Rozdział XXXIV

     Mimo zmęczenia, obudził się dość wcześnie, i to w miarę wypoczęty. Zjadł śniadanie w gospodzie, czekając aż otworzą się sklepy, po czym spieniężył zdobytą w Otchłani broń i kupił trochę prowiantu na drogę. Nie minęło wiele czasu, a znów siedział w siodle, obiecując sobie solidnie, że dziś dotrze przynajmniej do Cesarskiego Miasta. Byłoby to nie lada wyczynem, aczkolwiek bliski był zrealizowania tego planu. Niewyczerpalne siły Vulcana, w połączeniu z niezbyt ciężkim jeźdźcem, zaowocowały niespotykanym tempem podróży. Szybciej poruszali się chyba tylko kurierzy Czarnego Konia.

     Słońce dopiero się zaczęło czerwienić, gdy minął mury Bravil, niedużego portowego grodu, nad jeziorem Rumare. Skręcił koło mostu i popędził w kierunku Cesarskiego Miasta. I pędził tak przez jakiś czas, dopóki nie ujrzał znajomego, ognistego blasku między drzewami.

     Kolejne Wrota Otchłani!

     - Spokojnie – szeptał sam do siebie. – Dam radę. Teraz, gdy mam Pierścień Khajitów, to przestaje być trudne.

     Na szczęście dla niego, mrok wokół szybko zgęstniał. Nie było mowy, by którykolwiek z daedrycznych potworów go zauważył. On za to, dzięki zaklętym karwaszom, widział ich doskonale. Widział, jak miotały się, po uderzeniu jego strzał, nie wiedząc, skąd one lecą. Widział, jak czasami atakowały siebie nawzajem, sądząc, że to wróg. Widział wreszcie, jak purpurowa poświata gaśnie jedna po drugiej, gdy posyłał im śmiertelny strzał. Oczyściwszy sobie pole, tym razem bez drżenia serca przekroczył Wrota Otchłani.

     Nauczył się już, że Otchłań ufortyfikowano na kilka sposobów. Jeśli główna wieża znajdowała się na wysokiej, niedostępnej górze, trzeba było u jej podnóża szukać wejścia do jaskiń, które prowadziły na górę. Jeśli wież było kilka, oddzielonych od siebie zamkniętymi wrotami i połączono je mostami z wieżą główną, wystarczyło wspiąć się na jedną z nich, tam uruchomić mechanizm, otwierający wrota, po czym zbiec na dół, przebiec przez otwartą bramę i niezauważenie wniknąć do sąsiedniej wieży. Stamtąd most prowadził już do głównej i to na właściwe piętro, z którego można było przedostać się na sam szczyt. Czasem było jeszcze łatwiej, gdy główna wieża stała samotnie, albo w sąsiedztwie dwu innych. Rzadko który wróg zdołał go zauważyć. Mario, jak wytrawny myśliwy, wyczuwał już, która z daedr może go odkryć i takiego potwora eliminował z daleka. Żaden z nich nie zdołał się przed nim ukryć, dopóki miał na sobie zaklęte karwasze. Atakował zawsze znienacka, z zaskoczenia, nie dając najmniejszych szans na obronę. Miecza dobywał tylko w ostateczności. Teraz nie miał ku temu ani jednej okazji. Do samego końca pozostał nieodkryty.

     Gdy na powrót znalazł się w Mundus, ściskając w dłoni Kamień Pieczęci, marnie ocenił swoje szanse na dotarcie do Cesarskiego Miasta. Nie dość, że zmarnował sporo czasu, to przecież nie przesiedział go wygodnie w fotelu. Był skonany. Niechętnie zawrócił i skierował się do Bravil, by tam przenocować.

     Do stolicy dotarł dopiero na drugi dzień i to późnym wieczorem. Tylko po to, by odpocząć wreszcie we własnym łóżku. Przyszło mu na myśl, że powinien spytać Tar-Meenę o zdobyte Kamienie Pieczęci. A nuż któryś mu się przyda! Ale uznał, że na to przyjdzie czas później. Na razie wrzucił je do skrzyni. Zdobytą broń postanowił rankiem sprzedać, zatrzymując sobie jednak potężny, daedryczny łuk.

