Do budynku uniwersytetu udał się późnym rankiem, ale Tar-Meeny nie zastał. Spotkał się za to z Bothiel, uradowaną, jak dziecko, obdarowane wymarzoną zabawką. Od razu zaciągnęła go do dużego, zaciemnionego pomieszczenia.
- Podziwiaj swoje dzieło – uśmiechnęła się. – Oczywiście, zbudowały to całe pokolenia uniwersyteckich magów, wykorzystując precyzyjne, dwemerskie mechanizmy, ale bez części, które nam dostarczyłeś, stało to bezużytecznie. Więc masz w tym ogromny udział.
Rozbłysły delikatne lampy, rozmieszczone dookoła, nieco tylko rozpraszające mrok. Ujrzał jednak, że komnata jest okrągła i wysoka, a jej środek stanowi jakieś ogromne, złociste urządzenie, pełne trybów, wysięgników i innych mechanicznych elementów. W pierwszej chwili sądził, że to jakiś dwemerski monument, bo też czuł się trochę jak w świątyni. Jego kroki odbijały się takim samym echem, jak w świątynnej nawie. I ta cisza… Nie dochodził tutaj gwar z zewnątrz.
Dookoła komnaty biegł chodnik, również wykonany z gęstej, złocistej kraty, na tyle grubej, że nie uginała się pod jego ciężarem. W jednym miejscu znajdował się łukowaty taras, wysoki na półtora wzrostu człowieka. Bothiel, jak trzpiotka, chwyciła go za rękę i zaciągnęła na górę.
- Uruchom to – zachęciła go. – Zobacz to w pełnej krasie.
I wskazała mu duży, prostokątny przycisk na czymś, co wyglądało jak pulpit. Z wahaniem położył na nim dłoń i nacisnął.
Cisza ustąpiła miejsca hałasowi. Niezbyt głośnemu, ale tak nagłemu i tak zwielokrotnionemu przez echo, że w pierwszym odruchu podniósł ręce do uszu. Mechanizm ożył. Tryby zazgrzytały, dźwignie poruszyły się, a kolumna, podtrzymująca całość, wydała z siebie dźwięk, brzmiący jak westchnienie i zaczęła się obracać. Jednocześnie ponad urządzeniem niezwykłym obrazem zabłysła kopuła sklepienia.
- To jest niebo! – stwierdził osłupiały. – To przecież najprawdziwsze niebo!
Oto bowiem obraz, wyświetlony na kopule, przybrał wygląd nocnego nieboskłonu. Wyraźnie widział znajome gwiazdozbiory i mgławice. A w kopule poruszały się kule, wyobrażające planety. Poznał od razu, którą jest Nirn, otoczony dwoma księżycami. Dziwne, większy obracał się wokół planety, a mniejszy wokół większego… Tylko dlaczego Nirn też krąży wokół…
- To jest słońce – uśmiechnęła się Bothiel. – Tak, dobrze słyszysz. W centrum znajduje się słońce, a Nirn krąży wokół niego, obracając się dookoła własnej osi. Księżyce zaś krążą wokół Nirnu, ale w specyficzny sposób. Masser krąży wokół planety, ale Secunda jest w zasadzie księżycem Massera.
- Sadziłem, że to Nirn stoi w miejscu – bąknął nieśmiało.
- Wielu tak sądzi – potwierdziła Bosmerka. – Ale to nieprawda. W środku jest słońce. Popatrz teraz.
Niebo nieco przygasło, za to rozbłysła ognista lampa w samym środku układu, jakby słońce nagle zaświeciło.
- Nirn krąży wokół słońca – mówiła dalej Bothiel. – I obraca się. Zwróć uwagę, że przez to raz oświetlony jest z jednej, a raz z drugiej strony. Wiesz, co to znaczy?
- Dzień i noc! – zawołał olśniony. – To dlatego mamy dzień i noc!
- Brawo – roześmiała się Bothiel. – A teraz zwróć uwagę na księżyce. Spróbuj wyobrazić sobie, że stoisz na tym Nirnie, w urządzeniu – wskazała planetarium. – Zauważysz wtedy, że patrząc stamtąd, księżyce raz są oświetlone całkowicie, raz jedynie w połowie, innym razem widać jedynie jego cienki rąbek, albo nawet nie widać ich w ogóle. To właśnie dlatego. One nie świecą, tylko odbijają światło słońca.
