Rozdział XIX

     - Skąd to wszystko masz?

     Agnete wybałuszyła oczy, gdy Mario otworzył drzwi do jej sklepu i zaczął wnosić całą górę wszelakiego żelastwa. Były tam i miecze, i maczugi, i topory, i elementy zbroi. Niektóre bardzo kosztowne. Mario sam miał na sobie szklany kirys, karwasze i skórzane spodnie ze szklanymi, obłymi płytami na udach i kolanach. U pasa wisiał mu dwemerski miecz. Ekwipunek, którego niejeden arystokrata mógłby mu pozazdrościć. Uśmiechnął się szeroko.

     - To jeszcze nie wszystko – oznajmił. – Resztę zostawiłem w stajni, przy koniu. Nie dałem rady przenieść wszystkiego. Zdobyłem to na bandzie zbójów. Czterech bandach, żeby być dokładnym.

     - Jak ja ci za to zapłacę? – Agnete chwyciła się za głowę. – Mam sporo gotówki, ale nie aż tyle.

     - Jakoś się rozliczymy – pocieszył ją Mario. – Idę po resztę.

     Uzbrojenie, zdobyte na bandzie zbójów zadziwiło jego samego. Musieli niedawno obrabować jakąś bogatą karawanę. W każdym z czterech obozów znalazł coś cennego. Szklane zbroje były niezwykle kosztowne. Tym bardziej zdumiał go fakt, że rozbójnicy takową posiadali, i to kompletną. Znalazł też prawdziwą rzadkość – długi, ebonowy, dwuręczny miecz. Wart był prawdziwy majątek. Zatrzymał sobie kilka szklanych elementów zbroi, które akurat na niego pasowały i dwemerski miecz, znacznie lepszy od starego, stalowego. Swą starą, mithrilową tarczę zamienił na nową, elfią, wykutą z księżycowego kamienia, znacznie mocniejszą i poręczniejszą, w kształcie podłużnego owalu.

     Sama walka była łatwa i prosta. Pomny nauk Jauffrego i Steffana, po prostu zlikwidował każdą z band z daleka. Raz tylko musiał dobyć miecza, ale atakujący go Dunmer był już ranny, więc nie stanowił wielkiego zagrożenia. W każdym z obozów znalazł starannie zachowaną część dwemerskiego mechanizmu. W jednym jakąś tarczkę, w innym kopułkę, w jeszcze innym jakiś wałek. Nie wiadomo, dlaczego rozbójnicy to zachowali. Może zamierzali sprzedać to w Cesarskim Mieście? A może chcieli szantażować tym magów? Elementy dwemerskiego mechanizmu pieczołowicie schował do swej sakwy. Były ciężkie, ale niewielkie. Z der, znalezionych w obozach, zrobił dwa niezgrabne toboły, wypełnił je elementami uzbrojenia i przytroczył do siodła z obu stron. Szedł pieszo, prowadząc konia za wodze. Szedł długo. Spędził w drodze cały dzień, aż dotarł do Skingrad.

     Agnete wyceniła towar na dwanaście tysięcy septimów, ale sama miała tylko pięć. Część tych rzeczy kupił Gunder, dając w zamian dwa tysiące. Pozostałe pięć miały stanowić dług, spłacany stopniowo, w miarę jak Agnete będzie zdobywać pieniądze.

     - Nie spieszy mi się – oznajmił Mario. – Mam za co żyć. Oddasz stopniowo, choćby i w ciągu roku albo dwóch.

     - Jaki procent?

     - Bez procentu – uśmiechnął się. – Nie jestem lichwiarzem, a przecież znamy się nie od dziś.

     - Jesteś kochany – Agnete spojrzała na niego czule. 

     W mieście spędził noc. Rankiem wyruszył do stolicy.

     Ale nie dotarł do Cesarskiego Miasta. Przy trakcie zobaczył bowiem coś, co zmroziło krew w jego żyłach.

     Najpierw dostrzegł truchło niedźwiedzia. Było całe poranione, jakby ktoś zadawał mu ciosy toporem. Świeże, choć już zimne. Nikt go nie odarł ze skóry, ani też nie wykroił z niego żadnego kawałka mięsa. Kto tak postępuje? Na pewno nie myśliwy.

     - A może niedźwiedź poranił kogoś tak, że ten ktoś nie miał siły tego zrobić? – pomyślał. – Może ktoś potrzebuje pomocy?

