- Czeka nas jeszcze przegląd wojsk, parada, uroczysty apel i twoja przemowa – rzucił, zdmuchując pianę z ręki. – To jest przyboczna gwardia cesarza, bez ceremoniału się nie obejdzie. Tak więc, musisz się pospieszyć. Ja tu mogę sobie w tym czasie poleżeć.
- Ty to wiesz, jak pocieszyć – mruknął Martin. – Mam nadzieję, że Jauffre nie wpadnie na ten genialny pomysł.
Jego nadzieja spełniła się połowicznie. Jauffre wydał już odpowiednie polecenia. Zaplanował przysięgę Ostrzy na wierność nowemu cesarzowi, a ten ceremoniał nie mógł odbyć się bez pewnej celebracji. Na szczęście, miało to się odbyć dopiero jutro rano. Na razie, gdy ubrani w świeże i pachnące czystością ciuchy pojawili się w sali, zaprosił ich do stołu.
Fantadtycznie się to czytało siedząc w lesie nad strumieniem. A pstrąga jadlam wczoraj. To już zupełnie tak, jakbym tam z nimi była. :)
OdpowiedzUsuńSuper ta siedziba ich.
To chwilowo są bezpieczni. :)
Przynajmniej Martin - bo, jak chyba się domyślasz, Mario nie usiedzi zbyt długo na miejscu.
UsuńFajna ta siedziba. Oni zmarźli, a ja dziś miałam 35 stopni w cieniu. Jestem prawie ugotowana.
OdpowiedzUsuńGdyby każdy pisarz brał pod uwagę obecnie panującą temperaturę, takie arcydzieła jak "Orinoko", albo "Noc bez brzasku" w ogóle by nie powstały. :)
UsuńBardzo przyjemnie się czyta. Muszę zacząć od początku tej historii.
OdpowiedzUsuńZachęcam :)
Usuń