- To dlatego mamy fazy księżyców… - znów wybąkał zdumiony.
To była niezwykła chwila. Zrozumiał w niej tak wiele, w dodatku w tak krótkim czasie. Patrzył olśniony w błyszczące, metalowe kule, przepełniony niezmierzoną radością. Jak cudownie jest zrozumieć świat! Rozumiał dotąd zwierzęta, rozumiał las, wiedział dlaczego pada deszcz, wiedział co oznacza poranna mgła i skąd bierze się rosa. Ale gwiazdy i księżyce były dla niego czymś niewyobrażalnym, właściwym bogom. Nawet Stary Myśliwy nie wiedział o nich zbyt wiele. Nauczył go oceniać czas i kierunek, na podstawie ich położenia, a także przewidywać pogodę według intensywności ich światła, ale to wszystko. Nie umiał wyjaśnić mu istoty sprawy. Tę zrozumiał dopiero teraz i zdumiał się nad jej genialną prostotą.
Planetarium w Cesarskim Mieście |
I nagle dotarło do niego, że jest ktoś, kto tę doskonałość chce zniszczyć. I otrzeźwiło go to.
- Pani – skłonił się Bosmerce. – Jestem niezmiernie wdzięczny za otworzenie mi oczu. Czy mogę zadać ci kilka pytań również o inne rzeczy?
- Oczywiście – Bothiel uśmiechnęła się zachęcająco. – Muszę jednak uprzedzić, ze nie na każde pytanie wolno mi odpowiedzieć. Magia to sztuka tajemna, zatem niektóre rzeczy muszą pozostać tajemnicą. O co chcesz spytać?
- O kilka magicznych przedmiotów, które udało mi się zdobyć.
I wyjął z sakwy oba kamienie pieczęci.
Bothiel zaskoczona wzięła je do rąk.
- Nie pytam, skąd je masz – szepnęła. – Rozumiem, że ty też możesz mieć swoje tajemnice. Ale strzeż się. Te kamienie nie pochodzą z naszego świata. Wibrują potężną magią i nie jest to dobra magia. Oba są jak klejnoty duszy, ale zawierają też zaklęcie. To niezwykłe. Można przy ich pomocy zakląć jakiś przedmiot i wcale nie jest do tego potrzebny żaden magiczny katalizator. One mają zaklęcia już w sobie! Ten – podniosła prawą dłoń, w której tkwił kamień z błękitną poświatą – jest związany z błyskawicami. Jeśli nałożysz to zaklęcie na pancerz, będzie cię częściowo przed nimi chronił. Jeśli na broń, będzie zadawać dodatkowe obrażenia od wyładowań. Natomiast ten drugi jest szczególnie mroczny. Zawiera magię, właściwą wampirom. To zaklęcie, nałożone na broń, wysysa z ofiary siły witalne. I robi to szybko. Jak wampir.
Z obrzydzeniem oddała mu oba kamienie.
- A to? – podał jej pierścień, znaleziony w Otchłani.
- Zdumiewające – otworzyła szeroko oczy. – Pierścień ochronny, niezwykle cenny. Chroni przez błyskawicami i magią błyskawic.
- Tak jak tamten kamień?
- Nie… On chroni… Czy to możliwe? Tak, on chroni całkowicie! Czekaj… Włóż go na palec.
Podała mu pierścień, a on posłusznie wsunął go na palec. I wtedy Bothiel niespodziewanie uderzyła w niego potężnym wyładowaniem.
- Co robisz? – krzyknął przerażony, odruchowo odskakując.
Ale Bothiel uderzyła jeszcze raz. Błyskawice uderzyły w jego ciało, ale nie zrobiły mu krzywdy.
- Rozumiesz? – spytała Bothiel. – Nic ci się nie stało! Nic! Ten pierścień chroni całkowicie. Z tym pierścieniem na palcu żaden atronach burzy, ani żaden inny mag, miotający błyskawice, nie jest w stanie ci zaszkodzić. Noś go zawsze. Nigdy nie zdejmuj. Tam, skąd masz te kamienie, bo domyślam się, skąd je masz, atronach burzy jest czymś bardzo pospolitym.
