Rozdział XX

     Wieża zachwiała się i rozpadła. Mario znalazł się w płytkiej niecce, pod pazurami wygasłej bramy Otchłani. Wszystko jak za pierwszym razem. Tylko kamień błyszczał inną poświatą. Pierwszy otaczała czerwona mgiełka. Ten mienił się błękitem. Ale i tak trzeba było przyjrzeć się dokładnie aby dostrzec tę różnicę.
     
     Koń nie uciekł przez ten czas, ale cugle, które Mario rzucił na gałąź, zwisały teraz luźno. Koń jakimś sposobem zdołał się uwolnić. Stał jednak spokojnie pod drzewem, pod którym go pozostawił.

     Mario rzemieniami przytroczył cały łup do siodła.
     
     - No, chodź mój strokaty przyjacielu – mruknął. – Nie będę cię dosiadał, bo złamałbym ci kręgosłup. Chodź, do stolicy daleka droga. A południe już minęło.
     
     Zmitrężył trochę czasu w Otchłani, ale wciąż było jasno. Konno zdążyłby do stolicy równo ze zmrokiem, ale pieszo przyjdzie mu maszerować przez całą noc. Da radę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jest młody i silny. Kto ma dać radę, jak nie on?
     
     Do Cesarskiego Miasta trafił bez przygód, ale niebo na wschodzie już jaśniało. Wynajął obskurny pokoik w małym hoteliku, w którym nie zadawano zbędnych pytań i zaryglowawszy drzwi, rzucił się na łóżko, cuchnące stęchlizną. Musiał się przespać choć trochę. Nie miał już sił.
     
Most, prowadzący do Cesarskiego Miasta


     Przed południem otworzył oczy. Wciąż był śpiący, ale mógł już jako tako funkcjonować. Przemył oczy w wodzie z fontanny i z mieczami na ramieniu poszedł do dzielnicy handlowej. Znał dobrze Urbula gro-Orkulga, jowialnego Orsimera prowadzącego sklep z bronią. Jak na przedstawiciela swej rasy, całkiem przyjaznego i pogodnego. On również nie zadawał zbędnych pytań, ograniczając się do porozumiewawczego mrugnięcia. Za broń Mario dostał sporo gotówki. Część musiał przyjąć w cesarskich asygnatach, bowiem złota tej wartości mógłby nie udźwignąć. Zbroje sprzedał tuż obok, w sklepie „Najlepsza Obrona”, prowadzonym przez trzech wspólników. Maro Rufus był rodowitym Cesarskim, ale jak na tę rasę miał charakter niezwykle powściągliwy i emanujący spokojem. Nawet gdy się uśmiechał, jego oczy zawsze pozostawały zadumane. Specjalizował się w lekkich zbrojach. Miał na zapleczU całe stosy zbroi futrzanych, skórzanych, mithriliowych, elfich i szklanych. Znał się na nich jak mało kto. Z kolei Varnado, sympatyczny Redgard, stanowił jego przeciwieństwo, nie tylko pod względem charakteru. Jego specjalnością były ciężkie zbroje. Głównie stalowe, ale miał też ebonowe, a nawet dwemerskie, co w Cyrodiil było rzadkością. I wcale nie zdziwił się, gdy ujrzał daedryczny kirys, buty i rękawice. Widywał już takie nieraz. Trzecim wspólnikiem był mistrz kowalstwa, Argonianin Gin-Wulm, którego jednak rzadko można było spotkać w sklepie. Zwykle pracował w kuźni na tyłach, przerabiając zbroje i dopasowując je do sylwetek nowych właścicieli.
     
     Niedaleko znajdowało się biuro Cesarskiej Izby Handlowej, zajmujące się również nieruchomościami. Wstąpił tam, brzęcząc pełną kiesą i spytał o jakiś skromny dom. Oferta nie była bogata, ale znajdowała się w niej idealna do jego celów chatka w dzielnicy portowej. W dodatku niedroga.
     
     - Naprawdę, chcesz kupić taką ruderę? – urzędniczka Vnicia Melissaeianie wierzyła własnym uszom. – To najgorsza dzielnica. Brudna, odludna, kręcą się tam jakieś podejrzane typy…
     
     - Nie stać mnie na nic innego – skłamał. – Obejrzę ją sobie i dam ci znać jeszcze dziś.
     
     - Nie ma tam wiele do oglądania – Vinicia wzruszyła ramionami. – Oto klucz. Domek jest na północnym krańcu półwyspu, ostatni po prawej stronie. Ma tabliczkę „na sprzedaż”, o ile ktoś jej już nie ukradł. Tam wszystko lepi się ludziom do rąk.
     
