Rozdział XXXIII

    Vulcan dokonywał cudów rączości. Potężny, kary ogier, o nieokiełznanym temperamencie, przemierzał kraj w niesamowitym tempie. Gnał przed siebie na złamanie karku. A i tak podróż na południe zabrała mu aż pięć dni, choć w jego możliwościach leżało pokonanie tej trasy nawet w dwa.

     A wszystko przez napotkane w drodze Wrota Otchłani.

     Otwierały się coraz bliżej szlaków. Mario nie musiał już zbaczać w głuszę, by dostrzec ich złowrogi blask. Jedna z bram otworzyła się tak blisko Skingrad, że napatoczył się na nią zaraz po opuszczeniu miasta. Wychynęła spod ziemi w szczególnym miejscu – na spokojnym i odludnym cmentarzu, na rozdrożu. Razem z nią, wywleczone zostały na wierzch ludzkie szczątki, jakby daedrycznemu panu nie dość było pozabijać ludzi, ale jeszcze do tego pragnął zbezczeszczenia ich zwłok. Musiała być widoczna z jakiegoś punktu na murach miasta, bo nie wszystko przysłaniały ściany wąwozu. Ale w pobliżu nikogo nie było. Mario zerknął w stronę wąwozu, mając nadzieję, że ujrzy konnego strażnika. Niestety, ten jechał akurat w przeciwną stronę, uważnie lustrując przydrożne zarośla i nie miał pojęcia, że na drugim końcu drogi dzieje się coś godnego jego uwagi.

     Dwa daedroty i dremora Xivilai – tyle potworów wylazło z bramy. I tyleż zwłok zaścieliło ziemię wokół niej. Tym razem tylko jednego daedrota ustrzelił z łuku. Na dwa pozostałe rzucił się z mieczem. Choć wciąż jeszcze daleko było mu do mistrzów fechtunku, władał nim coraz lepiej, a jego szybkość i zwinność okazały się być dla jego przeciwników śmiertelnie niebezpieczne. Nie czekając, aż pojawi się jakaś pomoc, zagłębił się w Otchłań.

Cmentarz w okolicach Skingrad, zdewastowany przez Wrota Otchłani

     Pierścień Khajitów okazał się bezcenny. To jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że powinien go zatrzymać. Mario likwidował przeciwników zupełnie niezauważony. Jakby był na strzelnicy, z niewielkich odległości, na jakie bez pierścienia nigdy nie odważyłby się zbliżyć. Z bliska trafić było łatwo, toteż kładł swoich przeciwników pokotem, jak jakiś demon śmierci. Jedna, dwie strzały w żywotne części ciała – i najsilniejsze daedry padały jak muchy. Posuwał się naprzód tak szybko, jak nigdy dotąd. Półmrok, panujący w Otchłani, czynił go jeszcze bardziej niewidzialnym, a gdy doszedł już do wieży, wydawało się, że w jej ciemnościach zniknął zupełnie. W dodatku, mając na rękach zaklęte rękawice, on sam widział ich doskonale i to z daleka, nawet przez grube ściany. Dwa razy przemknął obok strażników zupełnie nie zauważony. Aż do samego szczytu żadna daedra nie zorientowała się, skąd padają strzały. W dodatku, wypuszczone z ukrycia, wydawały się ignorować zbroje przeciwników, niemal zawsze znajdując w nich jakąś szparę. Odkryto go dopiero w jasno oświetlonej komnacie Kamienia Pieczęci, gdzie straż pełniło trzech inteligentnych Markynaz, a i to dopiero po uśmierceniu pierwszego z nich. Drugiego zdołał jeszcze poważnie zranić  z łuku, zanim ten go dopadł i zaatakował bojowym młotem. Potężne ciosy ciężkiej broni, z których jeden by wystarczył, by powalić go na ziemię, były na szczęście zbyt powolne i z łatwością ich uniknął. Kilka zadanych przez niego cięć odbiło się wprawdzie od grubej, daedrycznej zbroi, ale magiczny ładunek Miecza Wampira zadziałał mimo to. Dremora zachwiał się i odsłonił głowę. Dwa potężne cięcia samym sztychem dokończyły dzieła. Trzeci Markynaz był magiem i na szczęście specjalizował się w magii błyskawic, przed którymi Maria chronił magiczny Pierścień Burz. I ten padł pod cięciem miecza, choć trzeba było aż dwóch ciosów w głowę, aby go zabić. Na szczęście, poza magiczną laską, nie miał innej broni.