     Zostawił konia pod drzewem i zaczął się rozglądać. Po chwili znalazł tuszę jelenia, podobnie zmasakrowaną w dodatku noszącą ślady oparzeń. Ale nie od ognia. To wyglądało, jak rana zadana błyskawicą. Jakiś mag? Ale jaki mag morduje zwierzęta? Niedźwiedź mógł wprawdzie zaatakować i mag mógł się tylko bronić, ale jeleń? Komu zagraża jeleń?

     Czym prędzej wrócił do swego wierzchowca i odtroczył elfi hełm. Tak wyposażony, z łukiem w dłoni, zagłębił się w las. Ale to co ujrzał, przeraziło go. Oto niebo znów poczerwieniało, jak wtedy pod Kvatch. Zrobiło się duszno. Wiedział już, co to oznacza. Ścisnął mocniej łuk i powoli ruszył przed siebie, aż ujrzał to, czego się spodziewał. W głębi lasu, w płytkiej niecce, płonęły Wrota Otchłani.

     - Pojawi się ich znacznie więcej!

     Martin doszedł do takiego wniosku już na drugi dzień ich pobytu w Świątyni Władcy Chmur. Według zapisków, znalezionych w bibliotece, daedry niechętnie opuszczały Otchłań, źle czując się w Mundus. Mehrunes Dagon musiał je więc do tego przyzwyczaić. Martin przewidział, że wrota otworzą się w wielu miejscach i to przeważnie odludnych, by nie zdradzać się przedwcześnie.

     - Musisz mieć oczy otwarte – przestrzegał go. – Może ich być nawet kilkanaście, albo i więcej! Zamkniesz jedne, otworzą się inne, w innym miejscu.

     - Co mam robić? – spytał, patrząc to na Martina, to na Jauffrego. – Zamykać każde napotkane, czy wykonywać swoje zadanie?

     - Zamykać – odpowiedzieli jednocześnie.

     - O ile nie koliduje to z twoim zadaniem – uściślił Jauffre.

     - Każde zamknięte Wrota Otchłani to punkt dla nas – Martin zniżył głos. – To jak cegiełka wyjęta z muru. Nie pokona to Mehrunesa Dagona, ale trochę go osłabi i opóźni ostateczną inwazję. Wprowadzi chaos do jego planów. Możemy sporo zyskać na czasie, a przecież czas gra tu niemałą rolę.

     Teraz, gdy patrzył na płonącą bramę, wciąż ściskał łuk, niezdecydowany, co ma zrobić. Wejść od razu? Nie, nie może. Niektóre daedry mogły już z niej wypełznąć. Na pewno tak zrobiły! Kto inny mógł zabić te zwierzęta? Zaczął rozglądać się wokół.

Płonące Wrota Otchłani w coloviańskim lesie

     Magia elfiego hełmu nie miała dalekiego zasięgu. Zaledwie kilkadziesiąt kroków. Postanowił obejść bramę dookoła, uważnie lustrując las przed sobą. Skradał się tak, jak to tylko on potrafił. Nie ma mowy, by ktoś go wykrył. Nie dokonała tego nawet wysoka, sina postać, stojąca pod drzewem, choć uważnie się rozglądała na boki. Dremora Xivilai. Olbrzym stał między pniami drzew, a w ręce dzierżył dwusieczny, ebonowy zdaje się topór. Mario natychmiast skrył się w cieniu i nałożył strzałę.

     Pierwsza strzała posłała dremorę na ziemię. Druga dosięgła go, gdy dźwigał się na nogi. Trzecia, gdy już stał. Ale to nie wystarczyło. Potwór uniósł ramiona w górę i otoczył się czerwoną mgiełką. Magia Przywołania! I za chwilę obok niego pojawił się szybkonogi gad, z wielkimi pazurami.

     Dremora zaczął się nerwowo rozglądać. Gad nikogo jeszcze nie zaatakował, bowiem Xivilai nie wiedział, z której strony padły strzały. I nie dowiedział się. Czwarta i piąta wytłoczyły z niego życie. Olbrzym legł na leśnej ściółce, a gad rozwiał się, jakby nigdy nie istniał. Jeden potwór mniej!

     Okazało się, że po tej stronie bramy znalazły się trzy. Drugim była pajęczyca, która o mało go nie dorwała, ale udało mu się ją uśmiercić w ostatniej chwili. Trzeci to daedrot. Tępy stwór do samego końca nie zorientował się, skąd padają strzały. Oczyściwszy przedpole, Mario stanął przed ognistą bramą i na chwilę zamknął oczy.

