Rozdział XXXI

     Spał jak kamień. Obudziło go dopiero szarpnięcie za ramię. Otworzył nieprzytomnie oczy. Wzrok miał tak rozmazany, że nie poznał, kto go budzi. Dopiero po chwili udało mu się skupić wzrok na ciemnej twarzy przyjaciela. Odezwał się obrażonym tonem.

     - Teraz mnie budzisz? – ziewnął. – Nie mogłeś poczekać jeszcze chwilki? Już miałem ją pocałować…

     - Co ty bredzisz? – spytał Baurus.

     - Śniła mi się – ziewnął Mario i przetarł oczy.

     - Kto?

     - Nie wiem – wzruszył ramionami, podnosząc głowę. – Ale była ładna i nie broniła się.

     - Jauffre kazał mi cię obudzić – Baurus zmienił ton na bardziej rzeczowy. – O zachodzie słońca masz przyjść do Wielkiej Sali na naradę z cesarzem.

     - Z cesarzem? – powtórzył Mario i usiadł na posłaniu. – O zachodzie słońca? To po co budzisz mnie teraz? Ona miała takie długie, czarne włosy… I takie śliczne dołeczki w policzkach…

     - Bo do zachodu niewiele zostało – roześmiał się Redgard. – Przechrapałeś cały dzień. Masz akurat tyle czasu, żeby się wykąpać i przebrać. No i posprzątać, bo tu służby nie ma.

     - Dobra, zaraz wstaję – Mario znowu ziewnął. – Daj mi chwilę, muszę się obudzić. Chociaż żal. Gdzie ja spotkam taką drugą?

     Baurus wesoło błysnął oczami i wyszedł, zostawiając go samego. Mario niechętnie podniósł się na nogi, po czym schylił się po elementy zbroi i poukładał je na stojaku. A potem chwycił ubranie na zmianę i powlókł się do łaźni.

     Czerwone słońce zaglądało przez okno, gdy umyty, przebrany i wściekle głodny pojawił się w Wielkiej Sali. Martin, Jauffre i Steffan siedzieli przy stole i cicho o czymś rozprawiali. Gdy wszedł, Steffan skinął na niego, by do nich dołączył. Gdy tylko to zrobił, na stół przyniesiono im wieczerzę.

     - Mamy coś – Jauffre nie krył zadowolenia. – Martin odkrył, że otwarcie Raju Camorana jest możliwe. Ale lepiej, nich sam ci o tym opowie.

     - Rozszyfrowałem część rytuału – oznajmił Martin. – „Xarxes” wymienia cztery przedmioty, potrzebne do rytuału, ale na razie rozszyfrowałem tylko jeden z nich. To krew daedrycznego władcy.

     Mario o mało nie udławił się kawałkiem ryby.

     - A jak niby mamy to zdobyć? – spytał zdumiony.

     - To właśnie będzie twoje następne zadanie – oznajmił Jauffre. – Słuchaj uważnie.

     Spojrzał pytająco na Martina. Ten uśmiechnął się lekko.

     - Nie dosłownie – odparł. – Tak naprawdę wiadomo, że daedryczne artefakty powstały z esencji Daedrycznego Pana i czerpią z niej swoją moc. Tu chodzi właśnie o tę moc, a nie o krew w sensie dosłownym.

     Mario rozejrzał się po pozostałych.

     - Czyli chodzi o zdobycie daedrycznego artefaktu?

     - Zgadza się – potwierdził Jauffre.

     - Niełatwa sprawa – Martin pokiwał głową. – Ale możliwa. Ten artefakt będzie nam, niestety,  powierzony na krótko, bowiem rytuał wymaga jego zniszczenia. W praktyce znika on z naszego świata i pojawia się w Otchłani, ale w naszym świecie nie pojawi się przez długi czas. Więc nie przywiązuj się do niego zbytnio.

     Mario wciąż bezradnie rozglądał się po pozostałych, jakby szukał u nich pomocy.

     - Ale… Ale jak to można zrobić? – wybąkał.

     - I pomyśleć, że byłem kiedyś powiernikiem Róży Sanguine – Martin westchnął przeciągle. – Teraz właśnie by nam się przydała. I tak więcej z niej było kłopotu niż pożytku. No cóż, przepadła i trzeba zacząć od zera.

     - Mam zostać daedrycznym kultystą? – Mario poczuł, że robi mu się zimno.