     

Otchłań. Kamień pieczęci, lewitujący na smudze światła

Oprócz Kamienia Pieczęci, Mario wzbogacił się jeszcze o kilka magicznych artefaktów, znalezionych przy ich zwłokach. Pierścień Płomieni, ściągnięty z palca maga, chroniący przed magią ognia, był równie cenny i przydatny jak Pierścień Burz. Znaleziony w czerwonym, zawieszonym u szczytu worku naszyjnik, zgodnie z wygrawerowaną na nim inskrypcją, umożliwiał oddychanie pod wodą. Sam Kamień Pieczęci był skarbem samym w sobie, ale o tym dowiedział się znacznie później, gdy odkrył, jakie zaklęcie w nim uwięziono.

      Zabraną daedrom broń sprzedał jeszcze w Skingrad. Zawrócił do miasta specjalnie w tym celu. Ku jego zdziwieniu, nikt nie zauważył jego udziału w zamknięciu Wrót Otchłani, choć niektórzy widzieli same wrota. Agnete przyjęła broń w depozyt, jak się niegdyś umówili. Do apteki nie wszedł, choć bardzo go tam ciągnęło.

     Po drodze, między Skingrad, a jeziorem Rumare, zamknął jeszcze jedną bramę, która wyłoniła się w lesie. Bez większych problemów, zaledwie raz dobywając miecza. Zmordowany potem do granic przytomności, ledwo trzymając się w siodle szalonego rumaka, sam nie wiedząc kiedy dotarł do stajni w Cesarskim Mieście. Vulcan, nie dostając żadnych poleceń od przysypiającego na jego grzbiecie jeźdźca, sam powiódł go do stolicy, choć Mario miał zamiar jechać w zupełnie innym kierunku. Ale gdy już dotarł na miejsce, uznał że dobrze się stało. Do swej chatki dowlókł się resztką sił i zrzuciwszy zbroję na podłogę, padł na łóżko, zasypiając niemal natychmiast.

     Wstał bardzo późno, bo blisko południa. Nie tracił czasu na sprzedaż zdobytej broni. Zatrzymał tylko dwa spore pęki przednich strzał. Resztę wrzucił do kufra i zatrzasnął wieko. W prowiant zaopatrzył się po drodze do stajni, w sklepie w dzielnicy Plac Talosa, by już po chwili, w pełnym rynsztunku znaleźć się znów w siodle nakarmionego i wyczyszczonego przez stajennych Vulcana i popędzić galopem przez most.

     Posilił się w drodze. Jak się okazało, było mu to bardzo potrzebne, bo już za Wysokim Mostem, gdy tylko skręcił na drogę do Leyawiin, czekał go kolejny wysiłek. Napotkał następne Wrota Otchłani. Po długiej jeździe bolał go każdy mięsień. Jęknął żałośnie. Ale co robić? Zignorować polecenie arcymistrza i prośbę Martina? I to tylko dlatego, że był zmęczony? Tak nie można… Ale można wypróbować miksturę przywrócenia kondycji. Łyknął zielonego, słodkawego napoju, jaki kiedyś kupił u Falanu. Rzeczywiście, usuwał nieco zmęczenie i ból mięśni trochę zelżał. Uzbrojony w świeżo naładowany magią łuk, a także magiczne pierścienie, zagłębił się w ogniste wrota.