     - Dziewiątko, miej mnie w opiece – szepnął.

     I przekroczył Wrota Otchłani.

     Ta część Otchłani była inna niż poprzednio. Brama znajdowała się na końcu wąskiego półwyspu na morzu lawy. Półwysep ten drugim końcem połączony był z niewysokim, ale skalistym i stromym wzgórzem, na którym wznosiła się wieża. Tylko jedna. I było tu o wiele jaśniej, niż wtedy, gdy wszedł do Otchłani po raz pierwszy. Łuna, rozciągnięta na niebie, świeciła intensywniej.

     W pobliżu bramy rosło kilka niewysokich krzewinek. Odruchowo zerwał kilka suchych kwiatów i wsadził je sobie do sakwy. Kto wie, może alchemicy potrafią coś z tego umieszać. Potem wolno ruszył w kierunku wieży.

     Tutaj, ku swemu zaskoczeniu, nie dostrzegł wielu strażników. Miejsce wydawało się ciche i opuszczone. Widział wprawdzie w oddali trzy dremory, jednego wojownika i dwóch magów, ale poza tym nikogo. Wszyscy trzej byli też dość daleko. Wskoczył na zacienioną skałkę i stamtąd ustrzelił najpierw najbliższego maga. Gdy pierwszy grot wbił mu się w skroń, ten niewiele się namyślając, przywołał szybkonogiego gada. Gad jednak nie wiedział, w którą stronę biec. Mario strzelił po raz drugi. Gad zniknął, a dremora wypuścił z rąk ciężki, dwuręczny brzeszczot i padł bezgłośnie w miejscu, w którym trudno było go dostrzec z drugiej strony. Jak na razie dobrze – pozostali strażnicy nie zorientowali się, co się dzieje.

     Z drugim poszło równie łatwo. Poczekał, aż patrolujący wojownik w ciężkiej zbroi oddali się i zajął się magiem. Dwie strzały wystarczyły. Na wojownika musiał użyć aż trzech. Sam był zdziwiony, że tak łatwo to poszło. Wyglądało to, jakby jego strzały ignorowały ciężki pancerz. Zauważył jednak, że dzieje się tak tylko wtedy, gdy strzela z ukrycia. Nie rozumiał tego, ale nie przeszkodziło mu to wykorzystać to dziwne zjawisko. Musi strzelać z daleka i będąc w ciemnym miejscu, gdzie wróg go nie widzi. Że go usłyszy, nie ma mowy. Nawet w zbroi nie robił więcej hałasu niż sunąca łąką mysz.

     Gdy podszedł wyrwać strzały ze zwłok, coś przyszło mu do głowy. Magowie mieli przy sobie ciężkie, dwuręczne miecze, wykute w czeluściach Otchłani. Były wykonane z jakiegoś stopu ebonu, ale do ich wykucia musiano użyć jakiejś daedrycznej magii. Była to doskonała broń, mocna, ostra i poręczna. Z pewnością miecze te osiągały niezwykle wysokie ceny. Jednak z powodu ich ciężaru nie mógł ich zabrać ze sobą.

     Zerknął na świecącą w pobliżu Bramę Otchłani. Przez chwilę nawet zawstydził się swego pomysłu. Był teraz Ostrzem, nie powinien dbać o zysk. Ale z drugiej strony, przepuścić taką okazję? Zbyt długo sam musiał dbać o siebie, by wyzbyć się teraz tego odruchu. Za te dwa miecze mógłby kupić szybszego konia, a razem z pieniędzmi za ekwipunek zbójów może nawet starczyłoby na jakąś skromną chatkę w stolicy. Tam urządziłby sobie bazę wypadową. Takie miejsce bardzo by mu się przydało. Jeśli będzie się rozbijał po hotelach, trudno będzie mu się w razie czego ukryć. W domku mógłby zgromadzić różne przebrania, trochę broni, część złota… Mógłby udzielić schronienia innym Ostrzom, gdyby tego potrzebowali. Mógłby przeczekać jakieś zamieszanie, albo zwyczajnie odpocząć.

     Zabrał oba miecze i zaniósł w pobliże ognistej bramy. Potem zabrał się za odzieranie trzeciego dremory ze zbroi. Okazało się, że strzały trafiły idealnie w szpary pomiędzy ebonowymi płytami. Był jednak pewien, że pokierowała nimi jakaś magia. Może przychylność bogów? Może to oni postanowili mu pomóc, widząc, że służy słusznej sprawie?