Skłonił jej się w podziękowaniu. Oczy rozbłysły mu jak u drapieżnego zwierzęcia. Teraz stał się jeszcze silniejszy. I wykorzysta magię Mehrunesa Dagona przeciwko niemu samemu.
- W takim razie, ten kamień jest mi niepotrzebny – spojrzał na jeden z kamieni pieczęci. – Chcesz go? Może ci posłużyć do badań.
- Nie chcę – odrzekła Bothiel, wzdrygając się bezwiednie. – To mroczna magia. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Nie boję się jej, ale chcę zachować czystość. Dla mnie to ważne. Nie pozbywaj się go tak łatwo. Kto wie, może ci się jeszcze przydać.
Skłonił się i pożegnał, chowając okrągły kamień do sakwy.
* * *
Z Tar-Meeną spotkał się dopiero przed południem. Była to stara już Argonianka, ale wciąż krzepka i w dobrym zdrowiu. Spojrzała na niego swymi gadzimi oczami, ale niczego z tego spojrzenia nie wyczytał. Argonianie w ogóle byli trudni w kontaktach. Zupełnie inne twarze, inne oczy, inna mimika, w dodatku bardzo ograniczona. Nigdy nie można było domyślić się, w jakim są nastroju. Spojrzenie, które wyglądało groźnie, mogło być w zamierzeniu całkiem przyjazne i odwrotnie. Sztywne, gadzie szczęki nie umiały się krzywić w uśmiechu, ani złośliwym grymasie. Pozostawała modulacja głosu, ale i to było jedynie czymś w rodzaju sygnału, wysyłanego świadomie przez Argonianina, który wcale nie musiał być prawdziwy. Dość, że w kontaktach z nimi Mario zachowywał daleko posunięty dystans i odruchowo każdego z nich traktował jak kogoś, kto łatwo może go oszukać.
Przedsionek Tajemnego Uniwersytetu - to tutaj Mario spotkał się z Tar-Meeną |
To wszystko jednak nie przeszkodziło mu w zachowaniu odpowiednich manier. Skłonił się grzecznie, aczkolwiek nie uniżenie, pozostając w ukłonie przez chwilę, odpowiednio długą do wieku Argonianki i jej wysokiej pozycji. Ta odkłoniła mu się, choć nie wstała, co w jej wieku było najzupełniej zrozumiałe i w żaden sposób nie stanowiło nietaktu, zwłaszcza wobec kogoś tak młodego. Mario pozdrowił ją i przedstawił się. Argonianka przez chwilę świdrowała go wzrokiem.
- A, ty musisz być tym, o którym dostałam wiadomość… - odezwała się skrzekliwym, nieco zachrypniętym głosem.
Przez głowę młodzieńca przebiegła burza. Jaką wiadomość? Od kogo? Od szpiegów Mitycznego Brzasku, czy od Baurusa? Nie uszło to uwadze Tar-Meeny. Coś jak wesoły błysk zamigotał w jej oczach.
- Jak mogę ci pomóc? – spytała, modulując swój głos na ciepłą nutę.
- Chodzi mi o informacje – odrzekł niepewnie. – Potrzebuję informacji… o Mitycznym Brzasku.
Przekrzywiła głowę, w geście zrozumienia.
- Wiesz o nich? – pokiwała głową. – Jeden z najbardziej sekretnych daedrycznych kultów.
Wstała i wolnym krokiem podeszła do niego całkiem blisko.
- Niewiele o nich wiadomo – zniżyła głos. – Podążają za naukami niejakiego Mankara Camorana, którego zwą Mistrzem. Mroczna postać sama w sobie… Obawiam się, że wiele ci nie pomogę. Sama niewiele o nich wiem. Co konkretnie chcesz wiedzieć?
- Znalazłem jedną z ich książek – zademonstrował tom, zabrany napastnikowi. – Próbowałem czytać, ale nic z tego nie rozumiem.
- A, tak – skinęła głową, rzuciwszy okiem na księgę. – „Komentarze do Misterium Xarxes”. Cudownie… Jesteś zatem naukowo zainteresowany daedrycznymi kultami?