     - Bez przesady – mruknął Jauffre. – Zresztą nie ma na to czasu. Daedryczny artefakt możesz otrzymać od samego Daedrycznego Pana. Jeśli wykonasz zadanie, jakie na ciebie nałoży, da ci go w nagrodę, jako symbol przymierza.

     - Czyli mam służyć daedrom? – Mario zacisnął zęby.

     - Nie służyć – zaprzeczył łagodnie Martin. – Musisz tylko wykonać dla któregoś z daedrycznych książąt zadanie, jakie na ciebie nałoży. Jedno zadanie. Niestety, nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakie ono będzie. Przygotowałem ci mapkę, na której zaznaczyłem niektóre daedryczne kapliczki. Udaj się do którejś z nich i spytaj, czego daedra pragnie. Nie zawsze będą to czyny chwalebne, więc jeśli mogę coś poradzić, wybierz sobie kogoś odpowiedniego. Nie wszystkie daedry są złe.

     - A jak już będziesz wiedział, czego daedra chce – wtrącił się Steffan – to sam ocenisz, czy możesz podjąć się tego zadania, czy szukać innego.

     - Trzeba uważać – Jauffre skinął głową. – Niektóre będą chciały, żebyś popełnił zbrodnię.

     Mario zadrżał. Przed oczami pojawił mu się Argonianin, którego zabił w podziemiach Mitycznego Brzasku. Wiedział, że tego widoku nie zapomni nigdy. Martin zerknął na niego troskliwym wzrokiem. Domyślił się, co go dręczy. Dlatego też odezwał się głosem ciepłym i kojącym.

     - Spróbuj u Azury – wskazał na mapie miejsce gdzieś w górach. – Jej się chyba nie obawiasz? To najszlachetniejsza daedra pod słońcem. Albo u Meridii, niedaleko Skingrad. Nie wiem dokładnie gdzie, ale taki tropiciel jak ty chyba ją znajdzie. Na północ od Anvil jest kapliczka Malacatha. Też nie jest taki zły, jakby się wydawało. Surowy, ale nieobce jest mu poczucie sprawiedliwości. Z kolei, jeśli wyruszysz na południe, możesz spotkać kapliczki Peryite, Nocnicy i Sheogoratha. Ale tu już musisz być ostrożny. Nie wiadomo, czego będą chcieli. Nocnica może zażądać jakiejś kradzieży. Sheogorath… Wolę nie myśleć. Na pewno zażąda czegoś równie szalonego jak on sam. Choć niekoniecznie niemoralnego. Peryite, no cóż, też jest zagadką. Pamiętaj jednak, że jesteś teraz wojownikiem, najprawdopodobniej zażądają więc czegoś właściwego twojej profesji. Pytanie, czy zgodnego z twoim sumieniem.

Kaplica Azury w górach Jerall

     - W okolicach Cesarskiego Miasta jest kapliczka Clavicusa – dodał Jauffre. – Niedaleko traktu do Skingrad. Tylko tego akurat nie polecam. Zwykle proponuje śmiertelnikom układy, których ci żałują do końca życia.

     - Na wschód od Brumy jest kapliczka Namiry, ale głęboko w lesie, trudno znaleźć – dodał Steffan

     - Też trudno ją polecić – mruknął Jauffre. – Zwykle żąda czegoś równie paskudnego jak ona sama.

     - Jednym słowem – skwitował Steffan, – czeka cię długa podróż.

     Mario w zamyśleniu pokiwał głową.

     - Martin jest głową naszego planu – uśmiechnął się Jauffre. – Ale ty jesteś jego ramieniem. Dobraliście się, nie ma co… Kiedy wyruszasz?

     - Jak się trochę bardziej ściemni – odrzekł Mario. – Coś wiadomo o tajemniczych bramach z tego listu? Dla mnie brzmiało to groźnie.

     - Bo jest groźne – odrzekł Martin. – Wróg chce związać nasze siły, otwierając kilka bram. A gdy uwikłamy się w walkę, otworzy następną, jakąś specjalną. Chce zniszczyć Brumę, jak kiedyś zniszczył Kvatch. Na szczęście, nie jest gotowy i jeszcze długo nie będzie.

     - Skąd wiesz?

