Rozdział XXXIX

      - Pomoc dla Brumy?

     Mercator Hosidius podszedł bliżej. W świetle kandelabrów błysnęły bogate, srebrne i złote hafty jego zielonego kaftana. Był to niewysoki mężczyzna o jasnych włosach, o twarzy pucołowatej, zupełnie nie pasującej do jego sylwetki – może nie przesadnie szczupłej, ale też na pewno nie grubej. Poruszał się z gracją, odzywał głosem przyciszonym, a w gestykulacji był tylko nieco mniej oszczędny od marmurowego posągu. Twarz miał nieruchomą jak maska i rozmawiając z nim odnosiło się wrażenie, że gdyby mógł, w ogóle nie otwierałby ust. Jedynie brwi zdawały się żyć w tej twarzy, ale za to one żyły pełnią życia. Ich ruchy mówiły więcej niż słowa.

     Tym razem wyrażały zdumienie. Zdumienie dla faktu, iż ktokolwiek był na tyle zuchwały by poprosić o coś takiego. Zdumienie, oczywiście, nie było szczere. Miało jedynie przekazać rozmówcy, że prośba jest zbyt wygórowana i nie należy nalegać, gdy spotka się z odmową.

     Z całej postawy emanowała pewność siebie i swojej pozycji na dworze. A ta, Mario musiał przyznać, była wysoka. Ten człowiek był bowiem najbardziej zaufaną osobą hrabiego Janusa Hasildora, władającego dzielnicą Skingrad. Stojąc na schodach, znajdował się nieco wyżej od Maria i spoglądał na niego z góry, co dodawało mu jeszcze większej pewności siebie.

     Hrabiego rzadko widywano w pałacu. Prowadził samotniczy tryb życia i dokładnie izolował się od reszty ludności, wszystkie swoje polecenia przekazując ustami swego zaufanego kamerdynera, Mercatora. Toteż trudno było się dziwić wyniosłości tego ostatniego, który doskonale zdawał sobie sprawę że tylko od niego zależy, czy prośba zostanie przekazana dalej, czy też zapomniana. Wymizerowana postać w zakurzonej zbroi, zapewne niegdyś błyszczącej zielonym połyskiem, teraz pokrytej pyłem i błotem, nie wzbudziła w nim ciepłych uczuć. Poza tym, nieznajomy jakoś nie kwapił się do okazania mu należytego szacunku. Ukłon złożył płytki, wojskowy, nie garbił się, nie raczył nawet opuścić wzroku. Chyba nie sądzi, że rozmawia z równym sobie? Szkoda, że w sali nie było żadnego strażnika. W nocy nie było potrzeby, aby strzegli pustej komnaty. W korytarzach może znalazłby się jakiś wartownik, ale trzeba krzyknąć naprawdę głośno, aby usłyszał. A krzyk mu nie przystoi. Krzyczy człowiek, który się boi, a tego w żaden sposób nie może mu okazać. 

     - Mam wszelkie pełnomocnictwa – odezwał się i zawiesił na chwilę głos dla lepszego efektu. – Ale o czymś takim hrabia musiałby zadecydować osobiście. Nie sądzę jednak, żeby życzył sobie, aby zawracano mu głowę podobnym absurdem.

     Słowa te, choć wypowiedziane tonem spokojnym i łagodnym, podziałały na Maria jak smagnięcie biczem.

     - Posłuchaj, przyjacielu – syknął przez zaciśnięte zęby. – Przybywam z poselstwem od hrabiny Nariny Carvain do hrabiego Janusa Hasildora. Do hrabiego, rozumiesz? Nie do ciebie. Dlatego zupełnie nie interesuje mnie, co ty o tym sądzisz. Odmowę przyjmę tylko z ust hrabiego, nikogo więcej.

     - Hrabia nie przyjmuje nikogo!

     Zadziwiające. Nawet w tej chwili twarz Mercatora pozostała nieruchoma. Nie skrzywiła się ani na jotę. Ba, nawet brwi się nie zmarszczyły.