Jej wzrok był tak przenikliwy, że Mario poczuł się nieswojo. Wiedział, że nie wolno mu wyjawić za wiele, ale zdawał sobie tez sprawę, że ma przed sobą doświadczoną mistrzynię sztuk magicznych i żadna prawda się przed nią nie ukryje. Postanowił powiedzieć prawdę.
- Nie, nie do końca. Ja… Ja muszę ich znaleźć.
Gardło Tar-Meeny zatrzęsło się lekko, gdy parsknęła śmiechem.
- Znaleźć ich, co? – spytała pobłażliwym tonem, po czym odwróciła się od niego i podreptała kilka kroków w stronę ławki. – Nie będę dalej wścibiać nosa. Oficjalny biznes i tak dalej… – usiadła z ciężkim westchnieniem. – Przywykłam do współpracy z Ostrzami, nie martw się.
Mario zadrżał.
- Dlaczego wspominasz o Ostrzach? – spytał ostrożnie.
Argonianka znów parsknęła śmiechem.
- Ech, wy… Ludzie. Tak łatwo czyta się w waszych twarzach. Skąd ten pąs na twoich policzkach? Skąd te nagle spocone skronie? Skąd ta zmarszczka na czole? Ech, naprawdę nie musisz się martwić. Członka waszej organizacji wyczuwam z daleka. Czy nie od nich dowiedziałeś się o mnie? Czy polecaliby kogoś, niegodnego zaufania?
Mario odetchnął nerwowo. Czuł się zagubiony.
- Współpracujesz z Ostrzami? – spytał.
- Od dawna – odparła Tar-Meena. – A mimo to, nie zdołaliśmy ocalić cesarza… No cóż, nie po to przyszedłeś, żeby przeżywać żałobę. Chcesz ich znaleźć. Nic więcej nie mów, to wystarczy. Domyślam się nawet, dlaczego. W każdym razie, nie będzie to łatwe.
Zerknęła na księgę, którą Mario trzymał w ręce.
- To pierwszy tom, prawda? – spytała.
Mario przytaknął.
- Trochę sama studiowałam pisma Mankara Camorana, przynajmniej te, które mogłam znaleźć – odezwała się w zamyśleniu. – Z tekstu jasno wynika, że „Komentarze” wydano w czterech tomach, ale ja widziałam tylko dwie pierwsze części. Jestem pewna, że jego pisma zawierają ukrytą wskazówkę do lokalizacji sekretnej świątyni Mitycznego Brzasku, poświęconej Mehrunesowi Dagonowi. Ci, którzy znajdą tę ukrytą ścieżkę, udowodnią, że stali się godni wstąpienia w szeregi kultu Mitycznego Brzasku. Odnalezienie świątyni jest pierwszym testem.
Spojrzała na niego.
- Ale jeśli chcesz ich znaleźć – dodała cicho – będziesz potrzebował wszystkich czterech tomów „Komentarzy”.
Mario poczuł, że policzki zaczynają mu płonąć.
- Wszystkich czterech… - powtórzył bezwiednie. – A gdzie mogę znaleźć te książki?
- Jedna jest tutaj – odrzekła, wstając. – Chodź za mną.
Zaprowadziła go do dużego pomieszczenia na piętrze, całego obstawionego półkami, pełnymi najróżniejszych woluminów. Nietrudno było zgadnąć, że właśnie znalazł się w uniwersyteckiej bibliotece. I aż pokręcił głową ze zdumienia. Nie miał pojęcia, że na świecie jest aż tyle ksiąg.
Tymczasem Tar-Meena podeszła do jednej z półek i sięgnęła z niej tom, bardzo podobny do tego, który trzymał w ręku.
- Możesz dostać biblioteczną kopię tomu drugiego – podała mu wolumin. – Obchodź się z nim ostrożnie, proszę. Jak już powiedziałam, nigdy nie widziałam tomu trzeciego, ani czwartego. Nie wiem, gdzie ich szukać. Ale jeśli mogę coś poradzić, spróbuj w „Pierwszym Wydaniu”. To księgarnia w dzielnicy handlowej. Phintias, właściciel, wspomaga różnych specjalistycznych kolekcjonerów. Może wiedzieć, gdzie je znaleźć.
Ruszyli ku wyjściu.