     - Wszystko wskazuje na to, że Dagon nauczył się doceniać ludzi – westchnął Martin. – Okazali się trudniejszym przeciwnikiem niż przypuszczał. Dotąd otaczał nas pogardą i nie liczył się z nami, ale mocno pokrzyżowaliśmy mu plany. W zasadzie, poza morderstwem Uriela Septima i kradzieżą Amuletu Królów, nic mu się nie udało. A daedry są wprawdzie okrutne, ale to wciąż na pół dzikie, niesforne i niczego nie szanujące stworzenia. Trudno nad nimi zapanować. Tylko strach zmusza je do posłuszeństwa, a bez dyscypliny nie ma armii. Poza tym, tak jak ty czułeś się w Otchłani, tak one czują się tutaj. Zagubione i zdezorientowane. Przypuszczam, że teraz nastąpi prawdziwy wysyp Wrót Otchłani. Początkowo w głuszy, potem blisko miast.

     - Staraj się zamknąć ich jak najwięcej – odezwał się poważnym głosem Jauffre. – Jeśli to będzie możliwe, bierz kogoś ze sobą i pokaż mu, jak to się robi.

     - Nigdy nikogo w pobliżu nie ma – mruknął Mario.

     - Logiczne – Jauffre skinął głową. – Zwłaszcza, gdy Wrota Otchłani otworzą się w głębi lasu. Ale ludzi jest wielu, a bramy będą otwierać się coraz bliżej miast. Prędzej czy później trafi się okazja. Kapitan Burd już zgłosił się na ochotnika. Jeśli brama otworzy się w pobliżu Brumy, będziesz miał cały oddział pomocników.

     - Ludzie muszą zrozumieć, że wroga można pokonać – odrzekł Martin. – Jeśli zobaczą to na własne oczy, przestaną uciekać, a chwycą za broń.

     - Tego właśnie nie przewidział Mehrunes Dagon – Jauffre potarł łysinę. – Sądził, że ludzi ogarnie panika i uciekną w popłochu, więc łatwo będzie ich pokonać. I pewnie tak by właśnie było, gdyby nie wmieszał się w to najpierw Savlian Matius ze swoimi ludźmi, potem ty, a za wami jeszcze kilku ochotników.

     - Bohater z Kvatch – uśmiechnął się Steffan. – Tak cię ludzie nazywają. Jesteś dla nich wzorem. Niejeden zapragnie być taki jak ty. Naucz każdego, kto się nada. Szczerze mówiąc, nasi ludzie dziwią się, że jeszcze tego nie zrobiłeś.

     Mario nie potrafił ukryć niezadowolenia.

     - To nie takie proste – mruknął. – A raczej proste, ale trudne. Tam po prostu trzeba umieć się skradać. W Otchłani, oddział pomocników bardzo szybko zamieni się w oddział martwych pomocników. Trzeba umieć stać się niewidzialnym, a nie szarżować z podniesionym mieczem. Tam siła na nic się nie zda. Daedry i tak są od nas silniejsze.

     - Ty potrafisz…

     - Tak, ja to potrafię, ale ja wychowałem się w lesie i uczyłem się tego całe życie. Skradam się, jak tylko pamiętam. Nawet gdy idę środkiem ulicy, odruchowo wstrzymuję nogi przed uderzeniem o bruk. Inaczej chodzić chyba już nie umiem.

     Zamilkł i odetchnął głęboko.

     - Ale gdy tylko trafi się okazja, zabiorę kogoś do Otchłani – oznajmił. – To mogę wam przysiąc.

*          *          *

     Kończył się męczący, upalny dzień. I kończyła się dzisiejsza służba Rufusa, konnego strażnika, patrolującego okolice. Słońce już zachodziło i od strony lasu czerwony blask bił po oczach. Rufus mrużył oczy i odwracał głowę od rażącego światła i prawdopodobnie dlatego właśnie nie od razu zorientował się, co się dzieje. Poza tym, był już zmęczony po całym dniu w siodle i jego umysł nie pracował tak sprawnie jak zawsze.

     Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było szare cielsko jakiegoś potwora, leżące na poboczu. Zrazu wydało mu się, że to truchło ogra, ale gdy jego idący stępa koń podszedł bliżej, Rufus stwierdził, że stwór w ogóle nie przypomina górskiego stworzenia. Miał długi i masywny ogon i wydłużoną paszczę, w której tkwiły klocowate zęby. Zsiadł z konia i kręcąc głową podszedł do nieruchomego cielska. Nie musiał zgadywać. Widział już takie potwory na obrazkach. Wiedział, że to nieżywy daedrot, nieproszony gość z Otchłani. Przyczyna śmierci też nie była dla niego zagadką, bowiem z głowy stwora wystawało kilka strzał. Przezwyciężając obrzydzenie, pochylił się i dotknął pomarszczonej, nagiej skóry potwora. Była zimna i twarda, jakby zginął stosunkowo niedawno, może pół dnia temu, może nawet mniej. 

