Rozdział XXXV

     Mario był pojętnym uczniem. W dodatku bardzo zdeterminowanym, by się uczyć. Przez kilka następnych dni zafundował sobie morderczy trening, pod okiem Steffana, Baurusa a także Jauffrego. W połączeniu ze swą naturalną, kocią zwinnością, jego umiejętności zaczynały przynosić wymierne efekty. Baurus stwierdził pewnego dnia, że umiejętności legionisty, a nawet legionisty-weterana, Mario zdołał już osiągnąć.

     - Zważ, że legionista-weteran, to ten, który przeżył, więc potraktuj to jako pochwałę – oświadczył. – W Legionie twoje umiejętności wzbudziłyby uznanie.

     - A w Ostrzach? – spytał Mario.

      - W Ostrzach na razie mogą wzbudzić jedynie śmiech – Baurus żartobliwie uniósł brwi. – Ale idzie ku lepszemu.

     Któregoś dnia Mario został wezwany do arcymistza.

     - Nie ma czasu na dłuższą odprawę – Jauffre był wyraźnie podekscytowany. – Nieważne, że jest dzień, bierz konia i pędź do Brumy. Mam sygnał, że obok miasta otworzyła się Brama Otchłani.

     Mario poczuł przypływ adrenaliny. Skinął głową i zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom.

     - Jeszcze jedno – głos Jauffrego zatrzymał go w pół kroku. – Kapitan Burd oczekuje, że nauczysz strażników, jak się to zamyka. Wiem, że to ryzykowne, ale musimy postąpić w ten sposób. Z listu, który odebrałeś szpiegom wiemy, że niedługo otworzy się tu kilka bram. Nie możesz być jednocześnie w kilku miejscach, musisz ich tego nauczyć. Teraz! Drugiej okazji możesz już nie mieć.

     - Rozkaz! – rzucił Mario i popędził w kierunku stajni. Wiele czasu nie minęło, aż Vulcan, znudzony kilkoma dniami bezczynności, znów dawał upust swojemu temperamentowi, gnając przed siebie na tyle, na ile pozwalała wąska, górska, kręta ścieżka.

     Do Brumy nie było daleko. Jeszcze zanim Mario dotarł do miasta, ujrzał z daleka iskrzące wrota, które wychynęły pod samymi murami, niedaleko wschodniej bramy. Nie zasłoniły jej jednak, jak to się stało w Kvatch. Gdy przygalopował nieco bliżej, ujrzał też, że pod bramą aż roi się od żółtych opończy strażników. Wszyscy w pełnym rynsztunku.

     Mario zeskoczył z konia i podbiegł w ich stronę.

     - Talos cię zsyła – Burd z wyraźną ulgą wyciągnął ku niemu ramię. – Teraz na pewno zdołamy obronić miasto.

     - Wylazło coś z tej bramy? – spytał Mario.

     - Nic – Burd pokręcił głową. – I wiesz co? To mnie właśnie niepokoi. Czy przypadkiem wróg nie chce nas tam zwabić i zamknąć. Miasto bez obrony stałoby się łatwym łupem.

     - To możliwe – Mario zmarszczył nos. – Dagon nie jest głupi.

     Poczuł uznanie dla kapitana, który nie rzucił się ślepo do ataku, lecz rozważył całkiem realną możliwość pułapki. Wróg miał zamiar otworzyć kilka bram, to już wiedzieli. Czyżby to miało stać się już dziś?

     - Proponuję podzielić siły – Burd zerknął na swój oddział. – My dwaj i jeszcze kilku strażników idziemy do Otchłani. Reszta zostaje, na wypadek gdyby otworzyły się następne wrota. Carius, obejmujesz dowództwo! A my tymczasem…

     Urwał, bowiem z rozpiętego między pazurzastymi filarami ognia, wyłoniła się pajęczyca.

     Strażników na chwilę zmroził ten widok, ale Mario nie czekał. Wiedział, że tę daedrę trzeba zatłuc jak najszybciej, zanim zdoła przywołać swą złośliwą, paraliżującą kopię. Wyrwał z pochwy Miecz Wampira i ruszył na nią z impetem. Burd ocknął się i popędził za nim, a za nimi jeszcze kilku strażników.