- Członkowie kultu rozrośli się w siłę – mówiła po drodze. – Nie stało się to z dnia na dzień. Musieli używać tych ksiąg, zatem musiały być dostępne. Jeśli chodzi o rzadkie księgi, Phintias jest ekspertem. Kto wie, może nawet będzie miał jedną z nich.
- Czy jeśli znajdę te księgi – potarł niepewnie nos. – Mam na myśli… Mnie być może one niczego nie powiedzą. Czy mogę dalej liczyć na twą pomoc?
- Oczywiście – pokiwała głową. – Sama jestem ciekawa tych dwóch ostatnich tomów. Gdyby udało ci się je zdobyć, to uniwersytet będzie twoim dłużnikiem. Chociaż… Wczoraj Bothiel oświadczyła, że już nim jest.
Tym razem uśmiech w jej głosie był wyraźny. Pożegnali się ciepło.
Gdy tylko Mario stanął na moście miedzy uniwersytetem a murami miasta, zaraz ogarnęły go wątpliwości. Czuł, że powinien czym prędzej udać się do księgarni, ale to, co powiedziała mu Bothiel, całkowicie opanowało jego myśli. Wampirza magia, zaklęta w kamieniu pieczęci! Przecież jeśli nałoży to zaklęcie na miecz, zyska niezwykle skuteczną i groźną broń!
Skierował się więc w stronę portu i swej skromnej chatki. Przez całą drogę rozmyślał. Niewiele wiedział o zaklinaniu, ale coś tam słyszał. Wiedział, że zaklinanie przedmiotu polegało na nałożeniu na niego zaklęcia. Zaklęcie trzeba było znać i umieć się nim posługiwać. To pierwszy warunek. Po drugie, potrzebny był naładowany kamień duszy. Im większą duszę zawierał klejnot, tym silniej można było zakląć przedmiot. I potrzebny był jeszcze magiczny katalizator, specjalny warsztat do zaklinania, jakiego nigdy nie widział na oczy i z pewnością nie umiałby się nim posługiwać. Ale Bothiel twierdziła, że w przypadku kamienia pieczęci warsztat, ani zaklęcie nie były potrzebne. Zaklęcie już tkwiło w kamieniu. Trzeba było je tylko przenieść na broń, wraz z magicznym ładunkiem. A jak? Tak samo, jak podładowywał zaklętą broń, przy pomocy zwykłego klejnotu duszy. To potrafił nawet on.
Gdy spiesznym krokiem dotarł do swej chatki, otarł pot z czoła i starannie zaryglował drzwi. Po chwili daedryczny miecz i kamień pieczęci leżały już przed nim na stole. Zrobił kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić, po czym przytknął kamień do ostrza. Jeszcze kilka oddechów i wizualizacja. Wyobraził sobie, że z każdym oddechem energia z kamienia przesuwa się w stronę miecza. Jeszcze jeden wydech, nieco mocniejszy, niż pozostałe i… Kamień rozwiał się w powietrzu, za to ostrze błysnęło krwistoczerwoną poświatą. Udało się! Z zadowoleniem chwycił za rękojeść i uniósł miecz nad głowę. Po wniknięciu zaklęcia, poświata przygasła, ale pozostał ledwo dostrzegalny, opalizujący blask. Z zadowoleniem machnął mieczem raz i drugi. Tak, to była broń godna Bohatera z Kvatch! Miecz, wykuty w Otchłani, z zaklęciem z Ochłani, użyty przeciwko Otchłani.
Z namaszczeniem chwycił miecz w obie dłonie, tak że spoczywał na nich, jakby miał zamiar go komuś podarować. Taki miecz musi mieć imię. Widział kiedyś, jak rycerze nadają imiona swoim mieczom, pamiętał, co wtedy mówili. Uniósł więc miecz ponad głowę, jakby ofiarowywał go jakiemuś bóstwu.
- „Miecz Wampira” – szepnął wzruszony. – Oto jedyna rzecz większa od ciebie!