     - Mnie przyjmie – odrzekł Mario. – A ty lepiej sam go o to spytaj, bo jak się dowie, że mnie spławiłeś, zostaniesz odprawiony i to z hukiem. Przebyłem zbyt daleką drogę, żeby teraz po prostu odejść. I to przez większe niebezpieczeństwa niż jakiś napuszony kamerdyner.

     Mario nie zauważył, czy na twarzy Mercatora pojawił się pąs. Było zbyt mało światła. Ale kamerdyner wciąż stał nieruchomo.

     - Idź, albo się odsuń i pozwól mnie iść do niego! – warknął Mario.

     - A jeśli nie?

     - Spróbuj mnie zatrzymać!

     I uczynił ruch, jakby chciał go odsunąć. Ale nie zdążył nawet wejść na schody, gdy Mercator uniósł dłoń w obronnym geście.

     - W porządku, spytam go.

     Opuścił dłoń.

     - Poczekaj tutaj.

     I odwróciwszy się na schody, począł na nie wchodzić wolnym krokiem. Irytująco wolnym. Ale choć Mario poczuł nagłą chęć, aby przyspieszyć jego marsz, kłując go końcem miecza w pośladek, zwyczajnie nie miał sił, by go gonić. Nie po schodach. Przez głowę przemknęła mu myśl, że kamerdyner zamiast hrabiego, przyprowadzi straż, która go stąd wyrzuci, ale na to nic już nie mógł poradzić. Zdjął z ramienia łuk i opadł na stojącą opodal ławę, kładąc sobie broń na kolanach. Nie dlatego, że miał zamiar jej użyć, ale po to, by móc choć na chwilę oprzeć plecy o zimną ścianę. Zamknął oczy. Na krótko. Na moment, by trochę im ulżyć. Tak bardzo go piekły…

     Zasnął. Musiał zasnąć, bo nie zauważył, gdy kamerdyner wrócił. Otrzeźwiło go lekkie szturchnięcie w ramię. Mercator stał przed nim z półprzymkniętymi powiekami, co zapewne miało stanowić potępienie dla zachowania tak dalece odbiegającego od dworskiej etykiety.

     - Jego Miłość, hrabia Hasildor – odezwał się tylko i odsunął się na bok.

     Mario zamrugał oczami. Na schodach stała druga postać, wysoka i szczupła. Mario z wysiłkiem powstał na nogi i skłonił się lekko, po wojskowemu.

     - Podejdź, proszę – głos hrabiego był głęboki i dźwięczny, ale brzmiał, jakby dobywano go z wysiłkiem.

     Mario posłusznie zbliżył się do schodów, na odległość dwóch kroków i spojrzał hrabiemu w oczy.

     Był to mężczyzna może pięćdziesięcioletni, o wciąż czarnych włosach, gdzieniegdzie tylko poprzetykanych siwizną. Twarz miał poważną i pełną dostojeństwa, a czarny, skromnie haftowany surdut podkreślał tylko to wrażenie. Jednak z całej postaci biło znużenie, jakby władca zmagał się z jakąś poważną chorobą. Twarz, choć dumna i o szlachetnych rysach, była blada i wychudzona, a oczy podkrążone, zaczerwienione i nienaturalnie błyszczące. Dopiero teraz Mario zrozumiał, dlaczego hrabia nie przyjmował gości. Był chory i to, sadząc po objawach, poważnie chory. I zawstydził się swej nachalności. Nieco cieplej spojrzał na kamerdynera. Pod czaszką jednak niewyraźnie uwierała go myśl, że tam, gdzie na szali tkwią losy całego cesarstwa, nie należy się kierować czyimś samopoczuciem.

     - Mój kamerdyner powiedział mi, z czym przychodzisz – odezwał się hrabia z lekkim uśmiechem.

     - Wybacz panie, że zawracam głowę – odezwał się Mario – ale jestem żołnierzem. Dostałem taki rozkaz i muszę go wykonać.

     - Nie przepraszaj – hrabia pokręcił głową. – Doskonale to rozumiem. Co więcej, w przeciwieństwie do Mercatora, zdaję sobie sprawę, kim jesteś i jak wiele miasto ci zawdzięcza.