     Wstał i przez chwilę zbierał myśli, po czym zawrócił do konia i chwycił za uzdę, drugą ręką klepiąc go po szyi.

     - Spokojnie – mruknął ni to do niego, ni to do siebie samego. – Maszkara nie żyje. Swoją drogą, jestem ciekaw, kto go załatwił.

     Często rozmawiał sam ze sobą. Od kilku lat samotnie patrolował coloviańskie szlaki i zwykle nie miał do kogo otworzyć ust. Rozmawiał więc z koniem, zwykle zwierzając mu się ze swych zmartwień, zadowolony, że ten mu nie przerywa i może się wygadać. Czasami mówił do niego o tym, co czuje, albo co miałby ochotę właśnie teraz zjeść. Bywało jednak, że mówił też sam do siebie, często spierając się sam ze sobą. Wtedy mógł przynajmniej liczyć na odpowiedź. Tak było i tym razem.

     - Jesteś ciekaw, co? – mruknął znowu. – No, to rozejrzyj się trochę, może go spotkasz. Oby jeszcze żył…

     Zaciągnął wierzchowca na pobocze i zarzucił wodze na wystającą gałąź. Nie spętał go jednak, nauczony doświadczeniem z przeszłości. Wodze owinął wokół gałęzi, ale nie związał ich. Dzięki temu, koń mógł się w razie potrzeby uwolnić jednym mocniejszym szarpnięciem łba, gdyby zaatakował go niedźwiedź, albo ogr.

     - Wrócę niebawem – szepnął, poklepując końską szyję. – Taką mam nadzieję…

     Ruszył w las, rozglądając się uważnie. I nagle do jego umysłu dotarło, że dzieje się coś dziwnego. Zamiast jednego zachodzącego słońca, ujrzał dwa.

     Zamrugał oczami. Nie, to nie złudzenie, naprawdę widział teraz dwa oślepiające światła. Dłuższa chwila minęła, zanim dotarło do niego, że tylko jedno z nich było zachodzącym słońcem. Drugie, gdy mu się przyjrzał, okazało się być zupełnie czymś innym. Był to dziwny ogień, który wyglądał, jakby ktoś niezwykle jasny płomień sprasował na płasko i rozpostarł go między drzewami, niby płócienną płachtę. Drzewami? Nie, to nie były drzewa! To były kamienne filary, o dziwnych kształtach, przypominających pazury.

     Rufus w przeszłości, podczas służby w Legionie, brał udział w niejednej bitwie. Po jednej pozostała mu nawet na ramieniu długa szrama. Był odważny i umiał patrzeć śmierci w oczy. Mimo to, ten widok zmroził w nim krew. Nie widział przedtem takiego zjawiska, ale znał je z opowiadań innych strażników. Wiedział, co to. To były Wrota Otchłani.

     Powoli wysunął miecz z pochwy.

     - No cóż – szepnął. – Każdy kiedyś umiera…

     Nisko oceniał swoje szanse. Znał strażnika, który chwalił się tym, że walczył ramię w ramię z Bohaterem z Kvatch. Od niego wiedział mniej więcej, co trzeba zrobić, by zamknąć tę bramę, ale pojęcie o tym miał raczej mgliste. Mimo to, nie cofnął się, choć całe jego ciało opierało się jego woli. Powoli zaczął iść w kierunku iskrzącej piekielnym ogniem bramie.

     Minął truchło kolejnego potwora. Ten przypominał nieco człowieka, lecz był o wiele większy. Sine, muskularne, niemal nagie ciało naszpikowane było kilkoma strzałami. Stwór leżał twarzą do ziemi, Rufus nie widział więc jego twarzy. Dostrzegł tylko długie, spiczaste uszy, jak u elfa.