     Daedra poczęstowała Maria piorunem, jednak Pierścień Burz pochłonął całe wyładowanie. Mario ciął ją przez głowę, jak uczył go Baurus. Ledwo to zrobił, daedra otrzymała cios od Burda, a potem już musiała ulec, bowiem została dosłownie zasypana pchnięciami i cięciami. Strażnicy jednak nie zdążyli jeszcze poczuć smaku zwycięstwa, gdy w bramie pojawiło się wielkie cielsko daedrota.

     Strażnik, stojący najbliżej, nie zastanawiał się ani chwili. Nagłym pchnięciem utopił miecz w boku potwora. Ten ryknął z bólu i zamachnął się długim, uzbrojonym w pazury ramieniem, ale strażnik zdołał odskoczyć. W tym samym czasie potwór dostał dwie strzały od innych strażników i cięcie znad głowy, zadane mu przez Burda. Szalę zwycięstwa przechylił inny strażnik, wykorzystując moment, w którym potwór uniósł ramiona, próbując przywołać zaklęcie uzdrowienia. Po jego cięciu, z rozprutego brzucha daedrota wpłynęły wnętrzności. Mario dokończył dzieła, cięciem w kark.

     - Słuchajcie! – Mario zamachał rękami. – Zwykle Dagon wysyła trzy, albo cztery. Poczekajmy jeszcze chwilę, aż coś wylezie. Lepiej walczyć z nimi tutaj, niż w Otchłani! Tu są słabsze. Tu mamy nad nimi przewagę!

     Jego słowa ziściły się prędzej iż przypuszczał. Z bramy wyłonił się Xivilai. Tym razem nie obyło się bez strat. Otoczony przez straż, bronił się dzielnie, wykorzystując swój imponujący zasięg ramion, uzbrojonych w ebonowy topór. Strażnicy, choć wygrali to starcie, stracili towarzysza, którego dosięgnął topór daedry. Burd z szacunkiem zamknął mu oczy, szepcząc słowa pożegnania.

     - Co robimy? – spytał ciężko dysząc, gdy wstał już z kolan..

     - Wejdę tam i sprawdzę – odrzekł Mario, sięgając po łuk. – Zostańcie tu, dopóki was nie zawołam.

     I nie zwlekając, zniknął w ognistym portalu.

     Znalazł się na archipelagu małych wysp, pośród morza lawy. Wysepki połączone były ze sobą kilkoma mostami, w większości zniszczonymi. Wieże dostrzegł dwie, ale w dużej odległości od siebie, więc raczej nie miały ze sobą połączenia. W oddali ujrzał jednak coś gorszego – dwie dremory kroczyły w jego stronę. I to chyba byli Markynaz. Czym prędzej nałożył na palec Pierścień Khajitów i usunął się w cień.

     Dremory zlikwidował z daleka. Zadziwiające, jak słabe były to stworzenia, jeśli tylko udało się je zaskoczyć. Z Xivilai nie poszłoby mu tak łatwo. A tu po trzy, cztery strzały na głowę załatwiły sprawę. Mario zlustrował uważnie okolicę. Niczego nie widać. Postanowił wrócić po czekający na niego oddział.

     - W okolicy pusto – odezwał się, wyszedłszy z Otchłani. – Możemy przejść.

     Mina Burda wyrażała głębokie zdumienie.

     - Co się dzieje? – spytał zdziwiony – Jesteś przezroczysty. Ledwo cię widzę!

     Mario zaśmiał się i ściągnął z palca pierścień.

     - To zaklęcie kameleona – wyjaśnił. – Bardzo mi pomaga po tamtej stronie. A teraz uwaga! – zwrócił się do pozostałych. – Poruszamy się cicho jak myszki i zawsze w cieniu! Żadnego szturmu, żadnego wymachiwania mieczem. Kto ma łuk, ten niech bardziej polega na strzałach, niż na mieczu. W bezpośrednim starciu daedry są bardzo silne. Trzeba je likwidować z daleka. Zapomnijcie o honorowych pojedynkach. To nie arena! Nie walczymy o honor, tylko o być albo nie być naszego świata. O życie waszych żon i dzieci!