     Była to broń na pół drewniana, na pół metalowa. Okucia wykonano z tego samego stopu, co Miecz Wampira. Paski drewna przełożono paskami cienkiej, sprężystej blachy. Ramiona wygięto mu w taki sposób, że w ostatniej fazie strzału cięciwa nawijała się na nie, znacznie przyspieszając. Strzała, wyrzucona z tego łuku, mknęła naprzód z niesamowitą prędkością. Miała znacznie większy zasięg niż gdy wypuszczał ją ze swego zaklętego, szklanego łuku. Celniej też niosła i dysponowała znacznie większą energią, a co za tym idzie, również siłą przebicia. Łuk wymagał nieco większej siły naciągu, ale dla tak wytrawnego łucznika jak on, nie było to żadnym problemem. Miał tylko jedną wadę – nie był zaklęty. Mario postanowił jednak, że nałoży na niego silne zaklęcie, jak tylko zdobędzie odpowiedni Kamień Pieczęci. Gdyby udało się zdobyć taki sam, jak ten, którym zaklął Miecz Wampira… To byłaby broń!

     Przytroczył go do siodła i wyruszył do Brumy. Tym razem nie planował, że dojedzie w ciągu jednego dnia. Droga była daleka, w dodatku wciąż pod górę. Pod wieczór dotarł do przydrożnej gospody i postanowił przenocować. Do Świątyni Władcy Chmur dotarł następnego dnia, po przerwie na posiłek, jaki zafundował sobie w Brumie. Wszystko po to, by do samej świątyni ruszyć już po zmroku, jak życzył sobie arcymistrz.

     Jena, młoda wojowniczka, trzymająca wartę u wejścia do Wielkiej Sali, nie kryła radości na jego widok. Otworzywszy przed nim drzwi, zawołała, kierując głos do środka.

     - Wrócił!

     Wszystkie oczy skierowały się na niego.

     - Jesteś nareszcie! – Steffan odetchnął z wyraźną ulgą. – Zaczynaliśmy cię tu już opłakiwać. Zawiadomię arcymistrza.

     Baurus mrugnął do niego zawadiacko i pochylił się do ucha Martina, który chyba jako jedyny nie zauważył jego wejścia, z nosem utkwionym w księdze, błądząc myślami gdzieś daleko. Gdy go dojrzał odetchnął z ulgą. Mario podszedł do jego stolika i skłonił się, jak przystało, ale Martin i tak złamał wszystkie zasady, wstając i ściskając go radośnie.

     - Wróciłeś… Jak dobrze…

     - Długo trwało, wiem – odparł Mario, uśmiechając się mimo woli. – Ale mam to, co chciałeś. Czekaj, gdzie ja to mam?

     I zarumienił się ze wstydu. Zostawił Łamacz Czarów przy koniu. Ponieważ niewygodnie było z ciężką tarczą, przytroczył ją do siodła i zwyczajnie o niej zapomniał.

     - Czekaj, zaraz przyniosę – odezwał się przepraszającym tonem.

     - No, to już szczyt! – zagrzmiał Jauffre, wchodząc do sali. – Przybywasz specjalnie z darem dla cesarza i zapominasz akurat daru dla cesarza?

     - Wybacz, panie, zmęczenie pomieszało mi w głowie, już przynoszę.

     Odwrócił się w stronę drzwi i wpadł prosto na Steffana.

     - I całe historyczne wejście pooooszło! – roześmiał się Steffan, poklepując go rubasznie po plecach. – Oby lud nie zaczął o tym pisać pieśni!

     Czując, jak goreją mu policzki, popędził do stajni. Koniuszy zdążył już odtroczyć jego pakunki. Chwycił więc owiniętą w szary papier tarczę i czym prędzej pobiegł do świątyni. Jena otworzyła mu drzwi już z daleka.

     - Uwaga na próg – ostrzegła, uśmiechając się przyjaźnie.