     - Dremora – mruknął znów do siebie. – Tak mi się wydaje…

     Wziął głęboki oddech i ruszył w stronę złowrogiej bramy. Wydawała z siebie cichy dźwięk, przypominający trochę szum pary, wydobywający się z imbryka, a trochę pisk, jaki wydają z siebie dwa metalowe pręty, gdy je o siebie pocierać. Budził w nim paniczny lęk. Trzeba było zmuszać się całą siłą woli, by nie wziąć nóg za pas.

     - Miałem dobre życie – szeptał, chcąc zagłuszyć strach, paraliżujący mu nogi. – Nie musiałem ciężko pracować. Cesarstwo dawało mi chleb i dach nad głową. Żyłem na koszt innych, w zamian ofiarując tylko swoje życie. Mam u nich dług i muszę go teraz spłacić. Tak, to będzie dobre epitafium…

     Urwał, bowiem nagle stało się coś dziwnego. Ogień w bramie zgasł, jak zdmuchnięty. Właściwie nie tyle zgasł, co zapadł się sam w sobie, wydając przy tym dźwięk, przypominający nieco uchodzące powietrze z nadętego worka. Jednocześnie rozległ się brzęk jakiegoś żelastwa i w bramie pojawiła się jasnozielona postać. Rufus ścisnął miecz, ale zaraz rozluźnił chwyt, bowiem spostrzegł, że postać nie ma nic wspólnego z daedrami. To był zakuty w zieloną zbroję człowiek. Chyba człowiek… Co dziwne, cały obwieszony był bronią i elementami zbroi, które z wyraźną ulgą rzucił na ziemię, czyniąc sporo hałasu. A po chwili rozległ się jego śmiech.

     Ale nie był to ów serdeczny śmiech, jaki rozlega się przy biesiadnym stole. To był nerwowy śmiech ulgi. Śmiech człowieka, z którego opadło właśnie wielkie napięcie. Trwał zresztą krótko, bowiem wojownik w zielonej zbroi podniósł wzrok i ich oczy nagle się spotkały.

     Nieznajomy znieruchomiał na moment, ale rozpoznawszy zbroję imperialnego strażnika, odetchnął z ulgą. Uniósł dłoń w niemym pozdrowieniu. Rufus odpowiedział tym samym gestem, podchodząc bliżej. Nieznajomy zdjął hełm i przetarł spocone czoło. Ku swemu zdumieniu, Rufus ujrzał młodą twarz mniej więcej dwudziestoletniego mężczyzny, który dopiero wkraczał w dorosłe życie.

     - Witaj – odezwał się nieznajomy. – Co tu robisz?

     - To co zawsze – odparł zdziwiony Rufus. – Patroluję szlak. I napatoczyłem się na Wrota Otchłani, jak sądzę.

     - Zgadza się – sapnął nieznajomy. – To były Wrota Otchłani. Już zamknięte, na szczęście.

     Westchnął z ulgą. Po czym znów podniósł wzrok na Rufusa.

     - Dziwi  mnie, że nie uciekłeś – sapnął. – Ludzie zwykle uciekają na ten widok.

     - Może cywile – burknął Rufus. – Ja jestem weteranem Cesarskiego Legionu i służę w oddziale Imperialnych Strażników Konnych. Nie uciekam nigdy. Zamierzałem tam wejść i spróbować to jakoś zamknąć. Tylko nie zdążyłem…

     - Jakoś – uśmiechnął się wojownik w zielonej zbroi. – Czyli nie wiesz, jak się to robi?

     - Coś tam słyszałem – mruknął Rufus. – Ale jeszcze nie miałem okazji spróbować.

     - Odważny jesteś – nieznajomy skinął głową.

     Rufus uśmiechnął się. Ale nie na dźwięk pochwały. Odgadł, z kim ma do czynienia.

     - Ty jesteś… To ciebie nazywają Bohaterem z Kvatch?

     - To ja – nieznajomy uśmiechnął się zażenowany, wyciągając dłoń. – Nazywam się Marius Cetegus.

     - Octavian Rufus – strażnik uścisnął podaną mu rękę. – To dla mnie zaszczyt, spotkać nieustraszonego wojownika.

     - Nieustraszonego… – burknął Mario. – Dostaję rozwolnienia za każdym razem, gdy przechodzę przez te wrota. Wszyscy się boją. I ja też się boję. I zapewniam cię, jest czego.

     Zamilkł, jakby nie wiedział co powiedzieć. Rufus przyjrzał  mu się uważniej.