     Mario nie zrozumiał i chyba było to po nim widać, po hrabia skinął tylko łaskawie głową.

     - To ty zamknąłeś Wrota Otchłani, które pojawiły się na cmentarzu – odezwał się ciszej. – Mieszkańcom jakoś to umknęło, ale nie mnie. Widziałem to.

Wygasłe wrota Otchłani na cmentarzu pod Skingrad

     Mario uśmiechnął się skromnie, ale nic mądrego nie przyszło mu do głowy, więc milczał. Hrabia tymczasem spoważniał nieco i dodał głośniej.

     - Skoro wysłannik hrabiny Carvain ocalił moje miasto, musiałbym być kimś zupełnie pozbawionym resztek honoru, aby odmówić jej z kolei swojej pomocy. Skoro Bruma wzywa pomocy, Skingrad udzieli jej. W ciągu dwóch dni zorganizuję i wyślę korpus ekspedycyjny na północ.

     Mario poczuł, że zalewa go fala gorąca.

     - Dziękuję, panie.

     - To ja ci dziękuję – hrabia pokiwał głową. – I wybacz, że nie podaję ci ręki, choć zapewniam, że zaszczytem byłoby dla mnie uścisnąć dłoń Bohatera z Kvatch. Ale jak już zapewne zauważyłeś, toczy mnie choroba. Nie chcę cię zarazić. Cyrodiil cię potrzebuje. Zdrowego.

     Audiencja dobiegła końca.

*          *          *

     Kiedyś musiało się to stać. Zawsze tak się dzieje, gdy jakieś zadanie zaczyna być zbyt powtarzalne. Człowiek zaczyna je wtedy traktować jak element układanki, w której wszystkie klocki do siebie pasują. A jeśli znajdzie się jeden niepasujący, o nieszczęście nietrudno. Niby o tym wiedział, ale dotąd zawsze dopisywało mu szczęście. Choć Jauffre zawsze ostrzegał przed popadaniem w rutynę.

     - Niejednego już to zgubiło! – grzmiał, podnosząc w górę palec.

     I w końcu stało się. Jego niesamowite szczęście teraz go opuściło.

     Ta brama otworzyła się niedługo przed świtem, w okolicach Skingrad. Nie przy samym mieście, ale za wzgórzami na zachodzie. Widać ją było jedynie z zamkowej wieży, a i to niewyraźnie – jako światełko, skrzące się gdzieś tam w oddali. I na szczęście, strażnik był wystarczająco spostrzegawczy, by ją zauważyć, wystarczająco bystrooki, by nie wziąć jej za rozpalone ognisko i wystarczająco przytomny, by zaalarmować pozostałych.

     A Mario, zmierzający właśnie do Anvil, znalazł się o dwa strzały z łuku od niej.

     Wyruszył przed świtem, chcąc zdążyć za dnia. I tylko dzięki temu ją zauważył. Rozbłysła jak latarnia morska w Anvil. Westchnął tylko, nie tyle z powodu czekającej go walki, co straty czasu. Już wtedy powinien się zastanowić. Ale nie zrobił tego. Po prostu wstrzymał pęd Vulcana i skierował go w stronę złowieszczego światła. To miała być rutynowa wyprawa w Otchłań, jakich odbył już wiele. I była taka, ale tylko do pewnego momentu. Na samym szczycie wieży, gdy czuł już smak zwycięstwa, pokonał go dremora Markynaz.

     Nie pamiętał dokładnie, jak to się stało. Po prostu, nagle poczuł ból w boku i zrozumiał, że oberwał. Ciężka, daedryczna strzała przebiła szklaną płytę w chwili, gdy wbiegał na czerwoną platformę, w kształcie skrzydeł nietoperza. Od kamienia pieczęci dzieliło go kilkanaście kroków. I wtedy przeszył go paraliżujący ból, od którego ugięły się pod nim kolana, a oddech ustał.