     - Słuchajcie go! – zagrzmiał Burd. – Od tej chwili wszystko co powie, jest święte i nie podlega żadnej dyskusji! Który kichnie w nieodpowiednim momencie, będzie miał ze mną do czynienia. A jeśli ktoś z was uważa taką walkę za niehonorową, niech pamięta, że to nie my tę wojnę zaczęliśmy. Daedry z waszymi rodzinami zrobią to, co wy robicie ze szczurami i karaluchami.

     Strażnicy nie pierwszy raz musieli zostać o tym uprzedzeni, bo nie było widać na ich twarzach protestów. Tylko zaciętość. I lęk…

     - Dobrze, że się boją – pomyślał Mario. – Przynajmniej nie będzie niepotrzebnej brawury. Mam nadzieję…

     - A teraz po kolei za mną – powiedział głośno. – Będę was wyprzedzał o kilkanaście kroków. Gdy ja się zatrzymam, wy nieruchomiejecie. Trzymać się cienia, nie hałasować i nie wykonywać gwałtownych ruchów!

     I znów znalazł się w Otchłani.

     Niedługo po nim przez bramę przeszedł Burd, za nim pozostali.

     - Idziemy na razie w kierunku tamtej wieży – Mario wskazał palcem niższą budowlę. – Możliwe, że tam jest jakieś przejście. Musimy go poszukać, bo naszym ostatecznym celem jest ta druga. Tam musimy dostać się na sam szczyt. I niestety – wzruszył ramionami – zapewniam was, że jest dobrze strzeżona. Strażników będzie tam pełno.

     Zerknął na garstkę żółtych opończy. Razem z nim i kapitanem było ich siedmiu. Szczupłe siły, ale miały sporą szansę, by przekraść się do celu. Paradoksalnie, znacznie większą, niż kohorta doborowych legionistów.

     - Taktyka jest taka – zniżył głos. – Na przedzie trzech z łukami. Obserwujcie mnie uważnie. Jeśli zauważycie, że ja napinam łuk, bądźcie przygotowani, bo za chwilę coś może się pojawić. Jeśli zobaczycie jakiegoś potwora, strzelajcie. Dopiero, gdy zbliży się zupełnie, odrzucacie łuki i sięgacie po miecze. Kapitanie – zwrócił się do Burda – muszę prosić, żebyś zajął tylny rząd. Jesteś doświadczonym szermierzem, poza tym potrafisz dowodzić. Trzeba, żeby ktoś zabezpieczał tyły i miał oko na resztę. Oczywiście, w razie ataku, dołączacie do nas z mieczami. Zgoda?

     Burd skrzywił się nieznacznie, że przypada mu zadanie mało znaczące, ale miał w sobie dość rozsądku, by w decydującej chwili nie chorować na przerost ambicji.

     - Wolałbym być z przodu, ale cóż – wzruszył ramionami. – Ty tu dowodzisz.

     - Możemy napotkać latarnie, ciskające ogniste kule – dodał Mario. – Próbujcie je obchodzić szerokim łukiem… No, w miarę możliwości trzymajcie się od nich z daleka. I, na dziewiątkę, bez przerwy się rozglądajcie. Jeśli ktoś zauważy jakąś daedrę, gdziekolwiek, niech natychmiast powiadomi pozostałych. Tylko szeptem, nie krzykiem!

     Nasunął na palec Pierścień Khajitów. Przez oddział przeszedł szmer zdumienia.

     - Jak mamy cię obserwować, skoro ciebie prawie nie widać? – odezwał się jeden ze strażników. – A jeszcze jak odejdziesz kawałek…

     - Nikt nie mówił, że będzie łatwo – Burd znów wzruszył ramionami. – Łucznicy go obserwują. Jest ich trzech, któryś zawsze coś zauważy i zawiadamia pozostałych. A reszta obserwuje łuczników i okolice. Coś jeszcze jest niejasne?

     Nawet jeśli było, nikt się nie przyznał.

     Mario nałożył strzałę na cięciwę i ruszył przodem. Jak na razie wszystko szło dobrze i miał nadzieję, że ten wypad nie będzie trudniejszy, niż poprzednie.

     Mylił się.