     Ale tabliczka wciąż wisiała na drzwiach. Domek był mały, i choć nie zachęcał wyglądem, wydawał się solidny. Zbudowany był z surowych, dębowych bali, dach kryty nieco wyblakłym gontem, ale cały, bez dziur. Na szczycie sterczał wygasły, okopcony komin – znak, że domek wyposażono w kominek, a nie w zwykłe palenisko, co czasem zdarzało się w tanich ruderach. Nad drzwiami postawiono zadaszenie. Zamek w drzwiach okazał się być całkiem solidny, a drzwi grube i masywne. Dwa okienka były zbyt małe, by ktoś, może z wyjątkiem kota, dał radę się przez nie przecisnąć. Prawdopodobnie dlatego właśnie, szyby w nich wciąż były całe. Wszedł do środka.
     
Chatka w dzielnicy portowej. Prawdopodobnie w przeszłości należała do Bohatera z Kvatch


     To normalne, że w opuszczonym domku są pajęczyny, więc nie przejął się nimi. Żadnych mebli wewnątrz nie było, a kominek sklecono całkiem porządnie, jakkolwiek nie zawracając sobie głowy ozdobnym wykończeniem. Podłoga była jednak cała i nie skrzypiała pod nogami. Mario pokiwał głową. To wcale nie jest rudera. To mała, ale naprawdę solidna chata. Wystarczy posprzątać i wstawić kilka prostych mebli. A że nie jest piękna – tym lepiej, nikt nie będzie na nią zwracał uwagi. Tak, tu nikt go szukać nie będzie. A nawet jeśli, to przecież rzadko będzie tu bywał. Otworzył drzwi i zdjął tabliczkę, wrzucając ją do kominka. Dwa tysiące septimów za takie miejsce. Jak za darmo! Drugie tyle pójdzie na wyposażenie, ale przecież niewiele potrzebuje. Łóżko, stół, krzesło, albo dwa, na wypadek gościa, poza tym jakaś skrzynia, albo szafa. Teraz, gdy ma tyle złota, nie musiał się martwić o pieniądze.
     
     Wrócił do miasta. Droga wiodła przez port. Przechodząc przez keję zerknął na jeden z zacumowanych okrętów. Nie znał się na statkach, ale ten bardzo mu się spodobał. Smukły i zgrabny, kołysał się wolno na martwej fali. To musi być naprawdę piękne przeżycie, żeglować takim statkiem po morzu. Aż przystanął, by przyjrzeć mu się lepiej.
     
     - Piękny, prawda?
     
     Kobiecy, przyjemny w brzmieniu głos, rozległ się za jego plecami. Odwrócił się.
     
     Za nim stała smukła Dunmerka, w lekkim, marynarskim stroju. U pasa wisiał jej miecz, a oczy, mimo przymilnego tonu głosu, pałały ogniem.
     
     - Piękny – potwierdził.
     
     - Taaak – odparła, podchodząc bliżej. – Piękny i dzielny. Jest szybki jak wicher i żadna fala nie zdoła wedrzeć się na pokład. To prawdziwy król oceanu.
     
     Podeszła całkiem blisko i spojrzała mu prosto w oczy.
     
     - I jest mój! – syknęła. – Więc trzymaj się od niego z daleka. Jeśli tylko zobaczę cię za blisko mojego statku, rozwalę ci głowę!
     
     - Spokojnie – odparł zdziwiony nagłą zmianą nastroju. – Tylko go podziwiam. O co ci chodzi?
     
     - Nie mam ochoty z tobą rozmawiać – syknęła znów. – Trzymaj się z daleka, to nie stanie ci się krzywda.
     
     Wzruszył ramionami i poszedł w stronę bramy miasta. Stuknięta jakaś!
     
     Miał zamiar udać się z powrotem do dzielnicy handlowej, by kupić jakieś meble, ale pamiętając o swoim zadaniu, najpierw przeszedł z dzielnicy świątynnej do Arboretum, gdzie znajdowała się brama na most, prowadzący do Tajemnego Uniwersytetu.
     
     Uniwersytet, podobnie jak port i garnizon, był oddzielnym obiektem, zlokalizowanym poza murami miasta. Miał jednak własny mur i wyglądał jak jego miniaturka. Straż uniwersytecka, zamiast hełmów, nosiła kaptury, jak magowie. List polecający od Jauffrego zastąpił mu przepustkę.
     
     - Znają mnie tam pod imieniem Edmunda – mówił Jauffre, wręczając mu list. – Dla nich jestem uczonym mnichem z Brumy. Zapamiętaj i nie zdradź im, kim jestem.
     
     - Za kogo mnie masz, Mistrzu? – Mario wybałuszył oczy.
     
     - Za nowicjusza! – Jauffre roześmiał się rubasznie i klepnął go w plecy. – Części przekaż Bothiel. Jest Bosmerką, łatwo poznasz. Tam nie ma wielu Leśnych Elfów. I jeśli będziesz miał jakieś pytania, możesz jej zadać. Dobrze byłoby, gdybyś spytał o ten kamień pieczęci. Może da się go jakoś wykorzystać?
     