     Bohater z Kvatch miał na sobie lekką, płytową zbroję, z jasnozielonego, błyszczącego metalu. Rufus znał ten stop, nazywany przez rzemieślników „szkłem”, z powodu swego niezwykłego połysku. Kirys wykonano z kilku zachodzących na siebie płyt, co umożliwiało swobodę ruchów. Brzegi płyt oklejone były cienkimi paskami miękkiej skóry, dzięki czemu nie hałasowały ocierając się o siebie. Podobnie wykończone były wszystkie ruchome elementy. Zbroja ta musiała kosztować majątek. Rufus wiedział, że sam ten metal jest niezwykle kosztowny. Musiał to więc być ktoś znaczny, jednak na jego tarczy nie widział żadnego herbu.

     - Jesteś już legendą – odezwał się Rufus. – Krążą o tobie opowieści. O twojej odwadze, poświęceniu i bezinteresowności. Jesteś wzorem dla wszystkich mieszkańców Cesarstwa.

     - Nie przesadzaj – odparł Mario, spoglądając na broń, leżącą wokół niego. – Odwaga nie ma z tym nic wspólnego. A bezinteresowność? Może, za pierwszym razem. Potem odkryłem, jak na tym zarobić. Widzisz to żelastwo? Jest wiele warte. Naprawdę wiele. Jak myślisz, skąd mam szklaną zbroję? Musiałbym być co najmniej księciem, żeby ją kupić.

     - Sądziłem, że jesteś – uśmiechnął się Rufus. – Tylko ktoś szlachetnego rodu, od małości przygotowany do wielkich rzeczy, byłby gotów do takich poświęceń.

     - Ty też zamierzałeś to zrobić – Mario schylił się i zaczął zbierać leżącą u jego stóp broń. – Jesteś szlachetnego rodu?

     - No, nie… - zająknął się Rufus.

     - I ja też nie – odparł Mario. – Robię tak, bo tak trzeba. Potem odkryłem, że można na tym zarobić, więc sobie nie żałuję. Dobra broń nam się przyda. Nam wszystkim. A ja, jak każdy, potrzebuję pieniędzy.

     Podniósł z ziemi dwuręczny miecz i podał go strażnikowi. Rufus chwycił długą rękojeść i zważył ciężki oręż w dłoni, po czym machnął nim kilka razy i z podziwem skinął głową.

     - To daedryczna broń – odezwał się Mario. – Do jej wykucia użyto jakiejś magii. Nie tępi się nawet na kamieniach.

     - Co ty powiesz? – zdziwił się Rufus, z szacunkiem dotykając wąskiej, długiej klingi. – Przydałaby mi się taka broń.

     - Tysiąc dwieście septimów i jest twoja – roześmiał się Mario. – Zasługujesz na upust. Normalnie, jest warta dwa razy tyle.

     - Może innym razem – mruknął Rufus, zwracając miecz. – Jak uda mi się okraść jakiegoś bogacza. Masz tu gdzieś konia?

     - Mam – Mario skinął głową. – Za tymi skałkami.

     - Chodź, pomogę ci to załadować – zaofiarował się Rufus. – Niech to będzie mój skromny wkład w walkę z Panem Ciemności. Przy okazji, mogę mieć prośbę?

     - Słucham.

     - Naucz mnie zamykać Wrota Otchłani – poprosił. – Następnym razem sam spróbuję przysłużyć się Cesarstwu.

     - Miałem nadzieję, że to powiesz – roześmiał się Mario. – Oczywiście, powiem ci, co trzeba zrobić. Ale ostrzegam, że tu sama odwaga nie wystarczy.

     Wkrótce obaj wrócili na trakt i wolno razem pojechali w kierunku Skingrad. Przez całą drogę Rufus uważnie słuchał instrukcji swego nowego towarzysza, coraz bardziej go podziwiając. I przysiągł sobie, że następne Wrota Otchłani, jakie napotka, zamknie sam.


4 komentarze:

  1. Chyba nie będzie łatwo znaleźć chętnych do zamykania Wrót Otchłani a chyba jeszcze trudniej będzie ich wyszkolić.

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, mamy już dwóch Zamykaczy. Cięzka robota, ale ten Rufus wydaje się byc dobrym kandydatem.
    To teraz bierzemy sie za zadanie od .... stawiam na Azurę. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozostawię Cię w niepewności. Jak mawiają politycy: Nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam.

      Usuń