     Nie docenił własnych umiejętności. Poprzednio daedry nie zauważały go, bo nie dość, że był przezroczysty, to jeszcze umiejętności  skradania się mógłby mu pozazdrościć niejeden kot. Oddział strażników, choć starał się ze wszystkich sił, nie potrafił tak łatwo zlać się z otoczeniem. Wprawdzie magia ignorowania pancerzy przez jego strzały wciąż działała, bo daedry nie widziały jego samego, ale zamiast zastygać bezradnie w miejscu, rzucały się w ich stronę, zwykle biegnąc zakosami, co bardzo utrudniało celowanie.

     Był i dobry punkt tego bilansu: zamiast jednego, szyły jednocześnie aż cztery łuki. Część daedr udało się ustrzelić z daleka, ale niektóre dremory zdołały ich dojść i wtedy w ruch szły miecze. Droga do wieży okazała się być dość daleka. Zanim do niej dotarli, stracili dwóch ludzi, a trzeci, poważnie ranny, tylko dzięki magii przywracania trzymał się na nogach. Przed nimi najtrudniejszy etap.

     Na samym dole strażnicy okazali się być bardzo pomocni. Trzy daedry szybko zabito i to bez alarmowania tych, które wałęsały się po górnych galeriach. Irytujący, przenikliwy  dźwięk, wydawany przez promień światła, biegnący od podnóża aż do szczytu, okazał się teraz ich sojusznikiem, zagłuszając odgłosy walki. Przeszli przez drzwi i zaczęli wspinać się po serpentynowej pochylni. Doszli do pierwszego pomieszczenia. W komnacie na piętrze były aż trzy dremory. Nie było mowy, by się prześlizgnąć za ich plecami – nie z całym oddziałem. Mario mógłby spróbować sam, ale wtedy nie wykonałby zadania, którym było przecież tym razem nie samo zamknięcie wrót. Musiał pokazać strażnikom, jak to się robi. Musiał ich tego nauczyć. Musiał pokazać im, jak korzystać z teleporterów i jak omijać pułapki, w kształcie olbrzymich ostrzy, spadających z sufitu, czy zaostrzonych prętów, nagle wychylających się ze ścian. Nie było rady, trzeba było walczyć.

     Wskazał łucznikom bliższego dremorę, w czarnym płaszczu maga. Sam wziął na cel drugiego, zakutego w daedryczną zbroję. Położył go sam, zaledwie dwiema strzałami. Łucznicy również poradzili sobie nieźle, ale został  trzeci strażnik Otchłani. I ten przywołał Atronacha Ognia.

     - Zostawcie atronacha – zawołał Mario, dobywając miecza. – Trzeba zabić dremorę!

     I rzucił się w jego stronę, rozkręcając miecz do ciosu. Burd i jeden ze strażników pobiegli za nim, ale dwaj pozostali nie zdołali przedrzeć się przez grad ognistych kul, jakimi zaatakował ich atronach. Trzy miecze jednak poradziły sobie z dremorą i zaczęło się zalecanie ran, głównie od oparzeń.

     - Tak trzeba – wydyszał Mario. – Jak zabijecie przywoływacza, przywołany potwór sam zniknie.

     - Tylko co zrobić z przywołanym? – strażnik uniósł dłoń i otoczył się złocistą mgiełką Magii Przywracania. – On nie dopuszcza do przywoływacza.

     - Tak, to jest problem – przyznał Mario. – Najgorzej jest z Xivilai. Przywołują bardzo szybkie potwory, które ich osłaniają. Wyglądają jak dwunożne gady i mają ostre pazury. Podobnie pajęczyce. Przed tym małym trzeba po prostu uciekać i atakować matkę.

     - Prawie niewykonalne – mruknął drugi.

     - Dlatego najlepiej likwidować je z daleka – Mario wzruszył ramionami. – Tak jak mówiłem. Dobry łuk, cichy krok i strój, zlewający się z otoczeniem. Kto nie umie się skradać, nie powinien się za to brać.

     - Czy te daedry w ogóle mają jakieś słabe punkty? – spytał Burd.