     Zastanowił go miecz wojownika. Wykonany z tego samego, daedrycznego stopu. Ten był jednoręczny. Długi, prosty, dość ciężki, ale idealnie wyważony. Sztych stanowiło niesymetryczne, obosieczne pióro, niezwykle ostre i nie tępiące się nawet na kamieniu. Gdyby go zatrzymać, miałby świetną broń. Machnął kilka razy. Miecz ze świstem rozciął powietrze. Prowadził się znakomicie. O wiele lepiej, niż dwemerski, który miał teraz przytroczony do pasa. Nie zastanawiał się ani chwili. Postanowił go zatrzymać. Dwemerski sprzeda za niezłą cenę, jako że dwemerskie przedmioty, dość powszechne w innych prowincjach, były prawdziwą rzadkością w Cyrodiil.

     Zarówno broń, jak i zbroję przeniósł przez Bramę Otchłani do swego świata. Rzucił wszystko na jeden stos, pod ognistą bramą, po czym z niechęcią wrócił do Otchłani. Był spokojny o swój łup. Nikt nie podejdzie do płonącej bramy. Każdy, kto ją zobaczy, ucieknie jak najdalej od niej.

     Ruszył w stronę wieży. Z daleka dostrzegł kilka dziwnych obiektów, stojących przy drodze. Wyglądały trochę jak latarnie, zawieszone na masywnych słupach. Każdy z nich miał cztery świecące kule, niby wybałuszone oczy, a szczyt uwieńczony był trzema rogami, czy też wzniesionymi pazurami. Wyglądały groźnie. I były groźne.

     Najpierw usłyszał odgłos jakiegoś mechanizmu. Zerknął szybko w kierunku latarni. Rogi na szczycie zaczęły się obracać. Obracały się coraz szybciej, jakby ktoś wewnątrz coraz szybciej kręcił korbą. I nagle ku niemu pomknęła ognista kula, która powaliła go na ziemię. Zdążył zauważyć jeszcze, że rogi przestały przyspieszać i obracały się już tylko siłą bezwładności. Wkrótce znieruchomiały. Ale tylko na chwilę, bowiem tajemniczy mechanizm znów wprawił je w ruch. Za chwilę znów rzuci ku niemu kulę ognia!

     Resztką sił przeturlał się za wystającą z ziemi skałkę. Kula uderzyła w osłonę, nie czyniąc mu krzywdy. Jednak dźwięk obracających się rogów mówił mu wyraźnie, że za chwilę uderzy następna. Na czworakach oddalił się od latarni. Rogi, które już zaczynały się obracać, znieruchomiały. Widocznie wyszedł poza zasięg urządzenia.

     Rzucił zaklęcie samouzdrawiania. I drugi raz, i trzeci, aż wyczerpała mu się mana. Oparzenia przestały piec. Ale skóra pozostała zaczerwieniona. Poczekał, aż mana zregeneruje się i rzucił zaklęcie jeszcze dwa razy, by uzdrowić się do końca. Trwało to trochę, bo trudno było mu się skupić. Musi popracować nad siłą woli. Magowie twierdzą, że to przyspiesza regenerację many.

     Co teraz? Upadając, wypuścił łuk z dłoni. Żeby go podnieść, musiałby znów znaleźć się w zasięgu latarni. A gdyby zrobić to szybko?

     Podbiegł do skałki i skrył się za nią. Usłyszał najpierw dźwięk obracających się rogów, który brzmiał, jakby ktoś toczył po kamiennej posadzce metalową misę. Po chwili ognista kula uderzyła w skałkę, a rogi znieruchomiały. Teraz!

     Rzucił się w stronę broni, chwycił ją i czym prędzej odskoczył w stronę, z której przyszedł. Obracające się już z dużą prędkością rogi, zwolniły i znieruchomiały. Wziął głęboki oddech. Teraz rozumiał, dlaczego było tu tak mało strażników. Nie byli potrzebni! Ich rolę z powodzeniem spełniały owe dziwne latarnie. Rozmieszczone po obu stronach drogi, skutecznie zagradzały przejście intruzom jego pokroju. Czyli jednak Mehrunes Dagon wysnuł jakąś naukę z poprzedniego niepowodzenia.