     Tym razem trochę w nich zmarudził. Nie znał tej części Otchłani i zwyczajnie pobłądził. Nie wiedział, w jaki sposób ma się dostać do wieży, tkwiącej tuż nad nim, na niedostępnej, stromej skale. Droga, która pod nią biegła, okazała się prowadzić donikąd. W przypływie desperacji spróbował wspiąć się na skałę, ale nie dał rady. O mało się nie poddał. Czyżby tym razem daedry, nauczone doświadczeniem, uniemożliwiły przedostanie się do wieży? Nie, to niemożliwe, muszą jakoś się przemieszczać! Przejście jest po prostu ukryte, tylko trzeba je znaleźć. Po chwili zwątpienia ruszył dalej. I udało mu się w końcu odkryć bramę w skale, prowadzącą do labiryntu jaskiń. Nie dostrzegł jej przedtem, bo zasłoniły ją dwa potężne głazy, które zapewne spadły ze szczytu całkiem niedawno.

     W jaskiniach walczyć musiał zaledwie dwa razy. Wszystkie inne daedry ustrzelił z daleka, albo szczęśliwie ominął, dzięki nałożonemu na palec Pierścieniowi Khajitów. Droga wiodła najpierw pod ziemią, potem nad ziemią, potem znów jaskiniami. Nogi już go zaczynały boleć, zanim dotarł do wieży. Wspinał się na nią wolno, oszczędzając siły. Ze zdobytej broni zabierał jedynie lekkie sztylety i magiczne laski. Nie chciał obciążać się toporami, czy długimi mieczami. Gdy wreszcie chwycił w rękę Kamień Pieczęci, był tak zmęczony, że przez dłuższą chwilę siedział między filarami wygasłych wrót, zbierając siły. Na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Do najbliższego miasta było daleko. Zmusił się do powstania i odnalazł swego wierzchowca, z westchnieniem wdrapując się na siodło. Nie, nie da rady w tym stanie odnaleźć w ciemnościach kapliczki Peryite! Musi poczekać do rana. Musi odpocząć. Wiedział, że w tych okolicach nie ma żadnej ludzkiej osady, ale gdzieś tu niedaleko, nad zalewem, stało opuszczone obozowisko, z resztkami szałasów. Znalazł je po krótkim czasie. Miał tylko tyle sił, że rozkulbaczył konia i puścił go na popas, a sam zwinął się w kłębek pod wielkim dębem i natychmiast zapadł w sen. Wiedział, że to lekkomyślność z jego strony, ale nie dbał już o to. Oczy same mu się zamykały.

     Rankiem z trudem uchylił powieki. Czekało go teraz najtrudniejsze zadanie. Trzeba odnaleźć kaplicę, która miała leżeć gdzieś na wschodzie, w lesie nad rzeką, ale gdzie dokładnie, nie miał pojęcia. Mapka Martina wskazywała tylko jej orientacyjne położenie. Osiodłał konia, któremu zebrało się właśnie na żarty i utrudniał mu to na wszystkie sposoby. Po dłuższej chwili wzajemnej szamotaniny ruszyli jednak w dalszą drogę, wracając na trakt i kierując się na południe. Musieli dotrzeć do mostu, a za nim skręcić w lewo i poruszać się wzdłuż brzegu rzeki.

     Na moście zaatakował ich rozbójnik. Rudy Khajit, w mithrilowej kolczudze zagrodził im drogę, szczerząc kły. Mario wpakował mu strzałę między oczy, nie zsiadając z konia. Khajit runął na plecy i więcej się nie podniósł. Mario nawet nie zatrzymał się, by zabrać łup, jak to miał w zwyczaju. Przestało go to obchodzić. Ba, nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Przejechał mimo i za mostem skręcił w lewo.

     Słońce minęło najwyższy punkt na niebie, a kapliczki ani widu, ani słychu. Poruszał się jednak wolno, bo wzdłuż rzeki nie było drogi, a podłoże pełne było splątanych korzeni i śliskich, obrośniętych mchem kamieni. Po pewnym czasie, bojąc się o całość nóg Vulcana, zeskoczył z siodła i poszedł pieszo, starannie wybierając drogę i ciągnąc konia za sobą. Przez cały czas uważnie się rozglądał, ale w gęstym lesie niewiele widział. Dopiero parsknięcie konia obudziło w nim czujność.