     - Każdy ma – Mario skinął głową. – Opancerzone dremory są dość powolne. Ich ciężka broń to potężne ciosy, ale też mała szybkość. Trzeba umieć to wykorzystać. Poza tym, są dość wrażliwe i jak dobrze trafisz, możesz takiego zabić bardzo łatwo. Gorsi są Xivilai. To bardzo żywotne stworzenia. Bywało, że musiałem władować w takiego z dziesięć strzał, zanim padł. Daedroty źle widzą i w ogóle są dość tępe. Atronachy burzy mają podobnie, tyle że potrafią razić błyskawicami na odległość. Kilka strzał z daleka zwykle takiego eliminuje. Byle nie dać mu podejść.

     Odpoczęli chwilę, zanim ruszyli dalej. Jakoś szło. W pewnym momencie, w komnacie, w której rozprawili się z kilkoma daedrami, Mario wskazał na ścianie żółtą dźwigienkę, w kształcie pazura.

     - Uwaga na to – odezwał się cichym głosem. – Jeśli zauważycie coś takiego, nie wchodźcie tak po prostu w korytarz, bo to wielkie ostrze – wskazał na górę – zwali wam się na głowy.

     U powały wisiał podłużny kształt, trochę przypominający wielki, żółty pazur.

- Opadnie, gdy dacie krok w tym kierunku, albo... gdy pociągniecie tę dźwignię – wskazał palcem. – Dobrze jest to wykorzystać. Jeśli coś was atakuje, można mu to opuścić na łeb. Jeśli droga czysta, to lepiej najpierw pociągnąć, a potem przeskoczyć nad nim.

     I szarpnął za dźwignię. Rozległ się ogłuszający huk, gdy ostrze trzasnęło o posadzkę.

     -Teraz!

     Zwinnie przeskoczył nad ostrzem, które zaczynało się już podnosić.

     - Zaczekajcie, aż opadnie  wtedy szybko przeskoczcie nad nim.

     Ostrze znów opadło. Burd, nie zastanawiając się przeskoczył w miejscu, w którym ostrze było najniższe. Za nim kolejny strażnik. Pozostali poczekali na następną kolejkę. Gdy przeszli już wszyscy, ruszyli dalej.

     - Czy ten huk nie zwabi tu daedr? – spytał zaniepokojony Burd.

     - Dobre pytanie – szepnął Mario. – Nie wiem dlaczego, ale nigdy na to nie reagowały. Chyba, że znajdowały się akurat w tej komnacie.

     Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Dopiero na samym szczycie trafili na trzy dremory, w tym jednego Valkynaz. Stracili kolejnego towarzysza, zanim oczyścili całą komnatę. Burd westchnął ciężko.

     - Miałem nadzieję, że nikt więcej nie zginie – szepnął. – Ten chłopak służył zaledwie od pół roku. Nawet nie zdążyłem go bliżej poznać.

     - Zabierzcie jego ciało – westchnął Mario. – Na górę. To już koniec, zaraz się stąd wydostaniemy. Nie zostawiajmy go tutaj. Niech chociaż on spocznie między swymi.

     Dwaj pozostali strażnicy w milczeniu wypełnili jego polecenie. Potem Mario poradził, by zabrać zbroje i broń dremor.

     - To dobra broń – mruknął. – Przyda się wam.

     W komnacie znajdowały się dwa czerwone worki, zawieszone na pazurzastych stojakach. Skarbce… Mario zajrzał do nich i aż westchnął z zachwytu. Oprócz woreczka złotych monet i kamienia duszy, była w nim księga. Ale nie zwykła księga, tylko magiczny podręcznik.

     - „Pułapka duszy” – przeczytał tytuł.

     To byłoby znacznie lepsze, niż używanie dotychczasowego sposobu ładowania klejnotów duszy. Do tej pory używał swego zaklętego łuku, ale teraz będzie mógł wymienić go na inny, daedryczny, znacznie potężniejszy, który przywiózł ze sobą do Świątyni Władcy Chmur. Od tej pory dusze będzie łapał zaklęciem, jak mag.

     Szczęście mu sprzyjało. Gdy już wyjaśnił strażnikom, co trzeba zrobić z kamieniem pieczęci, cały czas mu się przyglądając, od razu zorientował się, że kamień świeci takim samym blaskiem jak ten, którego użył do stworzenia Miecza Wampira. Widać, było to dość popularne zaklęcie w Otchłani.