     - Niepowodzenia – prychnął sam do siebie. – Kvatch leży w gruzach. To jest niepowodzenie?

     Ale teraz nie pora, by płakać nad Kvatch. Teraz trzeba prześlizgnąć się w kierunku wieży. Tylko którędy? Przejścia strzegły latarnie. Może udałoby się je jakoś unieszkodliwić?

     Kilka strzał, wypuszczonych w stronę świateł latarni nie przyniosły żadnego skutku. Groty odbijały się od nich i nie wyrządzały żadnej szkody. To na nic. Trzeba inaczej. Skradanie się też nie rozwiązywało problemu. Okazało się, że nie da się oszukać czujności mechanizmu. Gdy tylko zbliżał się na odległość około dwudziestu kroków, rogi na szczycie urządzenia zaczynały się obracać. Robił wtedy krok w tył i od razu zanikała siła, która je napędzała. To jakiś automat, ale nie wiedział, na jakiej zasadzie działa. Pojął tylko, że nie wolno się do niego zbliżać.

     Ba, ale którędy iść? Innej drogi nie było. Dookoła morze lawy, a brzegi półwyspu najeżone ostrymi skałami. Cały półwysep wyglądał jak koryto rzeki, obniżony pośrodku, z wysokimi brzegami, gdzieniegdzie tylko przerwanymi.

     A gdyby tak pójść właśnie tym brzegiem? Było stromo, ale skała wydawała się twarda i chropowata. Może da się pójść jej zboczem? Trzeba spróbować…

     Założył łuk na ramię, tarczę powiesił na plecach. Mając wolne ręce, skierował się ku skale. Rzeczywiście, kawałek dało się przejść. Słyszał, jak latarnie strzelają ognistymi kulami w jego stronę, ale wszystkie pociski rozbijały się o skały, nie czyniąc mu krzywdy. Szło się w miarę dobrze, jeśli nie liczyć żaru, bijącego od dołu. Ale tylko do następnej wyrwy w skale. Dalej ściana nad powierzchnią lawy była niemal pionowa. Nawet mucha by się ześlizgnęła…

     Przeszedł przez wyrwę i natychmiast się cofnął. Po drugiej stronie drogi stała latarnia. Przylgnął więc do skały, by znaleźć się jak najdalej od niej i przesunął się do przodu. Udało się, rogi pozostały nieruchome. Dopiero gdy występ skalny przegrodził mu drogę i musiał go ominąć, rogi na latarni obróciły się ostrzegawczo. Ale wystarczył jeszcze jeden krok i znalazł się poza zasięgiem automatu. Odetchnął głęboko.

     W oddali widział jeszcze inne latarnie. Czeka go niełatwa przeprawa… Zdjął łuk i nałożył strzałę, zanim ruszył dalej. W jednym miejscu zauważył jakiś dziwny przedmiot, wyglądający jak skórzany worek, zawieszony na kościanym trójnogu. Co to może być? Może to taki sam skarbczyk, w jakim znalazł hełm i łuk? Czym prędzej zajrzał do środka.

     Złoto? Nie wierzył własnym oczom. Sięgnął do środka i wyjął złotą monetę. Były to dobrze mu znane septimy z wizerunkiem cesarza. Na co daedrom złoto? A może to nie dla daedr, tylko dla kultystów? Może oni też odwiedzają te miejsca? Do tej pory żadnego nie spotkał, ale nie można było tego wykluczyć. Co z tym zrobić? Będzie coś koło setki.

     - Wroga trzeba osłabiać na każdym polu – pomyślał z ironią, przesypując zawartość worka do swej sakwy. – Finansowo również.

     Pomiędzy septimami coś błysnęło inną barwą. Sięgnął do sakwy i wydłubał z niej gruby, srebrny pierścień, pokryty ornamentami w kształcie piorunów. Wibrował potężną magią. Nie wiedział jednak, jakie zaklęcie na niego nałożono. Nałożył go na palec, ale nie zauważył żadnej różnicy. Zdjął go więc i wrzucił na powrót do sakwy. Sprawdzi w dogodniejszym czasie.

     Dalej było trudniej. Nie zdołał znaleźć przejścia, omijającego latarnię. Oberwał ognista kulą, ale zdołał utrzymać się na nogach. Ostatnim błyskiem świadomości podbiegł do kamiennego cokołu urządzenia i przylgnął do niego. Przecież nikt nie widzi tego, co ma pod samym nosem! Okazało się, że intuicja dobrze mu podpowiedziała. Latarnia pozostała nieczynna tak długo, jak tylko pozostawał bezpośrednio pod nią. Gdy wychylił się nieznacznie, usłyszał odgłos obracających się rogów.