     Do kamienia pieczęci dobiegł jedynie siłą rozpędu. Przed oczami robiło mu się ciemno. Resztką świadomości i sił wyciągnął rękę i złapał pulsujący kamień, wyrywając go z piedestału. Zacisnął na nim pięść, ale zamiast odbiec z nim na bezpieczną odległość, pozostał w miejscu. Nogi nie chciały go nieść. Ugięły się pod nim i padł bezwładnie, wciąż zaciskając dłoń na magicznym kamieniu. Z trudem oddychał, czując w boku przejmujący ból. Jeszcze kątem oka zauważył cień dremory, zbliżający się do niego z napiętym łukiem, a potem jego oczy przesłoniła ciemność.

*          *          *

     Zbliżająca się do bramy Otchłani grupka uzbrojonych ludzi znieruchomiała, gdy płonący wewnątrz ogień znikł, jak zdmuchnięty. Wszyscy zdziwieni spojrzeli po sobie. Większość stanowili miejscy strażnicy, ale było i kilku uzbrojonych cywilów i jeden strażnik imperialny, patrolujący właśnie trakt w pobliżu. Dion, oficer straży miejskiej, potrząsnął głową.

     - Bohater z Kvatch nas ubiegł, czy ktoś inny? – mruknął na tyle głośno, by pozostali go usłyszeli.

     - Sprawdźmy – zaproponował strażnik imperialny, niskim, basowym głosem. – Walczyłem w Kvatch u jego boku i chętnie uścisnę mu dłoń.

     Ruszyli w kierunku wygasłej bramy.

     - Ktoś tam jest – odezwał się nagle górujący wzrostem nad pozostałymi kupiec Gunder, rosły i zwalisty Nord, przysłaniając sobie dłonią oczy od słońca i opuszczając ciężki, dwuręczny miecz tak, że końcem wbił się w ziemię. – Jakiś człowiek w zielonej zbroi.

     - Nie rusza się – odparł Dion. – Może potrzebować pomocy!

     Gunder podniósł miecz na ramię i przyspieszył kroku. I jak na komendę wszyscy ruszyli biegiem.

     Mario leżał bez ruchu, tak jak padł w wieży, twarzą do ziemi. Z wyciągniętej w bok lewej ręki wysunął się okrągły kamień, pulsujący magiczną poświatą. Nie wszyscy go zauważyli, ale wszyscy ujrzeli grubą strzałę, tkwiącą w jego boku i ciemną krew, która tworzyła już niewielką kałużę. Oficer straży przyklęknął przy nim i wsunął mu dłoń pod hełm, dotykając szyi.

     - Jeszcze żyje – westchnął z ulgą. – Ale ciężko ranny – dodał, zerkając na pozostałych. – Ty – wyciągnął dłoń do młodego Bosmera – masz najszybsze nogi. Pędź do Gildii Magów i przyprowadź jakiegoś uzdrowiciela. Migiem!

     Po czym zerwał z siebie płaszcz i rozłożył go na ziemi.

     - Pomóżcie mi go przenieść. Musi szybko trafić do miasta.

     Na chętnych nie trzeba było czekać. Ktoś, kto zamknął Wrota Otchłani, kimkolwiek byłby przedtem, teraz urósł do rangi bohatera. Wszystkie ręce wyciągnęły się do pomocy. Któreś nawet były na tyle życzliwe, że odpięły mu i zdjęły z głowy hełm.

     - Mario! – Gunder omal nie puścił poły płaszcza, na którym wspólnie dźwigali nieprzytomnego bohatera w stronę miasta. – Ja go znam! To myśliwy, Mario Cetegus!

     I z troską spojrzał na bladą i wychudłą twarz.

     - Biedak… Ten chłopiec zawsze miał zadatki na bohatera – dodał. – Zrobił to, co Bohater z Kvatch. Dzielny chłopiec.

     I wyraźnie przyspieszył kroku.

     - Musimy go uratować! – westchnął z wysiłkiem, narzucając tempo marszu.

     Szli szybko, pilnując jednak, by za bardzo nie wstrząsać płaszczem, na którym go nieśli, a który zaczynał już czerwienić się krwią.