     Przeskoczył go, zerknąwszy na nią z wdzięcznością. Ale gdy wbiegł do Wielkiej Sali, zauważył, że nikt tu nie wydaje się urażony jego roztargnieniem. Przeciwnie, przekonał się, że wszystkim obecnym dopisują humory. Nawet Jauffre wydawał się być w dobrym nastroju, nie mówiąc o Martinie, śmiejącym się serdecznie i spoglądającym na niego z niemal braterską życzliwością.

     - Oto daedryczny artefakt, panie – oznajmił, rozdzierając papier i odsłaniając złocistą tarczę. – Dar Peryite.

     - Łamacz Czarów! – Martin aż westchnął, gdy zobaczył legendarną tarczę.

     Wszystkie głowy pochyliły się ku niej. Jauffre wyciągnął dłoń i z szacunkiem dotknął tarczy, przebiegając palcami po jej ornamentach. Mario zdarł wreszcie cały papier i umieścił artefakt na stole, między księgami Martina. Ten położył na nim dłoń i skinął głową.

     - Wibruje – rzekł cicho. – Wibruje magią. To autentyczny, daedryczny przedmiot, własność Peryite.

     Podniósł oczy i spojrzał na Maria z troską.

     - Mam nadzieję, że nie chciał za to niczego paskudnego?

     - Nie – Mario zaprzeczył z całym przekonaniem. – Też się tego obawiałem, ale niepotrzebnie. Przeciwnie. Prosił o pomoc dla kilku swoich wyznawców, uwięzionych w Otchłani. Sprowadziłem ich z powrotem i wywołałem tym samym wiele uśmiechów.

     - Daedry potrafią zaskoczyć – skinął głową Martin. – Ale czy na pewno dobrze przemyślałeś ten gest?

     - Jaki gest?

      Martin westchnął.

     - Dla wojownika taka tarcza jest nieocenionym skarbem – odezwał się ciepło. – Jeśli mi ją oddasz, nie zobaczysz jej już nigdy więcej. Będzie tak, jakbym ją zniszczył.

     - Zniszczył? – spytał zaaferowany Baurus. – Taki skarb?

     Umilkł i cofnął się, gdy Jauffre zgromił go wzrokiem. Przeprosił skinieniem głowy.

     - Daedryczne artefakty nie ulegają zniszczeniu w pełnym tego słowa znaczeniu – wyjaśnił Martin. – To tak jak zabić przywołanego atronacha. Nie zabijasz go, tylko pozbawiasz powłoki, jaką chwilowo przyjął, by pojawić się w Mundus. On sam wraca do Otchłani. Z tym jest podobnie. Materialnie go zniszczę, ale to nie znaczy, że on przestanie istnieć. Tak naprawdę, wróci do Otchłani, do swego pana. Ale minie wiele lat, zanim pojawi się znów w naszym świecie. Prawdopodobnie pod nieco zmienioną postacią. Sadzę, że żaden z nas tego nie doczeka.

Jak przepowiedział Martin Septim, Łamacz Czarów pojawił się w Tamriel dopiero 200 lat po opisanych wydarzeniach. Na ikonografii Lydia z Wietrznego Domku ( z prawej) trzyma w ręce nową emanację artefaktu Peryite

     Mario cofnął dłonie i uczynił gest, jakby chciał pokazać, że nie ma ze złocistą tarczą nic wspólnego. Tym samym przekazał ją Martinowi. W oczach tego ostatniego odbiło się wzruszenie.

     - Nie wiem, jak mam ci dziękować – szepnął. – Nie każdy zdobyłby się na to, by zrezygnować z takiego skarbu. Jesteś prawdziwie wielkim człowiekiem. Jedynym, który go nie pragnie.

     W tym momencie Mario pragnął jedynie zapaść się pod ziemię. Słowa Martina bolały go, bo w głębi duszy czuł, że wcale nie zasłużył na tak gorącą pochwałę.

     - Wcale nie! – wybuchnął w końcu. – Oddaję go, bo go nie potrzebuję. Jest ciężki, niewygodny i za bardzo się świeci. Ja działam w ukryciu i świecidełka mi tylko przeszkadzają.