     - Te rogi to chyba jakiś generator – pomyślał. – Potrzebuje chwili, by wytworzyć kulę ognia.

     Była to prawda, o czym sam się później przekonał, ale prawda ta nie poprawiała ani trochę jego sytuacji. Metoda przeskakiwania od jednej latarni do drugiej okazała się mniej skuteczna niż przypuszczał. Gdy uciekał z zasięgu jednej, zaraz dostawał się w zasięg drugiej, a ta zdołała rzucić swą kulę nawet wtedy, gdy przypadł już do kamiennego cokołu. Znów musiał się uleczyć. Widać, urządzenie wciąż mogło ciskać ogniste kule nawet w pobliże swego piedestału. Jedynie mechanizm śledzący się wtedy wyłączał.

     Jakoś przebrnął. To chował się za głazami, to przyciskał się do cokołów, innym razem skakał po stromych szczytach skał. Przyszło mu kilka razy zaleczać oparzenia, ale jakoś dobrnął do wieży. Z daleka ominął wałęsające się w pobliżu daedry. Uchylił wysokie drzwi wieży i wślizgnął się do środka.

     Wnętrze wyglądało niemal identycznie jak poprzednio, z tą różnicą, że tu straż trzymały dremory. Wojownik Markynaz, z dwuręcznym brzeszczotem na plecach i Xivilai z toporem.

     Markynaz były potężnymi dremorami, choć jeszcze nie najsilniejszymi. Pamiętał, co mówił mu Martin przed wyjazdem. Przestudiował pobieżnie wiadomości o nich, słusznie sądząc, że może mu się to przydać. W księgach napisano, że choć dremora wyższego rzędu dysponuje olbrzymią siłą, jego żywotność wcale nie jest imponująca. Był wrażliwy na rany i łatwo można było go zabić. Dlatego właśnie nosił zbroję. Paradoksalnie, najtrudniej było zabić Xivilai, stojącego najniżej w hierarchii. Ten wydawał się mieć niewyczerpalne pokłady żywotności.

     Postanowił wziąć na cel bliższego. Markynaz, z dwuręcznym mieczem na plecach. Strzała wypuszczona z ukrycia sparaliżowała go na chwilę. To dało strzelcowi okazję do wpakowania mu drugiej strzały prosto w czoło. Dremora poruszył się, ale to był jego ostatni ruch. Trzecia strzała dokończyła dzieła. Mario czym prędzej przesunął się do korytarza, wydrążonego w ścianie, wzdłuż obwodu podstawy. Przez chwilę posuwał się wąskim korytarzem, aż na trafił na wąskie przejście do centralnej komory. Wyjrzał ostrożnie.

     Przez cały czas elfi hełm wyświetlał mu w oczach purpurową poświatę, którą błyszczał Xivilai, Stąd wiedział, że strażnik wciąż jest po drugiej stronie pomieszczenia. Ale w każdej chwili mógł przejść na tę stronę, więc trzeba było się spieszyć. Łuk znów poszedł w ruch.

     Tym razem nie widział przeciwnika. Strzelił po prostu w plamę światła, stojącą pod ścianą. Trafił, ale na Xivilai to nie wystarczało. Przywołał szybkonogiego gada jeszcze zanim uderzyła weń druga strzała.

     To była najbardziej wyczerpująca walka, jaką dotąd przyszło mu stoczyć. Przed sobą miał potężnego, twardego dremorę i szybkiego, zwinnego gada. Co napinał łuk, gad stawał mu na linii strzału, osłaniając swego pana. Musiał biegać i kluczyć w zakamarkach, by uniknąć ciosów jego pazurów. Strzelanie do przywołańca nie miało sensu. Gdy uśmierci jednego, ten się rozwieje i jego miejsce zajmie następny, w pełni sił. Trzeba było zniszczyć przywołującego. A ten nie był łatwym przeciwnikiem.

     Szklany kirys dobrze chronił przed pazurami gada. Znacznie lepiej niż kolczuga. Ale uderzenia były tak silne, że wytrącały go z równowagi. Nie, łuk tu nie pomoże, trzeba miecza!