     - Nie zdążymy – jęknął któryś ze strażników. – Zemrze nam w drodze.

     Przyspieszyli tylko po to, by za chwilę przystanąć. Zza wzgórza wyłoniła się bowiem rosła sylwetka czarnego konia, który wolnym krokiem podszedł do nich jak do starych znajomych. Parsknął po swojemu i przybliżył chrapy to twarzy Maria, jakby chciał sprawdzić, kogo tu niosą.

     - Ki diabeł? – mruknął jeden ze strażników. – A ten skąd się tu wziął.

     - Z Cheydinhal – odparł Gunder. – Kary czempion ze słynnej stajni. Piękne zwierzę. Warte z pięć tysięcy, jak nie więcej.

     Znał się na cenach, toteż nikt nie kwestionował jego słów.

     - Pójdziesz ty! – Dion odpędził konia. – To pewnie twój pan, co? Jeśli chcesz, żeby przeżył, to nie przeszkadzaj.

     Koń jakby zrozumiał. Oddalił się o kilka kroków, ale gdy tylko ruszyli dalej, on również zaczął kroczyć za nimi, jakby nie chciał opuścić swego pana. Ta nagła deklaracja wierności spodobała się oficerowi.

     - No, no, dobry koń, dobry – odrzekł łagodniejszym głosem. – Możesz nam towarzyszyć aż do stajni.

     Przez dłuższą chwilę słychać było tylko zasapane oddechy, aż koń niespokojnie poruszył głową. Przystanął nagle i podniósłszy głowę, zarżał cicho.

     - Co się dzieje? – spytał Gunder.

     Ale już za chwilę wszystko się wyjaśniło, bowiem usłyszeli zbliżający się tętent i nagle zza kolejnego wzgórza wyłoniła się postać jeźdźca w ciemnozielonej todze, z emblematem Gildii Magów. W dłoni trzymał podłużną, skórzaną torbę.

     - Połóżcie go! – zawołał łysawy Cyrodiilijczyk, zeskakując z konia. – Delikatnie!

     Przypadł do Maria i przyłożył dłoń do jego czoła. Westchnął cicho i natychmiast przywołał jakieś zaklęcie, które omiotło postać Maria złocistą mgiełką.

     - W ostatniej chwili – mruknął. – Już odchodził…

     Pospiesznym ruchem otworzył swój kuferek i wyciągnął z niego jakieś narzędzie, wyglądające jak masywne nożyce o krótkich ostrzach. Krótki trzask i wystająca z boku brzechwa opadła na trawę. Uzdrowiciel zaczął pospiesznie rozcinać rzemienie, utrzymujące kirys. Gdy go zdjął, zaczął grzebać przy ranie.

     - Daedryczna strzała – mruknął, kręcąc głową. – Niedobrze…

     Nikt dokładnie nie widział, co tam robił, bowiem pochylony nad rannym, zasłaniał innym widok. Trwało to jakiś czas, w którym musiał kilkakrotnie użyć czaru uzdrawiającego, by zachować pacjenta przy życiu.

     - Sulinusie, mogę jakoś pomóc? – rozległ się kobiecy, nieco zdyszany głos.

     - Falanu! – zawołał Gunder. – Nie uwierzysz, co się stało!

     - Później – uciął mag, zwany Sulinusem. – Tak, możesz pomóc, jeśli masz przy sobie…

     I tu wymienił nazwę leku, którego nikomu z obecnych nie udało się zapamiętać, tak była skomplikowana. Ale Falanu zrozumiała doskonale i sięgnęła do swojej torby, wyciągając z niej różową fiolkę. Otworzyła ją zręcznie i podała uzdrowicielowi, który wylał połowę na ranę i znów począł w niej grzebać.

     Tymczasem alchemiczka zerknęła na twarz rannego i zbladła.

     - Mario?

     I zachwiała się, jakby opadła z sił.

     Gunder usłużnie ją przytrzymał i podał jej ramię, na którym mogła się oprzeć.

     - Nie uwierzysz – zasapał. – Mario zamknął wrota Otchłani! Na własne oczy widziałem!