     Nauczył się już rozumieć tę specyficzną końską mowę. Zauważył, że Vulcan inaczej parskał, gdy wokół pojawiały się dzikie zwierzęta, ludzie, czy daedry. To krótkie parsknięcie sygnalizowało, że wyczuł w pobliżu człowieka. Po chwili i Mario dostrzegł nie jedną, ale aż pięć humanoidalnych postaci. Początkowo tylko ich purpurową łunę, wyświetloną w jego oczach dzięki Wykryciu Życia. Gdy podszedł bliżej, ujrzał samą kaplicę.

     Miejsce było szczególnie urokliwe. Malowniczy zakątek, w którym wzniesiono pomnik daedrycznego księcia, prezentował się w sposób łagodny i miły dla oka. Zupełnie inaczej, niż wyobrażał sobie Mario, spodziewając się raczej mrocznego klimatu. Samego Peryite przedstawiono pod postacią smoka, czy podobnego stworzenia, o wężowym ciele, długiej szyi, równie długich i muskularnych kończynach, zakończonych pazurami i krótkich, błoniastych skrzydłach. Smok stał na dwóch nogach, z szyją wygiętą jak u łabędzia. Mario uśmiechnął się na ten widok, ale zaraz spoważniał zerknąwszy na zgromadzonych wokół niego wyznawców. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest z nimi coś nie w porządku. Dwoje z nich siedziało na ławce, jedna postać klęczała, dwie stały. Byli to przedstawiciele kilku ras: dwie Cesarskie, Dunmer, Argonianin i Redgard. Wszyscy jednak mieli ten sam, nieobecny wyraz twarzy. I żadne z nich nie wykonywało żadnych ruchów, poza oddechem. Gdyby nie to, można by wziąć ich za kamienne posągi.

Kapliczka Peryite w dolinie Nibenay (wschodnie Cyrodiil)

     - Witajcie – odezwał się Mario niepewnym głosem.

     Żadnej reakcji.

     - Hej! Słyszycie mnie?

     Podszedł do najbliższej kobiety i spojrzał w jej oczy. Były nieruchome, wpatrzone w dal i niczego nie widzące. Zamachał jej dłonią przed oczami – żadnej reakcji.

     - Nie słyszą – odezwał się nagle potężny, niski głos.

     Mario zaskoczony rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie spostrzegł. Zerknął więc na pomnik, zgadując, że to Peryite odezwał się do niego.

     - Ich dusze są daleko stąd – zagrzmiał znów głos. – Głupcy! Nie mogli doczekać, aż sam ich wezwę! Postanowili poszukać mnie na własną rękę. I utknęli na granicy światów. Tam, gdzie nie mogę ich dostrzec, by umożliwić im powrót.

     Mario z szacunkiem podszedł do pomnika i spojrzał na nieruchomą głowę marmurowego smoka, jakby spodziewał się, że rzeźba poruszy się, albo da jakiś inny znak. Nic takiego jednak nie nastąpiło. 

     - Czy można im jakoś pomóc? – spytał w końcu.

     - Pomóc? – zagrzmiał głos. – A chcesz im pomóc? Chcesz sprowadzić ich z powrotem do tego świata, by nadal cierpliwie czekali na moje wezwanie?

     - Jeśli potrafię… - zająknął się. – To tak, chciałbym im pomóc. Ale nie wiem jak.

     - Jeśli masz dość odwagi, by udać się w Otchłań, możesz im pomóc. Mogę otworzyć portal do Otchłani i przenieść cię tam. Musiałbyś ich odnaleźć i przekazać im moje wezwanie.

     - To wystarczy?

     - Wystarczy – zapewnił go głos. – Jeśli znajdziesz się wystarczająco blisko każdego z nich,  zauważę go i przeniosę tutaj. Gdy odnajdziesz wszystkich, wróć do portalu i zostaniesz przeniesiony na powrót w to miejsce. Uczyń to, a zostaniesz nagrodzony. Ale ostrzegam, Otchłań to niebezpieczne miejsce. Utknęli bowiem w domenie Mehrunesa Dagona, pana zniszczenia.