     Za bramą znajdował się dziedziniec, a za nim wejście do budynku. Już w holu ujrzał wysoką Bosmerkę, rozmawiającą o czymś z niemłodą już Argonianką. Obie miały na sobie szaty magów. Podszedł bliżej i ukłonił się.
     
     - Nazywam się Marius Cetegus i przysyła mnie brat Edmund z Brumy…
     
     - Och, Edmund! – uśmiechnęła się Bosmerka. – Jest mi miło powitać jego posłańca. Zawsze przynoszą dobre nowiny.
     
     - Tym razem również taką przynoszę – odwzajemnił uśmiech. – Edmund poprosił mnie, abym odzyskał części do jakiegoś mechanizmu…
     
     - Masz na myśli planetarium? – wpadła mu w słowo Bosmerka.
     
     - Tak to się chyba nazywa – odrzekł niepewnie. – Edmund mówił mi, ale niewiele znam się na tym wszystkim i nie zapamiętałem nazwy. Wiem tylko, że potrzebujesz, pani, tego.
     
     Wręczył jej zawiniątko. Bosmerka niecierpliwie rozsupłała je i aż błysnęły jej oczy, gdy ujrzała złociste, dwemerskie części.
     
     - Cudownie! – zaśmiała się jak dziecko, po otrzymaniu nowej zabawki. – Planetarium znów będzie działać! Poczekaj tu – szepnęła tajemniczo. – Albo nie, przyjdź jutro. To może trochę potrwać.
     
     I znikła za masywnymi drzwiami.
     
     Mario zdziwiony wymienił spojrzenia z Argonianką, jednak nic z jej oczu nie wyczytał. Gadzie twarze miały zupełnie inną mimikę niż ludzkie czy elfie i nierzadko ludzie mieli kłopoty, by się z nimi porozumieć. Poza tym, wciąż czuł irracjonalny lęk przed Argonianami. Jako dziecko bardzo bał się Argonian. Khajitów również, ale Argonian w szczególności.
     
     - Czy ja jestem rasistą? – spytał kiedyś ze łzami w oczach.
     
     Stary Myśliwy pogładził go wtedy po czuprynie i uspokajał.
     
     - Nie, nie jesteś rasistą – mówił. – Poznasz ich bliżej, przyzwyczaisz się, to przestaniesz się bać. To są istoty myślące, tak samo jak my. Boisz się ich, bo inaczej wyglądają. Gdyby mnie niedźwiedź zmasakrował twarz, też wyglądałbym strasznie, ale przecież wciąż byłbym tym samym człowiekiem.
     
     - Ale ja się ich boję! – wybuchnął płaczem. – Oni są tacy straszni. Jak smoki!
     
     - Smoków już nie ma i raczej nie będzie – odparł Stary Myśliwy. – Smoki czyniły wiele zła. A Argonianie nie są źli. Zdarzają się źli, jak wszędzie, ale większość jest dobra.
     
     Sam nie wiedział, skąd wziął się ten lęk. Może dlatego, że żył głównie w Colovii, gdzie Argonian prawie nie było. A może w porzuceniu go w lesie maczał palce jakiś jaszczur i niemowlę to zapamiętało? Nikt tego nie wiedział. A Stary Myśliwy mylił się. Mario nie okazywał wprawdzie strachu i traktował ich tak samo jak innych mieszkańców Tamriel, ale w sercu wciąż czuł przed nimi lęk i rodzaj obrzydzenia. Wstydził się tego, ale nie potrafił nad tym zapanować.
     
     Panował jednak nad swoim zachowaniem. Skłonił się więc Argoniance, zanim wyszedł. Ona również odkłoniła mu się uprzejmie.
     
     Dobra, teraz na zakupy! Kto może tu sprzedawać tanie meble? Poszedł do dzielnicy handlowej i zaczął rozglądać się po sklepach. Przy okazji zaszedł do apteki i kupił kilka fiolek zagęszczonej uzdrawiającej mikstury. Tego nigdy dosyć. Gdy spytał alchemiczkę, kto może mu sprzedać używane meble, uśmiechnęła się.
     
     - „Towary Trzech Braci”– odparła pewnym głosem. – Verusowie mają dobrze zaopatrzony magazyn. Na pewno coś znajdą. A jeśli nie tam, to w komisie „Prawie Nowe” u Jensine. Możesz też sprawdzić u Thoronira, w „Pełnej Sakiewce”, chociaż tam byłabym ostrożna – wydęła wargę. – Nie wiadomo, skąd pochodzą jego towary.
     
     Postanowił omijać sklep owego Thoronira. Gdyby okazało się, że właściciel handluje kradzionymi towarami, straż mogłaby zrobić na niego nalot, a potem sprawdzać również jego klientów. Wizyta straży, to ostatnia rzecz jakiej potrzebował. Zaszedł więc do Jensine. Była to młoda jeszcze kobieta, o miłych rysach twarzy, ale bardzo otyła, co odbierało jej połowę uroku.
     