     Odpowiedział mu wybuch śmiechu wszystkich obecnych Ostrzy. Nawet Martin się roześmiał, choć wciąż dławiło go wzruszenie.

     - Mówię serio – zaperzył się Mario. – A oto dowód.

     I położył obok tarczy Pierścień Khajitów.

     Śmiechy stopniowo ucichły.

     - Co to jest? – spytał Jauffre?

     - Czyżby to był… - Martin nie dokończył, kładąc sobie palec na nosie.

     - To inny daedryczny artefakt – wyznał Mario. – Pierwszy jaki zdobyłem. Dar Meridii.

     Zrobiło się cicho.

     - Chcesz powiedzieć, że… - Jauffre pokręcił głową – że przez cały czas miałeś inny artefakt, a mimo to udałeś się w podróż, by zdobyć to? – wskazał na tarczę.

     - Niezupełnie – Mario opuścił głowę. – Nie miałem. Wyruszyłem, by go zdobyć. Ale gdy go zdobyłem, zrozumiałem, że bardzo go potrzebuję. To Pierścień Khajitów. Niezwykle przydatny. Dzięki niemu przez tych kilka dni zamknąłem pięć kolejnych Wrót Otchłani. Musiałem spróbować go ocalić. Więc poszedłem po inny. To chyba wszystko jedno, którego użyjemy?

     - A gdyby ci się nie udało? – głos Jauffrego stwardniał nieco, choć nie potrafił do końca ukryć pobrzmiewającej w nim troski. – Zostawiłbyś nas z niczym. Otchłań jest niebezpieczna. Dotąd dopisywało ci szczęście, ale musisz liczyć się z tym, że możesz zginąć. Co wtedy?

     Mario nie odpowiedział, ale znów zapłonął ze wstydu. Pojął bowiem swój błąd. Jauffre, widząc zmianę na jego twarzy, przez chwilę gromił go wzrokiem, ale potem wypogodził twarz. Martin również wziął go w obronę.

     - Zbyt surowo go traktujesz – odezwał się. – Należy mu się wdzięczność, nie przygana.

     - Powinieneś był najpierw przynieść nam pierścień – odparł Jauffre znacznie łagodniejszym tonem. – A dopiero potem udać się po tarczę. Poczekalibyśmy z jego zniszczeniem. Przecież i tak nie mamy jeszcze wszystkich przedmiotów, potrzebnych do rytuału. Nie pomyślałeś o tym?

     - Nie – szepnął Mario zawstydzony.

     - Zawsze bierz pod uwagę, że może ci się nie udać i zabezpieczaj się zawczasu – Jauffre podniósł w górę palec. – Nie traktuj tego jako przygany, lecz jako lekcję na przyszłość.

     Uśmiechnął się.

     - I już się nie dąsaj – położył mu dłoń na ramieniu. – Dokonałeś wielkiej rzeczy i wszyscy jesteśmy z ciebie dumni. Po prostu, brak ci doświadczenia życiowego. Na szczęście, z tego się wyrasta. Zwykle. Nie zawsze… I nie wszyscy…

     - Następnym razem nie popełnię takiego błędu – oznajmił Mario. – Proszę o wybaczenie.

     Klepnięcie w plecy, które pozbawiło go oddechu, było całą odpowiedzią. A potem znów rozległy się śmiechy. Ze wszystkich opadło napięcie, które towarzyszyło im od wielu dni oczekiwania. Jauffre skinął na wartownika i wskazał drzwi do piwniczki. Rzadko tu sobie na to pozwalano. Ale to wydarzenie trzeba było uczcić pucharem przedniego miodu.

     - Cóż byłoby warte życie bez drobnych radości? – oznajmił arcymistrz.

     Odpowiedzią był aplauz. A Mario dałby się w tym momencie za niego posiekać na plasterki.

*          *         *

     Mario z mieczem radził sobie coraz lepiej. Steffan rozpoczął więc ćwiczenia z tarczą. Pokazał mu, jak należy ją nadstawiać, aby potężny cios nie rozbił zasłony.