* * *
Przez cały wieczór próbował zagłębić się w lekturę dzieł Mankara Camorana. Były jednak napisane tak kwiecistym i skomplikowanym językiem, że niemal każde zdanie musiał czytać kilkakrotnie, bo po drodze gubił jego sens. Poza tym, treść wydała mu się miałka i płytka. Zawierała zapewnienia, że czytelnik przez samą chęć wstąpienia do sekty, staje się częścią elity, górującej nad resztą tłumu. Potem następowała obietnica raju. A potem ciąg zdań, z których trudno było wyłapać jakikolwiek sens, poza tym, że napisano je bardzo patetycznie. Zniechęcony odłożył pierwszy tom na półkę i sięgnął po drugi. Był jeszcze trudniejszy. Mówił o przemianie, jaka dokona się w człowieku, gdy wstąpi w szeregi Mitycznego Brzasku i chwale, jaką ześle na niego Mehrunes Dagon. Tyle zrozumiał między zdaniami, bo zapisy nadal były rozwlekłe, przesadne i zawiłe. Dla niego wyglądały jak zupełne bzdury, bez ładu i składu, a nawet wspólnego kontekstu. Tylko chory umysł mógł się tym zachwycić.
- Możliwe, że po prostu jestem za głupi – mruknął sam do siebie.
A tu trzeba nie tylko zrozumieć sens, ale jeszcze znaleźć ukryte wskazówki. Księga mówiła o czterech kluczach do świątyni. I to akurat zrozumiał. Cztery klucze to cztery tomy. Ale to wszystko. Niczego więcej nie znalazł.
Odłożył książkę i zdmuchnął świece, po czym założył ręce za głowę i wyciągnął się w łóżku. Czyżby Mityczny Brzask składał się z samych tuzów intelektu? Przecież żeby cokolwiek z tego pojąć, a jeszcze do tego znaleźć ukrytą wskazówkę, trzeba być geniuszem! On nie potrafił nawet przebrnąć przez te zapiski, a co dopiero odszukać ich ukryty sens. Może trzeba je studiować latami? Może wtedy nachodzi człowieka olśnienie? A jednocześnie ukryte treści wsączają się w mózg czytelnika, zatruwając go i czyniąc z niego bezwolne narzędzie w rękach okrutnego, daedrycznego pana…
Nawet nie wiedział, kiedy zmorzył go sen.
Rankiem wstał trochę później niż zamierzał. Wykąpał się w jeziorze, które rozlewało swe wody tuż pod jego domem, po czym zaparzył sobie ziół i zjadł śniadanie, z kawałka ciemnego chleba i owczego, wędzonego sera. A potem przypasał miecz, chwycił sakwę i wyszedł przed dom, kierując się w stronę miasta. Przeszedł obok statku, który tak bardzo mu się podobał, Przeszedł blisko. Bardzo blisko, udając, że nie zauważa wściekłego spojrzenia Dunmerki. Od kiedy jego daedryczny miecz przemienił się w „Miecz Wampira”, przybyło mu pewności siebie. Nie był jeszcze dobrym szermierzem, ale już sobie jako tako radził. Przeszedł przez Centrum, obok Pałacu Cesarza, obrzucając go smutnym spojrzeniem. Pusty pałac i wspomnienie Uriela Septima nieco go przygnębiły, ale tylko na chwilę, bowiem wyobraził sobie Martina w gronostajowym płaszczu, jak wstępuje w jego progi, by objąć należne mu dziedzictwo. A on i Baurus zaciągają pod bramą wartę honorową…
„Pierwsze Wydanie” było znaną w mieście księgarnią i introligatornią. Placówka ta znajdowała się niedaleko bramy, więc gdy tylko wyszedł z Centrum, od razu zauważył szyld. Nieco onieśmielony, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Sklep był przestronny i jasny. Wiadomo, książek nie kupuje się po ciemku. Wysoki właściciel wyglądał dostojnie i poważnie, choć nie miał więcej niż czterdzieści lat. Czuprynę miał wciąż ciemną i gładko przyczesaną, a oczy spoglądały na niego bystro i bez nachalnej ciekawości.
- Czym mogę służyć? – spytał, gdy Mario podszedł do lady.
- Poszukuję pewnej księgi – odezwał się Mario, wstydząc się własnej nieśmiałości. – Jedna z mistrzyń na Tajemnym Uniwersytecie wspomniała, że może tutaj uda mi się ją znaleźć. „Misterium Xarxes”.
Phintias uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, ale błysk zrozumienia odbił się w jego oczach.