     Mario o mało się nie roześmiał. To prawdopodobnie będzie najłatwiejsze zadanie od wielu dni! Zrobić coś, co od pewnego czasu robił niemal codziennie.

     - Zrobię to! – oznajmił. – Teraz!

     Peryite nie odpowiedział, jakby zaskoczyła go jego gotowość. Ale już po chwili obok pomnika pojawiła się kamienna brama. Zrazu zamazana i prawie przezroczysta, potem coraz wyraźniejsza. W końcu zaszumiała, jakby utworzył się w niej przeciąg. W niczym nie przypominała ognistej Bramy Otchłani. Raczej przyjazny portal, wybudowany na ludzką modłę, z kamiennych bloków, ułożonych na kształt bramy do jakiegoś zamku. Jej wnętrze również nie błyszczało ogniem, lecz wyglądało jak zmarszczona tafla wody, łagodnie przelewająca się z jednej strony na drugą.

     - Gdy tylko znajdziesz ostatniego z nich, przywiodę cię z powrotem – zapewnił daedryczny książę.

     Mario chwycił łuk i nasunął na palec Pierścień Khajitów. Odważnie wstąpił w półprzezroczystą taflę.  I momentalnie znalazł się w znanym sobie miejscu.

     To była wyspa na morzu lawy. Nie ta, na której już kiedyś się znalazł, po przekroczeniu Bramy Otchłani, ale podobna. Górzysta, sucha i wydała się niewielka. Nie było tu żadnej wieży, tylko resztki innych zabudowań. Jakieś zawalone mosty, szczątki murów, kilka strażniczych „latarni”, o których pamiętał, że ciskają ogniste kule. I jakiś daedrot, wałęsający się w oddali, zbyt daleko jednak, by potwór mógł go dostrzec. Zwłaszcza teraz, gdy był przezroczysty jak zjawa nie z tego świata. Odetchnął głęboko i zaczął zwyczajną wędrówkę po Otchłani, jakich odbył już wiele.

     Dunmera znalazł szybko. Stał nieruchomo na brzegu skały, nad roztopioną wokół lawą i wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. On za to dostrzegł Maria dopiero wtedy, gdy ten stanął przed nim i zdjął pierścień z palca. Przestraszył się, gdy nagle zmaterializowała się przed nim dziwna postać, w zielonej zbroi. W sumie, nic dziwnego, normalna reakcja…

     - Nie bój się – zapewnił go Mario. – Przysyła mnie twój pan.

     - Mój pan? – spytał zaskoczony?

     - Peryite – uśmiechnął się Mario. – Nic się nie bój. Podaj mi rękę, a znajdziesz się znów w Mundus.

     - Czy to możliwe? – jęknął Dunmer. – Niczego bardziej nie pragnę.

     - Przekonajmy się – Mario wyciągnął dłoń.

     Dunmer z wahaniem podał mu swoją. Ale gdy tylko wymienili lekki uścisk, na jego obliczu odmalowały się zdumienie i zaskoczenie i nagła radość. Oczy rozszerzyły mu się, jakby zobaczył coś niesamowitego.

     - Panie mój – szepnął z uwielbieniem.

     I zniknął. Tak po prostu. Był – nie ma. Pozostało po nim tylko kilka śladów, jakie zdołał wydeptać w ubitej ziemi. Gdyby nie one, Mario mógłby przysiąc, że miał przed chwilą przywidzenie.

     - Szybki jest pan Peryite – mruknął, uśmiechając się pod nosem.

     Ale zrobiło mu się miło i poczuł sympatię do daedrycznego księcia. Nie mógł być całkiem zły, skoro troszczył się o swoich wyznawców. Nie zapomniał o nich, nie machnął ręką na ich niedolę. Mario przez całe życie bał się daedr, uważając je za wcielone zło. W większości przypadków, nie bez powodu. Ale teraz z nadzieją odkrywał, że nie wszystkie z nich były do gruntu złe. No, bo o co prosił go tym razem daedryczny książę? O ratunek dla kilkorga ludzi – nic więcej. To było coś, co mógł zrobić nie tylko bez wyrzutów sumienia, ale wręcz ze szczerą radością.