     - Brak ruchu – pomyślał Mario. – Albo nuda i ciągłe podjadanie…
     
     W Cyrodiil nie brakowało żywności, zwłaszcza w takim mieście jak to, ale otyłość spotykało się rzadko. Jeśli już, to u starców. Cesarski styl życia promował sprawność i umiarkowanie w jedzeniu.
     
     Spytał o używane łóżko, próbując się nie roześmiać. Wyobraził sobie bowiem masywne łoże właścicielki sklepu.
     
     - Nie prowadzę tutaj mebli – odrzekła. – Ale jeśli chcesz urządzić dom, mam tu naczynia, talerze, koce, derki, sztućce…
     
     Rada wydała mu się słuszna. Kupił trochę pościeli, naczyń i innych drobnych sprzętów. A także lekkie, płócienne ubranie, w bardzo dobrym stanie. Zawinął wszystko w szary koc i związał w zgrabny tobół, z którego wystawał jedynie kij od miotły. Tak obładowany, zaszedł do sklepu obok. Bracia Verusowie istotnie mieli wielki magazyn. Jeden z nich, Sergius, zaprosił go do środka i pokazał całkiem pokaźny stos mebli. Były tam i fotele, i krzesła, i łoża ze złoconymi nogami, błyszczące stoły, rzeźbione szafy i komody. Stało to wszystko jedno na drugim, nieco zakurzone, ale, jak zapewniał Sergius Verus, wszystko naprawione, wyremontowane i w doskonałym stanie.
     
     - Udzielamy gwarancji – poinformował go. – Jeśli coś będzie zepsute, wymienimy na inne.
     
     Mario aż pokręcił głową.
     
     - Nie stać mnie na takie luksusy – przybrał zbolały wyraz twarzy. – Poszukuję czegoś naprawdę skromnego.
     
     - Mamy towar dla każdego – skłonił się Sergius z galanterią. – Również dla uboższych. I zapewniam cię, że każdego klienta traktujemy z takim samym szacunkiem. Pokazałem ci ten towar, bo sądziłem, że ktoś, kogo stać na szklaną zbroję, zechce czegoś wytworniejszego. Ale jeśli nie, proszę tędy, tu mamy proste meble.
     
     Mario ruszył za nim, czerwieniąc się. Oczywiście, popełnił niewybaczalny błąd! Paraduje w szklanej zbroi, wartej majątek, a zachowuje się jak żebrak.
     
     - Właśnie dlatego proszę o coś skromnego – spróbował wyjaśnić sytuację. – Straciłem na nią sporo septimów i niewiele mi zostało. Za lepszymi meblami rozejrzę się, gdy lepiej stanę na nogi.
     
     Sergius potrząsnął tylko uprzejmie głową, dając mu do zrozumienia, że nie wścibia nosa w cudze sprawy. Był kupcem z krwi i kości. Taka zachcianka klienta, a on jest od tego, by ją spełnić. Zaprowadził go do innego pomieszczenia, nieco mniejszego, gdzie stały skromne meble z surowego drewna.
     
     - O, o to właśnie mi chodzi – uśmiechnął się Mario.
     
     - Może nie wyglądają pięknie, ale zapewniam cię, że są równie użyteczne jak tamte – odezwał się kupiec.
     
     Mario zakupił u niego solidne łóżko, dwie skromne komody, bez żadnych ornamentów, takiż kredens i regał z kilkoma półkami, zamiast szafy. Jedynym droższym elementem była dębowa, mocna skrzynia z okuciami i dobrym zamkiem.
     
     - Wezmę jeszcze to – wskazał na kwadratowy, nieduży, ale ciężki stół.
     
     Dwa drewniane krzesła, w bardzo dobrym stanie, Sergius podarował mu za darmo.
     
     - Tylko mi tu zawadzają – udał zniecierpliwienie. – Dla bogaczy za skromne, dla uboższych za eleganckie. Leżą mi tu od kilku miesięcy i nikt nie chce ich kupić. Chętnie się ich pozbędę. Jeśli ich nie weźmiesz, jeszcze dziś napalę nimi w kominku. Mam ich już serdecznie dosyć.
     
     Mario roześmiał się i podziękował. Sergius spytał jeszcze o adres, pod który ma dostarczyć meble i zapewnił, że dziś jeszcze wszystko będzie na miejscu. Trochę mu się wydłużyła twarz, gdy dowiedział się, że trzeba to zanieść aż do dzielnicy portowej, dokładnie na drugim końcu miasta.
     
     - Zapłacę za transport – zaofiarował się Mario.
     