     - Teraz uwaga – odezwał się. – Będzie wyglądało groźnie, ale nic się nikomu nie stanie. Będziecie mieli wrażenie, że wieża się rozpada, ale to tylko złudzenie. Stójcie spokojnie i nie wypuszczajcie z rąk tego, co chcecie zabrać ze sobą do Mundus.

     I zdjął Kamień Pieczęci ze świetlistego piedestału.

     Chwila grozy szybko minęła. Strażnicy nieco pobledli, ale gdy znaleźli się między filarami bramy, widać było po nich ulgę. Z szacunkiem złożyli na ziemi ciało swego towarzysza. Od razu podbiegli do nich pozostali.

     - Gdzie reszta? – spytał Carius Runellius.

     - Tylko tylu nas zostało – westchnął Burd. – Trzech straciliśmy. Dwóch z nich nawet nie będzie miało grobu…

     Carius smętnie pokiwał głową.

     - Razem czterech – mruknął.

     - A tutaj? – Burd podniósł głowę. – Coś się działo?

     - Spokój – oficer potrząsnął głową. – Żadna brama się nie pokazała.

     - Kwestia czasu – burknął kapitan. – Ale przynajmniej wiemy już, jak się je zamyka. Dzięki niemu – położył dłoń na ramieniu Maria. – Bohater z Kvatch nauczył nas tej sztuki. Niestety, nie jest to łatwe. Ale chyba sobie poradzimy.

     Zwrócił się do Maria.

     - Dziękuję ci z całego serca – rzekł uroczystym, choć smutnym tonem. –W imieniu straży i swoim własnym. Obiecuję ci, że hrabina o wszystkim się dowie. A jeśli przetrwamy ten Kryzys Otchłani, obiecuję, że zrobię wszystko, aby każdy mieszkaniec Brumy, czy to dziś, czy za dwieście lat, wiedział, kim był Bohater z Kvatch. To był dla mnie zaszczyt.

     Mario zaczerwienił się, zażenowany.

     - To był zaszczyt dla mnie – wyksztusił. – Walczyłem dziś ramię w ramię z najodważniejszymi ludźmi w Cesarstwie. Szli na śmierć, ale żaden nawet się nie cofnął…

     Głos uwiązł mu w gardle. Był za bardzo wzruszony. Przypomniała mu się walka o Kvatch, u boku Savilana Matiusa. Tamten też dziękował mu przy wszystkich. W co bogowie z nim pogrywają? Jeszcze niedawno gnił w celi, drżąc o całość swojej szyi, a teraz staje się jednym z najbardziej szanowanych obywateli Cesarstwa. Czy miał rację Uriel Septim, twierdząc, że to bogowie go wybrali?

     Pożegnał się ze strażnikami i wolnym, zmęczonym krokiem ruszył w stronę stajni, w której ujrzał swego konia. Jakiś uczynny strażnik zajął się nim i odprowadził go za ogrodzenie. Milcząc, Mario osiodłał go, nie zważając na jego zaczepki. A potem wgramolił się na siodło i już nic nie musiał robić. Mądre zwierzę samo zaniosło go Świątyni Władcy Chmur. I gdyby tylko zrobiło to delikatniej, nie miałby prawa skarżyć się na nic. Ale to przecież nie był zwykły koń. To był Vulcan. Nie potrafił biec spokojnie. Musiał gnać jak oszalały, ledwo dotykając ziemi.

     - Kiedyś nie wyrobisz na zakręcie – odezwał się w pewnym momencie Mario, drżącym głosem. – I obaj zwalimy się w przepaść.

     Ale nic złego się nie stało. Bezpiecznie dotarli do świątyni.

4 komentarze:

  1. No tak, bez różnych "pomocy naukowych" nie jest to najłatwiejsze zadanie, zamykanie Wrót. Bardzo jestem ciekawa jak będzie im szło samodzielnie. Stroje specjalne jakieś powinni mieć!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będą mieli takie fajne pajacyki, zaprojektowane przez panią Hoffla z Zelandu, czy panią Haze z Hofflandu... Z przodu taka duża torba na kredyty, z tyłu garb na długi. Złoty medal na targach w Lipsku...

      Usuń
  2. No nie ma facet pracy łatwej i przyjemnej.

    OdpowiedzUsuń