     Ale Falanu zdawały się nic nie obchodzić wrota Otchłani. Z przerażeniem wpatrywała się w jego twarz.

     - Czy on – zająknęła się, jakby słowa nie chciały przejść jej przez gardło. – Czy on przeżyje?

     Sulinus Vassinus był zbyt zajęty swoją robotą, by miał zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół niego. Nie odpowiedział. Zamknąwszy oczy, jedną dłonią wciąż grzebał w ranie, jakby w niej czegoś szukał. W pewnej chwili jego twarz rozpromieniła się.

     - Mam go!

     Z tryumfem zademonstrował zakrwawiony grot, po czym odrzucił go precz i sięgnął po fiolkę, po raz drugi polewając nim ranę.

     - Jeśli masz miksturę magii, to poproszę – zwrócił się do Falanu. – Nareszcie mogę użyć magii… - raz i drugi owionął Maria złocistą mgiełką. – Ale tu nawet moja mana nie wystarczy. Muszę się wspomóc.

     Dunmerka drżącymi rękami zaczęła grzebać w torbie. Była jednak tak roztrzęsiona, że dopiero po chwili udało jej się odnaleźć niebieską  buteleczkę z magiczną miksturą. Niemal upuściła ją na trawę, gdy podawała ja magowi. Ten pociągnął z niej spory łyk, po czym znów kilkakrotnie przywołał uzdrawiające zaklęcie. Na koniec westchnął, jakby opadł z sił.

     - Przeżyje – wysapał. – Ale potrzebuje odpoczynku. Ja zresztą też.

     Wstał i zatoczył się jak pijany. Magia, którą władował w swego pacjenta, jemu samemu odebrała większość sił. Niestety, nic nie ma za darmo. Przelewając magiczną energię w pacjenta, sam musiał się jej pozbawić. Strażnik usłużnie podtrzymał go pod ramię.

     - Czy wyzdrowieje? – spytała drżącym głosem Falanu.

     - Potrzebuje opieki – odparł mag. – Ale tak, wyzdrowieje. Udało mi się wyciągnąć grot i zasklepić ranę, ale stracił dużo krwi. Jest bardzo słaby. Proponuję zanieść go do świątyni.

     - Do apteki – Falanu potrząsnęła głową. – Skoro potrzebuje opieki, ja się nim zajmę.

     - To się dobrze składa – Sulinus skinął głową. – Gdy odzyska przytomność, można mu podać leki na wzmocnienie. Ale słabe, nie od razu eliksir wigoru, bo go to zabije. Delikatne mikstury, a potem lekkostrawne jedzenie.

     - Tak zrobię.

     - To jak, można go już podnieść? – spytał Dion.

     - Można..

     Kilkoro silnych rąk chwyciło poły płaszcza. Ruszyli w stronę miasta.

     - Jak to możliwe? – spytała Falanu ze smutkiem w oczach, w których łzy podtrzymywała jedynie siłą woli. – Jak to się stało, że nasz Mario rzucił się na wrota Otchłani? Chciał pokonać dremory? Przecież musiał wiedzieć, że to niemożliwe!

     - Chciał być jak Bohater z Kvatch – Gunder wzruszył muskularnymi ramionami. – To zawsze był dobry chłopak. Chciał pomóc, jak nic. A że Bohatera z Kvatch nie było w pobliżu, to sam spróbował.

     - Lekkomyślny – jęknęła Falanu. – Rzucać się w pojedynkę na coś takiego…

     Milczący dotąd imperialny strażnik, z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Moi drodzy, o czym wy mówicie? – spytał basem. – Nic z tego nie rozumiem. Czyżbyście nie wiedzieli, kogo tu targamy?

     - Ależ wiemy – odparł Gunder. – To nasz znajomy, Mario Cetegus. Myśliwy.

     - To Bohater z Kvatch!

     Gunder pokręcił głową.

     - Nie, mylisz się. To jest nasz Mario. Bohater z Kvatch, to ten, co zamyka te portale od dawna. Mario pewnie chciał być jak on.