     - Nie, nie – Sergius podniósł obie ręce, jakby chciał go zatrzymać. – Transport w granicach miasta jest u nas zawsze gratis. Może to i dobrze, bo moi tragarze zaczynają obrastać w tłuszcz – mrugnął porozumiewawczo. – Poza tym, nie ukrywam, że obsługiwanie kogoś takiego jak ty, to dla mnie zaszczyt. Prawdziwy bohater!
     
     Mario zbladł. Czyżby kupcy wiedzieli już, kim jest? Wieści o zniszczeniu Kvatch dotarły i tutaj, ale był pewien, że nikt nie powiąże go z obrosłą już legendą postacią Bohatera z Kvatch. A tym bardziej o jego członkostwie w zakonie Ostrzy, co bardzo pokrzyżowałoby mu szyki.
     
     - Zaszczyt? – uniósł brwi, siląc się na spokój. – Dlaczego?
     
     - Ech, skromnisiu – Sergius Verus roześmiał się jowialnie. – Myślisz, że nie wiem, komu zawdzięczamy pozbycie się tej bandy zbójów? Strażnicy przez tydzień o niczym innym nie rozmawiali!
     
     - Ach, o to chodzi? – uśmiechnął się z ulgą, przypominając sobie swój pierwszy czyn po wyjściu z więzienia. – To nic takiego. Zwykli zbóje. Silni tylko, gdy są razem. W pojedynkę słabeusze.
     
     - Być może, ale nasze karawany od razu poczuły się bezpieczniej. Potraktuj to jako skromny wyraz wdzięczności.
     
     Mario podziękował z uśmiechem.
     
     Gdy wyszedł z gościnnego sklepu, chwycił swój tobół i z niemałym mozołem zaniósł go do dzielnicy portowej. Ponieważ do wieczora było jeszcze trochę czasu, uznał, że najlepiej będzie spędzić go z pożytkiem. Zabrał się za sprzątanie. Skończył akurat wtedy, gdy ktoś zapukał do jego drzwi. Okazało się, że to czterej tragarze przynieśli meble. Za kilka septimów zgodzili się wnieść je do środka i ustawić jak należy, po czym odeszli, ocierając spocone czoła. Mario z zadowoleniem rozejrzał się po swoim domu. Jeszcze nie mógł w to uwierzyć. Naprawdę miał dom! Pierwszy w swoim życiu.
     
     Rzucił się na łóżko. Zaskrzypiało lekko pod jego ciężarem. Uśmiechnął się sam do siebie. Po spotkaniu z Baurusem wyśpi się we własnym łóżku. Ciekawe, jakie to uczucie…
     
     Baurus… Z westchnieniem zwlókł się z barłogu. Nie ma czasu na wylegiwanie się. Zbliżał się wieczór, czas żeby spotkać się z młodym Redgardem. Postanowił pójść tam bez rzucającej się w oczy zbroi, w zwykłym, płóciennym ubraniu. Zostawił sobie tylko daedryczny miecz u pasa. Dopóki tkwił w pochwie i nikt nie widział kształtu jego ostrza, nie budził niczyjego zainteresowania. Resztę uzbrojenia schował w skrzyni. Powtórzył w myślach, co powiedział mu Jauffre.
     
     - Zajdź pod wieczór do wyszynku Luthera Broada. To w dzielnicy Elfie Ogrody. Wiesz, gdzie?
     
     - Znajdę – uspokoił go Mario.
     
Cesarskie Miasto. Dzielnica Elfie Ogrody. W oddali widoczna oberża Luthera Broada


     - A teraz słuchaj uważnie – mistrz zniżył głos. – Nie rzucaj się Baurusowi w objęcia, tylko usiądź w pobliżu i złóż normalne zamówienie. Udawaj, że go nie znasz. Gdy spojrzy na ciebie, zagadaj. Ale rzuć jakąś obojętną uwagę. O czymkolwiek. O pogodzie, o winie, o knajpie – nieważne. Ważne, czy Baurus się z tobą zgodzi. Jeśli przytaknie, możesz nawiązać kontakt, ale dyskretnie. Spytaj, czy możesz się przysiąść, bo nie lubisz jeść sam, albo coś w tym rodzaju. I wtedy możecie pogadać. Ale jeśli Baurus zaprzeczy, nie ciągnij tematu. Zostaw go w spokoju i nie zagaduj. Wtedy musisz tam przyjść następnego dnia i spróbować jeszcze raz. Rozumiesz?
     
     - Chyba tak – bąknął Mario.
     
     - Chyba?! – głos arcymistrza stał się ostry. – Proste jak włócznia strażnika. Mówisz „ładna pogoda dzisiaj”. A Baurus albo mówi „tak, rzeczywiście, bardzo miło dzisiaj” i wtedy się przysiadasz. Albo odpowiada, że to bardzo źle, bo rolnicy narzekają na suszę i wtedy udajesz, że go nie znasz. Wcinasz swoją zupkę, płacisz i wynosisz się. Jasne?
     