- Chyba masz na myśli „Komentarze do Misterium Xarxes” Mankara Camorana – uśmiechnął się. – „Misterium Xarxes” to dzieło daedryczne i jeśli gdzieś jeszcze istnieje, to z pewnością głęboko ukryte, być może w Otchłani.
- Tak, istotnie – przytaknął Mario, przepraszającym tonem.
- Częsty błąd – pocieszył go Phintias ciepłym głosem. – To dzieło występuje w czterech tomach. Dwa pierwsze tomy są rzadkie, ale można się na nie natknąć od czasu do czasu.
Mario odruchowo chciał odpowiedzieć, że ma już dwa pierwsze tomy, ale ugryzł się w język. Nie wolno mówić za wiele.
- Trzeci i czwarty – ciągnął Phintias – są właściwie nie do zdobycia.
Mario poczuł, jak oblewa go zimny pot.
- Potrzebuję właśnie tomu trzeciego i czwartego – jęknął.
Phntias westchnął i dotknął czoła.
- Tak się składa, że mam tutaj kopię tomu trzeciego…
Mario podniósł głowę i spojrzał na niego z nadzieją. Jednak Phintias wciąż miał zasępioną minę.
- Ale obawiam się, że jest to… specjalne zamówienie – Phintias rozłożył ręce. – Już zapłacone przez innego klienta. Przykro mi.
- Bardzo mi zależy – poprosił Mario. – Zapłacę każdą cenę! Choćby dwa, a nawet trzy razy tyle, co tamten klient.
Phintias uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- To nie kwestia pieniędzy – oświadczył polubownie. – Moja księgarnia ma renomę, wyrobioną przez pokolenia. Nie mogę jej stracić w ten sposób. Gwinas byłby strasznie niezadowolony, gdyby to znikło, kiedy przyjdzie to odebrać. Tak więc, przykro mi, nie mogę ci pomóc.
- Gwinas?
- Nie znam go osobiście – odrzekł Phintias. – To jakiś uczony z Valen. Bosmer, zapewne. Bardzo chciał dostać trzeci tom „Komentarzy” Camorana. Przebył długą drogę z Puszczy Valen, specjalnie po to, by ją u mnie odebrać. Nie mogę go zawieść.
Mario westchnął i ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Ale możesz się z nim spotkać – podpowiedział Phintias. – Powinien się tu zjawić… Prawdę powiedziawszy, spóźnia się już na to spotkanie. Miał przybyć przedwczoraj, ale zdaję sobie sprawę, że z Valen droga daleka i takie opóźnienie nie jest niczym szczególnym. Mogę was umówić, gdy tu przybędzie. Może zgodzi się ją odsprzedać, choć na twoim miejscu nie robiłbym sobie wielkich nadziei. Bardzo mu na niej zależało. Ale może pozwoli ci chociaż do niej zajrzeć, coś skopiować, porobić notatki, albo przeczytać interesujący cię fragment.
Mario pokiwał głową. Ktoś, kto decyduje się na tak daleką podróż, tylko po to, by odebrać zamówioną księgę, z pewnością jej nie sprzeda.
Tymczasem Phintias, widząc jego zawiedzioną minę, zapewnił Maria, że poprosi Gwinasa, aby spotkał się z nim w księgarni, w południe.
- Zachodź do mnie codziennie o tej porze – zaproponował. – Spodziewam się go lada dzień. A jeśli nie będzie chciał tutaj, poproszę go, by wyznaczył inne miejsce i przekażę ci tę wiadomość.
- Nie wiem, jak dziękować – Mario skłonił głowę.
- Och, to nic takiego – uśmiechnął się Phintias i mrugnął łobuzersko. – Uwierz mi, że uprzejmość w zawodzie kupca bardzo popłaca.
Spytał go jeszcze o imię i jeszcze raz zapewnił, że przekaże wiadomość przybyszowi z Valen, gdy tylko ten zajdzie do jego księgarni. Mario podziękował, ale ze sklepu wyszedł ze spuszczoną głową.
No nie wiem, czy dobrze zrobił przedstawiając się w tej księgarni.
OdpowiedzUsuńOkaże się, prawda? :)
UsuńA na ksero nie może sobie odbić? :D :D :D
OdpowiedzUsuńPrądu nie było.
Usuń