     Odrzucił łuk i wyszarpnął z pochwy miecz, zdobyty na dremorze. Tarcza jakoś sama wślizgnęła mu się do ręki. Pod czaszką łomotała mu tylko jedna myśl – skrócić dystans.

     - Walka z przeciwnikiem, uzbrojonym w długi topór, polega głównie na skracaniu dystansu – tłumaczył mu Steffan, zaledwie kilka dni temu. – Taką broń, jak słusznie zauważyłeś, trzeba najpierw rozkręcić nad głową. Poza tym, ma ona wprawdzie duży zasięg, ale gdy jesteś bardzo blisko, wojownik nie jest w stanie cię skrzywdzić. Musi cofnąć się, by cię dosięgnąć. Dlatego najlepiej nie czekać, aż puści broń w ruch, tylko podejść od razu i atakować z bliska. On cię cofnie o krok, ty musisz natychmiast dać krok do przodu, utrzymując mały dystans. Wtedy masz przewagę. Nie dajesz mu okazji do ciosu.

     Nie wspomniał, że sam już przypadkiem odkrył tę metodę, osłaniając Martina przez zbójem. Topór dremory ze świstem przeciął powietrze. Mario uniknął go, robiąc krok w tył, ale gdy tylko ostrze mignęło mu przed oczami, doskoczył do przeciwnika z podniesionym mieczem. Ten nie zdążył wyhamować topora, by się zasłonić. Mario ciął go w pierś, a potem, jakby dostał szału. Zasypał przeciwnika szybkimi cięciami, nie do odbicia toporem. Co chwilę przeskakiwał na boki, to znów za plecy dremory, pilnując, by ten wciąż odgradzał go od szalejącego obok gada. Pazury przywołańca coraz częściej uderzały w ciało dremory, zamiast w niego. Ruch, zwinność, szybkość – to byli jego sprzymierzeńcy! Dremora cofał się na całego, ale Mario nie odpuścił. Na koniec odrzucił tarczę i chwyciwszy miecz w obie dłonie, podwoił szybkość.

     Wygrał. Strażnik po silnym pchnięciu w brzuch, skulił się nieznacznie i pochylił głowę. Wtedy dzieła dokończyło mordercze cięcie w głowę. Samym końcem miecza.

     - Nie zadaje się cięć środkiem głowni – beształ go Steffan. – Ta część służy do odbijania ciosów. Gdy zadajesz cięcie, która część głowni porusza się najszybciej?

     - Nie wiem – bąknął Mario. – Chyba sztych…

     - Sztych – potwierdził Steffan. – Sama końcówka ostrza. Głownia porusza się po łuku, więc im dalej od twojej ręki, tym większa prędkość. Pamiętaj, że siła to tylko połowa zabójczej energii. Dobrze, jeśli cios zadajesz silnie. Ale równie ważna, a nawet ważniejsza jest szybkość. Wykorzystaj ją. Cios zadany samym końcem miecza zadaje najdotkliwsze rany. Nieprzypadkowo to jest najostrzejsza część głowni. Spróbuj na tym kołku. I weź normalny miecz, nie drewniany.

     Istotnie, cios zadany środkiem głowni wbił się na głębokość palca. Za to gdy cofnął się o stopę i zadał cięcie samą końcówką, ta spenetrowała drewniany kołek na trzy palce.

     - Taki cios trudniej też odbić – odezwał się Steffan. – Sam spróbuj.

     I zamachnął się drewnianym mieczem.

     Chwilami wydawało mu się, że ta scena rozegrała się wieki temu, innym razem, że dopiero co. Ale pamiętał ją doskonale. Steffan miał słuszność. To jemu zawdzięcza zwycięstwo w tym pojedynku. Jemu i tylko jemu. Mieli dla siebie zaledwie dwa dni, ale w tym krótkim czasie kapitan Ostrzy wbił mu do głowy więcej, niż Mario sam nauczył się przez całe swe dotychczasowe życie. Nauczył się prawidłowej postawy, właściwego wyprowadzania ciosu, przy wykorzystaniu maksymalnej siły mięśni, skutecznych zastaw…

     - Teraz musisz dużo ćwiczyć – uśmiechnął się kapitan pod koniec. – Ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć. Tego wszystkiego, czego się dowiedziałeś, musisz się teraz nauczyć. Rozumiesz? Musisz to robić odruchowo, nie myśląc o tym. Najlepiej w czasie walki w ogóle nie myśl. Im mniej myśli cię rozprasza, tym sprawniej porusza się ciało.