     - Tak jest, mistrzu – Mario skinął głową.
     
     - Nareszcie… I chyba nie muszę wspominać, że w Cesarskim Mieście dowodzi Baurus. Jest bardziej doświadczony i zna zasady, których ty się dopiero musisz nauczyć. Więc obserwuj go uważnie. Może się czegoś od niego nauczysz.
     
     - Tak jest… 
     
     Teraz, gdy szedł ulicami Cesarskiego Miasta, chciało mu się śmiać. Gdy tylko wstąpił w szeregi Ostrzy, Jauffre zaczął zachowywać się, jakby stracił do niego połowę cierpliwości. Niby nic dziwnego – przedtem był sprzymierzeńcem, teraz jest dowódcą. Ale Mario nie przejmował się tym zbytnio, znając prawdziwe myśli mistrza, choć i tak śmieszyła go ta nagła zmiana.
     
     Gospoda nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ot, wyszynk jak każdy inny. Niewielki i trochę ciemny wewnątrz, ale jak wszystkie w tym mieście, zadbany i czysty. Właściciel okazał się być starszawym, jowialnym jegomościem. Mario kupił mały kufel piwa i zapiekaną w piecu bułkę z szynką i owczym serem, po czym rozejrzał się po sali.
     
     Baurus siedział przy kontuarze i popijał z kamiennego kubka jakiś parujący płyn. Mario ledwo go poznał. Widział go przedtem jedynie w zbroi i hełmie. Teraz Redgard miał na sobie zwykłe, mieszczańskie szaty. Z poprzedniego uzbrojenia pozostał mu jedynie zakrzywiony miecz, wiszący u pasa, co nie było niczym niezwykłym, jako że nawet niektórzy mieszczanie nosili broń. Wyglądał tak zwyczajnie, że nikt niewtajemniczony nie zwróciłby na niego uwagi. Postronny mógł wziąć go za strażnika po służbie, albo wędrowca, których w Cesarskim Mieście zawsze było wielu. Nawet swą akavirską katanę miał teraz przytroczoną do pasa, a nie zatkniętą za pas, jak to mieli w zwyczaju Ostrza. Gdy Mario wchodził, zerknął na niego bez zainteresowania, ale lekkie uniesienie brwi świadczyło o tym, że go poznał. Pod oknem rozsiadł się inny gość, w zaciekawieniu przeglądający strony jakiejś księgi, co chwilę jedynie sięgający po kufel, by upić z niego łyk. Więcej ludzi w oberży nie było. Pomny wskazówek Jauffrego, łyknął piwa i skinął z zadowoleniem głową.
     
     - Dobre piwo tu mają – rzekł ni to do siebie, ni do Baurusa.
     
     Ten jednak uśmiechnął się i skinął głową. 
     
     - Tak, całkiem niezłe – odrzekł. – I odpowiednio chłodne.
     
     - Można się do ciebie przysiąść?
     
     - Dlaczego nie – Baurus zachęcił go gestem. – Też nie lubię wieczerzać sam.
     
     Z westchnieniem ulgi Mario usiadł na wysokim stołku obok niego. Okazało się jednak, że ulga była przedwczesna.
     
     - Widzisz tego tam pod oknem? – szepnął Baurus. – Muszę cię prosić o przysługę.
     
     - Jestem już jednym z was – odparł Mario, również szeptem. – Po prostu rozkazuj.
     
     - Domyśliłem się – odparł. – Zagadałeś dokładnie tak, jak szkolił nas mistrz. Pogadamy o tym później, teraz posłuchaj uważnie. Za chwilę stąd wyjdę. Ty zostań. On prawdopodobnie pójdzie za mną. Wtedy ty musisz pójść za nim. Muszę dowiedzieć się, co zrobi. Żeby nie łazić za daleko, pójdę po prostu do piwnicy. Tam jest wygódka, więc nie będzie to wyglądało podejrzanie.
     
     - Rozumiem – Mario skinął głową. – Znasz najnowsze wieści?
     
     - Później – odrzekł z naciskiem Baurus. – Teraz po prostu zrób co mówię.
     
     - Jestem gotów – odrzekł Mario.
     
     Trzeba przyznać, że Baurus był dobrym aktorem. Pogawędzili półgłosem o nic nie znaczących sprawach, po czym Redgard dopił swój ziołowy napar i wstał, dziękując mu za towarzystwo. A potem wolnym krokiem udał się za róg, gdzie znajdowały się masywne drzwi do piwnic.
     