     - Dobra, poszukajmy następnego – mruknął, nasuwając Pierścień Khajitów na palec.

     Wyspa nie była wielka. Obszedł ją w mniej niż pół dnia. Czasami musiał likwidować z daleka jakieś daedry, które stały mu na drodze, jednak ani razu nie poczuł się zagrożony. Dzięki magicznemu pierścieniowi, był niedostrzegalny. Znalazł szybko kolejnych wyznawców i powtórzyła się ta sama historia, co poprzednio. Portalu też nie musiał szukać. Peryite, jakby wciąż nad nim czuwając, zmaterializował go tuż obok miejsca, z którego zabrał swego ostatniego wyznawcę. Wystarczył przejść kilka kroków. Rozległ się szum, jakby wodospadu i… Mario znalazł się tuż pod pomnikiem, otoczony grupką kultystów, tym razem żywych i poruszających się o własnych siłach. I bardzo, ale to bardzo szczęśliwych.

     Peryite nagrodził go sowicie. Dar, jaki od niego otrzymał, był równie wspaniały jak Pierścień Khajitów, choć nieco bardziej okazały. Był to legendarny Łamacz Czarów – gruba tarcza, przypominająca nieco hoplon dwemerskiego piechura, jaki widział kiedyś u Varnado, zbrojmistrza z Cesarskiego Miasta. Podobnie jak tamta, ta miała kształt nieregularnego owalu, w złotym, nieco przydymionym kolorze i pokryto ją delikatnymi, geometrycznymi ornamentami. Ale przede wszystkim błyszczała silnym zaklęciem. Odbijała bowiem nie tylko ciosy miecza, czy topora, ale również częściowo ataki magią zniszczenia, przed czym ulec musiał nawet najlepszy puklerz. Przy czym nieważne było zaklęcie, jakim noszący tę tarczę został zaatakowany – odbijała wszystkie. I błyskawice, i płomienie, i mroźną burzę… Znów Mario poczuł żal, że będzie musiał rozstać się z czymś takim, ale później, już w drodze, zmienił zdanie. Łamacz Czarów był tarczą niemal doskonałą, to prawda, ale miał jedną wadę – był ciężki. Z pewnością bardzo przydatny dla ciężkozbrojnego piechura, uzbrojonego w topór lub włócznię, ale zupełnie nieporęczny w przypadku lekko opancerzonego wojownika, który w dodatku nad miecz przekładał łuk. Nie, nie ma się co mazać, trzeba tę tarczę oddać Martinowi. Peryite chyba się nie obrazi. Przecież zrobi to również po to, by ochronić jego wyznawców przed zagładą ze strony okrutnego Mehrunesa Dagona.

    Wyjechał na trakt i po krótkim namyśle skręcił w lewo, do Leyawiin. Wiedział, że oddala się od celu podróży, ale musiał wypocząć. Zaczynało się ściemniać, a okolica nie wyglądała na bezpieczną. Vulcan ruszył z kopyta. Biegł równym traktem, jak zwariowany, ale i tak minęła prawie połowa nocy, zanim dotarli do miasta. Mario przekazał stajennemu wodze, wraz z kilkoma monetami i przekroczył bramę miasta, również wciskając kilka septimów strażnikowi, pytając przy okazji o nocleg. Dotarł do wskazanej gospody, prowadzonej przez parę Argonian, bez zbędnych słów wynajął pokoik, zrzucił skorupy prosto na podłogę i padł na łóżko jak nieżywy.


4 komentarze:

  1. No proszę, specjalista od zamykanie Wrót Otchłani. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to się mówi, wśród ślepców jednooki jest królem ;)

      Usuń
  2. Przydałby się chyba w pewnym kraju taki spec od zamykania Wrót Otchłani.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmarnowałby się. Wystarczyłby zwykły wiedźmin.

      Usuń