     Nie miał okazji ćwiczyć. Wprawdzie każdego ranka, gdy się obudził, brał w ręce miecz i ćwiczył ciosy i zastawy, ale powietrze to nie jest dobry partner do nauki. Musi spędzić więcej czasu w świątyni, by nabrać umiejętności.

     Podniósł rękę i przywołał zaklęcie uzdrawiające. Pazury gada nie przebiły wprawdzie zbroi, ale uderzenia były bolesne. Potem bez słowa przekroczył zwłoki dremory i otworzył znane już sobie drzwi.

     Tak jak poprzednio, znalazł się w korytarzu, pnącym się po łuku w górę. I trafił do komnaty pełnej daedr. I znowu wywiązała się walka. Musiał uciekać. Na szczęście, daedroty były za duże, by przejść przez wąskie drzwi na dole. Wydostała się tylko pajęczyca, którą pokonał z dystansu. Daedroty wykończył w ciemnościach jednego po drugim.

     Dalej znów korytarz i znów pomieszczenie z daedrami. Ale tym razem miał szczęście, wszystkie zgromadziły się po przeciwnej stronie. Cicho, jak cień, prześlizgnął się do krótkiego korytarzyka i przecisnął przez wąskie drzwi. Znalazł się w centralnej części wieży, w której skwierczący słup ognia, niby okrętowy maszt, piął się pionowo w górę, by zniknąć w otworze w sklepieniu. Rozejrzał się. Pokręcił głową i rozejrzał się jeszcze raz.

     Ta wieża, w przeciwieństwie do poprzedniej, była zbudowana bardzo prosto. Spiralna pochylnia prowadziła bezpośrednio na samą górę, opasując wieżę kilkakrotnie, niby serpentyna. Nic prostszego. Trzeba tylko uważać na wałęsające się daedry.

     Ale daedry nie miały zaklętego hełmu. On miał. Każdego potwora widział z daleka. Stawał w cieniu i strzelał. Żaden z potworów nie zdołał zorientować się, z której strony padały strzały. A nawet jeśli dwie dremory, wystarczająco inteligentne, by domyślić się, że strzelca trzeba spodziewać się na dole, zbiegały z pochylni w jego kierunku, wciąż były wystarczająco daleko, by je ustrzelić. Raz tylko dobył miecza, unikając przy tym zręcznie ciosu młotem. Wystarczyły dwa cięcia.

     Wkrótce był już na górze. Szczyt wieży wyglądał identycznie jak poprzednio – galeria dookoła, schody z pazurów i powyżej drugie schody, w kształcie skrzydeł nietoperza. I trzech strażników. Wszyscy w zbrojach.

     Znów dopisało mu szczęście. Zajął zacienione miejsce pod baldachimem i zaczął strzelać. Dremory wyższego rzędu nie miały silnego żywota, a strzały wypuszczone z ukrycia jakimś dziwnym sposobem, jakby prowadziła je czyjaś boska ręka, trafiały idealnie w szpary między płytami. Dwóch strażników należało do kasty Markynaz, za to ten na samym szczycie okazał się być przedstawicielem najwyższej daedrycznej arystokracji. Wyżej był już tylko Mehrunes Dagon.

     - No proszę – mruknął Mario, trącając zwłoki stopą. – Sam dremora Valkynaz zaszczycił mnie swą obecnością…

     Spojrzał na zbroje. Bezcenne. Dwuręczne miecze również. Ale czy koń uniesie tyle żelastwa? Wzruszył ramionami. Sprawdzi to. Jeśli nie, część łupów ukryje i przyjedzie po nie przy innej okazji. Zaczął ściągać zbroje i znosić je do kamienia pieczęci. Pamiętał, że poprzednio wszystko, co miał ze sobą, znalazło się pod wygaszonymi wrotami. Teraz powinno przebiec to podobnie. Nie zdołał jednak udźwignąć całego łupu. Chwycił tylko część zbroi i dwa miecze. Resztką siły sięgnął po kamień pieczęci.


4 komentarze:

  1. Wrota wyglądają przerażająco. Fakt, że sa w lesie chyba jeszcze to wrażenie pogłębiają!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze bardziej przerażająco wyglądają w nocy.

      Usuń
  2. Coś podobnego- już wtedy działały jakieś automaty. A może to byli Kosmici?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To były daedryczne urządzenia, napędzane magią. Tak mi się zdaje...

      Usuń