Karczma Luthera Broada


     Mario starał się z całych sił zachowywać zwyczajnie. Mimo to, gdy gość w pod oknem podniósł głowę, poczuł falę gorąca, zalewającego mu policzki. Gość niby to od niechcenia wstał, dopił piwo i schował księgę do płóciennej torby. Przyjrzał się uważnie Mariusowi. Mario skinął mu uprzejmie głową, po czym odwrócił wzrok, i sięgnął po swój kufelek. Kątem oka widział jednak niemłodego już, chudego, długowłosego Cyrodiilijczyka, jak wolnym i niby to niedbałym krokiem kieruje się ku piwnicy, bezwiednie zaciskając pięści. Gdy zniknął za rogiem, Mario zręcznie i bezszelestnie wstał ze swego stołka i przylgnął do ściany. Nieznajomy otworzył drzwi od piwnic. Mario, schowany za rogiem, nie widział tego, ale powiedział mu o tym słuch. Poczekał, aż drzwi się zamkną, po czym zręcznie znalazł się przy nich i przytknął do nich ucho. Usłyszał stłumiony okrzyk. Nie namyślając się wiele, wyszarpnął miecz z pochwy i gwałtownie otworzył drzwi. Za nimi znajdowały się schody, skręcające w lewo, Skoczył w dół, gotów do zadania ciosu, ale widok, jaki zastał, zdumiał go tak, że na oka mgnienie zamarł w bezruchu. Stojący między beczkami Baurus, z mieczem w dłoniach, bronił się przed osobnikiem, zakutym w czarno-czerwoną zbroję i długi, daedryczny buzdygan, o czterech ostrzach, ukształtowanych tak, żeby zadawać groźne rany. Kultysta zamierzył się z siłą, o jaką nigdy Mario nie podejrzewałby człowieka tak niewielkiej postury. Baurus z trudem odbił cios, bowiem między beczkami było zbyt ciasno, aby mógł wziąć rozmach. Niewiele się namyślając, Mario z całej siły uderzył go w głowę.
     
     Daedryczny miecz, ostry jak brzytwa, bez trudu przebił przywołaną zbroję, która w jednej chwili się rozwiała. Napastnik upadł na schody i jak szmaciana lalka, zaczął toczyć się po schodach, znieruchomiawszy dopiero u stóp Baurusa. Ten spokojnie schował miecz do pochwy.
     
     - Dzięki – szepnął.
     
     - Niezbyt to honorowo, prawda? – Mario skrzywił usta. – Uderzyłem go z tyłu.
     
     - On mnie też – uspokoił go Redgard. – Stałem odwrócony między beczkami, gdy zaatakował bez ostrzeżenia. Tyle tylko, że ja się tego spodziewałem. Nie przejmuj się.
     
     Obaj obrzucili go wzrokiem. Rana na głowie nie była głęboka, bowiem przywołany hełm osłabił cięcie, ale z pewnością śmiertelna. Czaszka była w tym miejscu strzaskana.
     
     - Dobra robota – mruknął Baurus. – Przy okazji, cieszę się, że cię widzę – skrzywił usta. – Złapałeś mnie w złym momencie.
     
     - Dowiedziałeś się czegoś? – spytał Mario, również chowając miecz.
     
     - Tak, choć nie za wiele – Baurus skinął głową. – Asasyni, którzy zabili cesarza, byli częścią daedrycznego kultu, znanego jako Mityczny Brzask. Najwyraźniej wielbią daedrycznego pana Mehrunesa Dagona. Tropiłem ich agentów w Cesarskim Mieście – wskazał głową na zwłoki. –  Zgaduję, że to zauważyli…
     
     Podniósł wzrok na Maria.
     
     - A ty, jakie przynosisz wieści?
     
     Mario westchnął przeciągle.
     
     - Wróg ma amulet – szepnął zrezygnowany.
     
     - Co?
     
     Baurus zmełł w ustach jakąś bezgłośną klątwę i potrząsnął głową.
     
     - Zabrali go Jauffremu? – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Rzeczy mają się gorzej niż myślałem. Nie masz jakiejś lepszej wiadomości?
     
     - Mam – odparł Mario. – Znalazłem Martina Septima, dziedzica Uriela.
     
     Coś na kształt ulgi przemknęło przez twarz młodego Redgarda.
     
     - Dzięki Talosowi, żyje! – westchnął. – Czyli wciąż mamy w ręku jeden element układanki. Martin Septim, mówisz… Przywrócimy go na tron. To jest przysięgły obowiązek wszystkich Ostrzy.
     
     Przez chwilę stali nieruchomo, po czym Baurus schylił się ku zwłokom i zaczął je przeszukiwać. Poza księgą w sakwie, nie znalazł niczego interesującego.
     
     - „Komentarze do Misterium Xarxes” – przeczytał tytuł. – Pióra Mankara Camorana. Tom pierwszy. Nic mi to nie mówi.
     
     Mario zerknął mu przez ramię. Księga była wydana bardzo starannie, a każdy rozdział opatrzony ozdobnym, czerwonym inicjałem. Chwycił ją i przebiegł wzrokiem po kilku pierwszych zdaniach.
     