     - Musisz przyjmować cios na bark – instruował, jednocześnie demonstrując odpowiednie położenie tarczy. – Nie możesz polegać tylko na ręce. Ręka jest za słaba. Cios młota bojowego, albo dwuręcznego miecza, z łatwością przełamie taką obronę. A ciebie przecież czeka walka z dremorami! To prawdziwi siłacze, o czym zdołałeś się już przekonać. Musisz sprawić, by ich własna siła stała się ich słabością. Nie siłuj się z nimi. Wykorzystaj ich siłę!

     - Jak? – spytał Mario, z szeroko otwartymi oczami. – Jak można wykorzystać siłę przeciwnika?

     Steffan roześmiał się.

     - Co się stanie, gdy uderzysz stalowym młotem w twardy krzemień? – spytał.

     - Pokażą się iskry…

     - A jeśli zrobisz to znów?

     - Jeszcze więcej iskier – odparł Mario.

     - A jeśli będziesz powtarzał to uderzenie raz za razem?

     - Krzemień pęknie.

     - No właśnie – Steffan skinął głową. – A jeśli zaczniesz okładać wiszące na sznurku prześcieradło?

     - No… Nic się nie stanie.

     - Otóż to – roześmiał się Steffan. – Płótno jest miękkie, ugina się, cofa się przed młotem, nie stawia oporu. I dlatego w tym starciu zwycięża.

     - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

     Zamiast odpowiedzi, Steffan podał mu ciężki, dwuręczny młot.

     - Uderz we mnie najmocniej, jak potrafisz. I nic się nie bój, nic mi się nie stanie.

     - Chyba wiesz co mówisz – mruknął Mario i rozkręcił broń do ciosu, który mógłby zabić niedźwiedzia.

     Mógłby, gdyby trafił.

     Mario celował w środek nadstawionej tarczy, ale Steffan w ostatniej chwili cofnął ją i cios trafił w próżnię, natomiast Mario poleciał do przodu, pociągnięty przez ciężki oręż i o mało nie wylądował na deskach sali ćwiczeń.

     - To jeden ze sposobów – uśmiechnął się Steffan. – A teraz uważaj. Jeśli walczysz z wysokim przeciwnikiem, możesz też spróbować tego triku. No, zaatakuj!

     Tym razem, odpowiadając na cios,  Steffan skulił się, przykucnął i nie wiadomo kiedy znalazł się pod jego nogami. Mario poczuł, że nie ustoi i takoż poleciał bezwładnie do przodu, lądując na deskach z głośnym łomotem, w dodatku wypuszczając broń z ręki.

     - Niezłe – pokręcił głową, masując sobie czoło. – Muszę się tego nauczyć. Dremory często tak atakują. Masz w swoim repertuarze jeszcze jakieś sztuczki?

     - Oczywiście – Steffan wyszczerzył zęby. – Spróbuj jeszcze raz, tym razem oburącz, z góry.

     Ten cios osunął się po skośnie nastawionej tarczy i Mario o mało nie rozbił sobie własnej stopy. Młot odbił się od podłogi, a Mario poczuł na karku ostrze miecza.

     - Żaden z tych trików nie udałby się, gdyby cios nie był silny, a broń ciężka – odezwał się Steffan. – Dlatego proponuję ci, żebyś za kilka dni umiał to lepiej ode mnie. Gotowy?

     Mario skinął głową i schylił się po tarczę.


4 komentarze:

  1. Właśnie sobie zdałam sprawę z faktu, że od wielu lat nie piłam pitnego miodu! W CV będzie miał wpis- Specjalista od Niszczenia Otchłani.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A u mnie właśnie rozlega się ciche "pyk pyk pyk" z rureczki! Niedawno nastawiłem sobie przedniego (mam nadzieję) czwartaka.

      Usuń
  2. Mi też nie przyszło do głowy,że poczekają z pierścieniem. Ale lekcja przydatna, bo faktycznie trochę się zrobił zbyt pewny siebie w tej Otchłani!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdradzę Ci - mogę zaspoilerować, bo to już napisane - że wkrótce tego pożałuje. Albo i nie...

      Usuń