     Strażnik prychnął niezadowolony.

     - Z całym szacunkiem, ale miałem okazję walczyć u boku tego, którego kapitan Matius nazwał Bohaterem z Kvatch – oznajmił pewnym głosem. – Byłem w mieście, gdy szalały po nim daedry i pomagałem mu, jak umiałem. I choć nieco zmienił się od tamtego czasu, wszędzie rozpoznam tę twarz. To jest właśnie Bohater z Kvatch, za co ręczę słowem.

     Jedną ręką trzymał poły płaszcza, toteż podtrzymał ją drugim ramieniem. Inaczej zapewne Falanu upadłaby tam gdzie stała.

     - Mario?... – wyszeptała tylko.

     - Zaraz, zaraz, panie oficerze – Gunder pokręcił głową. – Chcesz powiedzieć, że nasz Mario, którego znamy od lat, to nie kto inny, tylko Bohater z Kvatch? Ten sam, który zamknął już chyba ze dwadzieścia bram, jak nie więcej?

     - Nie wiem, ile ich zamknął – odparł strażnik. – Ale wiem, że ten tutaj, którego niesiemy na płaszczu i ten, który zamknął bramę w Kvatch, to ta sama osoba. Jego nie da się zapomnieć. Wszędzie go poznam.

     - A to ci historia - bąknął kupiec, z oczami jak spodki. – A on nic nikomu nie powiedział…

     Spojrzał na niego czule, jak zatroskany ojciec spogląda na syna.

     - Ech, żebym ja wiedział – mruknął sam do siebie. – Bohaterowie z Sovngardu patrzą na niego z dumą.

     Nikt z obecnych nie wiedział, co to Sovngard. Ale każdy się w tej chwili domyślił, że tak właśnie Nordowie nazywają zaświaty.

     - Jeśli nie powiedział, musiał mieć powód – odparł Dion. – Domyślam się nawet, jaki.

     Przystanął gwałtownie.

     - Moi drodzy, musicie mi obiecać, że nikomu o tym nie powiecie.

     - Dlaczego? – zaoponował Gunder. – Bohaterów trzeba sławić. Pisać o nich pieśni. Cały świat powinien o tym wiedzieć!

     - Dla jego bezpieczeństwa – wycedził Dion. – Wszystkich tu zobowiązuję do zachowania tajemnicy. A jak tajemnica, to tajemnica. Całkowita, rozumiemy się? Nie „tylko siostrze”, nie „tylko żonie”, nie „tylko ukochanej”. Nikomu! Ani słowa!

     Ruszył przed siebie, targając płaszcz z leżącym na nim rannym.

     - Najlepiej, sami o tym zapomnijcie – dodał po chwili.

     - Rozkaz – westchnął Gunder. – Chyba wszyscy to rozumiemy. Ale coś musimy ludziom powiedzieć, bo czego nie powiemy, dopowiedzą sobie sami.

     - Słusznie – mruknął Dion. – Coś musimy powiedzieć. Najlepiej to, co mówiłeś na początku.

     - To znaczy?

     - Że chciał być jak Bohater z Kvatch i próbował zamknąć Bramę Otchłani.

     Gunder skinął głową.

     - Tak powiem.

     Przez chwilę słychać było tylko oddechy, świadczące o wysiłku, bowiem choć Mario nie był ciężki, swoje przecież ważył.

     - Wiecie co? – zasapał jeden ze strażników. – Nie mówcie też o tej zielonej zbroi… Wielu już wie, że Bohater z Kvatch właśnie taką nosi.

     Nikt nie odpowiedział, ale też nikt nie musiał. Resztę drogi przebyli w milczeniu.


3 komentarze:

  1. No to miał szczęście w nieszczęściu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie szczęście - jak się później okaże.

      Usuń
  2. Oby utrzymali to wszystko w tajemnicy!
    No i teraz musi wyzdrowieć!
    Jakie to szczęście, ze nauczył już kogoś zamykania Bram, bo by teraz było baaaardzo niedobrze.

    OdpowiedzUsuń