     - „Bądź pozdrowiony, nowicjuszu i poznaj najpierw zapewnienie: Mankar Camoran był kiedyś taki jak ty: śniący, niemądry, protonimiczny…” Jaki? Co to znaczy?
     
     - Nie mam pojęcia – Baurus wzruszył ramionami. – Czytaj dalej, może się wyjaśni.
     
     - „My, śmiertelnicy, żyjemy we śnie – te same wrota urodzenia, taki sam, z wyjątkiem symbiozy z naszymi matkami, aby ćwiczyć i tym samym zbliżyć się, aż w końcu możemy na nowo spojrzeć w nasze serca, bez strachu, że pozostaniemy w tyle…” To jakiś bełkot! „W tej chwili niszczymy go na zawsze i wchodzimy do posiadłości Lorda Dagona…”
     
     Mario zadrżał.
     
     - Daedryczny kult Mehrunesa Dagona – stwierdził Baurus. – Potwierdzają się moje obserwacje. Może z tej księgi dowiemy się czegoś o nich?
     
     - Z tego bełkotu? – Mario pokręcił głową, próbując czytać dalej.
     
     - Za długo tu siedzimy – przerwał mu Baurus. – Postudiujesz ją później. Ale jeszcze lepiej zrobisz, jeśli poprosisz o to eksperta.
     
     - Znasz jakiegoś?
     
     Baurus skinął głową.
     
     - Na Tajemnym Uniwersytecie jest pewna uczona. Ma na imię Tar-Meena. Ekspert od daedrycznych kultów. Dlaczego nie zabrać do niej tej księgi i zobaczyć, co ona z nią zrobi?
     
     - Można jej ufać?
     
     - Można, ale trzeba rozmawiać w cztery oczy. Nie podejrzewam żadnego z magów, ale lepiej zachować ostrożność.
     
     - Dobrze, tak zrobię – odrzekł Mario. – Mam tam na jutro umówioną wizytę w innej sprawie, zleconej przez mistrza, więc nie wzbudzę podejrzeń. A ty?
     
     - Ja nadal będę śledził siatkę Mitycznego Brzasku – odrzekł. – Jak się czegoś dowiesz, możesz mnie znaleźć u Luthera Broada. Obmyślimy, co dalej.
     
     Pożegnał go przyjacielskim „Niech cię Talos prowadzi”. Mario wyszedł na zewnątrz i na chwilę stanął w miejscu. Elfie Ogrody były dzielnicą mieszkalną, prawdziwą sypialnią Cesarskiego Miasta. Stały tu wysokie, kilkupiętrowe kamienice, a między nimi kręciło się mnóstwo ludzi, jak to zwykle wczesnym wieczorem. Lubił takie chwile. Lubił pogodne wieczory w tym mieście. Zwłaszcza w tej dzielnicy, pełnej ludzi, albo w Arboretum, gdzie oszałamiający zapach kwiatów mieszał się z wonią kory, którą wysypano niektóre rabaty. Chłonął przez jakiś czas atmosferę miasta, zanim skierował się w prawo, w kierunku dzielnicy Plac Talosa, gdzie stały najbardziej ekskluzywne kamienice. Zerknął w stronę monumentu, przedstawiającego smoka i podążył do bram, prowadzących do dzielnicy świątynnej, również pełnej mieszkalnych kamienic. Tam znajdowało się wyjście do Portu. Szedł wolno, rozglądając się jak turysta, który widzi miasto po raz pierwszy. On wprawdzie bywał tu często, ale po raz pierwszy wydało mu się ono tak piękne. Sam nie wiedział, dlaczego. Nawet, gdy znalazł się w porcie, w białym przedmurzu i kamiennym molo odnalazł piękno. Wieża strażnicza wydała mu się monumentalna i dostojna. Ba, podobały mu się nawet biedne, drewniane chatki, poza przedmurzem, a zwłaszcza jedna.
     
     Dopiero, gdy stanął przed jej drzwiami, w głowie zamajaczyła mu myśl.
     
     - To dlatego, że w tym mieście jest mój dom!

4 komentarze:

  1. O tak, rozumiem go- posiadanie własnego "kąta" sprawia, że zupełnie inaczej wygląda dane miasto.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwłaszcza, że to jego pierwszy dom w życiu. Nigdy go nie miał.

      Usuń
  2. Zajęty człowiek, ale znalazł czas, żeby się urządzić. Poszło mu szybciej niż mi odświeżanie salonu. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak się ma dużo gotówki, a małe wymagania, to można się urządzić w tempie ekspresowym. Ja bym umiał (tylko0 tej gotówki brak), ale jak do głosu dojdą wszelkie Koleżanki Małżonki, to człowiek urządza się całe życie, bo jedno skończy, to zaraz musi brać się za drugie.

      Usuń